Strona:Ozimina.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

murze, ubierał się pośpiesznie w tych podrygach pod barokowym posągiem Marsa.
I tak się znęcał nad sobą przypomnieniem tych chwil życia dziwnych, kiedy wszystko człowiecze opada nagle z nas, jak garść przyodziewku żałosna. Mijał ludzi wciąż z lękiem i pokorą w oczach: czuł się jakby goły w towarzystwie strojnem.
I tak zwlókł się do kobiercowego pokoju.
Miękka kobieca woń perfum wchłonięta w nozdrza spotęgowała tylko to poczucie cielesności, oraz zmysłowego wydelikacenia w zażyciu. I nagle jakaś rzewność bezmierna wzruszeniem bydlęcego egoizmu załkać mu chciała w piersiach nad twardem jarzmem konieczności i biczem nieubłagania, jakie ślepą grozą zawisło nagle nad życiem jego.
I oto znów nagim widzieć się musi w tym hypnotycznym prawie stuporze na progu zwierzęcości, w jakim powstał był od stołu. Na ustach palą go wspomnieniem pocałunki śpiewaczki, na grzbiecie piecze wyciśnięta dziś liczba rzeźnego wołu, — niby dwa stygmaty młodości.
Po chwili poderwało mu głowę to pytanie, które jakby mu w oczy zajrzeć chciało:
»Cóżeś ty z swą młodością uczynił?«
»Patrz, oto twoja pierwsza myśl, gdy tamta wieść przy stole na cię spadła, myśl zagłuszona tkliwem wzruszeniem cielesnego lęku i teraz dopiero dogoniona: Ona to kazała ci z bydlęcą pokorą opuszczonych oczu spoglądać na ludzi wszystkich, ona to przykułać duszę,