Lourdes/Dzień pierwszy/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Lourdes
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1895
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Lourdes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Skoro tylko pociąg zatrzymał się przybywszy do Poitièrs, siostra Hyacynta wysiadła pośpiesznie z wagonu, lecz znalazła się w ciżbie posługaczów kolejowych roztwierających drzwiczki, oraz pielgrzymów tłumnie wylęgających na chodnik.
— Przepuście mnie, przepuście proszę — powtarzała. Pozwólcie, bym przeszła pierwsza, chcę się przekonać, czy niema ratunku dla konającego!
Wszedłszy wreszcie do sąsiedniego przedziału, uniosła głowę nieznajomego. W pierwszej chwili myślała, że już wszystko skończone, tak dalece był bezwładny i trupio blady. Dostrzegła wszakże, iż oddycha jeszcze.
— On żyje, żyje! — zawołała. — Śpieszmy go ratować!
I zawołała na siostrę Klarę będącą na drugim końcu długiego wagonu.
— Siostro Klaro, biegnij poszukać ojca Massias, który musi się znajdować w trzecim lub czwartym wagonie. Powiedz mu, że mamy chorego potrzebującego jego pomocy, niechaj natychmiast przybywa z Olejami świętemi.
Nic nie odpowiedziawszy, siostra Klara pośpieszyła wykonać zlecenie i znikła w natłoku. Była to drobna i szczupła osóbka, z twarzą łagodną a zarazem poważną, oczy miała głębokie i tajemnicze, była przytem niezmiernie ruchliwą i zawsze czynną.
Piotr, śledząc ze swego przedziału niesioną pomoc choremu nieznajomemu człowiekowi, głośno zauważył:
— A gdyby tak wezwać zarazem doktora?...
— Zapewne, zapewne, szepnęła siostra Hyacynta. O księże Piotrze, zechciej być tak dobrym i sprowadź sam doktora!
Piotr chciał właśnie wysiąść z wagonu, by przynieść Maryi filiżankę rosołu. Gdy pociąg się zatrzymał, Marya otworzyła oczy i jakby doznawszy ulgi, poprosiła ojca, by ją uniósł i posadził. Byłaby mocno pragnęła, aby ją wyniesiono z wagonu, by módz odetchnąć świeżem powietrzem, lecz zdawała sobie sprawy, iż byłoby to żądać zbyt wiele, wiedziała jak trudno było wnieść ją z jej trumną tutaj. Pan de Guersaint zjadł już swoje śniadanie poprzednio, teraz więc stał przy drzwiczkach wagonu i palił papierosa, Piotr zaś, wysiadłszy, pośpieszył ku furgonowi z kuchnią, gdzie znajdował się także i doktór z podręczną apteką.
Wielu chorych pozostało w wagonie, nie mogąc się ruszyć skutkiem osłabienia. La Grivotte dusiła się od kaszlu i była w malignie; pani de Jonquière zmuszoną się widziała pozostać przy niej, chociaż obiecała swej córce, Rajmundzie, i jadącym z nią paniom Volmar i Desagneaux, że jeść będzie z niemi śniadanie w bufecie na dworcu. Lecz jakże miała teraz zostawić samą tę biedną dziewczynę, leżącą bez przytomności na twardej ławce i może blizką skonania?
Pan Sabathier też siedział przykuty do swego miejsca, oczekując powrotu żony, która poszła kupić winogron dla niego. Marta nie opuściła brata, wciąż jęczącego cicho lecz żałośnie.
Wszyscy inni, mogący się utrzymać na nogach lub też mniej potrzebni swym chorym, pośpieszyli wydostać się na zewnątrz bólem ziejącego wagonu, by uciec odeń chociaż na chwilę i wyprostować zdrętwiałe członki po siedmiogodzinnej bezustannej podróży.
Pani Maze pośpiesznie podążyła w ustronniejszy kąt po za dworzec kolejowy, by w ciszy zagłębić się w swoją melancholię. Zidyociała z bólu pani Vêtu zmogła się wysiąść i postąpiwszy kilka kroków, osunęła się na ławkę stojącą na słońcu, lecz palących jego promieni nawet nie czuła. Eliza Rouquet, przysłoniwszy czarną chustką rany swej twarzy, szukała studni, spragniona wody. Pani Vincent, nie spuszczając z rąk chorego swego biedactwa, przechadzała się wolnym krokiem. Usiłowała ona zdobyć się na uśmiech i zabawić Różę, pokazując jej jaskrawe obrazki z ogłoszeniami porozlepianemi pod werendą dworca. Dziecko patrzało, nie widząc, z twarzyczką smutną i poważną.
Piotr torował sobie drogę z niesłychaną trudnością, tak wielki był ścisk i zamęt wzdłuż wagonów pociągu. Trudno sobie wyobrazić, żywe fale potoku ludzkich jednostek tutaj zebranych i kołyszących się bezładnie w tym lub owym kierunku. Pociąg wyrzucił ze swego wnętrza blizko tysiąc chorych i zdrowych a ludzie ci pędzili, rzucali się, kręcili i dusili w wytwarzanym przez siebie zamęcie. Każdy wagon wyłonił teraz z siebie część nędzy ludzkiej, którą w sobie zamykał, jak sala szpitalna na raz z chorych wypróżniona. Teraz dopiero można było zdać sobie sprawę, jaki ogrom kalectwa, niedołęztwa; choroby, przewoził „biały pociąg“, o którym tworzyła się i wciąż rosła pełna grozy legenda. Słabi i ułomni wlekli się o własnych siłach, innych niesiono a wielu pozostawało nieruchomie rzuconych i gromadą zawalających miejsce przechodniom, rwącym się gorączkowo i gwałtownie do bufetu. Nawoływano się, śpieszono jakby bezprzytomnie a jednak każdy miał cel, ku któremu podążał z obawą opóźnienia. Tak krótko zatrzymywał się pociąg! Pół godziny tylko! I miała to być jedyna chwila wytchnienia w długiej podróży; innego przed Lourdes już nie było przystanku!
Pomiędzy rojem ciemno, bezbarwnie i ubogo ubranych pielgrzymów i chorych, odbijały czarne sutanny księży. Jedyną zaś weselszą nutę stanowiły w tym tłumie białe ubrania zakonnic, szybko uwijających się w śnieżnych kornetach i długich również śnieżnych fartuchach, opinających postacie z góry do dołu.
Dobiwszy się do wagonu z kuchnią i apteką, Piotr ujrzał go oblężonym przez ścisk pielgrzymów. W pośrodku furgonu znajdował się piecyk naftowy a naokoło porozstawiane były rądle, miski, talerze i przeróżne naczynia. Rosół przyrządzony z skoncentrowanego bulionu gotował się w blaszanych kociołkach; mleko w kawałkach rozpuszczano w miarę potrzeby. Na półkach kuchennego wagonu stały pudełka z biszkoptami, czekoladą i innemi zapasami żywności. Gospodarowała tutaj siostra Franciszka, mogąca mieć lat czterdzieści pięć, nizka i tłusta o twarzy rumianej i poczciwej. Traciła ona głowę, widząc tyle rąk ku sobie wyciągniętych i słysząc tyle głosów żądających. Wciąż nalewała, nakładała w filiżanki i talerze, a mimo to, usłyszała, iż Piotr domaga się lekarza, mieszczącego się w sąsiednim z nią przedziale, gdzie była apteka podróżna.
Ze słów Piotra widząc, że lekarz potrzebny jest dla umierającego, przywołała kogoś, by ją zastąpił a sama postąpiła ku młodemu księdzu.
— Niech mi siostra da filiżankę rosołu — prosił zarazem Piotr — to także dla kogoś bardzo chorego.
— Sama zaniosę. Proszę iść przodem i torować mi drogę.
Ukazał się lekarz i natychmiast ruszył naprzód wraz z Piotrem, wypytując go szybko o objawy choroby konającego; za nimi szła siostra Franciszka z pełną filiżanką rosołu, uważając, by jej nie roztrącono wśród tłumu.
Lekarz był młodym, barczystym mężczyzną, mogącym mieć lat dwadzieścia osiem. Brunet, piękny, o rysach regularnych, przypominał typ cesarzów rzymskich. Twarze tego rodzaju napotykają się jeszcze czasami, wśród spieczonych południowem słońcem wiosek Prowancyi. Gdy go tylko dostrzegła siostra Hyacynta, zawołała z wesołem zadziwieniem:
— Pan tutaj, panie Ferrand?!...
Oboje jednako zadziwionymi byli ze swego spotkania. Siostry zakonu Wniebowzięcia mają za zadanie doglądanie chorych i to wyłącznie ubogich, żyjących w nędzy na poddaszach. Oddając się z poświęceniem swemu zawodowi, życie całe spędzają w ciasnych mieszkankach przy łóżku cierpiących, doglądają ich i obsługują troskliwie do wyzdrowienia lub śmierci. Młoda, śnieżno-biała i niebiesko-oka, zawsze słodko uśmiechnięta siostra Hyacynta, przywołaną została pewnego razu do izdebki studenta chorego na tyfus. Ubogim musiał być bardzo, zamieszkiwał bowiem poddasze starego, nędznego domu przy ulicy du Faur, a na jego strych dostać się było można za pomocą chwiejnej drabiny zastępującej schody. Zagospodarowała się ona tutaj i nie opuściła chorego, oddając mu usługi z całem poświęceniem, na jakie była zdolną ta żyjąca dla dobra cierpiących szlachetna kobieta. Pomną ona była, iż znaleziona jako podrzutek przy drzwiach kościelnych, odebrała staranne wychowanie z rąk obcych; dorósłszy do lat, wstąpiła do klasztoru i stworzyła sobie rodzinę ze wszystkich cierpiących, chcąc im świadczyć dobrze i pragnąc ich miłować.
Przez cały miesiąc siostra Hyacynta doglądała chorego studenta medycyny. Wytworzył się pomiędzy nimi stosunek przyjaznego koleżeństwa, spędzali liczne chwile w słodkiem braterskiem uczuciu. Gdy chory mówił do niej „moja siostro“ — było to rzeczywiste miano płynące mu z serca. Była ona jakby matką dlań zarazem, pomagała mu odwrócić się na łożu boleści, myła go i ubierała jak dziecko. Pomimo długich dni spędzonych razem, nic innego nie zamąciło tkliwości ich wzajemnego uczucia, najwyższa litość i dobroć opromieniała jasną postać siostry Hyacynty. Była zawsze wesoła, usłużna i odgadująca życzenia, bez cienia kobiecej zalotności, zdawała się być istotą bezpłciową, spełniającą posłannictwo pocieszycielki strapionych i chorych. On ją ubóstwiał, czcił i zachował o niej wspomnienie czystości nieskazitelnej.
Ujrzawszy ją teraz niespodziewanie w pośród pielgrzymów jadących do Lourdes, uniesiony radością szeptem powtarzał:
— O siostro Hyacynto, siostro Hyacynto!
Spotkali się tutaj rzeczywiście wypadkiem, bo Ferrand był i pozostał niewierzącym. W ostatniej chwili zobowiązał się zastąpić kolegę lekarza, mającego towarzyszyć pątnikom jadącym do Lourdes „białym pociągiem“. Blizko od roku był lekarzem przy szpitalu de la Pitié w Paryżu. Niespodziana podróż do Lourdes w warunkach tak niezwykłych była dlań wielce pociągającą i zaciekawiała go bardzo.
Lekarz Ferrand i siostra Hyacynta uradowani ze spotkania, zapomnieli na chwilę o chorym nieznajomym. Ona, pierwsza to spostrzegłszy, rzekła:
— Niechaj pan obejrzy chorego. Myśleliśmy, że już umarł... Od stacyi Amboise jest konającym... Posłałam nawet po ojca Massias, aby przybył ze Olejami świętemi. Jak go pan znajdujesz? Czy będziesz mógł przywrócić mu przytomność?
Młody lekarz przystąpił do zbadania stanu chorego. Inni chorzy, znajdujący się w wagonie, patrzeli pilnie, zaciekawieni każdym ruchem lekarza. Patrzała i Marya, której siostra Franciszka podała przyniesioną filiżankę z rosołem. Marya tak była słabą, iż nie mogła jej utrzymać chwiejnemi swemi rękoma, Piotr musiał jej w tem dopomagać, prosząc przytem, by piła. Przełykała rosół zwolna i z trudnością, nie chcąc go dopić, cała była zapatrzona, co się dzieje z nieznajomym chorym człowiekiem, patrzała badawczo i z natężoną uwagą, jakby o jej własne życie chodziło.
Siostra Hyacynta nie przestawała pytać lekarza:
— Powiedz pan proszę, jak go znajdujesz? Co jemu jest właściwie?...
— Co jemu jest? — szepnął Ferrand. — Jaką ma chorobę?... Ma je wszystkie.
A wyjąwszy następnie maleńką flaszeczkę z kieszeni, starał się wlać parę kropel lekarstwa w zaciśnięte usta chorego. Ten odetchnął, uniósł powieki, lecz natychmiast opuścił je napowrót, nie dając już znaku życia.
Pełna spokoju siostra Hyacynta, nigdy nie rozpaczająca i ufna, drgnęła z niecierpliwości.
— Ależ to okropność! A siostra Klara znikła bez wieści! Przecież powiedziałam jej szczegółowo, gdzie ma szukać ojca Massias... Boże mój, cóż to będzie!
Siostra Franciszka, widząc że się tutaj na nic przydać nie może, szykowała się odejść do swojej kuchni. Przed odejściem spytała wszakże, czy czasami ten nieznany człowiek nie umiera wprost z głodu? Zdarza się to dość często, gotowa więc jest przynieść cośkolwiek ze swoich zapasów żywności. Już wychodząc z wagonu, uspakajała siostrę Hyacyntę, że jeżeli tylko spotka siostrę Klarę, powie jej, aby się śpieszyła. Zaledwie uszła kilkanaście kroków, odwróciła się raptownie, ukazując ręką śpieszącą ku wagonowi siostrę Klarę.
Wychylona przez drzwiczki, siostra Hyacynta wołała pośpiesznie:
— Śpiesz, siostro! śpiesz... A gdzież ojciec Massias?...
— Niema go.
— Jakto: niema?
— Nie prędko się o tem dowiedziałam, bo ruszać się nie można, taki ścisk ludzi jest wszędzie. Lecz nareszcie dotarłam, gdzie trzeba, i tam mi powiedziano, że ojciec Massias wyszedł z dworca ku miastu.
I opowiedziała szczegółowo co jej mówiono, że ojciec Massias miał naznaczone widzenie się w Poitièrs z proboszczem kościoła Sainte Radegonde.
W latach poprzednich, pociągi wiozące pielgrzymujących, zatrzymywały się całą dobę w Poitièrs. Chorych umieszczano w szpitalu miejskim a wszyscy mogący iść o własnych siłach, dążyli do kościoła świętej Radegundy. W tym roku plan podróży został zmieniony i pociąg zatrzymywał się tylko na półgodzinny wypoczynek w Poitiers, dążąc pośpiesznie wprost do Lourdes. Skutkiem tej zmiany, ojciec Massias udał się sam na probostwo, mając do pomówienia o ważnych sprawach.
— Przyrzeczono mi — dodała siostra Klara — że gdy tylko nadejdzie z powrotem, natychmiast zawiadomią go, by czemprędzej pośpieszył tutaj z Olejami świętemi nieść ulgę choremu.
Siostra Hyacynta zrozpaczoną była skutkiem tej zwłoki. Bo kiedy lekarstwa już nie działają na chorego, jedyną jej nadzieją stały się teraz Oleje święte. Często widziała uzdrowienia po namaszczeniu.
– O moja siostro, jakże mi przykro, żeś nie mogła go sprowadzić! Bądź tak dobrą i wróć tam raz jeszcze. Czekaj sama na ojca Massias, i gdy tylko przybędzie, sprowadź go tutaj jaknajprędzej.
— Dobrze, siostro — odpowiedziała łagodnie siostra Klara, i śpiesznym krokiem z twarzą poważną i tajemniczą, prześlizgiwać się poczęła przez tłum, lekka i wiotka jak cień.
Doktor Ferrand nie odstępował chorego, pragnącgo ocucić dla zrobienia przyjemności siostrze Hyacyncie. Poczynał już wątpić, czy tego dokaże i chciał odejść, gdy siostra Hyacynta zaczęła go prosić.
— Panie Ferrand, nie odchodź. Zostań tu aż nadejdzie ojciec Massias... Będę spokojniejszą.
Został więc i pomógł jej do wygodniejszego ułożenia chorego na twardej ławce wagonu. Chory miał twarz zalaną potem, siostra Hyacynta obcierała go starannie. Czekali tak wśród chorych wyrzekających na swe bóle a mimo to patrzących ciekawie na konanie nieznajomego, konanie to sprowadzało ku wagonowi wciąż wzrastającą liczbę osób chcących coś widzieć.
Wtem, młoda i rezolutna panna, odsunąwszy stojących przy drzwiczkach, stanęła na stopniach wagonu i zwróciwszy ku pani de Jonquière rzekła:
— Mamo, dla czego nie przychodzisz? Czekamy na ciebie w bufecie z wielką niecierpliwością.
Mówiącą była Rajmunda de Jonquière, dwudziestopięcioletnia brunetka, niezmiernie do matki podobna; nos i usta miała dość wielkie, lecz wyraz jej twarzy był uprzejmy i miły.
— Moje dziecko — odpowiedziała pani de Jonquière — nie mogę odejść od tej biednej kobiety, widzisz sama, że nie mogę.
I mówiąc, wskazywała córce nieszczęśliwą la Grivotte, duszącą się od kaszlu, który wstrząsał nią całą.
— Jaka szkoda, moja mamo! Pani Désagneaux oraz pani Volmar tak bardzo pragną cię widzieć! Tak cieszyłyśmy się, że będziemy wszystkie cztery razem jeść śniadanie!
— Cóż począć, moje kochane dziecko!... Zacznijcie jeść bezemnie. Powiedz tym paniom, że gdy tylko będzie można natychmiast tam do was przyjdę.
W tem błysnęła jej myśl:
— Poczekaj, jest tutaj doktór, postaram się, aby zechciał zająć się moją chorą... Idź, ja zaraz za tobą pójdę. Głodna jestem bardzo.
Rajmunda odbiegła a pani de Jonquière zwróciła się do doktora, aby przyszedł obejrzeć duszącą się od kaszlu la Grivotte. Doktor Ferrand dopiero co ukończył badać stan choroby brata Izydora, bezustannie jęczącego z bólu i giestem wymownym zdawał się wątpić, czy ulżeć mu zdoła. Poszedł teraz na wezwanie pani de Jonquière i uniósłszy chorą la Grivotte, starał się ją usadowić, chcąc przynieść jej ulgę; jakoż kaszel zaczął zwolna słabnąć. Dał się jej napić i polepszenie jeszcze się wzmogło. Obecność doktora wywoływała pewne wzruszenie pomiędzy chorymi. Pan Sabathier zwolna jedzący winogrona przyniesione mu przez żonę, o nic doktora nie pytał, wiedząc z góry treść tego co mógłby z ust jego usłyszeć; radził się on tylu już doktorów — i to pierwszorzędnych luminarzy! — doznał wszakże pewnego uspokojenia, widząc jak doktór umiejętnie zdołał poradzić męczącej się od tak dawna la Grivotte, której suchy kaszel wzmagać się zdawał ogólne rozstrojenie sąsiadujących z nią chorych.
Marya też spoglądała z zajęciem na doktora Ferrand, nie odważywszy się wszakże przywołać go słówkiem ku sobie, pewną bowiem była, iż nic on ulżyć jej nie zdoła.
Zgiełk i zamieszanie wzrastać się zdawało przed otwartemi drzwiczkami wagonów. Już tylko kwadrans a pociąg ruszy w dalszą podróż. Jakby znieczulona lecz z oczami otwartemi a na nic nie patrzącemi, pani Vêtu siedziała na ławce nieporuszona, uśmierzając swoją mękę piekącemi promieniami słońca, podczas gdy przed nią, wciąż przechadzała się powolnemi krokami pani Vincent z małą Różą na swych rękach; nie czuła ona jej ciężaru, tak dalece była wątłą, do chorego ptaszątka porównać można było biedną dziewczynkę. Mnóstwo ludzi biegło ku studni, by napełnić wodą konewki, butelki i dzbanki. Pani Maze zbliżyła się również ku studni, pragnąc obmyć sobie ręce, lecz zastała tam pijącą Elizę Rouquet. Cofnęła się, wzdrygnąwszy, tak dalece przeraziła ją potworna twarz Elizy, pijącej wodę ukośną krwawą czeluścią, z której wysuwał się chłeptający język. Inni, również jak pani Maze przerażeni, stali teraz jak wryci, nie śmiejąc zaczerpnąć wody skażonej zetknięciem się z potworem.
Większa część pielgrzymów posilała się na świeżem powietrzu. Odgłos kroków wciąż śpiesznie chodzącej jakiejś kobiety wspartej na szczudłach, rozchodził się rytmicznie. Na ziemi czołgał się kaleka, pozbawiony władzy do połowy skręconego swego ciała. Tu i owdzie przystanęli lub przysiedli nieruchomemi gromadkami chorzy i pątnicy. Wszyscy korzystali z półgodzinnego zatrzymania się ruchomego tego szpitala, jakim był biały pociąg, i wchłonąć pragnęli w siebie zapas świeższego powietrza. Wszyscy mieli twarze jakby zidyociałe, wyglądali smutno i nędznie, co uwydatniało jaskrawo promieniejące południowe słońce.
Piotr nie odstępował Maryi, pan de Guersaint bowiem znikł, pociągnięty zielonością krajobrazu, ukazującego się zdala po za dworcem. Piotr, zaniepokojony był Maryą, widząc, że nie zdołała dopić rosołu, na który miała ochotę; starał się w niej rozbudzić łakomstwo, proponując: że przyniesie jej brzoskwinię. Lecz ona nie chciała, mówiła że zanadto cierpi, by mogła myśleć o jedzeniu. Patrzała na niego szeroko rozwartemi oczami, których wyraz zdradzał niecierpliwość skutkiem straty czasu, jaka następowała z zatrzymania się pociągu, wszak o tyle później dojadą do miejsca uzdrowienia! W oczach jej widocznym był zarazem przestrach, iż za poruszeniem pociągu rozpocznie się męczarnia ruchu i hałasu niewiedzieć kiedy ukończyć się mającej jazdy, trwającej już tak długo!
Naraz otyły jakiś jegomość dotknął ramienia Piotra. Twarz miał szeroką, dobroduszną o wielkiej, bujnej brodzie szpakowatej równie jak czupryna.
— Przepraszam najmocniej — rzekł on — ale chciałbym wiedzieć, czy nie w tym wagonie znajduje się konający chory?
Piotr skinął potwierdzająco, a wówczas otyły jegomość rzekł z dobroduszną poufałością:
— Nazywam się Vigneron i jestem podnaczelnikiem jednego z wydziałów w ministeryum finansów. Poprosiłem i uzyskałem urlop, chcąc towarzyszyć swojej żonie i naszemu synowi, Gustawowi, w pielgrzymce do Lourdes... To drogie nasze dziecko całą swą nadzieję uzdrowienia złożyło w ręce N. Panny, do której też modlimy się rano i wieczór. Jedziemy wagonem drugiej klasy, tuż na przodzie tego wagonu.
Odwrócił się domawiając tych słów i począł wołać na żonę i syna, machając ręką ku sobie:
— Chodźcie, chodźcie — to tutaj! Rzeczywiście chory jest blizkim skonu.
Pani Vigneron była nizka, twarz miała długą i bladą. Zdawała się być niedokrwistą. Ubraną była dostatnio, wyglądała z pozoru na zamożną burżuazkę. Syn jej, Gustaw, zdawało się, że odziedziczył po matce nędzny swój ustrój fizyologiczny, tylko spotęgowany do kalectwa. Miał lat piętnaście a wyglądał na dziesięcioletniego niedołężnego chłopca. Chudy jak szkielet, wykrzywiane miał ciało w bok, a skutkiem uschnięcia prawej nogi, posługiwał się szczudłem. Twarz jego mizerna też była nieco skrzywiona, oczy tylko zdawały się niecierpieć, były błyszczące i tryskały roztropnością, rozbudzoną i wyrobioną przez cierpienie. Oczy Gustawa zdawały się umieć czytać w myśli tego, na kogo patrzały.
Po za panią Vigneron i jej synem, wlokła się z trudem ociężała, niemłoda kobieta o twarzy rozlanej, niewyraźnej. Pan Vigneron, jakby ją nagle spostrzegłszy, zwrócił się ku młodemu księdzu i szepnął mu, jakby dopełniając należnego przedstawienia członków swej rodziny.
— To pani Chaise, starsza siostra mojej żony, chciała koniecznie z nami jechać do Lourdes, by towarzyszyć Gustawowi, którego kocha niezmiernie.
Pochyliwszy się zaś bliżej, szepnął Piotrowi do ucha:
— Pani Chaise jest wdową po kupcu bławatnym. Jest niezmiernie bogata. Ma chorobę serca i trwoży się tem ustawicznie.
Cała rodzina Vigneron zbiła się w jedną grupę i ciekawie rozglądała się teraz po całym wagonie. Ojciec podniósł Gustawa z ziemi, by lepiej mógł wszystko zobaczyć i całość wzrokiem objąć — ciotka trzymała tymczasem szczudło chłopca a pani Vigneron wspinała się na palcach, powodowana ciekawością.
W wagonie nic się nie zmieniło. Nieznany człowiek konający, wciąż siedział w swoim kącie wsparty o wezgłowie, nieruchomy i jakby skostniały. Był trupio blady, oczy miał zamknięte, usta wykrzywione konaniem, po twarzy spływały mu strumienie zimnego potu, ocieranego co chwila chustką przez pochyloną nad nim siostrę Hyacyntę. Milczała ona teraz, opanowała się i twarz miała spokojną, ufną w pomoc i łaskę niebios. Od czasu do czasu rzucała tylko bystre spojrzenie po za drzwiczki wagonu, by się przekonać, czy nie nadchodzi wreszcie ojciec Massias z Olejami świętemi.
— Patrz uważnie, Gustawie — rzekł do syna pan Vigneron — to zapewne suchotnik.
Wycieńczone skrufułami dziecko, wykrzywione zimnemi wrzodami, tworzącemi się w jego ciele zwłaszcza w okolicy prawego biodra, cierpiące przytem na rozpoczynające się próchnienie kości pacierzowej, patrzało z gorączkową uwagą na konanie chorego. Nie lękał się, uśmiechał się tylko z niewysłowionym smutkiem.
— O jakież to straszne! — szeptała pani Chaise, blednąc z obawy śmierci, wystraszona prześladującą ją myślą, że umrze nagle skutkiem swej choroby.
— Cóż robić! — odrzekł filozoficznie pan Vigneron — na każdego śmierć nadejść musi, bo wszyscy jesteśmy śmiertelni...
Słowa te wywołały bolesny a zarazem drwiący uśmiech na twarzy Gustawa, jakby po za dźwiękiem wyrazów ojca słyszał jakieś niewyraźne pragnienie śmierci ciotki. Jeżeli umrze ona przed nim, odziedziczy on po niej pięćkroć sto tysięcy franków, jakie mu przyrzekła — on zaś sam też nie będzie zawadzał długo swojej rodzinie...
— Spuść go na ziemię — rzekła do męża pani Vigneron — męczysz go niepotrzebnie, trzymając na ręku.
I wraz z panią Chaise uważnie pomogły do spuszczenia Gustawa na ziemię, chcąc go uchronić od najlżejszego szarpnięcia. To biedactwo takie było delikatne! Co chwila była jakaś o niego obawa. Ojciec chciał go teraz zanieść do swego wagonu. Lecz obydwie kobiety, nie dopuściwszy go, same się do tego zabrały, pan Vigneron zaś zwrócił się znów w stronę Piotra i rzekł głosem wzruszonym:
— Ach, księże kochany! Gdyby Pan Bóg nam go zabrał, to zabrałby zarazem i nas... nasze życie z nim jest złączone... A już nie mówię o majątku jego ciotki, który w takim razie stałby się łupem innych siostrzeńców... Lecz byłoby to wielką niesprawiedliwością, gdyby miał umrzeć przed swoją ciotką. Czyż nie? Bo ona silnie jest zagrożoną. No, ale spuśćmy się na łaskę Opatrzności. Mamy ufność, że N. Panna zarządzi naszemi losami najtrafniej i najlepiej.
Wreszcie pani de Jonquière uspokojona co do ataku męczącego la Grivotte, oddawszy ją pieczy doktora Ferrand, wysiadła z wagonu, by podążyć na śniadanie. Wpierw wszakże poprosiła Piotra:
— Umieram z głodu i biegnę posilić się w bufecie. Tylko jeżeli moja chora znów pocznie kaszlać, proszę, jeżeli łaska, natychmiast mię zawiadomić.
Z wielkim trudem przedostała się przez tłum do sali bufetowej. Lecz i tu zgiełk panował niesłychany. Zamożniejsi podróżni, przeważnie księża, zajęli wszystkie stoliki. Śpieszono się z jedzeniem, mówiono głośno wśród szczęku widelcy, noży i talerzy. Trzech czy czterech usługujących chłopców nie mogło wydążyć z podawaniem potraw, utrudnioną mieli oni usługę, przez nawał ludzi wciąż cisnących się przed zastawionym stołem, dla kupienia owoców, bułek i zimnego mięsiwa. W głębi tej sali jadła śniadanie Rajmunda wraz z paniami Desagneaux i Volmar. Zajmowały one mały, osobny stolik.
— Oto wreszcie mama! — zawołała wesoło. — Już chciałam iść po ciebie powtórnie, mamo. Przecież powinni ci pozwolić chociaż zjeść spokojnie!
Śmiała się, ożywiona i wesoła; zabawiała się podróżą a teraz tem śniadaniem jedzonem na prędce, na poczekaniu, gorączkowo.
— Patrz, mamo, zachowałam dla ciebie porcyę pstrąga w majonezie, a oto kotlet na ciebie czekający... My, bo już jemy karczochy.
W około tego stolika panowała wesołość. Był to jedyny może w sali kącik miłe sprawiający wrażenie.
Młoda pani Desagneaux śliczną była kobietką. Jasna blondynka z kędzierzawemi rozwianemi włosami, miała twarzyczkę okrągłą, białą jak mleko i pełną uroczych dołeczków. Śmiała się chętnie i zdawała się być dobrą i łagodną. Wyszła bogato zamąż, lecz już od trzech lat corocznie pozostawiała swego męża nad morzem w Trouville i jako dama szpitalna jechała w sierpniu do Lourdes, biorąc udział w pielgrzymce narodowej. Przez całe pięć dni trwającej wyprawy do Lourdes, pani Desagneaux była pełna najgorliwszego poświęcenia się dla cierpiących, opanowana nieprzebranemi skarbami litości. Wracała do domu umęczona, lecz i uszczęśliwiona zarazem uciążliwą tą pielgrzymką. Jedynem jej zmartwieniem był brak dziecka; gdy zebrało się jej na smutek, utrzymywała z komiczną powagą, iż chybiła swe rzeczywiste powołanie, albowiem czuła się być stworzoną na siostrę miłosierdzia.
— Rajmundo moja miła, nie rozrzewniaj się nad losem swej matki! Ja zazdroszczę jej, że tak potrafi zająć się chorymi. Ma tym sposobem cel jakiś w życiu.
A zwracając się do pani de Jonquière, dodała:
— Żeby pani wiedziała, jak się nam czas dłuży w naszym wygodnym i wykwintnym wagonie pierwszej klasy! A nie możemy się zająć żadną robótką, bo przepisy tego wzbraniają. Prosiłam, aby mnie pomieszczono przy doglądaniu chorych, lecz już wszystkie miejsca były rozdane. Tak więc jestem dotychczas zbyteczną, i nie pozostaje mi, jak tylko ułożyć się i zasnąć spokojnie w wygodnym naszym kąciku.
Roześmiała się szczerze i zwrócona teraz ku pani Volmar, zaszczebiotała:
— Będziemy drzemać albo spać nawet, wszak prawda? Panią bowiem nuży zdaje się zbyt długa rozmowa.
Ciemna brunetka o podłużnej i regularnej twarzy, pani Volmar, musiała mieć przeszło lat trzydzieści. Oczy miała wielkie, wspaniale piękne. Żarzyły się jak pochodnie, chwilami tylko przyćmione, mieniące się jak mora. Na pierwszy rzut oka nie była ona piękną, lecz w miarę bliższego rozpatrzenia się w jej twarzy zyskiwała stopniowo, stawała się uroczo pociągającą, zwycięzką. Mogła ona wzbudzać niepohamowane żądze, nęcąc swym tajemniczym wdziękiem. Starała się ona jaknajmniej zwracać uwagę, skromną była i jakby naumyślnie przyćmiewającą się tak swem zachowaniem jak i strojem. Ubierała się przeważnie czarno i nie nosiła żadnych błyskotek, chociaż mąż jej był kupcem brylantów w Paryżu.
— O, co do mnie — odrzekła — zawsze jestem zadowolnioną, byle mnie nie potrącano zbytecznie.
I rzeczywiście jeździła ona już dwukrotnie do Lourdes, przyłączając się do pielgrzymki narodowej w charakterze damy szpitalnej dodatkowej. Nigdy jej wszakże nie widziano przy chorych, ani w czasie podróży, ani w szpitalu w Lourdes. Gdy tylko tam dojechała, zamykała się w swym hotelowym pokoju, mówiąc że się czuje niewymownie zmęczoną.
Pani de Jonquière była nadzorczynią sali szpitalnej w Lourdes, sali, w której właśnie służbę swą powinna była pełnić pani Volmar. Lecz pani de Jonquière z uprzejmą pobłażliwością zwalniała ją z tego obowiązku.
— O, moje drogie — zawołała pani de Jonquière — wysypiajcie się spokojnie, dopóki tylko możecie Będziecie miały jeszcze sposobność dobrze się umęczyć, gdy dojedziemy na miejsce. Zastąpicie mnie, gdy mi sił już zbraknie.
A zwróciwszy się do córki, rzekła:
— Ty, moje kochane dziecko, nie trać siły na ciągłe trzpiotanie się, boś gotowa stracić przytomność, gdy cię będzie potrzeba zawezwać do roboty.
Rajmunda popatrzała na nią z rodzajem czułej wymówki i rzekła z przymilonym uśmiechem:
— Mamo, mamo, dla czego ty mówisz do mnie w ten sposób? Czyż nie jestem zupełnie rozsądną?...
Uwaga uczyniona przez Rajmundę o sobie samej musiała być słuszną. Energia bowiem i silna wola połączona z niezależnością, błysnęła w jej siwych oczach. Śmiech jej i wesołość brzmiały młodością lecz nie wynikały z pustoty. Kochała życie i czuła się szczęśliwą, że żyje.
— To prawda — wyznała matka, jakby nieco zmieszana — ta mała ma czasami więcej rozsądku odemnie starej... No, nie mówmy już o tem... Oto lepiej podaj mi kotlet, wielką mam na niego ochotę. Nie macie pojęcia, jak byłam głodna!
Śniadanie ciągnęło się dalej, urozmaicone bezustannemi śmiechami i szczebiotaniem Rajmundy i pani Desagneaux. Zwłaszcza Rajmunda ożywiała się stopniowo. Nieco przyżółkła jej cera skutkiem oczekiwanego dotychczas małżeństwa, rozjaśniła się i zarumieniła świeżością lat wiosennych. Śpieszyły się te panie z jedzeniem śniadania, zwłaszcza teraz, bo już tylko dziesięć minut pozostawało do odejścia pociągu.
Hałas i ścisk w sali zwiększył się jeszcze. Goście bufetowi śpieszyli się na wyścigi, w obawie że czasu im zbraknie na wypicie czarnej kawy, o którą bardzo im chodziło.
Wtem pojawił się tutaj Piotr: wzywał panią de Jonquière, albowiem la Grivotte znów dusiła się od kaszlu. Pani de Jonquière czemprędzej ukończyła jedzoną potrawę i nie czekając na deser pośpieszyła z powrotem do swego wagonu, wpierw wszakże pocałowała córkę, mówiącą jej zarazem dobranoc, z twarzą uśmiechniętą a jednocześnie wyrażającą, iż wie, jak dalece uciążliwą będzie ta noc dla jej matki.
Piotr z zadziwieniem, które ledwie że zdołał w sobie stłumić, spostrzegł czerwony krzyż wyróżniający damy szpitalne, jaskrawo odbijający na czarnym staniku pani Volmar. Znał ją bowiem, bywając od czasu do czasu u matki jej męża, która niegdyś w wielkiej pozostawała przyjaźni ze zmarłą jego matką. Stara pani Volmar srogą była niewiastą; wiary nadzwyczajnej i nieubłaganej surowości religijnej, postanowiła strzedz swej synowej z pedanteryą i okrucieństwem bigotki. Zamykała okiennice, by młoda kobieta nie patrzała na przechodniów ulicznych. Piotr znał cały szereg faktów tego rodzaju. Zaraz na drugi dzień po ślubie, młoda pani Volmar ujrzała się uwięzioną pomiędzy okrutną swą świekrą i odpychającej szpetoty jej synem a swoim mężem, który, powodowany zazdrością, bił żonę, jakkolwiek sam utrzymywał naraz po kilka kochanek. Tylko do kościoła pozwolono wychodzić młodej kobiecie. Piotr wypadkiem odkrył jej tajemnicę. Przechodził właśnie przez boczną nawę kościoła Ś. Trójcy, gdy młoda pani Volmar wymieniała słów kilka z wysokim mężczyzną o wykwintnej powierzchowności. Przemknęła wtedy w umyśle Piotra cała prawda. Nieszczęśliwa kobieta upaść musiała, szukając pocieszenia. Uniewinniał ją Piotr najzupełniej. Cóż bowiem dziwnego, iż w objęciach kochanego przez siebie człowieka szukała zapomnienia? A jakże strzedz się przytem musiała ze swoją miłością tem gorętszą i namiętniejszą, że nigdy nasycić się nią nie mogła, wszak tygodnie całe musiała czatować, by uchwycić chwilę swobodną na schadzkę z ukochanym, jakże nie miała korzystać z okazyi, gdy w ciągłem żyła podnieceniu!
Zmieszała się na widok Piotra, lecz szybko wyciągnęła ku niemu drobną i podłużną swą rączkę, mówiąc:
— Cóż za niespodziewane spotkanie! Już bardzo dawno, jak pana nie widziałam!
I zaczęła mu opowiadać, że trzeci już raz towarzyszy narodowej pielgrzymce do Lourdes, świekra bowiem wymogła na niej, by się zapisała w poczet członków stowarzyszenia Matki Boskiej Zbawicielki.
— Dziwna rzecz, żeś pan mojej świekry nie spotkał na dworcu w Paryżu. Odprowadza mnie ona zawsze i odchodzi dopiero wtedy, gdy już siedzę w wagonie a gdy wracam do Paryża zastaję ją oczekującą na mnie na dworcu.
Mówiła te słowa z prostotą, lecz i z odcieniem skrytej ironii, dozwalającej Piotrowi domyślać się wiele. Wiedział, że jest niewierzącą; uczęszczała do kościoła jedynie dla zapewnienia sobie swobodniejszej chwili wytchnienia; czuł obecnie, iż w Lourdes jest przez kogoś oczekiwaną. Tak, dążyć ona teraz musiała ku swemu ukochanemu, ztąd wynikała ta dziwna w niej mieszanina pozornej obojętności i nurtującego ognia, lecz płomienne oczy zdradzały ją, pomimo nakazanego im spokoju i odrętwienia.
— Ja zaś — odpowiedział Piotr — towarzyszę w podróży mojej przyjaciółce z lat dziecinnych. Jest ona bardzo, bardzo cierpiącą... Polecam ją łaskawym względom pani, prosząc, byś zechciała ją pielęgnować, gdy przybędziemy na miejsce...
Pani Volmar zarumieniła się i zmieszała. Teraz już Piotr nie miał wątpliwości. W czasie tej rozmowy, Rajmunda płaciła za śniadanie z praktycznością osoby umiejącej liczyć się z pieniędzmi. Pani Desagneaux szepnęła, że czas śpieszyć z powrotem do wagonu, poczem wszystkie wstały i opuściły salę bufetową, w której zamieszanie zapanowało teraz jeszcze większe, albowiem pierwszy dzwonek wzywał już podróżnych.
Piotr też posunął się ku wyjściu, gdy w tem zatrzymał się, mówiąc:
— Ach, księże proboszczu dobrodzieju, nareszcie mogę cię powitać! Widziałem cię w Paryżu na dworcu, lecz tylko zdaleka, bo nie było już czasu, aby podejść ku tobie!
Piotr ściskał przy tych słowach rękę starego księdza, patrzącego na niego poczciwie i z przyjaznym uśmiechem. Był to ksiądz Judaine, proboszcz z Saligny, małej parafii w departamencie Oise. Wzrostu słusznego, barczysty, z wielką różową twarzą opłyniętą puklami srebrnych włosów, ksiądz Judaine czynił wrażenie świętego człowieka, wolnego od pokus ciała i umysłu. Niezmąconej nigdy spokojnej niewinności, był szczerze wierzącym, przychodziło mu to bez walk żadnych naturalnie. Posiadał wiarę dziecka i nie wiedział o istnieniu namiętności. Od czasu gdy N. Panna cudem uleczyła chore jego oczy, wiara jego jeszcze się wzmogła w swem zaślepieniu i rozrzewniającej miłości, dołączyła się bowiem wdzięczność najgłębsza, za oczywistą łaskę Boską szczególnie jego wyróżniającą. O tem uzdrowieniu proboszcza utworzyła się powszechnie znana legenda.
— Jakże rad jestem — rzekł stary proboszcz — że cię widzę w liczbie pielgrzymujących. O, bo młodzi księża umacniają się w świętem swem powołaniu taką pielgrzymką do miejsc cudownych. Czasami dochodzą mnie słuchy, jakoby między nimi byli tacy, którzy potrzebują umocnić się w wierze... Ujrzysz w Lourdes rzeczy nadzwyczajne; sam widok zamodlonego tłumu wzruszy cię do łez... Jakże wobec tych cudów i spływającej ku nam łaski nie oddać się całkowicie w ręce Boskie! Jedyne to pocieszenie i uzdrowienie cierpiących!
Jechał do Lourdes, towarzysząc tam chorej pragnącej doświadczenia łaski. Pokazał Piotrowi oddział wagonu pierwszej klasy, na którego drzwiczkach widniała karta z napisem: Monsieur l’abbé Judaine réservé. I pochyliwszy się nieco, dodał ciszej:
— Towarzyszę pani Dieulafay, żonie bogatego bankiera. Zamek do nich należący leży w mojej parafii. Od chwili, gdy się dowiedzieli, jakiego cudu doznałem z mojemi oczami, nie przestali mnie prosić, abym koniecznie towarzyszył im w pielgrzymce do Lourdes, spodziewając się, ze moje modlitwy coś będą w tym razie znaczyły. Obiecałem wstawić się za nieszczęśliwą chorą. Już niejedną mszę świętą odprawiłem na jej intencję. O, modlić się będę gorąco, by uzdrowioną została... Patrz! ot tam na ziemi, to ona. Chciała koniecznie, by ją wyniesiono z wagonu, chociaż to trudność niemała, ciężko zwłaszcza będzie wnieść ją napowrót.
Piotr spojrzał we wskazanym kierunku i ujrzał młodą kobietę o niezwykle pięknej twarzy i zachwycających oczach, spoczywającą w rodzaju podłużnej skrzyni. Owal jej twarzy był niesłychanej czystości linij, wyglądała na lat dwadzieścia sześć. Cierpiała ona straszliwą chorobę rozkładania się i próchnienia kości, co pociągało rozmiękczenie całości szkieletu. Przed trzema laty powiła nieżywe dziecko i od tego połogu nie przyszła już do zdrowia. Początkowo czuła niewyraźne bóle kości pacierzowej. Powoli cierpienie wzmagać się poczęło, kości traciły swą moc i formę, kość pacierzowa osiadała, kości miednicy płaszczyły się a w nogach i rękach malały, zanikając. Cała postać zmniejszone miała wymiary, jakby zwolna topniała; była to już teraz tylko szmata ludzka, coś niestałego i przelewającego się bezopornie, coś, co przenosić trzeba było z niesłychanemi ostrożnościami, by nie wyślizgnęło się z rąk i nieulało. Głowa tylko pozostała nietkniętą w swej piękności, twarz zmieniła wszakże wyraz, była nieruchoma, osłupiała, idyotyczna. Nędzę życia tych niedołężnych resztek pięknej kobiety, czynił rażącą zbytek, jaki ją otaczał. Skrzynia, w której spoczywała, wysłaną była niebieskim jedwabiem pokrytym kosztownemi koronkami, bogactwo pyszniące się okazałością — straszniejsze wywoływało wrażenie nad nędzę tej, którą otaczało.
— Cóż to za nieszczęście — ciągnął dalej poczciwy proboszcz — przy tej młodości, piękności i milionowym majątku! A żebyś wiedział, jak ją kochano i jak jeszcze i dzisiaj jest ona ubóstwianą!.. Ten wysoki mężczyzna blizko niej stojący — to jej mąż a ta strojna pani, to jej siostra, pani Jousseur.
Piotr przypomniał sobie, że często spotykał w dziennikach wymieniane nazwisko pani Jousseur, słynącej wykwintem i rozległością światowych stosunków. Mąż jej był dyplomatą z zawodu, ona zaś prowadziła w Paryżu dom otwarty, żyła przeważnie w kole arystokratyczno-katolickiem. Bardzo ładna, lubiąca i umiejąca się wytwornie ubierać, dziś w podróży miała strój ciemny, prosty, lecz niezmiernie gustowny. Widać było z każdego jej ruchu najwyższą troskliwość, jaką otaczała biedną swą siostrę, której mąż, młody człowiek, mogący mieć lat trzydzieści pięć, miał oczy jakby zaszłe łzami, tak dalece uwidoczniało się w nim dotkliwe zmartwienie. Piękny był, o cerze jasnej, ubrany starannie w czarny obciskający go surdut. Odziedziczył on kolosalną fortunę po swym ojcu, lecz pełen był smutku, ubóstwiał bowiem nieszczęsną swą żonę. Chwycił się myśli zawiezienia jej do Lourdes, straciwszy bowiem nadzieję uleczenia jej wiedzą ludzką, chciał wyczerpać wszystkie sposoby i w rozpaczy swej odwoływał się obecnie do miłosierdzia Bożego.
Od dzisiejszego ranka Piotr widział bezustannie coraz to nowe choroby, nędze i rany zwartym szeregiem nagromadzone w „białym pociągu“. Nic i nikt wszakże nie wywarł na nim trwożliwszego i boleśniejszego wrażenia, jak ten topniejący szkielet młodej kobiety, lejący się bezkształtnie wśród jedwabiu, koronek i milionów.
— Nieszczęsna! — szepnął, zadrżawszy.
Lecz stary proboszcz Judaine z głęboką wiarą i nieprzepartą pogodną nadzieją, rzekł jakby na pocieszenie:
— Matka Boska ją uzdrowi, gorąco się o to modliłem i błagałem!
Znów rozległ się dzwonek sygnałowy, dzwonek ostatni, zwiastujący ruszenie pociągu. Pozostawały dwie minuty już tylko, tłum stojący przed pociągiem, zafalował gwałtownie. Przepychano się brutalnie, niosąc zakupioną żywność w bufecie, każdy miał w ręku coś zawiniętego w papierze, lub też podnosił w górę butelki napełnione wodą ze studni. Niektóre osoby nie mogły trafić do swego wagonu i biegły bez pamięci wzdłuż pociągu. Chorzy wlekli się z wysiłkiem, kulawi stukali szczudłami w przyśpieszonem tempie, innych wiodły i ciągnęły damy szpitalne, chcąc jak najprędzej dostać się do zajmowanego miejsca. Czterech ludzi dźwigało niebieską skrzynię pokrytą koronkami, z pomiędzy których, wychylała się piękna głowa pani Dieulafay. Z największą trudnością przyszło im wnieść chorą do wygodnego jej wagonu pierwszej klasy. Rodzina Vigneron, zadawalniająca się klasą drugą, już wsiadła do swego przedziału, zawalonego tak niezmierną ilością wiezionych koszyków, skrzynek, pudełek, walizek, iż mały Gustaw, ledwie że miał miejsce, by spocząć na wagonowej kanapie i wyciągnąć swe schorzałe członki okaleczałego, ułomnego owadu, jakim był w swem pojęciu.
Reszta podróżnych skupiała się coraz bliżej pociągu. Pani Maze sunęła cichym swym krokiem pogrążona w milczeniu; pani Vincent unosiła jak mogła najwyżej swoją małą Różę, chcąc ją uchronić od potrącenia, trwożna, by dziecko nie wydało jęku; pani Vêtu w tak silne popadła osłupienie, prażąc się na słońcu, że musiano ją zbudzić i pchać w stronę wagonu, pomimo tortury jaką cierpiała; śpieszyła się także ku drzwiczkom swego przedziału potworna Eliza Rouquet, która dotychczas nie odstępowała studni, ocierała się teraz idąc, cała zbryzgana wodą.
Podczas, gdy każdy sadowił się i mościł na zajmowanem miejscu w wagonach, Marya słuchała opowiadania ojca, uszczęśliwionego z wycieczki po za dworzec kolejowy. Pan de Guersaint dotarł aż do domku dróżnika, zkąd roztaczał się widok, bardzo według niego piękny i miły.
— Może chcesz, Maryo, byśmy ułożyli cię teraz przed ruszeniem pociągu? — zapytał Piotr, z rozpaczą patrzący na zmęczoną i niespokojną twarz chorej.
— O nie, nie, odpowiedziała. Jeszcze tak trochę posiedzę. Jeszcze się nasłucham tego straszliwego turkotu kół, łomoczących jakby w mojej głowie i rozsadzających mi kości.
Siostra Hyacynta uprosiła doktora Ferrand, by raz jeszcze zbadał stan konającego. Oczekiwała niecierpliwie dotychczas nadejścia ojca Massias, lecz oczekiwała napróżno. Nie traciła wszakże nadziei jego powrotu, albowiem siostra Klara zobowiązała się przyprowadzić go, gdy tylko się ukaże.
— Powiedz mi, panie Ferrand, powiedz szczerze, czy ten nieszczęśliwy może skonać lada chwila?
Znów więc młody doktór pochylił się nad chorym, nasłuchiwał go i patrzał nań uważnie. Wreszcie z ruchem zwątpienia rzekł do niej z cicha:
— Mam przekonanie, iż niedojedzie on do miejsca pielgrzymki...
Wszystkie głowy wyciągały się z niepokojem ku mówiącemu. Niepewność co mu jest — nieświadomość kim jest ów nieznajomy, niepokoić się zdawała obecnych. Więc ten człowiek ma umrzeć, nie wyrzekłszy słowa objaśnienia!
Siostrze Hyacyncie przyszła myśl zrewidowania kieszeni chorego. Zważywszy na okoliczności, rzecz ta wydała się prostą, bynajmniej nie zdrożną.
— Panie Ferrand, proszę, obejrz pan, czy niema on swych papierów w kieszeni.
Z wielką ostrożnością, by nie urazić chorego, doktór uczynił wedle życzenia siostry Hyacyntty, lecz w kieszeniach nieznajomego znalazł tylko różaniec, nóż składany i trzy susy. Nie miano się więc dowiedzieć już niczego o nim.
W tej właśnie chwili ktoś oznajmił przybycie siostry Klary i ojca Massias. Ten ostatni zagawędził się dotychczas z proboszczem miejscowym w jednej z ubocznych sal dworca kolejowego.
Przybycie jego wywarło teraz w wagonie wielkie ogólne wzruszenie. Przez chwilę zdawało się, iż wnosi on z sobą ocalenie. Lecz pociąg miał ruszać w dalszą drogę, rozlegał się hałas zamykanych drzwiczek wagonów, trzeba było się więc śpieszyć i załatwić się na prędce z ostatniem namaszczeniem, by nie spowodować zbytecznego opóźnienia się z wyjazdem.
— Tutaj, tutaj, mój ojcze! — wołała siostra Hyacynta. Nasz nieszczęśliwy chory jest tutaj. Śpiesz się, mój ojcze, i przybywaj na pomoc.
Ojciec Massias, jakkolwiek o pięć lat starszy od Piotra, był wszakże jego kolegą z seminaryum. Chudy, wysoki, z twarzą ascetyczną, okoloną jasno blond brodą, oczy miał płonące ogniem wiary. Wątpliwości w swych wierzeniach nie miał on nigdy, nie miał wprawdzie spokojnej wiary dziecka, lecz był żarliwym apostołem gotowym do walki, poświęcenia się dla tem większej chwały Przenajświętszej Panny.
Z ramion spływała mu długa peleryna z kapturem, na głowie miał kosmaty kapelusz z wielkiemi skrzydłami z pod jego cienia promieniała twarz blada, oświetlona ogniem bojowym jego oczu.
Wszedłszy do wagonu, natychmiast wyjął z kieszeni srebrne pudełko z Olejami świętemi. Z przejęciem rozpoczął ceremonię obrządku, wśród hałasu zamykanych drzwiczek i ostatnich nawoływań urzędników kolejowych, naglących resztę podróżnych do zajmowania swych miejsc w wagonach. Naczelnik stacyi spoglądał z niepokojem na skazowki wielkiego zegara, widząc, że musi dodać kilka minut dla załatwienia ceremonii.
— „Credo in unum Deum“ — pół szeptem i śpiesznie mówił ojciec Massias.
— „Amen“ — odpowiedziała siostra Hyacynta, a wraz nią wszyscy obecni.
Kto mógł, uklęknął na twardych ławkach wagonu. Inni składali ręce i żegnali się znakiem Krzyża świętego. A gdy po zwykłych modlitwach nastąpiło odmawianie litanii, głosy zabrzmiały donośnie i błagalnie „Kyrie eleison“ o uzdrowienie fizyczne i moralne, o grzechów odpuszczenie konającemu człowiekowi. Niechaj uzyska rozgrzeszenie nieznanego swego życia, niechaj wejdzie w czystości nieskazanej do królestwa Bożego.
— „Christe, exaudi nos“.
— „Ora pro nobis, sancta Dei Genitrix“
Ojciec Massias unosił na srebrnej iglicy, drżącą kropelkę świętych Olejów. Czas zbyt naglił, by mógł wykonać ostatnie namaszczenie podług przepisów rytuału. Odczuwał on niecierpliwość stojących przed pociągiem urzędników, śpieszył się więc i cierpiał zarazem, iż nie zdoła namaścić Olejami członków konającego i że zaniechać jest zmuszony uczynić to na organach, odpowiadających pięciu zmysłom, tym upustom złych skłonności ludzkich. W razach nagłych, kościół dozwala ograniczyć się na jednem tylko namaszczeniu, tak więc postąpić postanowił. Dotknął tylko ust, tych ust sinych i nawpół otwartych, lekki, ledwie dostrzegalny oddech wydających. Konający miał oczy zamknięte a twarz jego blada zdawała się zacierać w swej wyrazistości. Konający stawał się prochem, z którego był powstał pierwotnie.
— „Per istam sanctam unctionem et suam piissimam misericordiam, indulgeat tibi, Dominus, quidquid per visum, uditum aut oratum, gustum, tactum deliquisti“.
Dalszy ciąg ceremonii stawał się niemożebnym do spełnienia, tak dalece czas naglił do wyjazdu. Zaledwie ojciec Massias zdążył zetrzeć z ust chorego Oleje święte i to dzięki przezorności siostry Hyacynty, trzymającej w pogotowiu kawałek waty na ten użytek przeznaczonej. Chowając pudełko, wysiadł śpiesznie i podążył do swego wagonu a ostatnie modły wykonali już sami obecni.
— Nie możemy dłużej czekać! nie możemy! — powtarzał niecierpliwym głosem naczelnik stacyi przez cały czas trwania obrządku namaszczenia. — Śpieszmy się, śpieszmy! — wołał coraz głośniej.
Nareszcie skończono i pociąg mógł ruszyć w dalszą podróż. Wszyscy sadowili się, jak kto mógł najdogodniej. Pani de Jonquière, zaniepokojona bezustannym kaszlem biednej la Grivotte, zmieniła miejsce, chcąc być bliżej swej chorej; siedziała teraz naprzeciwko pana Sabathier w cichości i poddaniu się znoszącego niedogodności podróży. Siostra Hyacynta nie wróciła do poprzednio zajmowanego przedziału, pozostała przy konającym, pragnąc mu ulżyć w razie potrzeby. Została tam tem chętniej, że potrzebną była jej pomoc Marcie, niewiedzącej, jak sobie poradzić z coraz gwałtowniej cierpiącym bratem Izydorem. Marya pobladła jeszcze: przed ruszeniem bowiem pociągu, już odczuwała w zbolałem swem ciele męczarnię, jaką jej zadawał turkot kół i podrzucanie szamoczącego się biegiem wagonu. Już był jej przytomnym, ten pęd szalony, unoszący w rozpalonej i zatrutej wyziewami atmosferze, garść nędzarzów schorzałych i łaknących świeżego tchnienia i miłosierdzia dla swej niedoli.
Rozległ się donośny i przeciągły świst maszyny, dech jej dobiegł do uszów podróżnych a siostra Hyacynta wstała, by wyrzec:
— Zmówmy teraz pobożnie „Magnificat“, moje dzieci!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.