Lourdes/Dzień pierwszy/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Lourdes
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1895
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Lourdes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Pociąg teraz biegł żyzną i zieloną okolicą Poitou. Ksiądz Piotr patrzał na ścielące się łany i migające przed oknami wagonu drzewa, które przestał wkrótce rozeznawać, zatopiwszy się w zadumę. Ukazał się na chwilę, szybko wyminięty kościół, pielgrzymi powitali go znakiem krzyża świętego. Pociąg miał dotrzeć do Poitiers o godzinie dwunastej i minut trzydzieści pięć. Pędził wciąż monotonnym swym biegiem, podczas gdy zmęczenie podróżnych coraz stawało się większe, skutkiem wzrastającego gorąca, ciężkością swoją zapowiadającego burzę. Piotr zapadł teraz w tak głęboką zadumę, iż bezustannie rozlegające się w wagonie śpiewy pobożne dolatywały uszu jego zmącone i niewyraźne, jakby odgłos daleko gdzieś rozbijających się fali morskich.
Zapominając teraźniejszości, pogrążył się w rozpamiętywaniu ubiegłych chwil swego życia. Sięgnął pamięcią w najodleglejsze jego krańce. Uprzytomnił sobie domek w Neuilly pod Paryżem, domek, w którym się urodził i gdzie dotychczasowo stale zamieszkiwał. Jakże pełne spokoju i pracy było to ustronie! W ogrodzie rosło kilka drzew wyniosłych a żywy strzyżony płotek przypierający do nizkiego muru, oddzielał posiadłości rodziców Piotra od ogrodu i domu sąsiedniego.
Miał wtedy lat trzy, może cztery; w dzień letni i pogodny, w cieniu wielkiego kasztana, widział siedzących przy stole, jedzących śniadanie ojca i matkę, oraz starszego swego brata. Twarzy swego ojca nie mógł uprzytomnić sobie wyraźnie, widział ją rozpływającą się, jakby zatartą. Ojciec Piotra, Michał Froment, był słynnym swego czasu chemikiem, członkiem Instytutu, w domu zaś najchętniej zamykał się w swojem laboratoryum, które urządził sobie, osiedliwszy się w spokojnem Neuilly.
Jeżeli nie pamiętał wyraźnie postaci ojca, widniała natomiast przed nim jasno postać brata; Wilhelm miał podówczas lat czternaście i znajdował się dziś w domu skutkiem wakacyj szkolnych. Pamiętał również matkę, cichą i słodką, z oczami pełnemi dobroci. Znacznie później dowiedział się, ile matka jego przecierpiała w życiu. Była wierzącą i pobożną, zgodziła się zaś wyjść za mąż, za człowieka swobodniejszych przekonań i o lat piętnaście od siebie starszego, uczyniła tak przez posłuszeństwo swym rodzicom, mającym względem niego zobowiązania wdzięczności. Jakież niepokoje przechodziła następnie dusza jej pobożna!
Piotr urodził się po kilkunastu latach małżeństwa swych rodziców. Ojciec miał wtedy blizko lat piędzięsiąt. Znał on swą matkę już tylko jako kochającą i uległą żonę. Pokochała ona z czasem swego męża gorącą i namiętną miłością, cierpiąc przytem męki straszliwe tak dalece się lękała o zbawienie jego duszy.
Wtem, naraz przesunęła się w zadumie Piotra straszliwa chwila śmierci ojca. Padł trupem skutkiem eksplozyi przy pracy w swem laboratoryum. Piotr miał wtedy lat pięć, wybornie wszakże pamiętał najdrobniejsze szczegóły zaszłe po katastrofie. Pamiętał krzyk rozpaczy swej matki, gdy ujrzała zmiażdżone ciało swego męża, ciało leżące martwo pomiędzy szczątkami roztrzaskanych przyrządów. Jęczała z bólu, modliła się, cała pod wrażeniem myśli, iż Bóg zesłał ten grom na bezbożnego, chcąc go skarcić i na wieczne skazać potępienie. Nie miała odwagi spalić wszystkiego, co tu było nagromadzone, nie śmiała dotknąć papierów i książek, uniósłszy więc trupa, zamknęła drzwi od pracowni i nikt już tam nigdy nie wchodził. Opanowana myślą, że ukochany przez nią człowiek cierpi męki piekielne, uczyniła postanowienie wychować Piotra w ścisłości wierzeń i modłów, by się stał odkupicielem duszy swego ojca. Nie mogła już ona powziąść tej myśli względem starszego swego syna, Wilhelma, albowiem chłopiec od kilku lat wyszedł już z pod jej opieki a życie szkolne niezdolnym go czyniło do praktyk religijnych; umysł Wilhelma popłynął już zgodnie z duchem epoki; ten maleńki zaś synek, pięć lat dopiero liczący, mógł się dać urobić wedle jej życzenia; nie wypuści go ona z domu i za nauczyciela da mu tylko księdza; może więc dość będzie szczęśliwą, by go kiedyś ujrzała noszącego sutannę, może modlić się będzie mogła w czasie, gdy syn jej mszę będzie celebrował u świętego ołtarza, składając ofiarę za dusze pokutujące!...
Obraz jaśniejszy spłynął ku zadumie Piotra. Obraz pełen życia! Wśród zielonych gałęzi drzew drżących miejscami od przedzierających się promieni letniego słońca, Piotr ujrzał naraz Maryę de Guersaint, w postaci, jaką miała, gdy patrzał raz na nią przez wyłom istniejący w murze, pomiędzy ich ogrodami.
Pan de Guersaint pochodził z drobnej szlachty normandzkiej, był architektem a zarazem wynalazcą różnych systematów nowego budownictwa. Wypracował obecnie plan osady fabrycznej z kościołem i szkołą pośrodku; plan niedostatecznie obmyślany nie miał racyi zastosowanym być w praktyce, p. de Guersaint wszakże zapalił się do swego dzieła i gotów był poświęcić lekkomyślnie trzy kroć sto tysięcy franków, to jest cały swój majątek, byle plan ten wprowadzić w wykonanie, byle urzeczywistnione zostało jego marzenie.
Żona jego w ścisłej żyła przyjaźni z matką Piotra. Religijne wierzenia, pobożność, zbliżyły te dwie kobiety, zarówno gorącą ożywione wiarą. Po za tem, usposobienia ich były zupełnie różne. Pani de Guersaint surowa i prawa, energiczną była bardzo; w żelaznych rękach trzymała ona ład interesów majątkowych, które inaczej oddawna byłyby runęły w pierwszą lepszą katastrofę; dwie swoje córki, Blankę i Maryę, wychowywała podług formułek i przepisów kościelnych; Blanka popadła w dewocyę, Marya zaś, jakkolwiek pobożna, lubiła śmiać się i bawić w gry hałaśliwe, wesołością swą ożywiając dom cały. Od lat najmłodszych Piotr i Marya bawili się razem, mur oddzielający ogrody ich rodziców, prawie że nie istniał, obie rodziny, jedną familię stanowiły w rzeczywistości.
Tego poranka, gdy ujrzał ją wśród zielonych gałęzi drzew, drżących miejscami od przedzierających się promieni letniego słońca, Marya miała lat około dziesięciu. On miał lat szesnaście i w przyszły wtorek wstępował do seminaryum. Nigdy dotychczas nie zauważył, jak bardzo Marya była piękną. Jej złote blond włosy, tak obficie i bujnie spływały na ramiona, iż w płaszcz królewskiej wspaniałości przybraną być się zdawała. Jakże dokładnie pozostała mu w pamięci śliczna jej główka, okrągłość jej policzków, oczy niebieskie, usteczka czerwone a zwłaszcza śnieżnej białości jej cera. Wesoła była, błyskotliwa i olśniewająca jak słońce; lśniły jej także i łzy teraz na rzęsach i buzi, płakała, wiedząc, że już niedługo Piotra tu nie będzie. Usiedli przy sobie w cieniu, w głębi ogrodu, tuż przy murze. Trzymali się za ręce i płakać im się chciało obojgu. A jednak dotychczas nigdy przy zabawie nie przyszło im na myśl, wyznać sobie, jak dalece się kochają. Teraz dopiero, gdy rozłączyć się z sobą mieli, poczuli głębię wzajemnego swego przywiązania i mówili o tem gorączkowo, poprzysięgając sobie, myśleć bezustannie ona o nim a on o niej; snuli projekty nieokreślonego spotkania się znowu i szczęścia wzajemnego, coś jakby w niebie. Bezwiednie rzucili się w swoje objęcia i całowali, ściskając gwałtownie, zalewając się łzami pożegnania. Wspomnienie tej chwili żyło z całą świeżością w pamięci Piotra. Błogość tego uścisku nosił on ciągle w swem sercu, pomimo lat tylu, pomimo przebytych bólów i zrzeczenia się wszelkiego dobra w tej mierze.
Gwałtowniejsze szarpnięcie wagonu zbudziło Piotra ze słodkiego marzenia. Rozejrzał się w około, rozpoznał bólem znękane istoty, panią Maze nieruchomą, dosłyszał jęczenie małej Róży spoczywającej na łonie nieszczęsnej swej matki, dolatywało go duszenie się kaszlem la Grivotte. Bielejąca postać i promienny uśmiech siostry Hyacynty unosić się zdawał po nad całą tą nędzą. Trwała więc w dalszym ciągu straszliwa ta podróż, lecz promieniał po nad nią jasny promyk nadziei. Powoli, znów Piotr się pogrążył w swoją zadumę, przypłynęły bowiem nowe fale wspomnień przeszłości, zagłuszając otaczającą go teraźniejszość; słyszał już tylko kołysankę głosów niewyraźnych, złączonych w jakiś śpiew daleki, jakby z sennej płynący krainy.
Piotr widzi się teraz w seminaryum. Przedstawiają się oczom jego wyobraźni sale szkolne, podwórza zasadzone drzewami. Widzi swą postać ówczesną i patrzy na nią, jakby na kogóś obcego. Był wysoki i szczupły, twarz miał pociągłą, o czole wyniosłem, wielkiem i prostem jak wieża, podczas gdy szczęki jego i cały dół brody zwężał się i zarysowywał delikatnie. Zdawało się, że mózg rozrósł się nadmiernie stosunkowo do dolnej części twarzy, usta tylko były mięsiste i łagodnie czułe. W chwilach swobodnych od natężonego skupienia myśli, oczy jego i usta pogodniały, przybierając wyraz niewymownej słodyczy, miłości i siły kochania. Chwile te były krótkie, natłok myśli i żywotności mózgowej porywał go bowiem niepodzielnie, napełniając go żądzą wiedzenia i rozumienia. Lata spędzone w seminaryum, wspominał z podziwem ciekawości. Jakimże sposobem mógł lata całe przeżyć, poddając się surowej regule dyscyplinarnej, nakazującej ślepe milczenie, jakimże sposobem zdołał być posłusznym, by wzbronić sobie zastanawianie się i zrozumienie? Zażądano od niego bezmyślności i on starał się zadość temu uczynić, tłumiąc w sobie z wysiłkiem rwącą się w nim potrzebę prawdy. Zapewne serce jego zmiękczone było łzami matki i chciało ją zadowolnić, urzeczywistniając jej marzenie.
Przypomniał sobie wszakże bunty, jakie w nim wrzały niejednokrotnie, noce bezsenne we łzach przebyte, jakkolwiek powody nie formułowały się w nim jasno, mknęły one niesfornie i lekko zarysowane, ukazując obrazy z życia swobodnego, normalnego — a zawsze ukazywała się w nich twarz Maryi, promienna i łzami zroszona jak owego poranka, gdy przed rozstaniem całowali się, serca swoje zlewając w uściskach.
Tak, to wspomnienie najżywotniejszem w nim zawsze pozostało. A lata całe spędzone na studyach religijnych, na monotonnem uczeniu się i odprawianiu ćwiczeń duchowych, pasmem szarem, spłowiałem i nudnem, spadały i ogarniały go mgłą nieprzebytej, śmiertelnej nicości.
Pędzący wciąż w szalonym biegu pociąg kolejowy przeleciał hałaśliwie koło stacyi pomniejszej; w zadumie Piotra następował cały szereg luźnych i niewyraźnych wspomnień. Zdawało mu się, iż znalazł się wśród pustkowia i widział się błąkającym, jako młodzieniec dwudziestoletni. Marzenia jego majaczyły. Zachorował na czas dłuższy i nauka została przerwaną, wysłano go następnie na wieś dla odzyskania sił wśród świeżego powietrza. Długi czas przeżył, nie widząc Maryi. Gdy wracał do matki w czasie letnich wakacyj, nie zastawał nigdy pani de Guersaint ani jej córki, były zawsze w podróży. Wiedział, że Marya ciężko jest chorą od chwili, gdy spadła z konia, mając lat trzynaście, w epoce swego fizyologicznego dojrzewania. Zrozpaczona matka woziła ją do wód corocznie, lecz zawsze napróżno; żadne przepisy lekarzy nie dawały oczekiwanych rezultatów. Niezadługo potem, dowiedział się o śmierci pani de Guersaint. Zmarła raptownie, pozostawiając rodzinę tak bardzo potrzebującą jej opieki. Choroba, na którą zmarła, wybuchnęła gwałtownie, skutkiem zaziębienia, jakiego nabawiła się u wód w Bourboule w Owernii, gdy pewnego wieczoru zdjęła ze swych ramion płaszcz dla otulenia nim Maryi. Pan de Guersaint pojechał wezwany do Bourboule, lecz przyniósł ztamtąd chorą i nieprzytomną z żałości po matce, Maryę, oraz trumnę ze zwłokami żony.
Od chwili śmierci pani de Guersaint, interesa materyalne jej rodziny psuć się nie ustawały; pieniądze płynęły w otchłań coraz to nowych przedsięwzięć pana de Guersaint. Marya niepowstawała już teraz ze swego fotela, domem zaś zarządzała Blanka, chociaż nie brakło jej ku temu potrzebnego czasu, przygotowywała się bowiem do egzaminu. Chciała pozyskać wyższy patent nauczycielki, przewidując, że zczasem będzie on dla niej ratunkiem, pozwalającym zapracować na chleb ich codzienny.
Szare pasmo wspomnień Piotra rozjaśniło się raptownie. Było to w czasie urlopu, jaki uzyskał skutkiem złego stanu zdrowia. Miał lat dwadzieścia cztery. Nauki w seminaryum szły mu opornie, z powodu częstego niedomagania; pozyskał dopiero cztery niższe święcenia. Teraz wszakże zbliżało się ostatnie święcenie, mające jako następstwo — rozdział wieczysty z resztą świata.
W czasie tego urlopu, przebywał chętnie w ogrodzie sąsiadów, w tym małym ogrodzie rodziny de Guersaint, gdzie dzieckiem będąc, bawić się lubił z wesołą wówczas Maryą. Stan rzeczy się zmienił. Przywieziono dziś Maryę na fotelu i ustawiono wzdłuż muru pod wielkiemi drzewami. Byli sami wśród ciszy pogodnego dnia jesiennego. Marya była w żałobie po matce i w czarnej swej sukni spoczywała nieruchomie; on również czarno był ubrany, już w sutannie; siedział na żelaznem krzesełku tuż przy chorej. Od pięciu lat trwało już jej cierpienie. Miała teraz lat osiemnaście, była blada i chuda, lecz pomimo to urocza, otoczona aureolą złotych swych włosów. Wiedział, iż jest zagrożoną nieuleczalnem kalectwem, nazawsze powstrzymana w naturalnym rozwoju swego organizmu. Lekarze opuścili ją oddawna, nie znajdując środków na zapobieżenie jej cierpieniu. Mówiła mu ona o tych niedolach swoich a zżółkłe jesienią liście spadały na nich deszczem znużenia i wyczerpania sił żywotnych. Nie słyszał on szczegółów jej rozmowy, lecz widział uśmiech jej blady, twarz jej młodocianą i śliczną, pomimo malującej się w rysach rozpaczy i tęsknoty za życiem, dla niej na zawsze zamkniętem... Słyszeć się teraz zdawał, że wspomina o pożegnalnych pocałunkach z nim wymienionych przed laty w poranek ciepły i słoneczny. Wszystko to było jakby zamarłe i łzy, i pocałunki, i przysięgi wiecznej pamięci i wzajemnego odszukania się dla wiecznego i niespożytego ich szczęścia. Odnaleźli się, lecz po cóż? skoro ona jest trupem za życia a on jutro trupem się stanie wraz ostatniem święceniem... Od chwili, gdy doktorzy skazali ją na wieczne kalectwo, jak wyrzekli, iż nigdy nie będzie ani kobietą, ani żoną, ani matką, wszak i on skazać się może i wyrzec praw człowiekowi od natury nadanych. Odda się Bogu, stanie się nicością. Odczuwał wyraźnie całą słodycz i gorycz tego ostatniego widzenia się z Marya. Uśmiechała się ku niemu boleśnie i mówić poczęła o szczęściu, jakie nań spłynie w służbie boskiej. Wzruszoną była bardzo, wreszcie wymogła, by ją zawiadomił o dniu i godzinie, gdy odprawiać będzie pierwszą swą mszę przy ołtarzu kościelnym.
Na stacyi Saint Maure, pociąg zatrzymał się na chwilę wśród wielkiego hałasu; Piotr ocknął się z zamyślenia i spojrzał na jadących w wagonie. Zdawało mu się, iż hałas ten wynikł skutkiem jakiegoś wypadku lub zemdlenia kogoś z chorych. Lecz twarze, które przebiegał oczami, miały tenże sam wyraz bólu jak poprzednio i w zesztywnieniu swem wyczekiwać się zdawały spłynięcia cudu, oddalać się wciąż zdającego.
Pan Sabathier usiłował za pomocą swej żony znaleźć dogodniejszą pozycyę dla swych nóg, srodze mu ciążących, brat Izydor jęczał jak konające dziecko, pani Vêtu zaś, porwana atakiem szalonego bólu, zacięła usta i wiła się bez tchu z twarzą zmienioną, zczerniałą i jakby dziką.
Wtem pani de Jonquière, porządkując naczynia, upuściła wielką blaszankę. Drobnostka ta wywołała głośny śmiech chorych, zapominających na chwilę o swej nędzy, by z pustotą dziecinną zabawić się tą niespodzianką. Siostra Hyacynta, mająca słuszność nazywania ich dziećmi i powodująca niemi jak dziećmi, zaleciła im odmówić dalszy ciąg koronki, by ją ukończyć przed dojechaniem do Châtellerault, gdzie wypadał podług programu „Anioł Pański“.
Zdrowaśki płynęły teraz jedna za drugą odmawiane półgłosem lub szeptem, a szmer słów łączył się z turkotaniem kół i zgrzytem żelaztwa.
Piotr miał teraz lat dwadzieścia sześć i był księdzem. Na kilka dni przed ostatniem wyświęceniem, niepokoić go zaczęły spóźnione skrupuły i jasne zdanie sobie sprawy, iż przyjmuje obowiązki, nie zapytawszy siebie wyraźnie, o ile ma do nich rzeczywiste powołanie. Unikał tego dotychczas, starał się żyć w ułudnej stanowczości swego postanowienia nieodwołalnego, zrywając i odcinając się od swego człowieczeństwa. Ciało swoje uśmiercił z niewinną miłością swych lat dziecinnych, uśmiercił wraz z widziadłem uroczej dziewuszki o jasnowłosej główce; tę, którą ukochał, widywał teraz często, lecz spoczywała ona na łożu boleści z ciałem zamarłem jak jego.
Uśmiercić chciał w sobie następnie władzę i żądzę myślenia; przypuszczał, że łatwo da się to załatwić; miał nadzieję, iż dość jest chcieć a myśli przygasną. Później spostrzegł, iż za wiele dał się rozwinąć rozumowi, lecz było już za późno, by cofać się w ostatniej chwili; spostrzegł to po przerażeniu i niepokoju, jaki nim zawładnął przed złożeniem ostatecznej przysięgi solennej. Jakże niezmierny a zarazem nieokreślony był żal jego wtedy! Ledwie, że się dał unieść na chwilę szczęściu z odniesionego zwycięztwa nad swoją chwiejnością, gdy ujrzał radość swej matki, modlącej się w kościołku w Neuilly, który sama obrała na odprawienie pierwszej mszy Piotra, bo w tymże kościele odbył się pogrzeb nieszczęśliwego jej męża. W pustej prawie kaplicy klęczała z twarzą najczęściej w dłonie ukrytą a niewysłowione uczucie uwidoczniło się w całej jej postaci w chwili, gdy uniósł w swych rękach kielich z Hostyą przenajświętszą. Długo i radośnie płakała ona tego słotnego, listopadowego poranka. Było to rzec można, jej ostatnie i wielkie szczęście. Żyła bowiem smutna i samotna; z synem swym starszym nie widywała się nigdy, zerwał on z matką od chwili, gdy się przekonał, iż ma nieodwołalne postanowienie uczynienia Piotra księdzem.
Dochodziły wieści, że Wilhelm jest również sławnym chemikiem, jak był jego ojciec, lecz uchyliwszy się zdala od zaszczytnych posad i honorów, żyje na uboczu, cały oddany nauce, zwłaszcza zaś kombinacyom materyj wybuchowych. Zamieszkał w domku na przedmieściu wraz kochanką; ostatnia ta okoliczność wpłynęła na zupełne zerwanie stosunków matki z synem. W surowości swych obyczajów, nie mogła ona myśleć bez zgorszenia, iż Wilhelm żyje nieślubnie z kobietą nieznanego pochodzenia. Piotr od trzech lat nie widział się z Wilhelmem, jakkolwiek kochał kiedyś gorąco tego dobrego, wesołego brata, którego skutkiem znacznej różnicy wieku, kochał jakby ojca a nie brata.
Z sercem przeszytem głębokim smutkiem wspomniał teraz śmierć matki. Padła jakby piorunem rażona; zaledwie trzy dni chorowała i znikła nagle, jak niegdyś pani de Guersaint. Zmordowany bieganiem za doktorem, którego nie znalazł, wrócił Piotr do domu i zastał matkę swą nieżywą i już zastygłą. Na ustach swych czuje on dotąd chłód pocałunku, jakim pożegnał martwe jej zwłoki. Co potem się stało, nic już nie pamiętał, ani kto czuwał przy nieboszczce, ani kto się zajmował pogrzebem, ani też i samego pogrzebu. Szczegóły te znikły, zatopione w ogromie wielkiego jego smutku; cierpiał do niewytrzymania, tracił przytomność o mało życiem nie przypłacił nieszczęścia, jakie go dotknęło. Powróciwszy ze cmentarza, dostał silnej gorączki i przez trzy tygodnie pozostawał w malignie, pomiędzy życiem i śmiercią. Wilhelm doglądał go w chorobie, zajmował się interesami i działem majątku. Pozostawił Piotrowi domek w Neuilly wraz z małym dochodem, od przypadającego nań kapitału, swoją zaś część zabrał w gotówce. Gdy Piotr powstał z choroby, Wilhelm się z nim pożegnał i wrócił do ustronnego swego życia.
Jakże długo Piotr nie mógł odzyskać sił i równowagi moralnej! Jakże pustym wydał mu się ten dom opuszczony przez ukochaną matkę! Nie usiłował on wszakże zbliżyć się do Wilhelma, czuł bowiem całą głębokość dzielącej ich przepaści.
Z początku zwłaszcza, samotność i pustka w osieroconym domu, przykrość mu czyniły wielką. Zczasem przywykł do tej ciszy i słodką mu się wydała. Pokoje stały jakby głuche, żaden do nich nie dochodził hałas z poblizkiej ulicy, na której rzadko ktoś przechodził a rzadziej jeszcze przejeżdżał. Lubił ciszę i cienistość drzew rosnących w ogrodzie, spędzał dnie całe na świeżem powietrzu, nie widząc żywego ducha. W domu zaś, najchętniej przebywał w dawnem laboratoryum swego ojca; przez lat dwadzieścia drzwi laboratoryum szczelnie były zamknięte; matka nie otwierała ich nigdy, jakby chciała po za niemi zasklepić ducha niewiary i potępienia. Pożywszy dłużej, byłaby się niezawodnie wzmogła na odwagę i hurtem spaliła wszystko, co się w laboratoryum mieściło.
Piotr kazał tu uprzątnąć, przewietrzyć, okurzyć książki i biurko, aż wreszcie dnia jednego zasiadł w skórzanym fotelu swego ojca, i odtąd spędzał w nim długie godziny w tęsknej lecz słodkiej zadumie, zwracając się myślą do lat ubiegłych, gdy małem był dzieckiem. W miarę jak przychodził do zdrowia, brał książki ojca i czytał, doznając wielkiej intelektualnej przyjemności.
Przez dwa miesiące, dzielące go od śmierci matki, widywał tylko doktora Chassaigne. Był to stary przyjaciel jego ojca, człowiek niepośledniej wiedzy a zarazem niesłychanej skromności. Jedynym jego celem, było nieść pomoc i ulgę cierpiącym. Doglądał w chorobie panią Froment, lecz uratować jej od śmierci nie zdołał, natomiast chwalił się, iż Piotra uchronił od grożącego niebezpieczeństwa. Odwiedzał go często, rozmawiał z nim wiele, zwłaszcza o przyjacielu swym a ojcu Piotra. Miał on pociągający dar opowiadania, przy tem przebijało w nim gorące uczucie dla zmarłego przyjaciela, którego rozum i dobroć wielbił z rozrzewnieniem. Opowiadania doktora, głębokie wywarły wrażenie na zaledwie powracającym do sił Piotrze. Dopełniał on sobie w pamięci postać swego ojca, aż wreszcie wyrosła ztąd całość pełna prostoty, uczucia i szczerości. Teraz poznawał ojca takim, jakim był rzeczywiście, dotychczasowo zaś, sądząc ze słów matki, miał o nim pojęcie fałszywe, widząc w nim przedewszystkiem uczonego o niezłomnej sile woli i kamiennem sercu. Nigdy nie mówiła o nim źle i usilnie zaszczepiała w umyśle Piotra szacunek dla pamięci ojca, którego prawie że nie znał. Lecz zmarły ten mąż jej ukochany, nie byłże zarazem wcieleniem zwątpienia?... Niedowiarkiem, nad którym aniołowie płakać musieli, patrząc na jego działalność, bezbożnie podkopującą dzieło Stwórcy?... Tak więc postać ojca ukazywała się pod wrażeniem tego rodzaju przekonań matki, jak widmo pokutujące i snujące się po domu, widmo potępieńca spokrewnionego z duchem ciemności. Teraz zaś pod wrażeniem opowiadań doktora Chassaigne, Piotr widział swego ojca w postaci pełnej nieskończonej dobroci i wesołości. Był to niezmordowany pracownik dążący ku prawdzie, pragnący szczęścia ludzkości, braterstwa ludów. Doktór Chassaigne był rodem z pod gór Pirenejskich; uniósł on ztamtąd skłonność ku wierze w czarownice i gusła religijne, w Paryżu mieszkał od lat czterdziestu, a jakkolwiek zabobonny, ani razu nie wszedł do kościoła. W każdym razie głosił, że ma pewność, iż jeżeli gdziekolwiek istnieje raj, to Michał Froment napewno się w nim znajduje i zasiada na wyznaczonym sobie tronie, po prawej ręce, tuż przy Panu Bogu.
Szybkim lotem myśli, Piotr teraz przebiegł i objął całość owych kilku miesięcy przeżytych, po śmierci swej matki w laboratoryum ojca, w bezustannem czytaniu pozostałej po nim biblioteki. Te kilka miesięcy, olbrzymi w nim wywołały przewrót. Pomiędzy książkami ojca, nie znalazł nic antireligijnego, przeglądając zaś jego papiery, napotkał się jedynie z notatkami i pracami uczonego specyalisty. Z czytania ich wszakże spływała ku niemu prawda, ujęta w ramy wiedzy doświadczalnej, kruszącej dogmata, niweczącej fakta, w które miał sobie zalecone wierzyć. Zdawało mu się, iż powstaje z choroby na nowo odrodzony, budzący się do życia, którego uczyć się dopiero będzie. W słabości swej fizycznej a z każdym dniem ustępującej, odnajdywał silniejszy prąd myśli, jakby mózg jego nabył nowych własności i trzeźwości poglądów.
Będąc w seminaryum, był on uczniem posłusznym, powstrzymującym się od swobody badania, wedle wskazówek i zaleceń miejscowych nauczycieli. Dziwił się temu zaleceniu wtedy, dziwił się wiedzy, jakiej go tam uczono, posiadł natomiast moc usuwania chętki badania, składał swój rozum w ofierze pobożnej, ku większemu swemu zbudowaniu i utrwaleniu w wierze. Lecz oto teraz, misternie i starannie wynoszony gmach dogmatów runął w całości, tknięty siłą wyzwalającej się myśli. Zbuntowany przeciw jarzmu, rozum głosił swe prawa, zatykał sztandar zwycięzki na ruinach przez się powalonych. Prawda wrzała i wzbierała gwałtownym potokiem, zalewając bezbrzeżnie ustalone wierzenia; Piotr zrozumiał, iż nigdy i w niczem nie uratuje fałszów, jakiemi karmić się starał dotychczas. Wiara zniknęła już dla niego nazawsze...
Zabić w sobie zdołał ciało, dając mu tylko znikomy cień miłośny lat swych dziecinnych, czuł się panem i władcą ciała swojego, lecz czuł też obecnie, iż ofiary myśli dalej czynić nie będzie już w stanie.
I nie mylił się tak sądząc. Odradzał się w nim teraz umysł jego ojca, przytłumiając bezpowrotnie w swej dziedzicznej dwoistości skłonności matki, przez długie lata przewagę w nim dzierżące. Czoło jego i cała górna część głowy, zwiększoną, wynioślejszą być się teraz zdawała, podczas gdy szczęki i broda a nawet usta jeszcze złagodniały, zanikając w delikatnym swym rysunku. Cierpiał wszakże srodze, smutny był i znękany, tęskniąc za straconą wiarą; pragnął wierzyć, wzdychał ku dawnemu stanowi swego ducha, najsroższe przebywając chwile o zmierzchu, gdy porzuciwszy czytanie, oddany był trapiącem go myślom. Wraz ze światłem lampy, spływało nań trochę uspokojenia; rozglądał się w około siebie i we wnętrzu swych myśli, chcąc odnaleźć energię i wzbudzić w sobie siłę męczennika, niosącego w ofierze wszystko, dla uzyskania cichości sumienia.
Na próżno! Był księdzem i nie posiadał już wiary... Otchłań ta niespodzianie, bezdenną głębokością rozwarła się tuż przy jego stopach. Czy życie swe miał w otchłań tę rzucić? Co czynić? Czyż najprostsza uczciwość nie nakazywała mu zrzucić sutanny i stanąć w szeregu innych istot ludzkich? Lecz spotykał on już w życiu takich renegatów i wstręt czuł ku nim nieprzezwyciężony. Znał księdza ożenionego i obrzydzeniem go to napawało.
W ten sposób mściły się na nim resztki naleciałości religijnego wychowania, utrwalając w nim przekonanie, iż raz oddawszy się Bogu, nie należy krzywoprzysięztwem uchylać się od przyjętej służby. Czuł on również, iż nie dostosuje się w zupełności do reszty ludzi, w których szrankach rażącym będzie swoją odmiennością. Uczyniono go rzezańcem, pozostanie więc ze swem kalectwem na uboczu, zamknięty w swej dumie i boleści.
Bezustanne toczył z sobą walki, trwożąc się ich siłą i ciągłem odradzaniem. Z powracającem zdrowiem, wzrastały się w nim pragnienia szczęścia, wymógł jednak na sobie rozbudzenie się energii. Z bohaterską siłą woli, postanowił pozostać księdzem i żyć w przepisanej czystości. Poskromiwszy się i owładnąwszy, poczuł w sobie hart dostateczny do takiego zrzeczenia. Nie zdołał ujarzmić rozumu swego, lecz zdoła na zawsze ujarzmić swe ciało i dotrzymać przysięgi dochowania czystości. Niezłomnie wierzył, iż przebędzie życie prosto, jak sobie zakreślił.
Cóż znaczy wobec tej pewności cierpienie, na jakie się skazuje? Nikt wiedzieć nie będzie o popielejących żarach jego serca, o nicości wierzeń, o straszliwem kłamstwie, które śmiertelną męczarnią nad nim znęcać się będzie do ostatniej chwili zgonu.
Podtrzymywać się będzie uczciwem dotrzymaniem przysięgi złożonej a czynności księżego rzemiosła spełniać będzie z obowiązkową ścisłością, podług przepisów wydanych dla sług bożych. Będzie głosił kazania, będzie celebrował przy ołtarzu, obdzielając wiernych chlebem żywota.
Czyż wobec sumiennego spełnienia obowiązków przyjętych, znajdą się ludzie, którzy go potępią za brak wiary, w razie gdyby to wielkie nieszczęście odkrytem zostało?... Lecz czegóżby oni żądać od niego mogli ponadto? Wszak życie swe poświęca dla dotrzymania przysięgi złożonej, dla sprawowania obrządków kościelnych, uprawiania jałmużny i to wszystko bez nadziei pozagrobowych szczęśliwości i nagrody...
Podjąwszy nałożone na siebie ciężary, uspokoił się Piotr, stał prosto i dumnie w ogromie swojej rozpaczy, księdza niewierzącego, lecz strzegącego pilnie, by wiara nie opuściła innych, jemu do strzeżenia powierzonych. Czuł, iż nie jest samotny w swojem męczeństwie. Czuł, iż braci ma licznych, księży jak on niewierzących. Popadli oni w zwątpienie i cierpią. Stoją wszakże wytrwale na stopniach ołtarzy, jak żołnierze nie uznający ojczyzny, lecz wierni chorągwi, której służą. Stoją ci wyzuci z wierzeń księża i z odwagą ukazują boskie złudzenie legend, łaknącemu tychże tłumowi, kornie schylonemu w klęczącej postawie wierzących.
Przyszedłszy do zdrowia, Piotr wrócił do swej służby przy kościółku w Neuilly. Każdego ranka odprawiał tam mszę przy ołtarzu. Zdecydowany był wszakże do nieprzyjmowania żadnego awansu, żadnego wybitniejszego stanowiska. Przeszły tak miesiące, lata a on wciąż upierał się, by pozostać na skromnym swym urzędzie nieznanego i cichego księdza, przyczepionego do lichej parafii. Ukazywał się w kościele dla odprawienia mszy, po której znikał natychmiast. Zdawało mu się, iż wraz z przyjęciem lepszej posady, byłby zwiększał kłamstwo i obłudę swego postępowania; korzystne więc stanowiska pozostawiał innym, bardziej na to zasługującym. Niejednokrotnie wymawiać się już musiał od przyjęcia wybitniejszego stanowiska, chociaż proponowano mu je natarczywie, oceniając jego wyższość umysłową, dziwić się wreszcie poczęto w pałacu arcybiskupim nad tą jego niesłychaną skromnością.
Czasami zjawiał się w umyśle Piotra żal, iż nie jest i nie może być pożytecznym. Pragnąłby pracować nad wielką jaką sprawą, nad szerzeniem braterstwa pomiędzy ludźmi, nad wszczepieniem zamiłowania spokoju, zapewnić mogącego szczęśliwość mieszkańcom tej ziemi. Pragnienia w tym kierunku nurtowały w nim gorączkowo. Mając dnie całe swobodne, spędzał je nad książkami, porwany szałem zdobycia pocieszenia w nadmiernej pracy. Zgłębił całą wiedzę zawartą w książkach biblioteki swego ojca; rozpatrywał się i zapoznawał z papierami po nim pozostałemi, dyskutował sam z sobą, powracając raz jeszcze do przeczytanych już książek. Zapragnął teraz zapoznać się dokładnie z historyą narodów, by zbadać przyczyny zła, tak ustroju społeczeństw, jakoteż religij. Może zło zbadawszy, obmyśleć będzie zdolny środki zaradcze...
Pewnego ranka, przeglądając papiery spoczywające w wielkich szufladach dolnych biblioteki, Piotr wynalazł zwój dokumentów, odnoszących się do cudownych objawień w Lourdes. Dokumenty zebrane były licznie, znajdowały się nawet kopie zadawanych pytań Bernadecie, protokóły sądowe, raporty policyjne, świadectwa lekarskie a prócz tego liczne listy prywatne, rzucające mnóstwo wyjaśnień na całą tę sprawę. Zadziwił się, zkąd tego rodzaju papiery znaleźć się mogły w bibliotece jego ojca i zapytać o to postanowił doktora Chassaigne. Ten przypomniał sobie, iż sprawa Bernadetty przez długi czas żywo zajmowała umysł jego przyjaciela, Michała Froment, i że sam, jako pochodzący z wioski sąsiedniej z Lourdes, dostarczył przyjacielowi sporą ilość odkrytych przez Piotra papierów.
Teraz Piotr zajął się gorączkowo zbadaniem szczegółów, odnoszących się do Bernadetty i objawień w Lourdes. Ujęła go niesłychanie naiwna i czystości pełna postać dziewczęcia. Oburzał się natomiast całą naleciałością faktów późniejszych, tchnących barbarzyńskim fetyszyzmem, zabobonami, symonizmem tryumfującym z bezczelnością w wyuzdanej pogoni za materyalnemi zyskami. Opowieść ta, ostatecznie zrujnowała resztki zachwianej jego wiary. Podrażniła ona zarazem ciekawość Piotra. Zapragnął przeprowadzić śledztwo na swą rękę, wydostać prawdę wspartą na niezachwianych danych naukowych, oczyścić idee czystych wierzeń chrześciańskich od tych naleciałości, od tej wzruszającej lecz tak bardzo dziecinnej bajki.
Po niejakim czasie dał on pokój tej myśli, uląkłszy się podróży do cudami słynącej groty, pewnym przytem będąc, iż nie uzyska dopełniających a potrzebnych mu szczegółów. Pozostało w nim tylko tkliwe wspomnienie o Bernadecie, polubił ją z tego co o niej się dowiedział i myślał o niej z tkliwością pełną wdzięku a zarazem głębokiego politowania.
Samotność Piotra zwiększała się z dniem każdym. Doktór Chassaigne wyjechał w Pireneje porzucając pacyentów, znaglony ku temu pogorszeniem się stanu zdrowia swej żony, której zalecono wody w Cauterets. Śmiertelnie strwożony o żonę gasnącą mu w oczach, zabrał też z sobą dorosłą swą i piękną córkę, by mu pomagała czuwać nad chorą.
Z wyjazdem doktora Chassaigne, domek Piotra w Neuilly opustoszał zupełnie, panowała w nim teraz cisza grobowa. Jedyną rozrywką Piotra były wizyty, jakie składał rodzinie de Guersaint, która dawno już wyprowadziła się z jego sąsiedztwa i zajęła ciasne mieszkanko, położone przy wązkiej i brudnej miejskiej ulicy. Na wspomnienie wrażenia, jakie na nim wywarła pierwsza jego tam bytność, ból jeszcze teraz odezwał się w piersi Piotra. Jakże srodze był wzruszony wynędzniałą postacią Maryi!
Ocknął się z zamyślenia, rozejrzał i dostrzegł leżącą przed sobą na ławce Maryę, w tejże samej trumnie co wtedy. Ona, niegdyś tak wesoła, ożywiona, nie mogąca usiedzieć na miejscu, teraz oto ruszyć się nie może, sklejona, zrośnięta z ohydną tą trumną, do której przystosowane koła dozwalają przesuwać nieszczęsną jej postać, zamierającą w bezczynnej nieruchomości. Tylko swe wspaniałe, złoto-blond włosy zachowała w całości, sama zaś wychudła, zmalała i znędzniała. Prócz bladej jej twarzy oczy zwłaszcza dotkliwie przykre wrażenie wywarły na Piotra. Oczy te były jakby próżne, nieruchome, patrzały, nie widząc, nawiedzone unicestwiającą ją chorobą, obojętne na wszystko, co zewnątrz jej było. Spostrzegła wszakże, iż Piotr na nią patrzy i chciała uśmiechnąć się do niego, lecz jęki wyrwały się jej tylko. Uśmiechnęła się wreszcie, lecz jakże nieszczęsnym był ten uśmiech istoty chorej beznadziejnie, pewnej, iż umrze przed spełnieniem się cudu uzdrowienia! Piotr przeraził się tym uśmiechem i widział ją tylko, a słyszał jęk jej jedynie, niepomny na bóle i cierpienia innych chorych wagon ten zalegających. Zdawało mu się, iż wszystkie bóle i cierpienia w niej się streszczają, widome powolnem zamieraniem jej urody, wesołości i lat jej młodzieńczych.
Nie spuszczając Maryi z oka, Piotr znów pogrążać się począł w swe zamyślenie, wracając do dni ubiegłych, gdy spędzał długie godziny w jej towarzystwie, w małem mieszkanku, które obecnie zajmowała w Paryżu. Były to godziny pełne słodkiego a zarazem gorzkiego uroku.
Pan de Guersaint stracił resztę majątku, chcąc ulepszyć sposoby reprodukcyi świętych obrazków, których lichota oburzała jego poczucia artystyczne. Ostatnie swe grosze utopił w drukarni rycin kolorowanych; fabryka bowiem upadła skutkiem bankructwa. Lekkomyślny, nieprzewidujący pan de Guersaint nie stracił bynajmniej wesołego swego humoru, ufność swą, jak mówił, złożył w Panu Bogu, żył w nieustającej iluzyi ptasiego swego umysłu, nie dostrzegając nawet swej biedy, coraz natarczywiej szturm do jego domu przypuszczającej. Szukał teraz sposobu dowolnego kierowania balonami. Nie wiedział on, jak wielkie czyniła wysiłki starsza jego córka, Blanka, by zarobić na chleb dla ich trojga. Mówiła ona, że ma dwoje dzieci: ojca i siostrę.
Biegając dzień cały po Paryżu i dając lekcye muzyki, oraz języka francuzkiego, Blanka zarabiała krwawo pieniądze, potrzebne na dostarczenie leków dla Maryi i zaspokojenie ich potrzeb codziennych. Marya widziała, jak jest ciężkiem życie Blanki, niejednokrotnie zalewała się łzami, siebie obwiniając, iż jest przyczyną upadku ich dawnego dobrobytu. Wszak od lat tylu opłacać musiano sprowadzanych dla niej lekarzy a podróże do wód, jeszcze może były kosztowniejsze. Wożono ją corocznie do Bourboule, Aix, Lamalou, albo do Amelie-les-Bains.
Obecnie doktorzy ją opuścili po dziesięcioletnich kuracyach wszelkiego rodzaju. Jedni z nich utrzymywali, iż cierpi skutkiem zerwania niektórych wiązadeł, inni, że tworzą się w jej ciele wrzody wewnętrzne a jeszcze inni, że cała jej choroba polega na postępowym paraliżu mlecza pacierzowego. Broniła się ona przed dokładnem zbadaniem, oburzona w swem poczuciu dziewiczości. Nie śmieli więc pytać jej jak należało i polegając na pobieżnych spostrzeżeniach, wygłaszali sądy zupełnie z sobą sprzeczne, na jedno wszakże się zgadzając w zdaniu, iż jest nieuleczalnie chorą. Ona zaś całą nadzieję pokładała w Bogu. Modliła się prawie bezustannie i popadła w ciasną bigoteryę, w niej tylko szukając ulgi i wzniecenia wiary w możebność cudu. Martwiła się, że nie może bywać codziennie na mszy, co rano wszakże odczytywała ze skupieniem ducha odnośne modlitwy. Nogi wypowiedziały jej posłuszeństwo zupełne i tak dalece bywała osłabioną, że Blanka musiała podawać jej do ust jedzenie.
Piotr uprzytomnił sobie pewien wieczór. Było to przed zapaleniem lampy. Siedział przy niej a zmrok zapadał coraz ciemniejszy. Wtem, Marya rzekła doń niespodzianie, iż pragnie odbyć pielgrzymkę do Lourdes, pewna będąc, że zdrowie tam odnajdzie. Zaskoczony z nienacka, Piotr mimowoli wybuchnął, twierdząc, iż szaleństwem jest wiara w podobne brednie! Nigdy z nią nie mówił o kwestyach religijnych. Odmówił spowiadania jej, nie chciał nawet rozstrzygać drobiazgowych kwestyj, jakie poddawała jego rozsądzeniu. Czynił tak przez pewnego rodzaju wstydliwość a zarazem litość; byłoby dla niego zbyt wielkiem cierpieniem kłamać przed nią a byłby się uważał za zbrodniarza godnego męk najsroższych, gdyby się był poważył najlżejszym odcieniem zwątpienia zakłócać jej głęboką i szczerą wiarę, dającą jej siłę i odwagę, potrzebną do znoszenia doświadczanych męczarni. Zmięszał się niesłychanie wygłoszeniem swego zdania i zły był na siebie za ten mimowolny wybuch. Wtem poczuł chłodną rękę chorej, spoczywającą na jego ręku. I cichutko, ośmielona otaczającym ich zmrokiem, wyznała mu głosem drżącym i złamanym, iż oddawna zna jego tajemnicę i nieszczęście, wie bowiem, odgadła, że jest on księdzem niewierzącym. I mówili teraz z sobą o tem otwarcie, wypowiedział się jej szczerze, widział bowiem, iż oczywiście odgadła jego nędzę, odczuła ją wydelikaconą intuicyą chorej i kochającej przyjaciółki.
Wyznała mu, iż trwożną była o niego z bezgraniczną rozpaczą, żałowała go więcej, aniżeli siebie, jego bowiem choroba należała do przynoszących śmierć ducha. Piotr nic jej nie odpowiadał teraz a milczenie to potwierdzało prawdę słów Maryi. Zmieniła nieco kierunek rozmowy i mówić poczęła o Lourdes, dodając cichutko, że i jego cierpienia chce powierzyć pieczy i łasce N. Panny, błagając jej, by mu przywróciła wiarę.
Od tego wieczoru począwszy, Marya nieprzestawała mówić o Lourdes, wciąż powtarzając, że tam zostanie uleczoną. Zatrzymywała się wszakże w układaniu projektów podróży, wiedząc o braku środków materyalnych swej rodziny; przed Blanką zwłaszcza strzegła się mówić o niepohamowanej swej chęci udania się do Lourdes. Minęło tak kilka miesięcy a Marya z dniem każdym widoczniej była wycieńczoną, żyjąc w marzeniach o cudzie, jaki mógł się spełnić na niej, cała zapatrzona w jaskrawość świateł opromieniających przenajświętszą Grotę.
Smutne i gorzkie dni spędzał Piotr, odczuwając tęskne pragnienia Maryi. Zrazu odmówił jej wręcz towarzyszenia w razie podróży. Pierwsze osłabienie woli Piotra w tym kierunku powstało skutkiem pociągającej go możebności przeprowadzenia śledztwa na miejscu o uroczej dlań Bernadecie. Wstępować zaczęła następnie słodka otucha do serca Piotra, że może Marya uzyska spełnienie się cudu, a N. Panna ulituje się i nad jego nędzą, zsyłając nań wiarę, ślepą wiarę dziecka, miłującego bez zastrzeżeń. O gdyby mógł uwierzyć całą duszą, rozpłynąć się w swem wierzeniu! Szczęścia nie mogłoby być nad to większego! Pragnął módz wierzyć, pragnął odzyskać doznawane w swej młodości chwile rozkoszy, pragnął tego całą swą miłością, jaką zachował dla swej matki; pragnął tego namiętną żądzą, by módz ujść męczarni rozumowań, by módz ukołysać się w sen spokoju, wynikający ze świętej nieświadomości. Marna to była żądza, lecz zarazem jakże słodka! Chciał więc mieć nadzieję przestania być sobą a stania się rzeczą, bezmyślnym tworem spoczywającym w rękach Stwórcy. Naprężając bieg swych myśli, podniecając się tą nadzieją, Piotr zapragnął uczynić ostatnie wysilenie dla odzyskania utraconej wiary.
W tydzień później, podróż do Lourdes była stanowczo zdecydowaną. Piotr wszakże zażądał, aby opinia lekarzy orzekła, czy Marya może znieść zmęczenie, jakie wyniknie dla niej z tak długiej jazdy koleją. Okoliczności dotyczące konsylium, na jakie zebrali się lekarze, żywo stanęły teraz w pamięci Piotra. Jeden z nich utrzymywał dotychczas, iż Marya cierpi na zerwanie niektórych wiązadeł, drugi zaś był zdania, iż dotkniętą jest paraliżem, skutkiem nadwyrężenia mlecza pacierzowego. Obecnie, zebrawszy się razem, wspólne poczynili sobie ustępstwa, godząc się na paraliż z pewnem osłabieniem wiązadeł. Symptomaty były ich zdaniem jasne, nieulegające wątpliwości i obadwaj napisali świadectwa choroby ledwie że nie identyczne a zarazem stanowcze. Obadwaj nadto byli przeświadczeni, że Marya zniesie bez pogorszenia swego stanu zdrowia uciążliwą podróż do Lourdes, jakkolwiek wyniknie ztąd dla niej nieuniknione zmęczenie.
Piotr znajdował, iż panowie ci wielce są ostrożni w wypowiadaniu swych opinij. Przypomniał sobie teraz trzeciego lekarza, dalekiego swego kuzyna Beauclair; młody on był jeszcze, nieznany, lecz bardzo zdolny i uchodzący za dziwaka. Nie leczył on Maryi od lat dawnych jak tamci, patrzał też na nią uważnie, rozpytywał się o usposobienie jej przodków, interesował się szczegółami charakteru jej ojca, pana de Guersaint, architekta wiecznie marzącego o wynalazkach zawsze niepraktycznych, z powodu iż fantazya nie była ujęta przez rozum, bardzo słaby u niego. Zbadał wzrok Maryi a auskultując ją zręcznie, przekonał się, iż siedliskiem bólu jest lewy jajnik; przy naciśnięciu go, ból zdawał się przesuwać aż ku gardłu, masą jakby ciężką i duszącą.
Doktór Beauclair, zdawał się nie zważać nawet na paraliż, objawiający się w nogach chorej. Zadawszy jej jeszcze kilka pytań, oświadczył stanowczo, iż należy ją koniecznie i bezzwłocznie zawieźć do Lourdes, bo tam zostanie uleczoną, jeżeli tylko w to wierzy.
Mówił z uśmiechem, iż wiara jest w danym razie zupełnie wystarczającą. Doświadczył tego na dwóch swoich pacyentkach, które wysłał w przeszłym roku do cudownej groty: pojechały tam z wiarą i wróciły uzdrowione, jakkolwiek medycyna napróżno siliła się przywrócić im siły. Doktór z góry nawet wiedział, w jaki sposób cud uzdrowienia objawi się na chorej. Spłynie szybko jak błyskawica, niespodzianie, w chwili najwyższej ekstazy religijnej; istota jej wtedy zbudzi się raptownie, jakby wyzwolona z ciężaru, jaki nań nałożyła moc czartowska, ciężaru duszącego, przygniatającego ją dotychczas a ulotnionego obecnie, jakby przez usta wraz z głębszem westchnieniem.
Lekarz Beauclair, jakkolwiek wszedł dobrowolnie na drogę tego rodzaju szczegółowych objaśnień, oparł się stanowczo, gdy go poproszono o napisanie świadectwa stanu zdrowia chorej. Dwaj inni lekarze patrzyli na niego z lekceważeniem, uważając go za umysł młody i awanturniczy; Piotr wszakże zachował w pamięci oderwane zdania i opinie lekarza Beauclair, dysputującego o stanie zdrowia Maryi z ostrożnymi dwoma swymi kolegami, leczącymi ją oddawna. Cierpiała ona początkowo, nietylko na wybicie kości ze stawów, lecz jeszcze na również miejscowe obrażenie wiązadeł, co nastąpiło skutkiem owego spadnięcia z konia; zwolna organizm wracał do normy, lecz chora uległa natomiast zwiększeniu się drażliwości nerwowej, tak iż nareszcie owładniętą została wszechwładnie strachem, jakiego doznała w chwili wypadku a uwaga jej cała została skierowaną i przykutą do miejscowego cierpienia, jakie nie przestawało jej dokuczać, wzmagając się coraz w swej sile, unieruchomiając ją wreszcie swem trwaniem bezustannem i ciągle przez nią śledzonem. Wyrwać ją z tego osłupienia mogło tylko wielkie i gromem spadające wrażenie.
Lekarz Beauclair mówił jeszcze o sposobach specyalnego odżywiania organizmu chorej, lecz sam twierdził, że nie śmie nic orzec wyraźnego i stanowczego w tym kierunku, albowiem nie zna on jeszcze tej kwestyi dość jasno i szczegółowo.
Jakże dziwnym wydał się Piotrowi sąd, wydany przez lekarza Beauclair o stanie Maryi. Jak można było przypuszczać, iż ulega ona tylko złudzeniu, cierpiąc swe męczarnie! Myśl podobna, wydała się Piotrowi wprost paradoksalną. Jakże bowiem pogodzić fakt, iż organizm wrócił do stanu normalnego, wobec zniedołężnienia, bezwładności, przykuwającej chorą do mizernego jej barłogu. Nie zatrzymując się więc zbytecznie na wypowiadanych zdaniach przez lekarza Beauclair, Piotr ucieszył się jedynie szczęśliwą zgodą trzech lekarzy, wysyłających Maryę jednogłośnie do groty w Lourdes. Zaczął przypuszczać, iż znajdzie tam ona zapowiedziane przez nich uleczenie a w takim celu Piotr był gotów towarzyszyć jej, chociażby na koniec świata.
Skutkiem zdecydowanej podróży do Lourdes, wynikło dla Piotra wiele bardzo zajęcia. Żył teraz w gorączkowym pośpiechu, pragnąc ze wszystkiem wydążyć.
Chwila narodowej pielgrzymki do Lourdes była już blizką a chciał on przyłączyć do niej Maryę, dla uniknięcia poważnych kosztów. Sam dla siebie też chciał się wystarać o miejsce pomocnika w szpitalu Matki Boskiej Zbawicielki.
Pan de Guersaint zachwycony był myślą podróży. Lubił naturę i zawsze marzył o wyjeździe na południe, dla ujrzenia gór Pirenejskich.
Nie kłopotał się niczem, uważając za rzecz naturalną, aby wszelkie koszta drogi i hotelu spadły na Piotra, poddawał się biegowi wypadków z biernością małego dziecka a gdy w chwili pożegnania Blanka wsunęła mu dwadzieścia franków do ręki, uciecha jego bardziej jeszcze się wzmogła, przypuszczał że jest bogaty.
Dobra i z bohaterstwem poświęcająca się dla swej rodziny Blanka oddała Piotrowi zaoszczędzonych z trudem długotrwałym piędziesiąt franków, które musiał przyjąć, nie chcąc jej obrazić i krzywdzić, albowiem mówiła, że i ona chce się przyczynić do uzdrowienia Maryi. Nie mogła im towarzyszyć w podróży, zatrzymały ją bowiem w Paryżu lekcye, których, zarabiając niemi na chleb dla swej rodziny, lękała się utracić. Będzie więc biegać po twardym paryzkim bruku, podczas gdy oni klękną w cudownej grocie i wymodlą zdrowie dla Maryi. Pojechali więc i jadą teraz, jadą bez pamięci, jakby ta podróż nieskończoność trwać miała.
Hałaśliwe glosy, naraz rozlegać się poczynające, wyrwały Piotra z zadumania i prawie odrętwiałego uśpienia. Cóż to? Czyż już przybyli do Poitièrs? Lecz nie, zaledwie dochodziła godzina dwunasta a pociąg minął właśnie stacyę Châtellerault. Donośnie rozlegające się głosy powstały skutkiem odmawianego „Angellus“ z rozkazu siostry Hyacynty. Głosy urywały się za każdą odmówioną zdrowaśką, aż potem zabrzmiały bez przerwy, zaintonowawszy pieśń długą i żałosną. Dopiero za dwadzieścia pięć minut pociąg dojedzie do Poitièrs i zatrzyma się na pół godziny; zdawaćby się mogło, że wszyscy jadący z utęsknieniem najwyższem oczekują tej chwili wytchnienia, jakgdyby ona przynieść im miała ulgę równającą się uzdrowieniu. O, bo jakże straszną była ta jazda w niesfornie podrzucanym i wciąż pędzącym wagonie, w którym hałas, gorąco i zepsute powietrze, z każdą chwilą było dokuczliwsze. Położenie podróżnych było wprost rozpaczliwe. Po twarzy pani Vincent, spływały łzy umartwienia a ciche przekleństwa, rwały się na ustach pana Sabathier. Brat Izydor, La Grivotte, pani Vêtu — zdawali się już nie istnieć, podobni do bezwładnych rozbitków, unoszonych samowolną powodzią. Marya leżała martwa z zamkniętemi oczami, nie odpowiadając nawet na rzucane jej pytania; oczy trzymała wciąż zamknięte, nie chcąc widzieć prześladującego ją strasznego widoku potwornej twarzy Elizy Rouquet, której głowa zdawała się być ohydnym obrazem śmierci, tak dalece powyrywane z twarzy chorobą ciało do krwawego i gnijącego trupa czyniło ją podobną.
I podczas, gdy szalonym pędem biegnący pociąg unosił te szczątki rozkładającego się żywota, tylu nagromadzonych w jego wagonach nieszczęśliwych, trwoga wzrosła jeszcze w swym ogromie. Nieznajomy nie wydawał już tchu z siebie a głos jakiś rozbrzmiał wieścią, że kona.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.