Strona:Ozimina.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szą kornością zawieszać duszę niemocną na ponurem spojrzeniu Komierowskiego.
I rzecz dziwna, Komierowski to właśnie tchnienie gorączki i sapliwe oddechy wzburzonych słuchaczy chwytał w rozszerzone nagle nozdrza. Pamięć goniąca dalsze obrazy opowieści, rozżarzając zmatowane dotychczas oczy, wykrzywiała mu twarz w uśmiech kosy, chytro-melancholijny, niby współczucia nadmiernego pełen, a nękiem i udręką życia samego tak dziwnie podniecony. Wyobraźnia ponura otępiała w piekle, zdała się teraz dopiero odżywać w całej pełni pod zalatującą wonią okrucieństwa. Maska jakaś obca zasunęła się na tę twarz. Oto ramię wyrzucone zda się gestem uprzedzać dalszy tok opowieści, a usta zawołają, zasyczą, czy też świsną w tej chwili: »Ech! i... zaczęło się!« — Zdało się dalej, że dokończy toku już nie dotychczasową, czystą mową, lecz swą zwykłą, na pół pomieszaną z obcą gwarą, że z niej właśnie teraz barw i akcentów czerpać będzie, że bagatelizując w naracyi rzeczy straszne, podkreśli jakiś potworny w nich drobiażdżek, podkreśli go z lubością, że dokończy opowieści już nie swoją, dawną duszą, lecz tą późniejszą — nabytą.
Mówił dalej.



I zapierały się oddechy w piersiach słuchaczy; ten i ów obliczem precz się odwracał; łzy nie rzucały się nawet do oczu kobiecych, ledwie wargi ich rozdygotane chlupnęły