Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nić od najlżejszego szarpnięcia. To biedactwo takie było delikatne! Co chwila była jakaś o niego obawa. Ojciec chciał go teraz zanieść do swego wagonu. Lecz obydwie kobiety, nie dopuściwszy go, same się do tego zabrały, pan Vigneron zaś zwrócił się znów w stronę Piotra i rzekł głosem wzruszonym:
— Ach, księże kochany! Gdyby Pan Bóg nam go zabrał, to zabrałby zarazem i nas... nasze życie z nim jest złączone... A już nie mówię o majątku jego ciotki, który w takim razie stałby się łupem innych siostrzeńców... Lecz byłoby to wielką niesprawiedliwością, gdyby miał umrzeć przed swoją ciotką. Czyż nie? Bo ona silnie jest zagrożoną. No, ale spuśćmy się na łaskę Opatrzności. Mamy ufność, że N. Panna zarządzi naszemi losami najtrafniej i najlepiej.
Wreszcie pani de Jonquière uspokojona co do ataku męczącego la Grivotte, oddawszy ją pieczy doktora Ferrand, wysiadła z wagonu, by podążyć na śniadanie. Wpierw wszakże poprosiła Piotra:
— Umieram z głodu i biegnę posilić się w bufecie. Tylko jeżeli moja chora znów pocznie kaszlać, proszę, jeżeli łaska, natychmiast mię zawiadomić.
Z wielkim trudem przedostała się przez tłum do sali bufetowej. Lecz i tu zgiełk panował niesłychany. Zamożniejsi podróżni, przeważnie księża, zajęli wszystkie stoliki. Śpieszono się z jedzeniem, mówiono głośno wśród szczęku widelcy,