Lourdes/Dzień pierwszy/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Lourdes
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1895
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Lourdes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Pociąg szarpnął już z miejsca, gdy urzędnik kolejowy śpiesznie otworzył drzwiczki przedziału, w którym znajdowała się Marya i wepchnął tam czternastoletnią dziewczynkę, mówiąc:
— Śpiesz się, tutaj jest miejsce!
Niezadowolenie odbiło się równocześnie na wszystkich twarzach, chciano protestować. Lecz siostra Hyacynta wesoło zawołała:
— Co widzę! To ty, Zosiu! Wybrałaś się znów do Lourdes? Chcesz podziękować Matce Boskiej za twoje zeszłoroczne uzdrowienie?
A pani de Jonquière mówiła równocześnie:
— Dobrze robisz, Zosiu, bardzo dobrze! Powinnaś być wdzięczną i podziękować N. Pannie za jej łaskę!
— Tak, to ja, moja siostro! O tak, jestem bardzo wdzięczna jak pani mówi! — odpowiadała z uśmiechem dziewczynka.
Tymczasem drzwi wagonu były już zamknięte i chcąc i niechcąc, należało znaleźć miejsce dla nowoprzybyłej, która ledwie że nie spóźniła się z przybyciem na kolej. Zosia była drobną i szczupłą, niewiele więc zajmowała miejsca. Wreszcie te panie ją znały, chorzy więc pogodzili się z losem i utkwili w nią oczy, słysząc, że Matka Boska uzdrowiła ją podczas zeszłorocznej pielgrzymki. Wyjechano już teraz po za budynki otaczające dworzec, maszyna dyszała a koła wrzały coraz szybszym ruchem, siostra Hyacynta klasnęła w dłonie, powtarzając:
— Dzieci, dzieci, czas wielki rozpocząć „Magnificat“!
Podczas, gdy hymn radosny zagrzmiał, rozbijając się o chwiejące i wstrząsane pędem ściany wagonu, Piotr przypatrywał się Zosi. Była to widocznie córka prostych i biednych wieśniaków z pod Poitièrs. Rodzice starali się ją ubierać i kierować na pannę, od chwili, gdy stała się cudownie uzdrowionem dzieckiem, o którem wiele mówiono i które oglądać zjeżdżali się księża nawet ze stron dalszych. Była ubrana w popielatą wełnianą suknię z falbaną a słomkowy jej kapelusz na głowie zdobiły różowe wstążki. Okrągła jej buzia nie była ładna, lecz świeża, miła i ożywiona parą przebiegłych i sprytnych oczu, które siliły się nadać wyraz twarzy skromny i uśmiechnięty.
Gdy ukończono śpiewać „Magnificat“, Piotr nie mógł się dłużej powstrzymać od rozpoczęcia rozmowy z Zosią. Wszak to było dziecko, odpowiadać zatem będzie szczerze, bez wykrętów i kłamstwa. A właśnie tej szczerości Piotr był ciekawy.
— Tak więc, moje dziecko, o mało co nie spóźniłaś się na kolej? — rzekł Piotr, zwracając się ku niej.
— Tak, chociaż byłam na stacyi punkt o dwunastej... Tylko proboszcz z kościoła św. Radegundy, zobaczywszy mnie, zawołał, bo chciał mnie pocałować i powiedzieć, że dobrze robię jadąc do Lourdes, bo powinnam Matce Boskiej podziękować. Naraz mówią, że pociąg rusza... Zaczęłam więc biedz, biedz... żeby się nie spóźnić...
Śmiała się mówiąc i była jeszcze jakby zdyszana z pośpiechu a zarazem zmięszana, że o mało co przez nieuwagę, mogła była spóźnić się i niepojechać.
— A jak się nazywasz?
— Nazywam się Zofia Couteau.
— Czy jesteś z miasta Poitièrs?
— O nie, ja nie z miasta... my mieszkamy w Vivonne o siedem kilometrów od Poitièrs. Moi rodzice mają kawałek gruntu. Nieźleby im się nawet wiodło, tylko za dużo mają dzieci... jest nas ośmioro w domu. Ja jestem piątą z rzędu. Na szczęście, już starsi odemnie mogą pracować i pomagać rodzicom przy gospodarstwie.
— A ty, moje dziecko, cóż ty robisz, gdy jesteś w domu?
— O ja... niewiele pracuję. Od roku już jestem zdrowa, bo zupełnie uleczona wróciłam z Lourdes przeszłego lata. Ale od tego czasu, ani jednego dnia nie zostawiono mnie w spokoju. Codziennie ktoś przychodzi, żeby mnie zobaczyć, zawieziono mnie do biskupa, a potem w klasztorach mnie pokazywano. Przedtem, nim pojechałam do Lourdes — ciągle byłam chora, nie mogłam chodzić bez kija, podpierałam się, bo inaczej ustaćbym nie mogła. Krzyczałam z bólu, tak mnie noga bolała, gdy tylko krok stąpiłam.
— Więc to na nogę byłaś chora i Matka Boska zupełnie cię uzdrowiła?
Zosia nie miała czasu odpowiedzieć, bo siostra Hyacynta, przysłuchująca się rozmowie, rzekła:
— Ona od trzech lat cierpiała na próchnięcie kości w pięcie. Nogę miała nabrzmiałą, niekształtną z fistułami zaognionemi i cieknącemi bezustannie.
Wszyscy zgromadzeni w wagonie pątnicy, wytężyli teraz uwagę. Wszak to cudem uzdrowione dziecko było teraz między nimi i stawało się w ich oczach dowodem, jak łatwo ich trapiące dolegliwości mogą ustąpić za łaską Panny Przenajświętszej. Wszyscy spoglądali na Zosię, ci co mogli wstawali, by lepiej ją widzieć, inni słabsi, unosili się z posłania z twarzą ku niej zwróconą. Umęczeni oni byli podróżą jeszcze przed Poitièrs, z przerażeniem obliczali ztamtąd wyjeżdżając, iż jeszcze piętnaście godzin trwać będzie ta jazda, zanim dojadą do świętego miejsca, drżeli z obawy, czy sił im wystarczy, ale oto zjawiło się teraz wśród nich to dziecko cudem uleczone i przyniosło im orzeźwienie. Był to promyk boskiej nadziei i pokrzepienia, ulga w cierpieniu, zwiastowanie ziszczenia rojeń radosnych. Jęki cichły wśród chorych, twarze ich pogodniały, żarliwość ich wiary zyskiwała podstawę.
Marya zwłaszcza wskrzeszoną się być zdawała. Uniosła się wpół ze swego posłania i, złożywszy drżące swe ręce, błagała zcicha Piotra:
— Proszę, pytaj ją jeszcze... niechaj nam wszystko opowie... Uleczona... Ona została uleczoną i to z choroby tak strasznej...
Pani de Jonquière, przechyliwszy się przez poręcz przedziału, pieściła Zosię, mówiąc:
— Tak, tak, ona nam opowie wszystko. Wszak prawda, kochaneczko moja, że nam opowiesz, w jaki sposób Matka Boska cud na ciebie spuściła?
— O tak, opowiem, niech pani będzie spokojna, wszystko opowiem...
Minkę miała uśmiechniętą i skromną a oczy jej błyszczały roztropnością. I zabrać się chciała natychmiast do opowiadania; uniosła prawą rękę w górę, jakby chciała dziecinnym i nawpół figlarnym ruchem, nakazać milczenie i uwagę. Widać po niej było, że niejednokrotnie już opowiadać musiała w gronie licznych słuchaczów.
Ale siostra Hyacynta, zauważywszy iż nie wszyscy chorzy mogą widzieć dziewczynkę, czego niezawodnie pragnęli, zaproponowała:
— Wejdź na ławkę, Zosiu, i mów głośno, żeby cię można dobrze słyszeć, pomimo hałasu.
Dziecko się roześmiało, ucieszone z pomysłu siostry Hyacynty i przez chwilę trzeba było czekać aż się uspokoi. Wreszcie Zosia zaczęła:
— Tak więc powiedzieli lekarze, że noga moja stracona i że nigdy nie wyzdrowieję. Nawet do kościoła nie mogłam już chodzić. Ciągle trzeba było szmaty na nodze zmieniać, bo z niej ciekło coś nieczystego... Pan Rivoire, doktór, przeciął mi ciało koło bolącego miejsca, bo pewnie chciał zobaczyć, co jest w środku mojej pięty i powiedział, że musi mi wyjąć kawałek kości. Żeby to był zrobił, byłabym została kulawą już na całe życie... Ale ja zaczęłam się modlić do Najświętszej Panny, pojechałam do Lourdes, umoczyłam nogę w wodzie a tak się modliłam a zarazem wierzyłam, że będę uleczoną, iż zapomniałam nawet o zdjęciu szmat, któremi noga była okręcona. I wszystko zostało w wodzie, a gdy wyciągnęłam nogę ze źródła, była zagojoną i zdrową.
Przerwała opowiadanie a szmer podziwu przebiegał teraz wagon, pielgrzymi przejęci byli radosnem i słodkiem zdumieniem. Cudownością tchnące opowiadanie napełniło ich żądzą i pragnieniem dostąpienia takiejże łaski. Zwątpienie runęło, zastąpione błogością rozbudzonych nadziei.
Lecz Zosia nie skończyła jeszcze pięknej swojej opowieści. Po chwili, miarkując, że czas już, by mówiła dalej, zmieniła giest i rozwarłszy nieco w górę obydwie ręce, rzekła w dalszym ciągu:
— Gdym wróciła do Vivonne, pan doktór Rivoire, zobaczywszy moją nogę, powiedział: „Nie wiem, czy to Bóg, czy dyabeł uzdrowił tę dziewczynę, mnie nieobchodzi kto, ale widzę, że jest uleczoną“.
Teraz głośny śmiech rozległ się po wagonie, uciecha była ogólną. Zosia znów powstrzymała swoje opowiadanie, śmiała się sama, wiedząc z doświadczenia, że w tem miejscu zawsze wszyscy się śmieli ze słów lekarza. Umiała ona na pamięć swoją historyę uleczenia, tyle i tyle razy powtarzała ją od roku! Pomimo wynikającej ztąd nienaturalności, zachowywała minkę naiwną i wzruszoną.
Jednakże musiała zapomnieć jakiegoś szczegółu w swojem opowiadaniu, albowiem siostra Hyacynta, która spojrzeniem podkreśliła i jakby zapowiedziała dowcip lekarza, szepnęła teraz podpowiadająco:
— Zosiu, a twoja uwaga, uczyniona hrabinie dozorującej w sali szpitalnej w Lourdes?
— Ale, prawda!... Otóż nie miałam z sobą szmatek na zmianę do przewinięcia mojej nogi a gdy pani hrabina zapytała się, odpowiedziałam: „Jaka Matka Boska była łaskawą, że mnie uzdrowiła zaraz od pierwszego razu! Może dlatego, iż wiedziała, jak dalece byłabym zakłopotaną, nie mając już szmatek“...
I znów powstała wesołość w całym wagonie. Jakże ta Zosia wydawała się im wszystkim uroczą! Tak odrazu uzdrowiona! Oczywistym ona była dowodem nieskończonego miłosierdzia Bożego!
Pani de Jonquière przypominała teraz dziewczynce o trzewikach, tych nowych, ładnych trzewikach, które dostała od pani hrabiny, gdy została cudem uzdrowiona. Ileż się w nich nachodziła, nabiegała i naskakała zaraz pierwszego dnia. Jakże nie miała się cieszyć, wszak od trzech lat nawet pantofla nie mogła znieść na bolącej swej nodze!
Piotr nastrojony był teraz poważnie; czuł w sobie jakiś niepokój, zagadkowość tego uleczenia stawała przed nim, drażniąc go swą tajemniczością. Patrzał bezustannie na uzdrowione dziecko. Zadawał jej nowe pytania. Pewien był, że nie kłamała, przypuszczał tylko, że przeistoczyła prawdę mimowolnie, upiększając rzeczywistość pod wrażeniem doznanej ulgi, oraz skutkiem doniosłości, jaką zaczęto jej przypisywać. Któż wiedział, o ile jest prawdą, że rana zagoiła się natychmiastowo? Może o wiele więcej potrzeba było czasu. Gdzie są świadkowie?... W tem odezwała się właśnie pani de Jonquière:
— Byłam wtedy w Lourdes. Zosia nie należała do moich chorych, lecz spotkałam ją rano, gdy mocno kulała...
Piotr przerwał jej z żywością:
— Czyś pani widziała nogę Zosi, przed i po zamoczeniu w wodzie groty?
— Nie. Nie widziałam nogi przedtem, bo była poobwijana bandażami. Przypuszczam, że nikt nawet nie widził jej w Lourdes przed uzdrowieniem... Wszak ona sama dopiero co nam powiedziała, że szmatki opadły jej z nogi w wodzie...
A zwracając się do dziewczynki, dodała:
— Ale ty nam pokażesz swoją nogę, Zosiu! Zdejmij, kochaneczko, trzewik i pokaż.
Lecz Zosia już właśnie zdejmowała trzewik i pończochę z szybkością i wprawą, jakiej nabyła, czyniąc często zadość życzeniu słuchaczów swych opowiadań. Wyciągnęła teraz swoją nogę białą, czystą, z paznokciami starannie obciętemi. Obracała ją na wszystkie strony, aby Piotr mógł się dobrze przypatrzeć i przekonać. Pozostała tylko na ciele wyraźna, biała szrama, świadcząca o głębokiej kiedyś ranie.
— Księże szanowny, mówiła dziewczynka, możesz wziąć w rękę moją nogę, możesz mi ściskać piętę z całej siły — nawet wtedy nie poczuję śladu dawniejszego bólu...
Patrząc na Piotra, można było przypuszczać, że jest uradowany i przekonany o prawdzie uleczenia nogi, którą miał przed sobą. Lecz niepokój wewnętrzny nie przestawał go dręczyć. Jakaż ukryta siła była tu działającą w objawieniu się niezrozumiałem? O ile pomylił się lekarz, stawiając dyagnozę? Jaki był zbieg okoliczności, dający początek tej cudownej bajce?
Lecz wszyscy chorzy zapragnęli obejrzeć nogę cudownie uleczoną, ten dotykalny dowód miłosierdzia bożego, tej ucieczki ich schorzałych, ucieczki ostatniej, w której skuteczność wierzyć było im tak słodko. Marya dotknęła pierwsza uzdrowionej nogi dziecka; siedziała teraz i o wiele mniej cierpiała, wzruszona opowiadaniem dziewczynki. Przyszła teraz kolej na panią Maze, która chwilowo zapomniała o swej melancholii. Pani Vincent byłaby chętnie ucałowała tę nogę za nadzieję i otuchę, jakiej stała się przyczyną w zbolałem jej sercu matki. Pan Sabathier słuchał i patrzył w uspakajającej zadumie. Pani Vêtu, la Grivotte, nawet brat Izydor, czuli się lepiej i napatrzeć się nie mogli zdrowej nodze dziewczynki. Twarz Elizy Rouquet zmieniła się, tracąc swą potworność, tyle w nią wstąpiło wiary pod wrażeniem myśli: Zosia miała też straszną ranę a teraz tylko znak, jakby szew jej pozostał, dlaczegóżby Najświętsza Panna nie miała i dla niej cudu okazać, zagoić jej twarz i sprawić, by ludzi nie przerażała swoją potwornością!? Zosia stała wciąż na ławce i, trzymając się ręką żelaznego prętu, położyła swą nogę na przegrodzeniu, by wszyscy mogli ją widzieć. Dumną była z wrażenia, jakie wywierała, wsłuchaną w szmery i okrzyki podziwu, sama wpatrzyła się w cudownie uzdrowioną swą nogę, uważając ten kawałek siebie za coś świętego i budzącego poszanowanie.
— Trzeba głębokiej wiary — szepnęła Marya, jakby głośno myśląc. — Tak, wiary i duszy nieskazitelnej czystości, by łaski podobnej dostąpić i zdrowie odzyskać...
Spojrzawszy na pana de Guersaint, dodała:
— Ojcze! ja czuję, że byłabym uzdrowioną, gdybym miała lat dziesięć i gdybym miała nieskazitelną duszyczkę dziecka...
— Ależ ty jesteś jakby dziesięcioletnie małe dziecko, Maryo moja droga! Piotrze, wszak dziewczątko dziesięcioletnie niema duszy czystszej, niż nasza Marya?
Pan de Guersaint niezmiernie lubił opowiadania o rzeczach nieprawdopodobnych, himerecznych i pełnych cudowności. Piotr zaś głęboko przejęty wzruszeniem Maryi, nie chciał niczemu przeczyć, o nic pytać, by nie rozwiać i nie ostudzić zapału ukochanej chorej, pragnął, by czysta jej dusza zaczerpnęła pocieszenia w wzrastającej iluzyi, krzepiącej teraz wszystkich swem tchnieniem.
Gorąco stawało się coraz cieższe, zbierało się na burzę. Zapowiadały ją chmury, ciągnące po miedzianego koloru niebie i żar prażący, pośród którego pociąg pędził jakby wśród ogniska. Przebywane latem wioski, stały jakby puste i wypalone ognistemi promieniami słońca. Minąwszy stacyę Couhé-Verae, odmówiono znów koronkę i odśpiewano litanię. Lecz pielgrzymi słabnąć poczęli w gorliwości modłów, ulegając znużeniu.
Siostra Hyaeynta, widząc że chory nieznajomy, którego twarz ocierać z potu nie przestawała, oddycha teraz trochę swobodniej, zdecydowała się zjeść kawałek chleba i trochę owoców. Dopiero o godzinie trzeciej, dojeżdżając do stacyi Ruffec, zaczęto odmawiać nieszpory na cześć Najświętszej Panny.
— Ora pro nobis, saneta Dei Genitrix.
— Ut digni efficiamur promissionibus Christi.
Po skończonej modlitwie, Zosia włożyła pończochę i trzewik na swoją uzdrowioną nogę a pan Sabathier, patrzący na nią od jakiegoś już czasu, rzekł, zwracając się do pana de Guersaint:
— Tak, zapewne, uzdrowienie tego dziecka jest godne podziwu. Lecz wiem o wypadkach bardziej jeszcze zadziwiających... Czy pan zna historyę uzdrowienia Piotra Rudder, robotnika belgijskiego?
Wszyscy obecni zwrócili głowy swe ku opowiadającemu. A pan Sabathier ciągnął dalej:
— Człowiek ten miał zgruchotaną nogę, przez spadły nań pień drzewa. Po ośmiu latach jeszcze się kości nie zrosły i wychodziły raną jątrzącą się i lejącą się materyę. Nogę miał bezwładną, zwisłą... Otóż po wypiciu jednej szklanki wody z Lourdes, kości się zrosły i noga nabrała siły właściwej. Rzucił szczudła a doktór, który go leczył dotychczas bezskutecznie, rzekł: „Masz teraz nogę zdrową, jakbyś się na nowo urodził“! I mówił prawdę, noga jego bowiem zupełnie była zdrowa, jakby nowo wyrosła.
Nikt nie rzekł ani słowa, lecz wszyscy zamienili z sobą spojrzenia pełne zachwytu. Pan Sabathier, zatrzymawszy się na chwilę, mówił w dalszym ciągu:
— Historyą uzdrowienia Ludwika Bouriette nie mniej jest ciekawą. Ludwik był robotnikiem przy kopalni węgla kamiennego, należy on do rzędu pierwszych uleczonych cudowną wodą z Lourdes. Został ciężko poraniony przy wybuchu gazów w kopalni. Prawe oko stracił a lewe miał mocno zagrożone... Otóż pewnego dnia posłał on swą córkę do źródła słynąć już poczynającego, by mu przyniosła zaczerpniętej w nim wody. Córka przyniosła mu ją w butelce a woda była błotnista, bo źródło dopiero z niedawna bić zaczęło. Obmył nią wszakże chore swe oczy i krzyknął z radości, bo naraz odzyskał wzrok jaknajlepszy. Doktór leczący go, opisał to zdarzenie szczegółowo, tak iż nie ulega ono najmniejszej wątpliwości.
— Jakież błogie, cudowne skutki — szepnął uniesiony radością pan de Guersaint.
— Mogę jeszcze wymienić wiele innych przykładów i to równie sławnych. Naprzykład o Franciszku Macazy, stolarzu. Od lat osiemnastu cierpiał on na nabrzmienie żył w lewej nodze, w której tworzyły się wrzody wewnętrzne, sprawiające ból wielki wraz z twardnięciem tkanek mięśni. Nie mógł się ruszyć z miejsca a lekarze osądzili, że jest nieuleczalnym kaleką... Otóż pewnego wieczoru, postawił on przed sobą pełną butelkę wody z Lourdes. Zdjął bandaże, obmył sobie obydwie nogi a resztę wody wypił. Położył się następnie do łóżka i zasnął. Gdy się nazajutrz przebudził, maca się, patrzy — a tu ani śladu nabrzmienia żył i wrzodów. Wszystko znikło... Skórę na nodze miał gładką, zdrową, jakby miał lat dwadzieścia.
Opowiadanie pana Sabathier coraz silniejsze wywierało wrażenie na słuchających pilnie słów jego chorych i pielgrzymach. Z podziwu wpadli w zachwyt. Myśl ich błądziła teraz po zaczarowanej krainie cudów, gdzie co krok spotkać się było można z najniespodziewańszemi objawieniami sił nadprzyrodzonych.
Każdy z obecnych miał gotową swoją opowieść, pragnął się z nią podzielić, by utrwalić się w wierze, by poprzeć dowodem rzeczywistość rojonych nadziei.
Dotychczasowo milcząca pani Maze, pierwsza dała się unieść nieprzepartej chęci mówienia.
— Ja znałam przyjaciółkę wdowy Rizan, której uzdrowienie tyle narobiło hałasu... Była ona sparaliżowaną na lewy bok od lat dwudziestu czterech. Gdy tylko coś zjadła — zrzucała. Trzeba było nosić ją i odwracać na łóżku, była bowiem bezwładna i bez czucia. Odleżała sobie ciało do żywego... Raz, gdy doktór przyszedł ją odwiedzić, zastał ją tak osłabioną, że zapowiedział jej śmierć nazajutrz... W godzinę później odzyskała trochę przytomności i, z trudnością przemówiwszy, poprosiła swą córkę, by jej przyniosła szklankę wody Lourdes od sąsiadki. Lecz dopiero nazajutrz rano dostała ową upragnioną szklankę wody. Pić ją poczęła a po pierwszym zaraz łyku zawołała: „Och, córko moja, zdrowie piję z tą wodą! Natrzej mi nią twarz, ręce, nogi i całe ciało“! W miarę, jak córka nacierała chorą swą matkę, opuchlizna ustępowała, a sparaliżowane jej członki nabierały sprężystości i siły, wracając do zdrowego wyglądu, pani Rizan zaś zaczęła wołać, aby jej jeść podano, bo głód wielki poczuła, chciała chleba, chciała mięsa, ona, co od dwudziestu czterech lat nic przełknąć nie mogła. Wstała, ubrała się, a gdy sąsiadki spotkały odurzoną z podziwu córkę, chciały ją pocieszać, sądząc, że jest już sierotą, lecz ona im rzekła: „Nie, nie, mama żyje, mama zmartwychpowstała!“
Oczy pani Vincent zaszły łzami. Boże mój, jakże byłaby ona szczęśliwą, gdy jej mała Róża mogła tak zmartwychpowstać i jeść z apetytem, i biegać i śmiać się wesoło jak inne zdrowe dziewczynki w jej wieku! Przypomniała sobie, że i ona zna cudowny wypadek uleczenia dziewczynki z łaski N. Panny z Lourdes. Wszak nawet to ją zdecydowało, by tam zawieźć biedną swą Różę. Odezwała się więc:
— Ja także znam prawdziwie cudowne uzdrowienie młodej dziewczynki z przytułku sierot. Nazywała się ona Łucya Druon, a paraliż tak nią owładnął, że nawet klęknąć nie mogła, by pacierz swój odmówić. Nogi miała skręcone w kabłąk, prawa jej noga, o wiele krótsza od lewej, owinęła się jedna o drugą; gdy towarzyszki przenosiły ją z miejsca na miejsce, nogi Łucyi, skręcone razem, kołysały się, bezwładnie zwieszone, jakby martwe. A wszak biedaczka uzdrowioną została, nie pojechawszy nawet do Lourdes, tak jak my jedziemy. Odprawiła po prostu nowennę; nic nie jadła przez całe dziewięć dni a tak pragnęła uprosić sobie zdrowie, że noce spędzała na bezustannej modlitwie... Dziewiątego dnia, napiła się trochę wody z Lourdes i uczuła natychmiast gwałtowne wstrząśnięcie w całem ciele... Wstała, lecz zaraz padła. Wstała powtórnie i zaczęła chodzić. Towarzyszki Łucyi zadziwiły się i prawie przerażone zaczęły głośno wołać: „Łucya chodzi! Łucya chodzi!“ I rzeczywiście, nogi Łucyi wyprostowały się w kilka sekund, krzepkie były, zdrowe i silne! Przeszła całe podwórze i weszła na piętro do kaplicy, gdzie zgromadzenie zakonne, oglądając cud, jednym głosem zaintonowało „Magnificat“, by podziękować niebu za łaskę jego widoczną... Ach ta Łucya! Jakże szczęśliwą, jak bardzo szczęśliwą musiała być wtedy!...
I łzy się stoczyły po twarzy, pani Vincent. Padły one na bladziutkie policzki małej Róży, którą przytuliwszy do siebie całowała z namiętną żądzą ujrzenia ją szczęśliwą, tak szczęśliwą jak była Łucya w dniu swego uzdrowienia.
Pocieszenie spływało na chorych z wątku tych opowiadań, radość jakaś niezwykła powiała nad dziecięcemi ich duszami, uniesionemi teraz błogością nadziei skończyć się mających cierpień i dolegliwości. Niebo tryumfującą swą siłą pokonywało doszczętnie bóle nieuleczalne, dlaczegóżby więc ich pominąć miało? Najsłabsi nawet czuli się pokrzepionymi i powstawali ożywieni nadzieją, że ich męczarnia zniknie niezadługo, jak sen męczący, ustępując przed boskiem tchnieniem miłosiernem i życiodajnem. Każdy przypominał sobie uzdrowienie choroby identycznie takiej, na jaką sam był cierpiący. Katuszą swych bóli udręczona pani Vêtu, też głos zabrała, mówiąc z trudnością, mając język od cierpień zdrętwiały:
— Antonina Thardivail miała żołądek szarpany rakiem, tak coś jak ja. Zdawało się nieraz, że zgraja psów zażartych łapczywie rwie go w jej wnętrzu, czasami zaś ból rozszerzał jej żołądek, tak że wyskakiwał jak guz olbrzymi, większy od głowy dziecka. W nabrzmiałości tworzyły się wrzody jak kurze jajka... przez osiem miesięcy krwią womitowała codziennie... Już była konająca, umierała z bólów i z głodu... skóra przywarła do jej kości, bo ciało znikło powoli z wycieńczenia... Pewnego dnia dano się jej napić wody z Lourdes a zażądała ona zarazem, by jej przyłożono kompres z tej wody na żołądek. W trzy minuty potem, siedziała już zdrowa w swoim fotelu przed kominkiem i jadła z apetytem kawał kury pieczonej... Zastał ją tak doktór, który dnia poprzedniego widział ją konającą... Nie wierzył swym oczom... lecz nabrzmiałości nie znalazł już śladu a ona śmiała się i rozmawiała, jakby miała lat dwadzieścia... nawet świeżość cery wróciła jej młodzieńcza. Ach, módz jeść, jeść co się podoba, mieć przywróconą młodość, a zwłaszcza nie cierpieć już męczarni!...
— A uzdrowienie siostry Julianny! — zawołała la Grivotte, unosząc się na łokciu i patrząc w około błyszczącemi z gorączki oczyma. Choroba rozpoczęła się u niej zupełnie tak jak u mnie. Dostała silnego kataru i kaszlu... potem zaczęła krwią spluwać. Co sześć miesięcy katar ustępował a potem wracał coraz silniejszy, tak że już nie powstawała ze swej pościeli. Żadne lekarstwo nie działało, ani jad, ani wizykatorye, ani przypalanie. Sześciu doktorów ją leczyło i wszyscy mówili, że ma suchoty... Ale jej zachciało się koniecznie pojechać do Lourdes. W drodze, cierpienia siostry Julianny tak się wzmogły, że w Tuluzie już myślano, iż skona, nie dojechawszy... Siostry musiały ją na rękach zanieść do groty w Lourdes a damy szpitalne nie chciały jej kąpać, uważając ją za trupa... Siostry ją rozebrały i zanurzyły w stawek przed źródłem... a była ona cała spocona, gdy ją rozbierano... gdy wyjęły ją siostry z kąpieli, była blada i znaku życia nie dawała żadnego. Myślano, że skonała. Wtem, rumieńce wystąpiły na jej policzki, otworzyła oczy i głęboko odetchnęła. Była uzdrowioną! Ubrała się sama, bez żadnej pomocy, poczuła głód wielki, lecz przed jedzeniem, poszła do groty podziękować Najświętszej Pannie... No, i cóż na to powiedzieć? — Matka Boska gdy zechce, każdego uleczy. Siostra Julianna była suchotnicą, przez sześciu lekarzy leczoną i odstąpioną. Matka Boska tylko ręka skinęła i przywróciła jej jaknajzupełniejsze zdrowie!
Brat Izydor zapragnął też coś powiedzieć, lecz nie mógł, rzekł więc do Marty z wielkim wysiłkiem:
— Opowiedz, proszę, o siostrze Dorocie. Pamiętasz, co nam proboszcz o niej mówił.
Marta była prostą, niekrzesaną chłopką, lecz natychmiast rozpoczęła:
— Siostra Dorota, powstawszy rano ze swego łóżka, poczuła wielkie odrętwienie w nodze. Było jej coraz gorzej na tę nogę, wreszcie stała się ona zimną i ciężką jak kamień. Przytem, siostra Dorota czuła wielki ból w plecach. Doktorzy w żaden sposób nie mogli się domyśleć, na co zapadła. Z pół tuzina lekarzy ją leczyło a każdy przypalał jej ciało rozpalonemi drutami, albo też poił i okładał mnóstwem leków przeróżnych... Tyle to jednak pomagało, co rzucanie grochu na ścianę... Siostra Dorota zrozumiała, że tylko Matka Boska może ją wyleczyć. Jedzie więc do Lourdes, i każe się zanieść do źródła i zanurzyć w wodzie. Myślała, że umrze, takie ją chwyciło zimno. Lecz po chwili woda się ocieplała i siostrze Dorocie wydało się, że pływa w słodkiem i doskonałem mleku. Nigdy nic lepszego i milszego nie doznała w życiu! Zdawało się jej, że żyły ma otwarte i że do nich napływa cudowna woda ze źródła. I rozumie się. Bo za pośrednictwem Matki Boskiej wracało życie do jej ciała.. Przestała cierpieć, poszła na spacer, zjadła wieczorem całego pieczonego gołębia i noc całą przespała, nie zbudziwszy się ani razu. Niechajże chwała będzie Pannie Przenajświętszej, a wiekuista wdzięczność niechaj sławi Matkę wszechmocną i miłosiernego Jej Syna a Pana naszego!
Eliza Rouquet też pragnęła opowiedzieć cud, o którym wiedziała. Ociągała się dotychczas, wiedząc, że mówi bardzo niewyraźnie, skutkiem potwornie wyżartej swej twarzy i skośnie wykrzywionych ust nabrzękłych. Lecz po opowiadaniu Marty zapadło chwilowe milczenie. Skorzystała więc Eliza i, uchyliwszy chustkę przysłaniająca rany jej twarzy, rzekła:
— Oh! mnie opowiedziano o uzdrowieniu nie tak ważnej choroby, ale za to bardzo dziwnej a nawet zabawnej... Jedna kobieta, nazwiskiem Celestyna Dubois, prała bieliznę. Nic nie wiedziała, że w bieliźnie jest igła. A ta igła weszła jej cała w rękę. Przez siedem lat igła pozostała w jej ręku, chociaż lekarze silili się, aby ją wyjąć. Ręka się skurczyła, zamknęła... w żaden sposób Celestyna nie mogła jej wyprostować... Jedzie więc do Lourdes i zanurza rękę w źródle... Ale natychmiast wyciąga ją z wody, krzycząc przeraźliwie. Zmusili ją, aby znów rękę zanurzyła i przez siłę ją tak trzymano, chociaż Celestyna zanosiła się od płaczu i twarz oblaną miała potem... Trzy razy tak zanurzono rękę w źródle a za każdym razem igła poruszała się i szła wzdłuż ręki, aż wreszcie wyszła końcem dużego palca... Później mówiła, że tak krzyczała, bo bardzo ją bolało, gdy igła szła wzdłuż ręki w żywem ciele, jakby ją kto pchał, aby wyszła. Od tego czasu Celestyna nie czuła już żadnego bólu, pozostał jej tylko mały szew na palcu, jako pamiątka jej pracy i cudu miłosiernej Panny Najświętszej.
Anegdotka ta, prostaczo opowiedziana przez Elizę Rouquet, większe wywarła na słuchaczach wrażenie, aniżeli opowiadania o cudownych uzdrowieniach najcięższych chorób. Igła, która szła przez żywe ciało, jakby ją kto pchał, aby wyszła! W dziecięcej wyobraźni chorych i pątników tu zebranych, przestworza zaludniły się niewidzialnemi postaciami opiekuńczemi, każdy z nich odczuwał obecność swego anioła stróża, dopomagać mu gotowego za boskiem skinieniem. Jakże ładną i pełną wdzięku wydawała się im opowieść o tej igle, uparcie przez siedem lat siedzącej na miejscu, aż wtem raptownie puszczonej w ruch, pod działaniem cudownej wody ze źródła! Okrzyki podziwu wyrywały się z piersi, zabawieni słuchacze śmieli się i cieszyli, promieniejąc radością wewnętrzną i stwierdzeniem swej wiary iż niema niemożliwości, nic się bowiem ostać nie może woli nieba; niechaj to niebo zechce tylko — a oni wszyscy uzdrowienie posiądą, wraz ze wzmożeniem sił swoich a nawet z darem młodości i urody. Dość jest wierzyć i modlić się gorliwie a dokuczliwe zło przykróconem zostanie; natura ustąpi, zwyciężona wolą sił niebieskich, urzeczywistniających pragnienia uznane za niemożebne, niedoścignione. Zdawało się wszakże, iż pewne szczęście mieć należało, niebo uzdrawiało bowiem tylko swyoh wybrańców.
— Ojcze! ojcze! Jakie to wszystko piękne! — szepnęła Marya, wsłuchana dotychczas w opowiadania krzyżujące się w wagonie. Ożywiona ona była rojem marzeń i budzących się nadziei.
— Ojcze! — rzekła jeszcze po chwili — czy pamiętasz, coś mi sam opowiadał w tym rodzaju o uzdrowieniu Joachimy Dehaut? Przybyła ona z Belgii do Lourdes z nogą wykrzywioną i pokrytą wrzodami, z których sączyła się materya tak odrażającego odoru, iż ludzie uciekali od nieszczęśliwej kaleki. Wrzody zagoiły się zaraz na wstępie, pozostały tylko po nich małe czerwone ślady. Ale Joachima miała jeszcze kość wybitą ze stawu w chorej swej nodze. Gdy się zanurzyła w wodzie, krzyczała z bólu, zdawało się jej, iż wyłamują jej kości... że jej odrywają nogę... lecz równocześnie Joachima widziała, jak również widziała to kobieta dopomagająca jej przy kąpieli, iż wykrzywiona noga prostuje się i przybiera kształt naturalny. Ból przytem tak powstał srogi, że Joachima, nie mogąc go przenieść, zemdlała... Gdy wróciła do przytomności, zerwała się szybko na równe nogi i pobiegła do groty, by w niej złożyć swe szczudła na pamiątkę doznanej łaski cudownego uzdrowienia...
Pan de Guersaint potakiwał głową w miarę jak Marya mówiła. Znał tę historyę uleczenia z ust księdza z zakonu Wniebowzięcia. Gdy Marya zamilkła, pan de Guersaint powiedział, iż mógłby przytoczyć co najmniej kilkanaście wypadków podobnych, tkliwszych i dziwniejszych jedne od drugich. Powoływał się w tym względzie na świadectwo Piotra, lecz ten, niepodzielając tych wierzeń, lekko tylko głową potrząsał. Nie chcąc zasmucać Maryi swem niedowiarstwem, Piotr silił się niesłuchać przytaczanych przykładów nadprzyrodzonych uzdrowień; patrzał wciąż przez szyby wagonu na pola, drzewa i domy ukazujące się to znów ginące, w miarę biegu szybko pędzącego pociągu.
Po za Angoulême rozpościerały się łąki poprzecinane zrzadka długiemi szeregami drzew topolowych, które rozchodziły się w promieniach jakby wielki rozłożony wachlarz zielony. Upał wzmagał się przed burzą a pociąg biegł przyśpieszonym pędem, jakby naglony chęcią odzyskania straconego czasu. Hucząc, pruł rozpalone powietrze, podniecony własnym swym ruchem.
Pomimowoli, Piotr wsłuchiwał się urywkowo w oderwane zdania cudownych opowieści, zadziwiony nadzwyczajnemi wydarzeniami uzdrowień. Snuły się one jedne po drugich, wtórując warkotaniu kół i trzęsieniu wagonów, jakby lokomotywa, w szalonym obłędzie samopas puszczona, unosiła tu zebranych do krainy dziwów i nadprzyrodzonych widziadeł. Pędzili, wciąż pędzili naprzód, prując jakieś niezmierzone przestworza. Piotr przestał patrzeć na zmieniające się krajobrazy po za szybami wagonu i zasunął się w swój kącik, odurzony ciężkiem powietrzem i przygniatającą go atmosferą ekstazy, wynikłą z nadzwyczajności opowiadań. Świat rzeczywistości zniknął, jakby pochłonięty szybkością jazdy a umysły obecnych żyły dowolnie w krainie złudzeń i uniesienia.
Ożywiona twarz Maryi napawała go radością. Trzymała ona jego rękę i tkliwemi uściśnieniami mówiła wymownie, jak dalece czuje się pokrzepioną i pełną nadziei. Dla czegóżby miał psuć i zatruwać jej tę chwilę swojem zwątpieniem?... Trzymał więc z braterską czułością drobną i wilgotną rączkę chorej, wzruszony gorącą chęcią wierzenia w jakąś dobroć nieznaną i wielką a udzielającą pocieszenie zrozpaczonym i schorzałym.
— Ach, Piotrze! — powtarzała Marya — jakże to wszystko piękne! A może i na mnie Matka Boska ześle swoje zlitowanie?... Jak myślisz, czy jestem ja godna łaski tak wielkiej?
— O tak, jesteś godna tej łaski, Maryo! Ojciec twój ma słuszność, mówiąc, że duszę masz czystości nieskalanej i w niebie niema aniołów dość licznych, by ci należny poczet utworzyć mogli gdy wstąpisz do raju.
Opowiadania płynęły jedne za drugiemi. Siostra Hyacynta i pani de Jonquière przypominały sobie o uzdrowieniach, jakich były naocznemi świadkami, lub o których słyszały z dawniejszych jeszcze czasów. Od lat trzydziestu słynąca cudami grota w Lourdes promieniała jak krzew róży mistycznej coraz bogatszem kwieciem nęcąca. Krzew z boskiej woli rosnący z rokiem każdym bujniej się rozwijając, zdobiąc się w róże coraz wonniejsze i liczniejsze w postaci cudów, spływających ku ludziom, szukającym pocieszenia w ponętnym jej widoku. Cuda liczyły się teraz na tysiące a słuchający o nich podróżni, pątnicy i wynędzniali na ciele chorzy z gorączką wzrastającej ciekawości, podobni do dzieci żądnych coraz to nowych baśni czarodziejskich, pytali o inne i jeszcze o inne wieści o niewyczerpanej skarbnicy łaski, dobrotliwie i szczodrze płynącej ku pocieszeniu im podobnych nędzarzów. Ach jeszcze! jeszcze! niechaj napawać się będzie im dozwolone cudami tkanym wątkiem opowiadania, niechaj uwierzą w znikomość katuszy dotychczas znoszonych! Niechaj dowodnie widzą pokonaną rzeczywistość, tchnieniem bożem zniweczoną niesprawiedliwość natury a ujawnioną moc nieba uzdrowiciela cierpiących! Bóg, dobro najwyższe, siewcą jest szczęścia, siewcą dowolnym a niebacznym na ułomne podstawy dociekań wiedzy ludzkiej! On jest szafarzem, ku któremu błagalne dłonie wyciągnąć należy, by uzyskać nasycenie w łaknieniu!
A więc najpierw głusi, niemi i ślepi — słyszeli, mówili i widzieli.
Aurelia Bruneau, uznana za nieuleczalną, skutkiem pęknięcia błonki w uchu, stanąwszy w Lourdes, uzdrowioną została, słysząc w błogości pełnem uniesieniu dźwięki chórów i muzyki anielskiej. Ludwika Pourchet, niema od lat czterdziestu pięciu, odzyskała mowę, modląc się w grocie, pierwsze słowa przez nią wyrzeczone były: „Bądź pozdrowiona, Przenajświętsza Maryo!“. I całe setki, tysiące innych uzdrowienie znalazło, oblewając wodą z cudownego źródła uszy swe głuche lub języki nieme.
A ślepców, którzy przewidzieli, iluż nie było! Stary ojciec Herman poczuł, jak Matka Boska słodką swą ręką zdjęła mu zasłonę, którą miał na oczach. Panna de Pontbriant, zagrożona utratą oczu, zmówiła tylko modlitwę a odzyskała wzrok lepszy niż miała kiedykolwiek. Dwunastoletnie dziecko, mające oczy zagasłe i jakby kamienne, po trzech sekundach przejrzało jasnemi i głębokiemi źrenicami, w których aniołowie uśmiechać się zdawali.
Najliczniejsze cuda spływały wszakże na paralityków i kulawych, niemogących powstać z łoża boleści a teraz chodzących prosto i zdrowo siłą słów bożych: „Powstań i chodź!“. Delannoy, tabetyk, leczył się piętnaście razy w różnych szpitalach paryzkich, przypiekano go, wieszano i wszystko napróżno; dwunastu lekarzy poświadczyło jednozgodnie o niemocy, na jaką zdawał się być skazany: przybył do Lourdes i, widząc Przenajświętszy Sakrament niesiony na czele procesyi, powstał i poszedł z innymi uzdrowiony zupełnie. Marya-Ludwika Delpont, czternastoletnia dziewczynka, sparaliżowane miała nogi i ręce, wykrzywione przytem usta, w mgnieniu oka poczuła władzę w swych członkach i usta wróciły jej na miejsce, jakby niewidzialna siła przecięła więzy krępujące ją dotychczas. Marya Vachier siedziała nieruchoma w swym fotelu przeszło lat siedemnaście, po zanurzeniu w źródle wybiegła sama, nie odnajdując nawet ran, jakie potworzyły się na całem ciele z tyluletniego braku ruchu. Jerzy Hanquet, dotknięty rozmiękczeniem mlecza pacierzowego, przybył do Lourdes konający i znieczulony na ciele, powstał natychmiast całkowicie zdrów i silny. Leonia Charton również cierpiała na rozmiękczenie mlecza pacierzowego a kości krzyża wygięły się jej w garb niezmiernie wielki; wszedłszy do groty, czuła, jak złe ustępuje i wyszła prosta, najzupełniej uzdrowiona.
Wszystkie bóle i choroby ustępowały w grocie cudami słynącej. Małgorzata Gehier cierpiała męki od lat dwudziestu siedmiu, próchniała jej kość biodrowa i lewe kolano miała zupełnie sztywne; z łatwością klękła, by podziękować N. Pannie za odzyskane zdrowie. Filomena Simonneau, młoda wieśniaczka z Wandei, przybyła z lewą nogą przedziurawioną trzema ranami, z których wychodziły kawałkami próchniejące kości, wyjechała po paru dniach z Lourdes z nogą uzdrowioną, bez śladu ran swych okropnych. Pani Ancelin chorą była na wodną puchlinę a obrzękłe jej ręce, nogi i ciało powróciło do stanu normalnego, woda wzdymająca jej postać ulotniła się niewiedzieć gdzie i kiedy. Panna Montagnon, cierpiąca na tę samą chorobę, już kilka razy dawała z siebie wypompowywać wodę, za każdą operacyą dwadzieścia dwa litry miała wody w swem ciele; zaczęła znów puchnąć, więc przyłożono jej kompres zamoczony w cudownem źródle: opuchnięcie opadło natychmiast, nie zmoczywszy nawet łóżka na którem leżała...
Żadna choroba żołądka nie ostoi się i ustępuje natychmiast po wypiciu pierwszej szklanki. Marya Souchet womitowała czarną krwią, wychudła jak szkielet, napiła się u źródła i zaczęła jeść, ona, która jeść nic nie mogła; w dwa dni później, była już nietylko zdrowa lecz tłusta. Marya Jarland spaliła sobie żołądek, napiwszy się przez nieostrożność kwasu karbolowego; wyrósł jej olbrzymi guz, lecz rozszedł się w Lourdes. Wreszcie wiadomą jest rzeczą, że wszelkie guzy i nabrzmienia ustępują natychmiast pod działaniem wody z cudownego źródła. Co dziwniejsza, toż samo ma miejsce z wrzodami, rakiem, oraz otwartemi, ropiącemi ranami, które znikają bez śladu, jakby tchnieniem Bożem zagojone. Pewien żyd przybył do Lourdes z ręką wrzodami pokrytą, zanurzył ją tylko w źródle wyjął zdrową zupełnie. Albo ten młody cudzoziemiec niezmiernie bogaty, którego nigdzie uleczyć nie mogli na bolesne narośle pokrywające jego rękę — w Lourdes rozeszły się one natychmiast! Róża Duval miała koło łokcia dziurę ogromną, wygniłą skutkiem wrzodów, zaczęła przykładać wodę cudowną i ciało odrosło szybko, prawie w jej oczach. Wdowa Fromond, chora na raka w ustach, obmywać je zaczęła wodą z Lourdes i wkrótce wargi jej wróciły do pierwotnego kształtu, chociaż wyżarte były w połowie. Marya Moreau cierpiała męczarnie skutkiem raka w piersi, razu pewnego przyłożyła nań szmatkę zamoczoną w wodzie cudownej i położyła się spać; przebudziła się w dwie godziny później zupełnie zdrowa a ciało jej było świeże jak wiosenna róża.
Siostra Hyacynta rozpoczęła teraz opowiadać o suchotnikach uzdrowionych natychmiastowo i radykalnie. Niedowiarki wyzywali moc N. Panny, twierdząc że nie zdoła uleczyć z tej strasznej choroby, siejącej śmierć pomiędzy ludźmi. Lecz tryumf Matki Bożej okazał się zupełny; mniemano, że leczy ona suchoty za jednym ruchem swojego małego palca. Setki suchotników zostały już uleczone. Małgorzata Coupel od trzech lat chorą była na suchoty, brakowało jej górnej części płuc gdy przybyła do Lourdes, a jednak powstała z niemocy swej i cieszy się jak najlepszem zdrowiem. Pani de la Riviére pluła krwią od lat dawnych, gdy przywieziono ją do Lourdes była konającą, ciało jej pokrywał obficie zimny pot a paznogcie były zupełnie sine; wlano jej w usta przez zaciśnięte zęby maleńką łyżeczkę wody — a natychmiast ustało jej śmiertelne chrapanie, usiadła, zaczęła odmawiać litanię wraz z innymi i zażądała rosołu. Julii Jadot trzeba było wlać w usta aż cztery łyżeczki wody, bo też osłabioną była tak bardzo, że głowy nie mogła utrzymać o własnej sile, była przytem niezmiernie wychudzoną przez chorobę: w kilka dni później nietylko była zdrową lecz tłustą, nawet bardzo tłustą. Anna Catry miała suchoty już w ostatniej fazie rozwoju, lewego płuca prawie że nie było śladu, zanurzono ją pięć razy w źródle, chociaż oblana była potem, co szkodliwym byłoby w zwykłych warunkach, i... wyszła z kąpieli zdrowa z płucami odrośniętemi. Pewna młoda dziewczyna, której uleczyć nie mogło piętnastu doktorów, weszła do groty i uklękła, by się pomodlić, nie śmiąc prosić o łaskę dla siebie, powstawszy z klęczek, uczuła się zdrową; widocznie w dobrą trafiła chwilę, gdy Matka Boża spoglądała ku tylu schorzałym i, ulitowawszy się, spuściła hojną ręką cuda niewidzialnie spływające.
W opowiadaniu siostry Hyacynty, sypały się cuda jedne za drugiemi, spadając deszczem kwiecistym i błogosławionym z nieba jasnego i dobrotliwego. Szczegóły opowiadania były różne; wzruszające lecz często wprost dziecinne.
Pewna stara kobieta, mająca przeszło od lat trzydziestu bezwładną rękę, umyła się wodą z Lourdes i zaraz mogła się przeżegnać. Siostra Zofia postradała mowę i szczekała tylko jak pies, zanurzyła się w źródle i głos odzyskała czysty, śpiewając jeszcze w kąpieli litanię na na cześć N. Panny. Mustafa, turek niewierny, zawezwał litości Białej Dziewicy i odzyskał oko po przyłożeniu kompresu. Za opieką Matki Bożej, pewien oficer turkosów uratowany został w bitwie pod Sedanem a w bitwie pod Reichshoffen jeden z kirasyerów ocalał, mimo kuli, która przeszyła mu pugilares, lecz zatrzymała się, nietknąwszy wizerunku N. Panny z Lourdes, mały ten obrazek spoczywał właśnie na jego sercu.
Najświętsza Panna miłosierną była szczególniej dla dzieci. Mały, pięcioletni sparaliżowany chłopczyk, przez kilka minut potrzymany w źródle, wstał i zaczął biegać; inny, piętnastoletni już chłopiec, nie mogący ruszyć się z łóżka i pozbawiony mowy, przestał ryczeć jak zwierzę i, wyskoczywszy z kąpieli, wyraźnie już powiedział, że jest wyleczony. Maleńki, dwuletni chłopczyna, niemogący chodzić z osłabienia, po paru minutach kąpieli stawiał kroki doskonale, jakby o wiele był starszy.
Z treści opowiadań wynikało prawie zawsze, iż tak dzieci jak i ludzie dorośli cierpieli silne bóle w trakcie oddziaływania zbawiennego cudu; zepsuta lub uszkodzona machina ludzka wstrząśniętą być musiała, powracając do zdrowia wśród naprawy: wszak kości w niej wtedy odrastały, ciało się wypełniało a zło uchodziło ostatniem konwulsyjnem targnięciem. Lecz jakaż niewypowiedziana błogość następowała po krótkiej tej ostatniej chwili cierpienia!...
Doktorzy podziwiali, nie śmiejąc na razie wierzyć własnym swym oczom, w osłupieniu patrzyli na uzdrowionych swych chorych, których przed chwilą uważali za konających lub nieuleczalnych a teraz żwawo biegających, skaczących w uniesieniach radości i żądnych jeść, jeść dużo i zaraz. Prawie każdy z tych szczęśliwych wybrańców łaski miłosiernej wracał co prędzej z groty do miasta i, przebywszy bez znużenia trzykilometrową odległość, jadł z apetytem najczęściej całą kurę i kładł się spać. Pierwszy taki sen trwał zazwyczaj godzin dwanaście. Cud uzdrowienia objawiał się raptownie, spadał gromem. Wypadków powolnego, stopniowego odzyskania zdrowia, nikt nie pamiętał, nigdy się bowiem nie zdarzały. Cud działał natychmiastowo, konanie zamieniało się w zdrowie, członki odrastały i prostowały się w mgnieniu oka, rany się goiły, tusza wracała wraz z uleczeniem. Szydząc z nauki i doświadczenia, nie zachowywano najprostszych środków ostrożności. Kąpano kobiety, nie bacząc na ich dolegliwości miesięczne, zanurzano w zimnej wodzie źródła suchotników oblanych potem, ran gnijących nie opatrywano, cóż bowiem znaczyła metoda antiseptyczna wobec objawień cudu zdrowie dającego! A każdy cud, miłosierdziem nieba ku ludzkiej niedoli zesłany, wyrywał z piersi okrzyki radości i miłością brzmiące uniesienia. Uzdrowiona istota padała na kolana, przejęta wdzięcznością, obecni łzami swemi skrapiali ziemię, niedowiarki nabierali wiary, protestanci i żydzi przechodzili na łono kościoła katolickiego, chwała i tryumf nieba stawał się zupełny. A gdy uzdrowiona łaską N. Panny istota wracała w rodzinny zakątek, tłumy wychodziły na jej spotkanie, dzwony kościelne rozgłośnem echem zwiastowały jej powrót, okrzyki i łzy radości zebranych towarzyszyły jej w pochodzie, by w świątyni Pańskiej złączonemi głosy śpiewać dziękczynny „Magnificat“. Chwałę i cześć N. Pannie — wdzięczność i miłość poprzysięgano jej wieczną!
Za spełnienie rojonych nadziei, wzbijały się gorące modły i akta miłości płomienne, słane one były wprost i wyłącznie ku Matce Przeczystej, Matce Miłosiernej. Ona łączyła dusze pobożnych w jednolity stos gorejący ku chwale jej wyłącznej. Ona w ich modlitwie była Panną wszechmocną, Panną dobrotliwą, Źwierciadłem sprawiedliwości i mądrości Tronem. Błagalnie ku Niej wyciągnięte dłonie, skrzydłami być chciały, skrzydłami unoszącemi ku Róży mistycznej, połyskującej w półmrocznych kościołach, ku Wieży z kości słoniowej, jaśniejącej na skrajach marzenia, ku Bramie niebieskiej roztwierającej nieskończoność. Każdodziennie wraz z jutrzenką lśniła Gwiazda zaranna wesołością wiecznie odradzających się i młodocianych nadziei. Nie jestże Ona uzdrowieniem schorzałych, ucieczką grzesznych, pocieszycielką strapionych? Wszak Francya była zawsze krajem Jej wybranym; tu Ją miłowano najgorętszą miłością, wielbiąc w Niej Dziewiczość i wielbiąc Macierzyństwo, Ona była Kobietą i Matką unoszącą ku sobie żary serc płomiennych. Francyę też Ona upodobała sobie szczególniej, we Francyi chętnie objawiała się skromnym pasterkom, dzieciom nieledwie. Bo dziatki łaskę Jej posiadają najwyższą! Dziatki niewinne, uciekające się ku Niej w każdej potrzebie i nawiązujące łączniki miłości między ziemią i niebem! Każdego wieczoru rzucać Ona zwykła złote gwiazdy łez swoich pod stopy boskiego Swego Syna, by Go uprosić o nowe łaski dla ludzi. Z Jego zezwolenia mocną była słać cuda na ziemię, spływające jak kwiaty niebiańskie, rozświetlające padół płaczu i nędzy naszej, jasnością raju, zapachem róż nadziemskiej piękności.
Pociąg unoszący pątników pędził i pędził nieustająco naprzód, ku grocie tysiącem świateł jaśniejącej wśród górskiej szczeliny...
Była teraz godzina szósta; pociąg dopiero co minął stacyę Coutras. Siostra Hyacynta wstała, klasnęła w dłonie, powtarzając na nowo:
— Zmówmy „Anioł Pański“, dzieci moje! „Anioł Pański“!
Opowiadaniami cudownych opowieści rozognione wyobraźnie pątników namiętnego żaru dodały modlitwie; nigdy jeszcze modlitwy nie popłynęły ku niebu z taką gorącą chęcią zyskania posłuchania przed tronem Zbawicielki.
Teraz dopiero Piotr zrozumiał znaczenie tych pielgrzymek! Zrozumiał, dlaczego setki tysięcy ludzi dążą corocznie do Lourdes, jako do miejsca jaśniejącego odkupieniem dusz i uzdrowieniem ciała. I litość i miłość ogarnęła Piotra ku temu tłumowi nieszczęśliwych, których odłamek, otaczając go od dziś rana, napełniał uszy jego jękiem a serce i oczy cierpieniem. Jechali oni, narażając zbolałe swe członki na niewygodę i męczarnię tak dalekiej podróży! Jechali, wiedząc, że wiedza ludzka odtrąciła ich, skazańców z nich czyniąc! Znużonymi wszyscy już byli doktorami i torturą ich bezskutecznych leków. A wszyscy żądnymi byli życia. Poddać się niesprawiedliwości i obojętności natury przechodziło ich siły. Ucieczką ich stało się więc Bóstwo wszechmocne, wierzyli w moc jego nadprzyrodzoną, roili o łasce, jakiej zaznają, o powstrzymaniu naturalnego biegu rzeczy i praw przyrodzonych o przemianie biegu gwiazd, o cofnięciu się do pierwiastku poczęcia i tworzenia. Pod drżącemi ich stopami ziemia się usuwała, lecz pozostawał im Bóg i ku Niemu zwrócili się z żądzą namiętnego wierzenia. Rzeczywistość odstraszała ich trwogą swą i ohydą, zwrócili się więc ku ułudzie zaspokoić mającej ich żarliwe pragnienia. Zrodziła się w nich bezmierna potrzeba iluzyi i kłamstwa. Oh wierzyć! wierzyć pragnęli w istnienie najwyższego Sędziego, zdolnego naprawiać krzywdy spadające na istoty i rzeczy; wierzyć w Odkupiciela i Pocieszyciela a Pana zarazem; Pana wszechmogącego, na którego skinienie rzeki zawracają ku źródłom swoim, młodość, przywracaną jest starcom a życie martwym spoczywającym już w grobie! Wierzyć, by módz powiedzieć sobie: rany pokrywające moje ciało, członki moje skręcone bólem, brzuch mój wzdęty wrzodami, płuca moje suchotami zniszczone, odrodzić się mogą i być mi oddane za jednem skinieniem Panny Świętej i miłosierdzia pełnej, a skinienie to uzyskam, gdy modlić się będę gorąco, gdy wzruszyć Ją zdołam prośbami mojemi!
Marzenia te i nadzieje w akta wiary zamieniał potok cudownych opowieści o tysiącznych uzdrowieniach. Czarowne o tem legendy kołysały i upajały gorączką trawionych chorych i pielgrzymów. Dowodem prawdziwości zasłyszanych opowieści, stała się w ich oczach Zosia Couteau.
Od chwili gdy wsiadła do wagonu i pokazała uleczoną swą nogę, teraz tłustą i białą, otworzyły się bramy ku Boskiem widziadłom. Nadprzyrodzone krainy stawały się widzialnemi. Powiew zmartwychwstania ujawnił swe tchnienie, zrozpaczeni, dawać poczęli dostęp nadziei do wystudzonych serc swoich, konający unosić się poczynali zwolna z barłogu męczarni swoich z iskrą życia w źrenicach przed chwilą gasnących. Wszak niewszystko jeszcze stracone, wszystko odzyskać jeszcze jest możebne, dlaczegóż oni nie mają być owymi dotkniętymi łaską nieba najwyższą!
Formułowały się, rozstrzygały myśli w marzeniu Piotra. Tak, niezawodnie było tak. Pociąg ten nieszczęsny pędził i pędził bezustannie, unosząc ten wagon oraz inne wagony przepełnione łaknącymi ziszczenia swych nadziei, Francyę całą pruły teraz pociągi temu podobne, świat cały pełnemi bruzdami słał ludzkie istoty ku jednemu kierujące się celowi; tłumy setek tysięcy wierzących dążyły ku miejscu uzdrowienia; nigdy nieustający ich ściek, spływał ku grocie jaśniejącej, ku grocie płonącej chwałą, ku pochodni nadziei, ku błogiej ułudzie zatkniętej jak znamię buntu i tryumfu nadprzyrodzonego cudu nad martwą materyą. Legendy opromieniające grotę, roznamiętniały dusze, unosząc je po nad twarde warunki życia. Marzyć o tej ułudzie, módz wierzyć w nią i ku niej dążyć — przepełniało serca niewysłowioną rozkoszą.
Zakon ojców pod wezwaniem Wniebowzięcia widział coroczne zwiększanie się tłumu pątników. Ustanowione przez ten zakon pielgrzymki, wciąż szerszego nabierały rozgłosu. Zbiegały się tłumy do tych szafarzy, sprzedających pocieszenie i ułudę, ten błogosławiony chleb nadziei, którego ludzkość cierpiąca wciąż łaknie i łaknąć nigdy nie przestanie. Błagalne ku niemu głosy wznosili nie tylko nędzarze pokryci ranami schorzałego swego ciała, wyli ku niemu żałośnie zaspokoić się niedającym głodem nędzarze umysłu i serca, żądni ugasić nienasycone pragnienia szczęścia. Upewnić się w wierze, módz wesprzeć się bezpiecznie na tej rękojmi szczęście dającej, było pożądliwością pątników tutaj dążących. Klękali oni obarczeni wszystkiemi bólami. Jedni błagali o przywrócenie zdrowia ich ciału, inni zachowania istot sercu swemu najdroższych, a jeszcze inni — modlili się o zbawienie dusz swoich grzesznych lub o nawrócenie kochanych. Ku niebu wzbijał się ztąd okrzyk wszystkiemi bólami wezbrany, okrzyk błagalny i pragnący wysłuchania, okrzyk napełniający przestrzeń swem drganiem o szczęśliwość wiekuistą, szczęśliwość za życia i szczęśliwość po śmierci!
Piotr widział wokoło siebie początek ziszczać zaczynających się nadziei. Otaczający go chorzy odzyskiwać się zdawali siły, nie czuli już trzęsienia wagonu, nie słyszeli tętnienia kół warkoczących, każda chwila zbliżała ich bowiem ku miejscu objawienia się cudu...
Pani Maze stała się teraz rozmowną, pewną będąc, że Matka Boska przywróci jej miłość ukochanego przez nią męża. Pani Vincent z uśmiechem kołysała na swych kolanach małą swą córeczkę, znajdując że lepiej wygląda i o wiele jest zdrowszą od dzieci, które wszakże odzyskały zdrowie pod działaniem wody z cudownego źródła, o tak, jej Róża niezadługo biegać będzie i bawić się wesoło! Pan Sabathier rozmowę wiódł ożywioną z panem de Guersaint, rozwijając mu plan swej podróży do Rzymu gdy tylko nogi swe odzyska, podróż tę zamierzał on uskutecznić jeszcze tej jesieni, jakkolwiek od lat piętnastu odkładał ją z roku na rok następny. Pani Vêtu przestała cierpieć, zdawało się jej, że uczuwa tylko czczość żołądka, poprosiła więc pani de Jonquière o biszkopt i szklankę mleka. Eliza Rouquet, zapomniawszy o potwornej swej ranie, jadła spokojnie winogrona z twarzą odkrytą. La Grivotte nie dusiła się kaszlem, brat Izydor przestał jęczyć. Najciężej chorzy ulegli gorączkowemu rozmarzeniu i, myślą przebywając w krainach szczęśliwości, dopytywali się często o godzinę; każda chwila zbliżała ich ku Grocie, ku cudownemu miejscu, gdzie tylu bardziej jeszcze chorych uleczonymi zostało. Posłyszane opowieści o uzdrowieniach napełniały ich niecierpliwością dobieżenia chwili własnego wyswobodzenia ze znoszonych męczarni.
Przez chwilę, nawet ów nieznajomy a konający człowiek zdawał się wzmagać na siłach. Siostra Hyacynta wciąż przy nim będąca, ujrzała jak rozwarł powieki a uśmiech błogi rozjaśnił mu oblicze. Raz jeszcze zabłysła przed nim nadzieja...
Marya wciąż trzymała w owej rączce dłoń Piotra. Była teraz godzina siódma, za pół godziny pociąg miał stanąć w Bordeaux. Z powodu zaszłego opóźnienia, pociąg pędził szalonym biegiem. Burza spuściła obfite potoki deszczu, obecnie więc powietrze było łagodne, czyste a niebo nieskończenie jasne.
— Ach Piotrze, jakże to wszystko piękne! — powtarzała Marya, z czułością serdeczną ściskając go za rękę.
I pochyliwszy się nieco ku niemu, rzekła przyciszonym głosem:
— Piotrze! miałam objawienie przed chwilą. Matka Boska uwzględniła moją prośbę i ty również uzdrowiony zostaniesz...
Zrozumiał co mu przez to powiedzieć chciała i uląkł się prawie, tak nadziemsko jaśniały oczy Maryi prosto w niego utkwione. Ona modliła się o jego nawrócenie a ta wiara istoty, którą kochał najwięcej, wiara naiwna w możność odzyskania wierzeń, które utracił, trwogą jakąś dziwną napełniła jego duszę. Dlaczegóż nie miałby z czasem odzyskać wiary? Czuł, że jest obecnie rozstrojony posłyszanemi opowieściami o dokonywających się cudach. Duszna atmosfera wagonu wywołała w nim wzburzenie, połączone z odurzeniem. Przyczyniał się do tego i widok tylu nieszczęśliwych, chorzy bowiem z nim jadący litością wezbrali jego serce. Panujące teraz w wagonie podniecenie zaraźliwie udzieliło się mu; tracił poczucie, gdzie się kończy rzeczywistość ustępująca miejsca marzeniom. Przez chwilę, gdy wzniósł się na nowo śpiew chórem odprawianej modlitwy, Piotr stracił wolę i możność analizowania swych myśli. Zdawało się mu, że znów jest wierzącym, potem uczuł halucynacyę, jakiej ulegał jadąc pośród dziwnego tego szpitala, rwącego całym wysiłkiem kół pędzących gdzieś dalej i dalej pełną siłą pary.
Pociąg zatrzymał się w Bordeaux zaledwie kilka minut, podczas których podróżni zakupili sobie nieco żywności. Chorzy, jak dzieci, domagali się co chwila w czasie podróży, to trochę mleka, to biszkopcik, ciągle coś popijali lub jedli. Gdy tylko pociąg wyruszył z Bordeaux, siostra Hyacynta klasnęła w dłonie:
— Śpieszmy się, czas odmówić modlitwy wieczorne.
Przez kwadrans blizko trwał szmer odmawianych pacierzy, dolatywały uszu bezładne słowa „Ojcze nasz“ lub „Zdrowaś“, potem nastąpił rachunek sumienia, akt skruchy, oddanie się opiece Boga, Przenajświętszej Maryi i wszystkich świętych. Na zakończenie odmówiono modlitwę dziękczynną za dzień szczęśliwie spędzony, wreszcie modły za żywych i dusze zmarłych.
— W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego, Amen.
Była już godzina ósma, zmrok zapadał, zanurzając krajobraz w swych cieniach wieczornych a wśród olbrzymiej płaszczyzny przedłużonej w dal mgłami, migotały gdzieniegdzie światełka zapalone w domach rozsianych z rzadka i dla oka niewidzialnych. Zapalono w wagonie lampy. Rzucały one słabe, żółte światło migotliwe na tłum podróżnych, otoczonych jakby wezbranemi falami, stosami piętrzących się manatków, koszów i walizek.
— Uprzedzam was, moje dzieci, że mniej więcej za godzinę, gdy dojedziemy do stacyi Lamothe, nakazane będzie milczenie. Macie więc godzinę, by zabawiać się rozmową, ale zachowujcie się spokojnie, by usposobić się do smacznego zaśnięcia. Gdy przejedziemy przez Lamothe, już słowa jednego nie pozwolę wam powiedzieć, chcę, byście wszyscy zasnęli cichutko.
Mówiła tonem wesołym, żartobliwym. Chorzy zabawieni, śmiać się poczęli.
— Ależ tak, ja nie żartuję. Przepisy nakazują, byście spali o dziewiątej a zbyt jesteście rozsądni, by nie słuchać przepisów.
I rzeczywiście, od rana wszyscy byli posłuszni każdemu skinieniu siostry Hyacynty. Pod jej przewodnictwem, wykonali z całą ścisłością program naznaczonych modłów. Lecz teraz pacierze zostały już odmówione, różańce odbyte, litanie i hymny odśpiewane, zakres dnia dobiegał końca a przed spoczynkiem program dozwalał na godzinne wytchnienie. Niewiedziano, jak zużyć rekracyę.
— Gdyby tak siostra chciała pozwolić — zapytała Marya — aby ksiądz Piotr poczytał nam trochę?... On czyta wyraźnie i głos ma donośny a mam właśnie przy sobie książeczkę, w której jest historya Bernadetty...
Marya nie mogła dokończyć zdania, albowiem ze stron wszystkich odezwały się głosy zwrócone do siostry Hyacynty:
— Oh! tak! tak! pozwól siostro! pozwól! — wołali chorzy z natarczywością dzieci, które pragną posłyszeć bajkę o królewiczu lub uśpionej pięknej królewnie.
— Ależ pozwalam! — odparła zakonnica z uśmiechem. — Na pobożne czytanie trudno niepozwolić.
Poproszono teraz Piotra, zgodził się chętnie, tylko zmienił swe miejsce z panem de Guersaint, aby zbliżyć się ku światłu lampy. Pan de Guersaint cieszył się na równi z innymi z obiecanego czytania. A gdy Piotr zajął już miejsce i powiedział, że dość będzie widno, by módz czytać, szmer zadowolenia rozszedł się po wagonie; z ciekawością na twarzy wychylali się ku niemu wszyscy a cisza, jaka zapanowała, świadczyła wymownie, iż pilnych i uważnych będzie miał słuchaczów. Na szczęście Piotr posiadał głos czysty i donośny, zawładnąć więc mógł nad hałasem kół pociągu, tembardziej, że turkotanie ich przyciszonem teraz było, przebywano bowiem okolicę płaską i piasczystą.
Przed rozpoczęciem czytania, Piotr przyglądał się książce podanej mu przez Maryę.
Była to cienka, nędznie drukowana książeczka, należąca do dewocyjnych utworów setkami tysięcy rozrzucanych wśród wiernych. Na niebieskiej okładce z lichego papieru, widniała postać Matki Boskiej z Lourdes. Rysunek był niezręczny, lecz naiwny. W pół godziny można było odczytać ten zwitek, bynajmniej się nie śpiesząc.
Głosem pięknym, czystym, o dźwięku łagodnym i ujmującym, Piotr rozpoczął czytanie.
„Było to w Lourdes, małem miasteczku wśród gór Pirenejskich, we czwartek 11 lutego 1858 roku. Na dworze było zimno i czas był pochmurny. W domostwie uczciwego ale biednego młynarza Franciszka Soubirons zabrakło drzewa do rozpalenia ognia. Wtedy żona jego Ludwika, rzekła do młodszej swej córki Maryi: „Idź i uzbieraj chrustu nad strumieniem, albo na gruntach gminy“. Strumień przepływający przez Lourdes, nazywa się le Gave.
„Marya miała starszą siostrę imieniem Bernadetta. Niedawno wróciła ona do domu swych rodziców a dotychczas przebywała ona u poczciwych wieśniaków w okolicy, gdzie służyła za pastuszkę. Bernadetta była wątłą i delikatnego zdrowia, niewinności dziecięcej a całą jej naukę stanowiło umiejętne odmawianie koronki. Matka obawiała się posłać ją z Maryą, aby jej pomogła w zbieraniu chrustu, dla Bernadetty bowiem było zbyt zimno na dworzu. Ale gdy Marya zaczęła prosić i gdy się do niej przyłączyła Joanna Abadie, córka sąsiadów, młynarka pozwoliła iść z niemi razem po drzewo.
„Poszły więc we trzy i szły razem wzdłuż koryta rzeczułki, zbierając połamane gałęzie, wyrzucone przez wodę. Doszły tak do groty w wyżłobieniu wielkiej skały. Grotę nazywano w okolicy Massabielle...“
Doszedłszy do tego miejsca, w chwili gdy miał odwracać stronnicę, Piotr urwał czytanie i opuścił książkę na kolana. Dziecinny sposób opowiadania, banalność i pustota zdań — niecierpliwiły czytającego. Piotr znał dokładnie historyę życia Bernadetty, miał bowiem u siebie w Paryżu znaczną część dokumentów odnoszących się do jej dziejów. Badał je kiedyś z gorączkową namiętnością a i teraz jeszcze pozostało mu wspomnienie głębokie o ujmującej prostotą Bernadecie. Odczuwał w sobie dla niej uczucie, pełne słodyczy a zarazem żałości. Zawsze marzył o wyjeździe do Lourdes i dopełnieniu na miejscu zebranych i posiadanych o niej wiadomości; przed chwilą właśnie mówił on sobie, że chociażby jutro, zaraz po przybyciu, może rozpocząć swoje poszukiwania. Wszak był to jeden z powodów skłaniających go do towarzyszenia Maryi w pielgrzymce dokonywanej obecnie.
Ciekawość Piotra odżyła teraz w całej pełni. Lubił on niezmiernie postać jasnowidzącej Bernadetty, albowiem wierzył w jej szczerość i prostotę; pragnął módz kiedykolwiek wyjaśnić przyczyny jej stanu. Tak, ona nie kłamała, ona miewała widzenia i słyszała nadziemskie głosy jak niegdyś Joanna d’Arc, i mówiono o niej, że jak Joanna d’Arc wybawić zdoła Francyę z bezbożności. Czem jest i zkąd pochodzi siła tworząca podobne istoty?... Zkąd niosą one świadomość o swojem posłannictwie?... Zkąd dostąpiło łaski widzeń to biedne, nędzne dziecko w nieświadomości żyjące?... I zkąd, jakim sposobem widzenia tej górskiej pastuszki, żyjącej w zapadłym kącie Francyi, nabrały rozgłosu, rozbrzmiewającego po całym świecie obecnie, przybierającego pozory cudu i objawień czasów pierwotnych?... Rozgłos ten zamącił spokój setek tysięcy dusz spokojnych, wytworzył nową religię, wzniósł nową świętą stolicę, wyrosłą siłą milionów sypiących się hojnie z najodleglejszych świata zakątków. Ku tej stolicy dążą wciąż tłumy wiernych, tłumy uniesionych szałem wierzących a tak liczne jak ongi za czasów krucyat średniowiecznych.
Piotr przestał czytać w mizernej, szczupłej książeczce, którą trzymał w ręku a począł natomiast opowiadać co odgadł, zestawił i odkrył w historyi życia i widzeń Bernadetty; była to bowiem historya jeszcze ciemna i nieznana, jakkolwiek stosy papierów zużyto już ku jej utrwaleniu.
Piotr znał okolicę Lourdes, znał obyczaje i zwyczaje miejscowe, zaznajomiwszy się z niemi w ciągu długich swych pogadanek z doktorem Chassaigne. Miał on zadziwiającą łatwość wysłowienia, z doborem słów właściwych, umiejętnie a prosto płynących, wzruszał on serca i porywał umysły darem wymowy, jaki posiadał, o którym wreszcie wiedział jeszcze z czasów seminaryum, jakkolwiek zawsze unikał okazywać tę swoją zdolność kaznodziejską.
Piotr mówił teraz a głos jego rozbrzmiewał z przedziwną czystością i słodyczą. Gdy podróżni słuchający słów jego, spostrzegli, że wie on wiele więcej, aniżeli książeczka zawiera, którą miał im czytać, uwaga ich wzrosła jeszcze i całem swem jestestwem jemu oddani, chłonęli w siebie potoki słodkiej pociechy, jaka z ust jego spływała ku ukojeniu ich nędzy i cierpień. Spragnieni szczęścia, lgnęli duszą ku niemu.
Rozpoczął od lat dziecięcych Bernadetty. Spędziła je w wiosce Bartrès u boku swej mlecznej matki, którą za drugą uważała matkę. Karmicielka jej nazywała się Lagûes. Straciła ona niemowlę swoje a widząc biedę wielką u młynarzy Soubirons, wzięła do siebie ich maleńką Bernadettę i wykarmiła swem mlekiem.
Wioska Bartrès, o milę od Lourdes, miała około czterystu mieszkańców a zdala od dróg wszelkich położona, była jakby zieloną oazą wśród gór i pustego naokoło kraju. Górska drożyna wiła się pośród jej domostw, zdala od siebie leżących, wśród łąk bujną trawą zarosłych, nizkich płotów i wielkich drzew rozłożystych. Liczne strumienie i strumyki, szemrząc, spływały z gór sąsiednich, tajemniczą i nieustającą swą nutą napełniając powietrze; na pagórku wśród wioski, wznosił się stary, romańskiego stylu kościółek, otoczony cmentarzem i pełen tłoczących się grobów. Naokoło, to bliżej to dalej od wioski i łąki, staczały się góry zarosłe lasami. Tworzyły one głęboką, zieloną kotlinę, wśród której ciągnęła się wioska i bujną trawią zarosłe łąki, trawą wiecznie zieloną i lśniącą od wód tu ściekających. Bernadetta, skoro tylko pierwsze postawiła kroki, zaczęła odpłacać doznawaną gościnę, pasąc owce swej przybranej matki, całemi miesiącami przebywała z niemi wśród gęstych zarośli i traw kwiecistych, niespotykając innej ludzkiej istoty. Czasami wchodziła na wyższe nieco wzgórze i ztamtąd widziała piętrzące się szczyty du Midi lub Viscos, jaśniejące lub zamroczone, zależnie od pogody, po za temi górskiemi olbrzymami, wychylały się po bokach inne łańcuchy szczytów majaczących w oddali, bezbarwnych lub tęczowo przezroczych, wśród złotych promieni słońca; występowały one jak zjawiska niepochwytne, ułudne grą światła, znikające jak mary, pierzchające jak marzenie.
Dom jej matki, gdzie stała zawsze jej kołyska, był domem cichym, samotnym i na skraju wioski leżącym. Po za domem rozścielała się łączka zasadzona owocowemi drzewami, rosły tam przeważnie grusze i jabłonie. Granicą łączki był strumień wartko płynący lecz tak zarazem wązki, iż przeskoczyć go można było z łatwością. Dom mieszkalny był nizki i wilgotny. W sieni były drewniane schody, wiodące na strych służący jako skład słomy. Dom dzielił się na dwie obszerne izby wyłożone kamieniami a w każdej stało kilka łóżek, Bernadetta sypiała ze swemi mlecznemi siostrami razem a ponad ich posłaniem widniały na ścianach porozlepiane piękne kolorowe obrazy święte. Zasypiały patrząc na te piękności, podczas gdy stary zegar w szczupłej swej szafie sosnowej kołysać się jej zdawał monotonnym odgłosem, przerywanym poważnem wydzwanianiem godzin, co odbijało się echem wśród głębokiego milczenia.
Ciche lata w Bartrès spędzone, wryły się rozkoszną pamięcią w serce Bernadetty. Nikło ona rosła, zawsze chora lub niedomagająca a kaszel i duszność astmatyczna, dokuczały jej za lada silniejszym powiewem wiatru górskiego. Doszła lat dwunastu, nie umiejąc czytać i pisać, mówiła wyłącznie narzeczem miejscowem, pozostała nad wiek swój dziecinną, rozwój jej umysłu szedł równie opornie jak i rozwój wątłego jej ciała. Dzieckiem była łagodnem, dobrem i potulnem; odzywała się ona rzadko, wolała słuchać mówiących, aniżeli brać udział w ich rozmowie. Roztropności miała niewiele, sąd wszakże o rzeczach miewała jasny, czasami umiała dać odpowiedź dowcipną i wesołą, do śmiechu pobudzającą naiwną swą prostotą.
Z niesłychaną trudnością zdołano ją nauczyć odmawiania koronki. A gdy wreszcie pojęła i przyswoiła sobie tę modlitwę, nie chciała się uczyć już innych. Odmawiała ją teraz bezustannie: całemi dniami usta jej szeptały „Pater“ i „Ave“ a drobne paluszki przesuwały paciorki koronki. Ileż godzin, dni, miesięcy i lat całych, przebyła ona wśród traw wysokich z szeptem pacierzy na ustach z oczami spoglądającemi na pasące się owieczki w zieleni lub utkwionemi wysoko na gór szczyty i wyższe jeszcze przestworza nieba! Zatopiona i jakby zgubiona w tajemniczem morzu roślinności, znała z rzeczy dalszych jedynie wierzchołki gór odległych, pływających wśród mgieł i chmur z lekkością widziadeł!
Czas mijał spokojnie a dziewczę żyło wciąż w sobie zamknięte z marzeniem swem zawsze jednakiem i małostkowem, powtarzając wciąż jednakże pacierze. Wśród ciszy głębokiej i naiwności dziecięcych jej marzeń, towarzyszką i przyjaciółką jej jedyną, była Panna Najświętsza.
Zimą, w czasie długich, ciemnych wieczorów, zdradliwym chłodem powiewających na dworze, Bernadetta siadała wraz z resztą rodziny przed wielkiem ogniskiem, płonącem w izbie po lewej stronie sieni. Brat przybranej jej matki był księdzem. Czytywał on często garnącym się do ogniska mieszkańcom chaty, budujące żywoty świętych pańskich a cudne to były opowieści! Głośne czytanie snuło niekiedy zadziwiające przygody. Słuchacze drżeli przerażeniem lub radością. Święci i święte miewali widzenia a objawiające się im zjawiska, łączyć się zdawały świetlanemi smugami raj i jego rozkosze z ludźmi żyjącymi na ziemi, niebo uchylać się zdawało swe zasłony, by ukazać jasność niebiańską i powiewne postacie unoszących się na skrzydłach aniołów.
Częstokroć zdarzało się, iż ksiądz przynosił z sobą wielkie księgi ciężko oprawne a na ich kartach stały wizerunki, istny czar w sobie mieszczące. Przedstawiały one Boga, otoczonego promieniami chwały, Jezusa o delikatnych kształtach i twarzy tak ładnej, tak jaśniejącej nieprzebraną dobrocią! Najczęściej wszakże powtarzał się wizerunek Panny Najświętszej, ubranej biało lub niebiesko z wielką ilością złota na szatach. Jakże piękną i słodką była jej postać! Jak pociągała serca i przykuwała oczy! Bernadetta wpatrywała się w nią chciwie a potem śniła o niej we śnie i na jawie.
Czytano i przeglądano najczęściej biblię. Stara to była i wysłużona księga. Od wieku już przeszło była ona w posiadaniu rodziny. Pożółkłe jej karty odwracało kolejno niejedno pokolenie dziś w grobie będące! Nieledwie, że każdego zimowego wieczoru, gospodarz domu, który jeden tylko ze swej rodziny posiadł sztukę czytania, brał wielką szpilkę i nią otworzywszy księgę na los szczęścia, rozpoczynał powolne składanie wyrazów a obecni słuchali z uwagą i w niemem milczeniu. Z czasem nauczyli się wszystkiego, co zawierała księga i za pierwszemi słowy, przeczytanemi przez ojca, mogli mówić ich ciąg dalszy z pamięci, nie zmyliwszy się na jotę.
Bernadetta przekładała nad biblię inne księgi pobożne a mianowicie te, w których wyłącznie była mowa o Pannie Najświętszej; zdawało się jej wtedy, że widzi uśmiech jej dobrotliwy i spojrzenie ku sobie zwrócone.
Zabawiło ją kiedyś niezmiernie czytanie o „Czterech synach Aymon”. Bajka ta zawartą była w małej książeczce, pochodzącej niezawodnie z zasobu jakiegoś wędrownego kupca, wypadkiem zbłąkanego wśród tej pustej okolicy. Na żółtej okładce książeczki, naiwnej w swym układzie i sposobie opowiadania, rysunek przedstawiał owych czterech rycerzy, Renauda i braci, siedzących na słynnym rumaku Bajardzie, ofiarowanym im w królewskim podarku przez piękną Orlandę. W bajce następowała bitwa po bitwie, krwawe oblężenia zamków warownych i straszliwe rąbania się szablami Rolanda z Renaudem, który podążył wreszcie wyswobodzić Ziemię świętą. Bajka mówiła jeszcze o potężnym czarodzieju Maugisie, o księżniczce Klarysie, siostrze króla Akwitanii; a Klarysa piękniejszą była od dnia pogodnego.
Podniecona tego rodzaju czytaniem wyobraźnia Bernadetty, gorączkowe snuła widzenia, spać nie dozwalając wątłej dziewczynce. A miało to miejsce zwłaszcza wtedy, gdy ktoś z obecnych zastępował czytanie opowiadaniem jakiej bajki, której treścią zawsze były czary i nadzwyczajne wypadki.
Bernadetta była niesłychanie zabobonną. Za nic na świecie nie byłaby się zgodziła przejść koło starej, opuszczonej wieży o zmroku, albowiem gdy tylko słońce zaszło za góry, w wieży gospodarowały dyabły. Lecz Bernadetta nie była wyjątkiem wśród tamecznych mieszkańców. Mieli oni wszyscy ciasny horyzont myśli, skłonny do dewocyi i wierzeń w gusła. Okolicę całą zaludnili tajemniczemi istotami; drzewa podług nich śpiewały, na niektóre kamienie występowały krople krwi perliste a na rozstajnych ścieżynach odmawiać należało trzy „Ojcze nasz“ i trzy „Zdrowaś“, by uniknąć spotkania z potworem o siedmiu rogach, unoszącym dziewczęta na wieczną zatratę. Obfitość tego rodzaju baśni była wprost nadzwyczajna. Każdy umiał i znał ich całe setki a jedna straszliwszą była od drugiej; gdy ktoś zaczął opowiadanie o nich, końca temu nie było. Najwięcej krążyło baśni o wilkołakach, tych nieszczęsnych ludziach, zaklętych wolą szatana w postacie psów z gatunku wielkich, białych psów górskich; jeżeli strzelający do nich człowiek zdoła ugodzić którego jedną choćby śróciną, wyzwala tym strzałem człowieka pokutującego w skórze zwierzęcia; jeśli jednak nie zwierzę lecz cień jego strzałem swoim przeszyje, człowiek, zamiast wyzwolenia, śmierć natychmiastową ponosi.
Baśni o czarodziejach i czarownicach, znano również wiele. Jedna z nich wywierała zawsze na Bernadettę niezmiernie żywe wyrażenie. Była w niej mowa o pewnym pisarzu sądowym z Lourdes; chciał on koniecznie ujrzeć dyabła; otóż czarownica zaprowadziła go o północy w dzień Wielkiego piątku, na ustronne pole, zasadzone winem. Dyabeł zjawił się natychmiast, wspaniale ubrany w czerwone fałdziste szaty. Zaproponował pisarzowi, by sprzedał swą duszę. Pisarz udał, że chętnie się na to zgadza. Dyabeł miał właśnie pod pachą księgę, w której zapisywali się ludzie, zbywający mu swe dusze. Gdy dyabeł podawał ten regestr do zapisania się pisarzowi, ten sięgnął do kieszeni po butelkę z atramentem; nie był to jednak atrament, ale woda święcona: chlusnął nią na dyabła, który począł ryczeć strasznym głosem z bólu a pisarz tymczasem chwycił regestr i począł uciekać. Rozpoczęła się pogoń dyabła za pisarzem, pogoń trwająca noc prawie całą, lecieli przez góry, doliny, lasy i strumienie. „Oddaj mi regestr!“ — wrzeszczał dyabeł. — „Nie, nie oddam!“ — odpowiadał pisarz i lecieli wciąż dalej. Zdyszany, prawie tchu i sił pozbawiony pisarz, dopadł wreszcie, tak jak zamierzał, do miejskiego cmentarza. Dyabeł nie mógł mu już nic zrobić, bo ziemia cmentarza jest świętą, pisarz więc szydzić z niego począł, potrząsając regestrem, rad, że wybawił tyle dusz z mocy czartowskiej.
Ilekroć Bernadetta słyszała opowiadanie tej bajki, odmawiała zawsze pobożnie koronkę przed zaśnięciem. Radowała się ona nad zmożeniem chytrości dyabła, drżała wszakże z obawy zarazem, lękając się, że piekielne duchy krążyć koło niej zaczną, gdy tylko światło w izbie zostanie zgaszone.
Pewnej zimy ksiądz Ader, proboszcz miejscowy, pozwolił, by spędzano wieczory wspólnie, gromadząc się w kościele. Wiele się tam ludzi schodzić zaczęło, oszczędzali bowiem o tyle światła w biednych swych domostwach a było im też o wiele cieplej tak razem skupionym. Ktoś z obecnych czytał wówczas ustępy z Biblii i odmawiano wspólnie modlitwy. Dzieci zasypiały najczęściej. Tylko Bernadetta opierała się senności do końca, szczęśliwa, że się tutaj znajduje, wśród tej wązkiej nawy kościelnej malowanej w wydłużone pręgi niebieskie i czerwone. W głębi nawy zarysowywał się ołtarz, również malowany i złotem zdobny, podtrzymany rzeźbami; kręcone filary i obrazy, jaskrawo rażącemi farbami malowane niewprawnie lecz wyraziście, stanowiły tło tylne ołtarza. Była tam dziewicza postać Maryi przy boku świętej Anny, oraz ścięcie świętego Jana.
Broniąca się przed ogarniającą ją sennością Bernadetta widzieć się zdawała pół w marzeniu a wpół na jawie, drgające życie malowanych postaci. W mistycznem majaczeniu Bernadetty krew płynęła z ran świętego a aureole połyskiwały promienną światłością. Przenajświętsza Panna patrzała na nią niebieskiemi swemi oczyma a jej różane usteczka uśmiechały się słodko, gotowe przemówić lada chwila.
Miesiące całe Bernadetta przeżywała długie zimowe wieczory w tem półsennem majaczeniu, pośród widziadeł wychylającymi się ku niej z jaskrawych malowideł kościelnego ołtarza. Unoszące ją boskie marzenia przedłużał jej sen, gdy wróciwszy do domu, legła na posłaniu pod opieką nieodstępującego jej boku dobrego anioła stróża.
W tymże samym ubogim kościołku, Bernadetta zaczęła pobierać naukę katechizmu. Miała już lat czternaście, nie można więc było zwlekać dłużej z przystąpieniem do pierwszej komunii. Karmicielka, zastępująca jej matkę, uchodziła za kobietę bardzo skąpą; skutkiem tego nie posyłała ona swej wychowanki do szkółki miejscowej, by nie być pozbawioną jej pomocy przy pracy domowej. Nauczyciel, pan Barbet, nigdy Bernadetty nawet nie widział. Razu pewnego, zastępując chorego księdza Ader, proboszcza, wykładając dzieciom katechizm w kościołku, pan Barbet zauważył ją, skutkiem jej skromnego i pobożnego zachowywania się podczas lekcyi. Proboszcz niezmiernie lubił Bernadettę i często o niej mówił nauczycielowi. Zdaniem proboszcza, przypominała mu ona słynne w swym czasie dzieci z Salette. Bo też te dzieci musiały być dobre, pobożne i skromne jak ona, kiedy dostąpiły niesłychanej łaski objawiania się ich oczom, najświętszej postaci Bożej Rodzicielki.
Gdy raz w czasie przechadzki wspólnie odbytej, nauczyciel i proboszcz ujrzeli w dali wśród krzewów i traw wysokich, Bernadettę ze stadkiem owieczek, ksiądz kilkakrotnie obejrzał się, by jeszcze na nią popatrzeć a wreszcie rzekł: „Nie wiem czemu przypisać, lecz ile razy patrzę na tę dziewczynkę, doznaję wrażenia, jakbym patrzył na Melanię, towarzyszkę Maksymina. Ci pastuszkowie z Salette, musieli być podobnymi do naszej Bernadetty“. Myśl ta rzeczywiście nie odstępowała proboszcza a myśl to była prorocza. Jej właśnie przypisać należy owo mimowolne prawie opowiadanie, jakie wypowiedział raz proboszcz, po skończonej lekcyi katechizmu w kościele. Zebrane dzieci posłyszały więc niespodzianie cudownie piękną opowieść o wydarzeniu, jakie miało miejsce w Salette przed laty dwunastu. Miejscowym pastuszkom, dzieciom jeszcze: Melanii i Maksyminowi, ukazała się, jasnością otoczona Pani, wspaniale ubrana i ku nim idąca. Szła równo jakby płynęła a pod jej stopami nawet najlżejsza trawka nie uginała się. Objawienie miało miejsce wśród gór wyniosłych, nad brzegiem strumyka. Czarownej piękności Pani przemówiła do ubożątek patrzących na nią z czcią i pokorą, zwierzyła im wielką tajemnicę swoją, oraz wiadomość o gniewie Syna swojego. Na miejscu objawienia trysnęło źródło powstałe z łezki uronionej przez Najświętszą Pannę a woda tego źródła, nieustanie bijącego, uzdrawiającą się okazała na choroby rozliczne.
Opowiadanie proboszcza uniosło w kraje zachwytu cichą Bernadettę. Słuchała gorączkowo jakkolwiek pozornie wyglądała na zaspaną, prawie że nieprzytomną. To też tylko o tem objawieniu marzyła, pasąc owieczki wśród głuchego milczenia pustej okolicy. Śniła na jawie o Pani, jasnością otoczonej i lekko płynącej po traw kobiercu; myśl Bernadetty ulatywała ku temu marzeniu, usta jej szeptały pacierze a w wątłych jej paluszkach migały przesuwane paciorki, bezustannie odmawianej koronki.
Tak spłynęły Bernadecie lata jej dzieciństwa w górskiej wioszczynie, pod opieką jej przybranej matki w Bartrès.
Szczupła i na swój wiek zbyt wątła Bernadetta miała oczy niepospolitej piękności, oczy jasnowidzącego dziecka, oczy czystości pogodnego nieba, w których jak ptaki przelotne migały marzenia. Usta miała zbyt grube i duże, co wszakże ma być oznaką dobroci. Twarz jej kwadratowa o czole prostem, nad którem rosły bujne czarne włosy, była pospolita, wyróżniał ją tylko wdzięk jakiejś słodkiej stanowczości. Lecz każdy, kto nie zauważył jej spojrzenia, mógł ją brać za zwykłe dziecko wieśniacze, w ubóstwie mizernie rosnące częściej pod gołem niebem, aniżeli pod matczynym dachem.
Ksiądz Ader z niepokojem wyczytał całą głębię oczu Bernadetty, odgadując tajemnicze kwiaty, majaczących w nich rojeń. A wszystko jednolicie zdawało się ją przysposabiać. Ciało jej nikłe i jakby cierpiące brakiem swego naturalnego rozwoju; cisza zielonego pustkowia, wśród którego żyła od pierwszego zarania lat swych niemowlęcych, łagodność owieczek, powierzonych jej opiece; „Pozdrowienie Anielskie“ szmerem monotonnym powtarzane przez nią nieustannie, aż do halucynacyi, baśnie czarowne i dziwów pełne, opowiadane wieczorami w domu jej mamki, rozmyślania półsenne w nawie kościelnej, z zapatrzeniem w obrazy zdające się drgać życiem, wreszcie naiwność i szczerość wierzeń pierwotnych, przechowanych w tym gór zaścianku, odgrodzonym od świata murem niebotycznym.
Dnia 7 stycznia Bernadetta skończyła lat czternaście, a rodzice jej, młynarze Soubirons, widząc że niczego się ona nie uczy w Bartrès, ponieważ nie przygotowano jej nawet do pierwszej komunii, postanowili wziąść ją do siebie, do Lourdes. Była więc od kilkunastu dni w Lourdes u swych rodziców, gdy chłodnego i pochmurnego dnia czwartkowego, 11 lutego...
Lecz Piotr urwać musiał opowiadanie, albowiem siostra Hyacynta, powstawszy, głośno i energicznie zaczęła klaskać w dłonie, wołając:
— Dzieci, dzieci, już jest po dziewiątej. Czas spać. Dość już nasłuchaliśmy się, teraz milczmy.
Rzeczywiście już było po dziewiątej; pociąg minął stacyę Lamothe i z przygłuszonym hukiem pędził w morzu ciemności, zalegających niziny rozłożystych landów. Od dziesięciu minut powinno było zapanować milczenie w wagonie a podróżni spać lub cierpieć bez skargi. Powstał wszakże bunt.
— Oh, siostro kochana! — zawołała Marya z oczami połyskującemi ożywieniem — daruj nam jeszcze kwadransik! Toż jesteśmy właśnie w miejscu najciekawszem.
Dziesięć, dwadzieścia głosów, prosiło błagalnie:
— O tak kwadransik! Pozwól, siostro, chociażby kwadransik!...
Wszyscy chcieli słyszeć dalszy ciąg opowiadania, rozciekawieni, jakby nie znali historyi Bernadetty, tak dalece pociągał ich ujmujący sposób mówienia Piotra. Spojrzenia chorych zwrócone były ku niemu, a roznamiętnione ciekawością twarze wychylały się z ciemności dziwacznie oświetlone nierównym płomieniem lamp mieszczących się u sufitu. Nietylko chorzy pragnęli, by Piotr mówił jeszcze; nawet owe dziesięć kobiet zbitych gromadnie w ostatnim przedziale wagonu, chwyconych zostało urokiem opowiadania. Zwrócone ich twarze z brzydkich stały się pięknemi pod wrażeniem rozbudzonych wierzeń naiwnych, szczęśliwemi się czuły, słysząc wyraźnie każde słowo mówiącego.
— Nie, nie mogę pozwolić na dalsze opowiadanie! — broniła się zrazu siostra Hyacynta. — Przepisy nakazują nam milczenie o dziewiątej.
Z głosu jej wszakże wyraźnie sądzić było można, że da się ubłagać, sama bowiem uległa czarowi żywego słowa i serce jej biło teraz żywiej pod zakonnym habitem. Marya znów ponowiła swą prośbę, a pan de Guersaint bawiący się wybornie słuchaniem opowiadania, oświadczył stanowczo, że wszyscy pochorują się lub gorzej zaniemogą, jeżeli się ich pozbawi doznawanej przyjemności; pani de Jonquière, milcząc, uśmiechała się ku siostrze Hyacyncie, jakby chcąc ją zachęcić do przekroczenia przepisów. Zakonnica nie mogła się już dłużej opierać, więc rzekła:
— No dobrze! Niechajże będzie dodany kwadransik, ale tylko jeden i to malutki. Rozumiecie, że dłużej grzechem byłoby.
Piotr milczał przez czas tych układów, nie wtrącając się ani słowem. Teraz zaś podjął dalszy wątek opowiadania i znów głos jego dźwięczny i donośny rozbrzmiewał po wagonie. Jego niedowiarstwo zastąpiła tkliwa litość nad cierpiącymi i spragnionymi nadziei.
Bernadetta zamieszkała przy rodzicach w Lourdes, ciasną, krętą i smutną ulicę des Petits-Fossés, spuszczającą się w dół pośród ubogich domków i odrapanych murów. W jednym z tych nędznych domów, położonym w głębi ciemnego zaułka, młynarze Soubirons mieścili się w izbie na dole. Izba była tylko jedna a ich było siedmioro, ojciec, matka i pięcioro zabiedzonych ich dzieci. W izbie światła było skąpo, wnikało ono tutaj z zatęchłego, małego podwórka, otoczonego domami. Rodzina spała wspólnie na rodzaju barłogu, a jedzono tu tylko wtedy, gdy co do jedzenia było... Oddawna młynarz nie miał stałej roboty i z trudnością wynajdywał sposobność zarobku.
Z tej ciemnej i nędznej nory wyszła 11 lutego Bernadetta, by w towarzystwie swej młodszej siostry, Maryi, oraz Joanny, małej dziewczynki sąsiadów, uzbierać trochę chrustu dla rozpalenia ognia w ten dzień zimny i pochmurny.
Piotr opowiadał pięknie i obrazowo, jak trzy dziewczynki zeszły nad brzeg rzeki, okrążywszy zamek stojący na wzgórzu, jak przedostały się na wyspę zwaną du Chalet, a utworzoną przez Gavę naprzeciwko skały Massabielle. Pomiędzy wyspą a skałą płynęło wązkie koryto strumienia, nad którym stał młyn zwany Sâvy. Miejsce było dzikie. Pastuch gminny zapędzał tu często stado wieprzy, które pasał w sąsiedztwie skały Massabielle. U stóp skały był rodzaj groty niezbyt głębokiej, a wnijście do niej było zarośnięte krzewami róż dzikich i darni. W czasie deszczu, wieprze i pastuch tu się chronili.
Dziewczęta szukały, lecz nie znajdowały tu chrustu. Joanna i Marya przeszły więc strumień, gdyż po drugiej jego stronie, sporo leżało połamanych gałęzi, naniesionych i wyrzuconych na brzeg wartko płynącą wodą; Bernadetta, delikatniejsza od nich i nieprzywykła do tego rodzaju zajęć, nie miała odwagi pójść za niemi, bała się nóg zamoczyć. Głowę miała pełną strupów i matka, obawiając się dla niej zaziębienia, zarzuciła jej wielki biały kaptur, odcinający się od czarnej, starej, wełnianej jej sukienki. Widząc że Joanna i Marya śmieją się z jej zakłopotania, zdecydowała się przejść strumień odważnie, wpierw wszakże zdjęła saboty i pończochy. Było właśnie około południa i Bernadetta przypomniała sobie, że zaraz dzwonić powinni w kościele na Anioł Pański. Niebo było jasne i pogodne, gdzieniegdzie tylko ciągnęły lekkie jakby puchowe chmurki.
Wtem zamęt wielki ogarnął nią całą, w uszach jej huczała jakby burza z łomotem huraganu szalejącego wśród gór załomów; spojrzała na drzewa, lecz stały cicho, najdrobniejsze ich gałązki nie kołysały się wiatru powiewem. Gdy wróciła jej przytomność, ujęła saboty i chciała iść ku towarzyszkom, lecz znów zamęt chwycił jej istotę — teraz już nietylko uszy uległy złudzeniu, lecz także jej oczy; drzew rozpoznać nie mogła, olśniona białością jakąś jasną, która jakby osiadła w szczelinie skały ponad grotą, tworząc swą smukłością promienną słup i gotyckie wiązanie kościelne. Przerażona Bernadetta padła na kolana. Cóż się z nią dzieje, Boże wszechmocny!...
Czasami, w dżdżystej porze roku, gdy astmatyczny kaszel dokuczał jej uporczywie i nie mogła sypiać spokojnie, noc przebywała wśród sennych widziadeł i gorączkowego podniecenia, nazajutrz, wstawszy, czuła przygnębienie i znużenie wielkie, jakkolwiek pamięć błędną tylko miała o nocnem majaczeniu. Coś jakby płomienie i jarzące słońce paliło jej twarz niespodzianie. Czyżby sny jakie wspomnieniem swojem nurtowały ją teraz?... Czyż śniła co takiego poprzedniej nocy?... Bernadetta zapatrzoną wciąż była w jasność promieniejącą nad grotą. Zdawało się jej, że postać jakaś wyłaniać się poczyna, a postać była biała jakby światłością przezrocza. — Z lęku wielkiego, by zażegnać moc dyabła mogącą się w tej jasności ukrywać, Bernadetta rozpoczęła odmawiać koronkę. Powoli znikało widzenie, rozproszyła się świetlana białość i Bernadetta, przeprawiwszy się na drugi brzeg strumienia, odnalazła Maryę i Joannę zajęte zbieraniem gałęzi. Zadziwiła się wielce, że one nie słyszały szumu i nie widziały jasności.
Wracając do Lourdes, dziewczynki rozmawiały z sobą: więc ty, Bernadetto, widziałaś coś niezwykłego? — pytały. Lecz ona nie chciała im teraz odpowiadać, szła zaniepokojona i jakby wstydem ogarnięta. Wreszcie, zbyła dopytywania towarzyszek, mówiąc: „widziałam coś przybranego w bieli“.
Był to zaczątek coraz głośniejszych szeptów kumoszek. Młynarze zabronili córce chodzenia w stronę skały Massabielle, chcąc przerwać nieustanne tam wycieczki dziewcząt. Lecz zbyt głośne krążyły już o tem wieści wśród zabobonnych mieszkańców mieściny. Chcąc nie chcąc, młynarze musieli się zgodzić, by pewnej niedzieli Bernadetta poszła do groty z butelką święconej wody, by zbadać, o ile czart wziął udział w jej widzeniu. Jasność ukazała się ponownie a postać w niej wytryskująca zdawała się uśmiechać, bynajmniej nie ustępując przed wodą święconą.
W następny czwartek, znów stanęła Bernadetta przed grotą a towarzyszyło jej w wycieczce kilka osób znajomych. Dnia tego, postać jasnością oblana przybrała wyraźny kształt Pani przedziwnej piękności i rzekła te słowa: „Proszę, byś przybywała tutaj każdodziennie przez dni piętnaście“.
Tak więc zjawisko przybrało postać wyraźną, postać Pani o tak wspaniałej i królewskiej piękności, że tylko na obrazach można widzieć coś równie zachwycającego. Zarzucano Bernadettę pytaniami, lecz ona chwiejną była, nieśmiałą i niechętną w dawaniu odpowiedzi. Zapytania natarczywie stawiane dziewczynie narzuciły i sformułowały w jej umyśle ściślejsze określenie świetlanej postaci; ulegając suggestyi, widziała wyraźniej jej kształty i barwę jej ubrania. Teraz już niezmienną owa postać przybrała dla niej formę. Oczy miała niebieskie i słodkie, usta różane i uśmiechnięte, owal twarzy młodzieńczy, chociaż tchnęła macierzyństwem. Welon przysłaniający głowę spływał do stóp, ukazując nad czołem lekkie pukle jasnych blond włosów. Suknia jej biała i powłóczysta z nieziemskiej była tkaniny, promieniała jakby z słonecznej przędzy wysnuta. Przepaska sukni odbijała niebieską barwą błękitnego nieba, związana lekko, spadała dwoma długiemi końcami tak powiewnemi, jak mgły letniego poranku. Na prawem ręku widniały paciorki białe jak mleko, łączył je złoty łańcuszek, zakończony lśniącym krzyżykiem. Bose jej nóżki, białe jak śnieg z niedostępnych gór szczytów, pokrywały złote dwie róże, kwiaty mistyczne, zakwitłe z dziewiczości niepokalanej tego ciała Matki Przeczystej.
Gdzież Bernadetta ujrzeć była mogła tę postać Dziewicy, tak zgodnej z tradycyą, uroczej w swej prostocie? bez ozdób i błyskotek, wyrosłej w widzeniu pojęć pierwotnych budzącej się wyobraźni dziecinno-ludowej? Czyż widziała postać podobną w księgach znoszonych do domu swej karmicielki przez dobrego księdza, czytującego im wieczorami owe cudne legendy? Czy też brała pohop swój twórczy w zapamiętanej rzeźbie kościelnej, obrazie lub malowaniach i złoceniach starej kolorowej szyby, pozostałych w wspomnieniach jej z Bartrès uwiezionych?... Zkąd zwłaszcza wzięła owe złote róże, by niemi przystroić śnieżne stopy świętej Dziewicy. Ten pomysł rozkwitu miłości pełen, jakby z rycerskiej, średniowiecznej legendy zaczerpnięty, czyż miał swój początek w lekcyi katechizmu proboszcza z Bartrès, kończącego chętnie swój wykład opowiadaniem podań pełnych cudowności? To pobożne uwielbienie kwiatem zdobiące cielesną postać świętej Dziewicy wysnuć ona musiała w cieniach zielonej swej puszczy, kwiecistemi ziołami zasłanej, gdy, marzeniom oddana, pasła swe owieczki, przesuwając wątłemi palcami paciorki koronki bezustannie szeptanych zdrowasiek.
Głos Piotra opowiadającego te dziwy, stawał się coraz rzewniejszym, bo chociaż nie mówił słuchającym go prostaczym umysłom tego, co czuł w głębi swego serca, ujawniało się jego wzruszenie w drżeniu słów, jakie wymawiały jego usta. Wątpliwości swe i niedowiarstwa nurtujące jego umysłem zamiast ujawnienia się swego, tryskało żywą miłością i braterstwem. Lubił on Bernadettę za wdzięk cechujący jej halucynacye. Pani pojawiająca się przed nią, uprzejmą była i miłą, spływała ku niej i znikała z uroczym uśmiechem. Bernadetta, olśniona nadziemską jasnością swego widzenia, na razie nic innego, prócz światła, niewidziała, majacząca w nim postać utrwalała zwolna swe kształty, zawsze chwiejne i niepochwytne a gdy się one rozpływały, zanikając, pozostawało znów światło tylko, gasnące, jak zamierająca gwiazda. Żadna postać ziemska porównać się z tą Panią nie mogła w piękności, twarz była tak biała i różowa, jak naiwna piękność świętych obrazków. Rosnące u wnijścia groty cierniste głogi nie śmiały kaleczyć bosych jej nóżek, strzeżonych przez złote róże któremi stąpała.
Piotr opowiadał teraz dalszy ciąg widzeń Bernadetty. Czwarte miało miejsce w piątek a następne w sobotę. Jaśniejąca w przezroczach promiennej białości, Pani nie rzekła jeszcze kim była, uśmiechała się tylko i znikała w milczeniu. W niedzielę, gdy stanęła jak dni innych, zapłakała i rzekła Bernadecie: „módl się za grzesznych“. W poniedziałek, zapewne chcąc doświadczyć swą wybrankę, nie ukazała się jej wcale, dziewczynka stroskała się tem bardzo. Lecz za to we wtorek zwierzyła jej tajemnicę, która nigdy nie miała być ujawnioną, tajemnicę jej samej dotyczącą a później odsłoniła właściwą misyę, ku której Bernadetta była obraną: „Idź, powiedz księżom, że należy tutaj wystawić kaplicę“. W środę, usta jej kilkakrotnie szepnęły słowo: „Pokuta, pokuta, pokuta!“ Dziewczynka powtarzała ten wyraz za nią i całowała ziemię z pokorą. W czwartek rzekła: „Napij się wody ze źródła i obmyj się jego wodą; jeść masz trawę w tem miejscu rosnącą“. Jasnowidząca zrozumiała to zlecenie wtedy, gdy pociągnięta jakąś wolą, wzeszła w głąb groty i uczuła pod swemi palcami wytryskującą wodę; odtąd powstało istniejące cudem źródło, łask pełne. Drugi już teraz rozpoczął się tydzień. W piątek nie było zjawiska, lecz dni następnych znów wielka zapłonęła jasność. Urocza postać cudnej piękności Pani powtarzała Bernadecie polecenia już wydane i patrząc na nią uśmiechała się do wybranej przez siebie potulnej dziewczynki, która pobożnie wciąż odmawiając koronkę, całowała ziemię i na klęczkach dochodziła do źródła, piła zeń wodę i myła nią swe ciało.
Wreszcie 4 marca, a był to dzień piętnastego widzenia, Pani, jasnością oblana, zażądała dobitniej, by wystawiono kaplicę, by pobożni ze wszystkich zakątków ziemi tłumnie tu pielgrzymować i gromadzić się mogli...
Dotychczas, pomimo błagalnych pytań Bernadetty, cudnej piękności Pani nie rzekła jeszcze kim była w tej postaci; dopiero w trzy tygodnie później, 25 marca, złożywszy swe rączki i wzniósłszy oczy ku niebu, rzekła: „Jestem Niepokalane poczęcie“. Dwa razy jeszcze, w znacznych odstępach czasu, bo 7 kwietnia i 16 lipca, objawiła się Bernadecie. Za pierwszem z tych mistycznych widzeń, miał miejsce cud z gromnicą; z tą gromnicą, nad której płomieniem, dziewczynka przez nieuwagę trzymała swe ręce, nie doznawszy sparzenia; za drugiem — nastąpiło pożegnanie, uśmiech ostatni i ostatnie ujmujące spojrzenie.
Razem zatem osiemnaście było objawień, nigdy już ponowić się niemających.
Piotr, wygłaszając historyę widzeń Bernadetty, był jakby w stanie dwoistym. W miarę jak opowiadał czarowną tę historyę, tak słodką maluczkim, wywoływał on zarazem, lecz tylko dla siebie, wątłą, wynędzniałą a lubą postać Bernadetty, której chorobliwość zakwitła pięknością objawień. Brutalne dosadnością słowa ludzi ślęczących nad wiedzą orzekły bez ogródki, iż Bernadetta, dzieckiem pozostając, mimo swych lat czternastu, cierpiała w swem ciele dojrzeć niemogącem. Wycieńczona dokuczliwym, astmatycznym kaszlem, przedstawiała typ zwyrodnienia i niezwykłej histeryi z upośledzeniem umysłowego rozwoju. Szczególnością ataków, jakim podlegała, była stosunkowa łagodność ich objawów, pozbawiona kurczowego stwardnienia mięśni, oraz zadziwiające zachowanie pamięci o przebiegu rojeń, jakie wywoływał jej stan patologiczny. Stanowiła ona tem samem niezmiernie ciekawy dokument do nowych spostrzeżeń, nad chorobą, której ulegała. Wszystko co nieznane, niezbadane, nadaje się do wiary w cudowność; a wiedza zna jeszcze tak mało! Jakże bo trudno uporządkować zjawiska różnorodne, do nieskończoności rozliczne, jak same stworzenia!...
Ileż było przed Bernadettą młodych pasterek, miewających widzenia i słyszących nadprzyrodzone głosy z taż samą naiwnością dziecinnych wierzeń! Pani cudnej piękności, jasnością chmury otoczona, stawała, by zwierzyć tajemnicę dziewczęciu, źródło uzdrawiające wytryskało niespodziewanie, pozostawała już tylko misya rozgłoszenia wypadku, którego nadprzyrodzony czar cudu miał nęcić i zbawiać tłumy wierzące. Wybranką nieba bywała zawsze prostacza i uboga dzieweczka, widząca Panią niebios w postaci rycin jaskrawo kolorowanych i słysząc, według tradycyą uświęconego ideału dobroci, słowa słodkie wymawiane ustami o uprzejmym uśmiechu. Cel tych objawień był również jednaki: zazwyczaj wybawienie ludzi z uścisku i wzniesienie kościoła, by gromadził masami dążących ku niemu pobożnych pątników. Słowa zsyłane przez niebo, nie różniły się w swem brzmieniu. Były to nawoływania ku skrusze i pokucie, oraz obietnice bożego zmiłowania.
W widzeniach Bernadetty pojawiła się wszakże dotychczasowo nieznana i zadziwiająca nowość: „Jestem Niepokalane poczęcie“. Rozbrzmiewało w tych słowach potwierdzenie dogmatu, wyrzeczonego przez Rzym dopiero od trzech lat niespełna. Matka Boska osobiście nadawała mu swą sankcyę. Stanęła ona przed Bernadettą nie w postaci Dziewicy Niepokalanej lecz jako abstrakcya sama, jako: Niepokalane poczęcie, jako dogmat uosobnić się dający. Słowa: „Jestem Niepokalane poczęcie“, tak dziwnie teraz właśnie z nieba zesłane, zachwiać mogą wiarę, azali w istocie Bernadetta je słyszała? Inne zdania mogła rzeczywiście słyszeć, przechowawszy je bezwiednie w zaułkach swej pamięci.
Skutkiem widzeń Bernadetty, zapanował obecnie w Lourdes stan niezwykłego podniecenia umysłów. Tłumy ludzi cisnęły się tutaj, cuda ponawiały się coraz liczniejsze, rozpoczęły się nawet prześladowania, zapewniające tryumf nowo powstającej religii.
Ksiądz Peyramale, proboszcz z Lourdes, był człowiekiem wielkiej uczciwości i trzeźwości poglądów. Głośno on mówił, że nie zna Bernadetty i że nigdy jej niewidział na lekcyach katechizmu w swoim kościele. Zkąd wyniosła ona zatem lekcyę powtarzaną? Zkąd nacisk na nią w tym kierunku?... Szukać go można było tylko w latach ubiegłych, w dzieciństwie jej spędzonem w Bartrès i w początkach nauki udzielanej jej przez księdza Ader; z tych czasów musiały pozostać w jej umyśle oderwane szczątki zasłyszanego kazania, uroczystości kościelnej na cześć nowego dogmatu, lub wprost obrazek lub medalik, otrzymany z rąk hojnie te dary wówczas sypiących. Ksiądz Ader niepojawił się już więcej przy boku Bernadetty, jakkolwiek on pierwszy przepowiadał, że się stanie jasnowidzącą, jakkolwiek on pierwszy poczuł drgnienia tej duszyczki budzącej się w cieniu jego kościoła.
Nieznane dotychczas siły targały mieszkańcami cichego zawsze Lourdes; powiew wiatru niosącego tumany tajemniczości chwiał teraz umysłami, mącąc je, unosząc na manowce zabobonami przesycone, co zarazę szerzyło i wzmagało niepomiernie. Przypominano sobie, jako pewien pasterz z sąsiedniej wioski przepowiedział przed laty, że skała Massabielle otoczoną będzie chwałą wielkich swych przeznaczeń... Dzieci wpadały w ekstazę, oczy miały szeroko rozwarte a członki ich trzęsły się konwulsyjnie; lecz dzieci te rozpoznawały tylko dyabła w swych widzeniach. Wir szaleństwa opanowywał całym tym górskim zakątkiem. Stara jakaś kobieta w Lourdes mieszkająca głośno twierdziła, że Bernadetta jest zwykłą czarownicą, albowiem widziała ona w jej oczach wyraźnie zarysowaną nogę ropuchy. Dla innych wszakże, dla pielgrzymów przybywających ze stron coraz odleglejszych — Bernadetta była świętą i całowali oni z pobożnością kraj jej szaty.
Gdy Bernadetta, trzymając w prawej ręce zapaloną gromnicę a w lewej przebierając paciorki koronki, padała na kolana przed grotą, towarzyszące jej tam tłumy zawodzić poczynały płacz wielki, uniesione obłędem porywającym dusze. Była ona wtedy niezmiernie bladą, przemienioną i niezwykle piękną. Rysy twarzy dziewczęcia wydłużały się, nabierając wyrazu niewymownej błogości, oczy jej jaśniały natchnieniem religijnego zachwytu a usta poruszające się, chociaż nieme, szeptały jej tylko wiadome modlitwy. Ogarniętą ona była nawskroś marzeniem swojem i pozbawioną wszelkiej nad niem władzy; żyła jedynie w niem tylko zamknięta, jakkolwiek ono było ciasne i jednostronne, lecz właśnie może dlatego pochłaniało ją ono tak wyłącznie, iż nawet zbudzona śnić się jeszcze o niem zdawała i to z mocą tak niewzruszonej wiary, iż krewby swoją do ostatniej kropli dała z siebie wytoczyć, niezapierając się swego widzenia, uparcie przy niem obstając i powtarzając szczegóły tegoż z niewzruszoną ścisłością. Nie kłamała, wygłaszając swe twierdzenia, nie kłamała, bo nic nadto wiedzieć nie mogła i wiedzieć nie chciała!
Piotr, z zapomnieniem chwili oraz otoczenia, sam uniesiony treścią swego opowiadania, wysnuwał z myśli swych obraz uwydatniający piękność ówczesnego Lourdes, tej małej górskiej mieściny, uśpionej u stóp niebotycznych Pirenei. W dawno minionej epoce, za czasów średniowiecznych, obronny zamek, wzniesiony na wzgórzu otoczonem siedmioma kotlinami, bronił przejścia pogranicznego, stanowiąc poważną warownię. Dzisiaj, mury zamku szły już w rozsypkę, bezkształtne zwaliska smutnie sterczały nad zielenią przesmyku. Nowoczesne życie, inne przynosząc warunki bytu aż tu, pod stopy gór śniegiem wiecznym pokrytych, zatoczyło się w swym biegu. Zatoczyło się, lecz stanęło zarazem, oczekując, by kolej żelazna transpirenejska puściła je w bieg właściwy, przynosząc z sobą ruch życia społecznego, zrzadka tylko echem odbijającego się dotychczas w tym dzikim zakątku. Zapomniane od świata, Lourdes drzemało spokojnie i szczęśliwie, jakby sen wieki miał jeszcze przed sobą. Drzemały ciche i wązkie ulice mieściny, drzemały domy i domki z czarniawych kamieni wzniesione i wszystkie jednako zdobne w krzepkie oddrzwia z miejscowego marmuru. Najstarsze siedziby rozsiadły się po wschodniej stronie obronnego zamku; dzisiejsza wielka ulica wiodąca ku grocie, zwała się wówczas drogą Leśną, w rzeczywistości zaś nie była to nawet droga, lecz karkołomna ścieżka; ani jednego domu nie było widać nad strugą Gave, rwącą przy wezbraniu wód nadbrzeżne ziemie, porosłe wierzbiną i wysokiemi trawami. Pustka i cisza przerywaną była jedynie huczeniem pieniącego się potoku. Na placyku Marcadal położonym w pośrodku miasteczka, rzadko można było ujrzeć przechodnia w przeciągu tygodnia; w niedzielę dopiero, lub w czasie jarmarku, rynek ożywiał się strojnemi odświętnie postaciami; byli to przeważnie wieśniacy z okolicy lub nawet ze stron dalszych, którzy wiedli tu bydło na sprzedaż.
W czasie lata, Lourdes miewało chwilami i wykwintnie przybranych gości; byli to podróżni, dążący do wód w Cauterets lub Bagnères; kareta pocztowa wioząca tam chorych przejeżdżała przez Lourdes aż dwa razy dziennie, jadąc od Pau i przeprawiając się nieopodal przez bród na drugą stronę wielkiego strumienia Lapaca, wzbierającego często i gwałtownie.
Spadzista ulica Basse wiodła stromem urwiskiem ku kościołowi. Ponad ulicą widniał taras kościelny, podtrzymany murem, zasadzony wiązami, rzucającemi cień aż na drogę. Wokoło kościoła panowała niczem niezmącona cisza a w jego wnętrzu głębszą jeszcze być się zdawała. Kościół był stary i przypominał kościoły hiszpańskie; napełniały go rzeźby starodawne, kolumny, posągi, przeróżne ozdoby i obrazy, zaludnione złocistemi widzeniami malowanych postaci o ciele przyćmionem latami, ukazującem się, jakby w tajemniczem świetle rzucanem przez mistyczne pochodnie. Ludność miejska gromadziła się tutaj na nabożeństwa, modląc się pobożnie i napawając czarem niedocieczonych marzeń.
Piotr zamierzał właśnie rozpocząć wyliczanie ponawiających się każdodziennie cudów, które licznym swym szeregiem wywołały i zapewniły ostateczny tryumf wytrysłego w grocie źródła, gdy wtem nagle, jakby zbudzona z czarownego zachwytu wywołanego opowiadaniem Piotra, siostra Hyacynta zerwała się na równe nogi, wołając:
— Ależ to nierozsądne, co my robimy... Już blizko jedenasta...
Rzeczywiście tak było. Minęli już stacyę Morceux i dojeżdżali do Mont-de-Marsan. Klasnęła więc w dłonie, mówiąc:
— Spać, dzieci! spać!
Tym razem nie śmiano się już buntować przeciw jej rozkazowi. Lecz jakaż szkoda! opowiadanie tak było cudne a musiało pozostać w zawieszeniu! Owe dziesięć kobiet wspólnie pielgrzymujących szemrało zcicha, niemogąc powstrzymać swego niezadowolenia, a chorzy, jakby zakrzepli w swej pozie słuchających i zapatrzonych, przez chwilę jeszcze tak pozostali z twarzami zwróconemi w stronę Piotra; oczy ich szeroko rozwarte, utkwionemi być się zdawały w jasność nadziei, mających się ziścić niezadługo. Cuda, stwierdzone tylu uzdrowieniami, wprowadzały ich w obłęd radosny, w niezłomną wiarę, w dziwy nadprzyrodzone.
Siostra Hyacynta, chcąc osłodzić swój stanowczy rozkaz, dodała wesoło:
— Ktokolwiek się odezwie lub piśnie, będzie miał ze mną do czynienia. Za karę wsadzę go do kąta lub każę mu klęczyć!
Pani de Jonquière roześmiała się głośno, i ze swej strony dodała łagodnie:
— Tak, tak, śpijcie moje dzieci! śpijcie smaczno, byście jutro mieli siłę modlić się całą duszą w cudownej grocie.
Zapanowała cisza, nikt już nie rzekł ani słówka. Warczały tylko koła, wstrząsając wagonem i całym pociągiem, pędzącym wciąż naprzód wśród nocnych ciemności.
Piotr niemógł zasnąć. Siedzący też koło niego pan de Guersaint chrapał już zlekka, z miną szczęśliwca, pomimo twardości ławki, na której spoczywał.
Długo jeszcze Piotr widział otwarte oczy Maryi; połyskiwały one gorączką, wywołaną czarownością i treścią opowiadania. Patrzała uparcie wprost na niego a gdy wreszcie przymknęła powieki, nie wiedział, czy zasnęła, czy też w skupieniu myśli przeżywa raz jeszcze ową opowieść o dziwach nadzwyczajnych. Wielu z chorych mówiło przez sen, śmieli się nawet, lecz śmiech przerywały jęki. Widzieć się zdawali aniołów, prujących im ciała dla wyrwania z nich zła, dokuczającego im tak srodze. Inni chorzy, dręczeni bezsennością, obracali się na swych miejscach, pragnąc jakiejś ulgi, a powstrzymując się od jęku, wpatrywali się w głębokość nocy.
Piotr drżał cały ze wzruszenia. Wywołane przez niego tajemnice wstrząsnęły nim silnie, serce jego rozpływało się miłością dla braci cierpiących, czuł, że jest porwany panującym tu obłędem, nienawidził swego rozumu, brzydził się nim, pragnąc gorąco wejść w przymierze z innymi wierzącymi, chciał i postanawiał tak uczynić.
Po cóż miał rozpoczynać śledztwo nad fizyologicznym ustrojem Bernadetty?... była to rzecz trudna, prawie niewykonalna. Dla czegóż nie miał jej uważać za posłanniczkę niebios, za wybrankę boskich wyroków?... Chciał widzieć w lekarzach nieuctwo o brutalnem uzewnętrznieniu ludzkiej zarozumiałości; oni to psuli możność słodkiego spoczęcia w wierze, oni mącili spokój rozkoszny panujący w boskim ogrodzie łaski i zbawienia. Na chwilę zdołał wpaść w ponętne obezwładnienie, nic już nie pragnął objaśniać, przyjmował stan rzeczy istniejący, olśniony pięknem wiary Bernadetty, tej jasnowidzącej na czele tłumu, który wiodła ku pocieszeniu, szczęściu i uzdrowieniu... Oddał się w ręce Boga i nie chciał nic wiedzieć i widzić jak tylko to, co z jego było wolą.
Patrzał teraz przez szyby wagonu, żałując, iż nie może ich odemknąć z powodu suchotników z nim jadących. Głęboka noc zaległa okolicę, którą pociąg przecinał swym szalonym pędem. Pomimo ciemności i mroków nocnych, niebo jaśniało pogodne, czyste, musiała tu przejść przed paru godzinami burza i usunąć ciężkie chmury. Gwiazdy, jakby zwiększone, połyskiwały na aksamitnym firmamencie, rozświetlając swemi promykami zmroki zawisłe nad uśpionemi polami, które cicho oddychać się zdawały, ożywione wodami spadłego na nie deszczu.
Przez pustkowia, rozłogi, doliny i wzgórza, mknął pociąg bez wytchnienia, unosząc w sobie nędzę ludzką i cierpienie, ziejące zaduch, zarazę i gorączkę, jęki i narzekania, mknął dalej i dalej, wśród niewzruszenie pięknej i pogodnej nocy, w majestacie swym niczem zmącić się niedającej.
O godzinie pierwszej po północy przejechano koło stacyi Riscle. Milczenie trwało wciąż w wagonie, przerywał je tylko hałas pociągu i halucynacye chorych i uśpionych. O godzinie drugiej, w pobliżu stacyi Vie de Bigorre, jęki i głuche stękania wzmogły się wśród podróżnych: linia kolejowa w złym była tutaj stanie i dlatego trzęsienie wagonów wzmogło się dokuczliwie. Wreszcie o godzinie wpół do trzeciej, gdy miano już dojeżdżać do Tarbes, siostra Hyacynta przerwała milczenie, by odmówić modlitwy poranne, jakkolwiek jeszcze była noc zupełna. Odmawiano więc „Ojcze nas“, „Zdrowaś“ i „Wierzę“, błagając Boga, by dozwolił na dzień szczęśliwy i błogosławiony. O Boże Wszechmogący, daj siłę dla uniknięcia złego! Okaż nam dobro swoje, spraw, byśmy przenieść mogli cierpienia nasze!
Miano się zatrzymać dopiero w Lourdes. Jeszcze trzy kwadranse, a zajaśnieje Lourdes błogosławione, Lourdes nadzieją wezbrane, Lourdes uśmierzające bóle i męki wszelkie. Uprzytomniały się te myśli w strudzonych głowach podróżnych, gorączkowy niepokój ogarnął nimi i wzrastał z każdą chwilą, zwiększając zamęt pośpiesznego rannego przebudzenia wśród nocy i bólów wzmagających się w swej sile.
Siostra Hyacynta niespokojną zwłaszcza była o chorego nieznajomego człowieka, przy którym stała pochylona, ocierając bezustannie pot spływający mu po twarzy. Żył jeszcze, a noc całą nadsłuchiwała ona lekkiego jego oddechu, pragnąc go żywym dowieźć na miejsce, by mógł stanąć z innymi przed cudowną grotą.
Naraz ogarnął nią strach wielki; zwróciła się ku pani de Jonquière:
— Proszę o butelkę z octem... Nie słyszę już oddechu...
Od chwili już nie wydawał on tchnienia. Oczy miał zamknięte a wargi rozchylone; bladość jego nie mogła się już zwiększyć, był zimny i koloru wystygłego popiołu. A wagon w swym pędzie szaleć się zdawał coraz namiętniej, rzucał podróżnymi coraz gwałtowniej, zgrzyt i warkotanie kół i żelaztwa, wzmagało się nieubłaganie.
— Natrę mu skronie octem... — powtarzała siostra Hyacynta. — Pomóżcie mi.
Wtem, za silniejszem wstrząśnięciem wagonu, człowiek padł przed siebie, twarzą do ziemi.
— Ach, Boże! Boże! Pomóżcie mi! Podnieśmy go coprędzej!
Chwycono nieszczęśliwego, lecz on trupem już był tylko... Trzeba go wszakże było posadzić na poprzednio zajmowanem przezeń miejscu, z plecami opartemi o deski przedziału. Siedział prosto, sztywno, głowa jego tylko przechylała się w jedną lub drugą stronę za najmniejszem wstrząśnieniem. Pociąg unosił teraz wraz z żywymi i jęczącymi w boleściach, martwą nieznaną postać. Pędził i huczał z niezmierną siłą i wrzawą, jakby odgłosy grzmotów i piorunów siejąc w swym rozmachu, a lokomotywa, niby szczęśliwa z oczekującego ją rychłego odpoczynku, wydawała świsty przeciągłe lub ostre, coraz częstsze, radość swą głosząc muzyką zgrzytliwą i rozdzierającą ciszę.
Ostatnie chwile wieczność trwać się zdawały. Ten zmarły — powiew śmierci słał na cały wagon! Po policzkach klęczącej przy nim siostry Hyacynty, stoczyły się dwie wielkie łzy; ze złożonemi pobożnie rękoma wciąż klęczała, odmawiając modlitwy. Dreszcz przerażenia przebiegał po ciele podróżnych na widok tego towarzysza, zbyt późno dążącego do stóp Matki Najświętszej... Nadzieja wszakże okazała się silniejszą nad strach i niepokoje, pomimo nagromadzonego tutaj cierpienia, pomimo uciążliwego znużenia tak długą podróżą, pielgrzymi zapragnęli uczcić hymnem radości przybycie na ziemię pocieszeniem królującą, mającą cud w swej mocy. Bolejący a jednak krzepieni nadzieją, chorzy zaintonowali pieśń: „Gwiazdo morza“. Wraz z pieśnią wyrywały się jęki i płacz bólem wywołany; rozpaczliwe ich wycie zwiększało tylko rozgłos ich śpiewu, skarga ich żałośna była razem okrzykiem nadziei!
Marya znów ujęła rękę Piotra i trzymała ją swemi drobnemi a cierpieniem rozpalonemi paluszkami.
— Ach Boże! ten człowiek umarł, a przecież ja o siebie się bałam, że skonam nim zajadę!... Lecz nareszcie jesteśmy, jesteśmy! Już dojeżdżamy!
Piotr drżał ze wzruszenia.
— Tak, dojechałaś i powinnaś być uzdrowioną. Maryo, módl się za mnie a może i ja uzdrowienie pozyskam...
Lokomotywa świst wydała przeciągły, naglący i gwałtowny, przeszywając nim powietrze i głębie niebieskawych ciemności. Dojeżdżano. Już w dali na horyzoncie ukazywały się światła pozapalane w Lourdes.
Podróżni śpiewali teraz koronkę o widzeniach i łasce doznanej przez Bernadettę. Była to pieśń żałosna z kilku zwrotek złożona a za każdą odmawiano zdrowaśkę, wracającą uparcie, monotonnie, ustawicznie, doprowadzając śpiewających do szału i obłędu, ukazującego im wrota nieba w ekstazie, której pod wpływem pieśni ulegli.

KONIEC DNIA PIERWSZEGO


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.