Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Lecz stary proboszcz Judaine z głęboką wiarą i nieprzepartą pogodną nadzieją, rzekł jakby na pocieszenie:
— Matka Boska ją uzdrowi, gorąco się o to modliłem i błagałem!
Znów rozległ się dzwonek sygnałowy, dzwonek ostatni, zwiastujący ruszenie pociągu. Pozostawały dwie minuty już tylko, tłum stojący przed pociągiem, zafalował gwałtownie. Przepychano się brutalnie, niosąc zakupioną żywność w bufecie, każdy miał w ręku coś zawiniętego w papierze, lub też podnosił w górę butelki napełnione wodą ze studni. Niektóre osoby nie mogły trafić do swego wagonu i biegły bez pamięci wzdłuż pociągu. Chorzy wlekli się z wysiłkiem, kulawi stukali szczudłami w przyśpieszonem tempie, innych wiodły i ciągnęły damy szpitalne, chcąc jak najprędzej dostać się do zajmowanego miejsca. Czterech ludzi dźwigało niebieską skrzynię pokrytą koronkami, z pomiędzy których, wychylała się piękna głowa pani Dieulafay. Z największą trudnością przyszło im wnieść chorą do wygodnego jej wagonu pierwszej klasy. Rodzina Vigneron, zadawalniająca się klasą drugą, już wsiadła do swego przedziału, zawalonego tak niezmierną ilością wiezionych koszyków, skrzynek, pudełek, walizek, iż mały Gustaw, ledwie że miał miejsce, by spocząć na wagonowej kanapie i wyciągnąć swe schorzałe