Lourdes/Dzień pierwszy/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Lourdes
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1895
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Lourdes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
DZIEŃ PIERWSZY

I.

Pociąg ruszył, unosząc w swych wagonach trzeciej klasy tłumnie nagromadzonych chorych i pielgrzymów, cisnących na twardych drewnianych ławkach; kończyli oni teraz śpiew „Ave maris stella“, chórem wszczęły na dworcu kolei orleańskiej w Paryżu, gdy Marya, uniósłszy się z trudem z łoża boleści, ożywiona gorączką niecierpliwości, dostrzegła fortyfikacye.
— Ah oto fortyfikacye! — zawołała radośnie pomimo dokuczającego jej bólu. — Nareszcie jesteśmy po za Paryżem, jedziemy!
Naprzeciw Maryi siedział jej ojciec, p. de Guersaint. Uśmiechnął się ku uradowanej córce, podczas gdy ksiądz Piotr Froment, patrząc na nią z braterską czułością, rzekł mimowoli z troskliwem zaniepokojeniem w głosie:
— Tak, jedziemy, lecz mamy tej jazdy do jutrzejszego ranka; w Lourdes staniemy dopiero o trzeciej minut czterdzieści. Przeszło dwadzieścia dwie godzin będziemy w drodze.
Była teraz godzina wpół do szóstej rano, promienne, jasne słońce oświetlało pogodny, piękny letni poranek. Było to w piątek 19 sierpnia. Zdala na horyzoncie widniały drobne lecz ciężkie chmurki, zapowiadające dzień skwarny, burzą grożący. Słoneczne promienie wciskały się ukośnie do wnętrza wagonów, napełniając je ruchomym złotym pyłem.
Marya zapadła w zwykłe swe udręczenie i szepnęła:
— Ah tak, dwadzieścia dwie godziny podróży. Boże mój, jakże to jeszcze daleko!
Z pomocą ojca, ułożyła się na nowo w rodzaj wązkiej skrzyni w kształcie rynny lub trumny, w której żyła już od lat siedmiu. W drodze łaski, zgodzono się umieścić w wagonie z bagażami dwie pary kół, umyślnie do owej skrzyni dopasowanych i z łatwością dających się zdejmować; postawiona na nich łożnica Maryi dozwalała przewozić ją z miejsca na miejsce. Chora ściśniętą się być zdawała pomiędzy deskami ruchomej swej trumny, która postawiona na ławce wagonu zajmowała trzy miejsca wzdłuż. Marya leżała teraz z opuszczonemi powiekami, twarz miała bladą, szaro-bezbarwną i dziwnie dziecinną, pomimo iż ukończyła lat dwadzieścia trzy: twarz ta była śliczną, zdobiły ją zwłaszcza pysznie piękne blond włosy uszanowane i nietknięte chorobą. Na skromnej, czarnej wełnianej swej sukni, Marya przewiesiła na szyi kartę szpitalną ze swem nazwiskiem i numerem. Uczyniła tak na znak pokory, zapisując się zaś w szereg ubogich chorych szpitalnych, chciała uchronić swą rodzinę od wydatków podróży, zbyt mogących obciążyć ograniczone środki ich utrzymania. Takim to sposobem znajdowała się teraz w wagonie trzeciej klasy „białego pociągu“, którym jechali pielgrzymi i najsrożej dotknięci chorobą nieszczęśliwi, skurczeni bólem, wyczerpani osłabieniem a pędzący obecnie na drugi koniec Francyi, dla znalezienia ulgi lub uzdrowienia. W czternastu pociągach dążących dnia tego do Lourdes, znajdowało się w każdym po trzystu chorych i pięciuset pielgrzymów.
Ksiądz Piotr, niezadowolniony z siebie że zasmucił i przeraził Maryę, mówiąc jej o długości podróży, patrzał wciąż na siostrę wzrokiem czułego i znacznie starszego od niej brata. Miał on lat trzydzieści, był blady, szczupły, czoło miał szerokie i wyniosłe. Załatwiwszy wszystkie formalności odnoszące się do podróży Maryi do Lourdes, zapragnął towarzyszyć jej i w tym celu zapisał się na członka czynnego Przytułku Matki Boskiej Zbawicielki. Na jego sutannie odbijał krzyż czerwony bramowany bronzem, wyróżniający tragarzy szpitalnych. Pan de Guersaint miał na swem szarem ubraniu sukiennem, tylko zwykły, szkarłatny krzyż pielgrzymów. Zdawał się być zachwycony podróżą, oczy jego wciąż biegały w około, na chwilę nie przestawał obracać swej nieco ptasiej lecz ujmująco roztrzepanej głowy o rysach młodych, chociaż miał lat przeszło pięćdziesiąt.
Gwałtowne szamotanie się pociągu, wyrywało jęki i westchnienia z piersi Maryi. Wtem, w sąsiednim wagonie podniosła się z ławki zakonna siostra Hyacynta a zauważywszy, iż słońce pada na twarz chorej, rzekła:
— Księże Piotrze, zasuń firankę... A my zabierzmy się teraz do zagospodarowania się jaknajdogodniejszego.
Przybrana w czarny habit zakonu Wniebowzięcia N. Panny, opromieniona jasnością białego nakrycia głowy, przepasana również białym fartuchem, siostra Hyacynta uśmiechniętą była pogodnie i krzątała się żwawo oraz umiejętnie. Młodość tryskała z ust jej świeżych i maleńkich, z oczu pięknych, niebieskich i tkliwych. Nie była może ona ładną, lecz była uroczą, szczupłą i smukłą a biały fartuch opinający jej kibić, zarysowywał jej płaską deskę piersiową, czyniąc ją podobną do chłopca o śnieżnej cerze, pełnego niewinności, zdrowia i humoru.
— Ależ upiec nas chce to słońce! Proszę, niechaj i pani zechce spuścić firankę u swego okna — rzekła do swej sąsiadki.
Tuż obok siostry Hyacynty, siedząca w kąciku pani de Jonquière, trzymająca na swych kolanach niewielką torbę podróżną, spuściła teraz zwolna firankę. Pani de Jonquière była dobrej tuszy, brunetką a pomimo, iż miała córkę dwudziesto-czteroletnią, zachowała jeszcze ponętne resztki urody. Córka jej, Remonda, jechała tymże pociągiem, lecz wsiadła do wagonu pierwszej klasy w towarzystwie pani Desagneux i pani Volmar, dwóch dobrodziejek Przytułku.
Pani de Jonquière, piastująca urząd dozorczyni jednej z sal szpitala Matki Boskiej Bolesnej w Lourdes, nie opuszczała swych chorych w czasie podróży. Na zewnątrz przedziału, który zajmowała, kołysało się na karcie wypisane jej nazwisko i stosownie do przepisów pod jej nazwiskiem wymienione były dwie zakonnice dodane jej do pomocy. Pani de Jonquière, była wdową; mąż, straciwszy majątek, pozostawił jej, prócz córki, zaledwie cztery do pięciu tysięcy franków dochodu, z którego żyła skromnie, mieszkając w podwórzu przy ulicy Vaneau. Była ona wielce dobroczynną i litościwą, cały swój czas poświęcając na usługi Szpitala i Przytułku Matki Boskiej Zbawicielki; czerwony krzyż tej instytucyi widniał na ciemnej, wełnianej jej sukni. Z natury dumna, lubiła być chwaloną i kochaną, nie opuszczała też nigdy corocznej wyprawy pielgrzymów do Lourdes, zadawalniając tym sposobem nałóg swej natury i potrzebę swego serca.
— Masz racyę, moja siostro, zabierzmy się do zagospodarowania się tutaj. Niewiem dlaczego zajęłam sobie ręce trzymaniem tej torby.
Mówiąc to, wsunęła worek podróżny pod ławkę, tuż koło siebie.
— Niech pani zaczeka — rzekła siostra Hyacynta — usunę gdzie ten kubeł z wodą, bo on pani zawadza, ruszyć się nie pozwalając.
— Ależ nie, on nie zawadza. Zostaw go, moja siostro. Przecież trzeba, aby gdzieś stał, więc niechaj tu pozostanie.
I obydwie zabrały się do porządkowania rzeczy rozstawionych w wagonie, pragnąc by w najdogodniejszych warunkach dla ich chorych odbyła się oczekująca ich podróż. Martwiły się, że nie mogą wziąść Maryi do swego przedziału, lecz ona nie chciała się rozstawać z Piotrem i z ojcem; sąsiadując z nią wszakże, przechylały się często ku niej przez nizkie przegrodzenie, dzielące przedziały wagonu, który w pięciu swych przegrodzeniach, mieszczących po dziesięć miejsc każde, stanowił jakby jedną salę wspólną, objąć się dającą okiem przy każdej sposobności. Żółte gołe ściany drewnianego wagonu pokrywał biały sufit, nadając mu wygląd istotnej sali szpitalnej, sali w nieładzie, jakby na prędce urządzonego ambulansu. Z pod ławek wychylały się na wpół tylko ukryte przeróżne miednice, gąbki, szczotki, miotły i różne inne niezbędne przedmioty. Pociąg nie przyjmował bagaży, tłomoczki więc, walizki, drewniane skrzyneczki, pudełka z kapeluszami, worki i koszyki, gromadziły się tu bezładnie, tworząc stosy starych i nędznych gratów, pozwiązywanych sznurkami; prócz tych przedmiotów rzuconych na ziemi, takież same mnóstwo rupieci kołysało się w powietrzu i na ścianach, wisząc na klamkach i metalowych wieszadłach. Wśród tej starzyzny leżeli na wązkich materacach obłożnie chorzy, zajmując po kilka miejsc; rzucani oni byli ruchem pociągu i trzęsieniem kół warkotliwych jak martwe, bezwładnie zbite szmaty; inni, mniej z sił wyzuci, siedzieli wsparci o drewniane ściany a głowy ich spoczywały na poduszkach, uwydatniających zniszczone bólem ich rysy. Podług przepisów, w każdym przedziale znajdować się była powinna dama szpitalna. Na przeciwnym krańcu wagonu przewodniczyła druga zakonnica reguły Wniebowzięcia N. Panny, siostra Klara. Zdrowsi pielgrzymi powstawali z miejsc, pili już i jedli. Cały jeden przedział zajęty był przez dziesięć pielgrzymujących niewiast; siedziały one stłoczone jedna przy drugiej; były między niemi młode i stare, lecz wszystkie odrażającej aż do smutku szpetności. Okna były szczelnie zamknięte z powodu znajdujących się w wagonie suchotników; gorąco stawało się coraz duszniejsze a wyziewy z każdą chwilą ostrzej się wydzielające, czyniły atmosferę zatrutą i jakby potęgującą się w swem zakażeniu, za każdem poruszeniem kół, biegnących po szynach z całym rozpędem.
Dojeżdżając do Juvisy, skończono odmawiać koronkę. O szóstej, pociąg jak burza minął stacyę Brétigny a siostra Hyacynta powstała ze swej ławki. Miała ona sobie powierzone kierowanie modłami, których kolej i treść mieściła się w niebiesko oprawnych książeczkach, trzymanych w ręku przez każdego z obecnych.
— Odmówimy „Anioł Pański“, moje dzieci, rzekła z uśmiechem i po macierzyńsku, co dawało niezrównanego wdzięku i słodyczy, młodocianej jej postaci.
„Ave“ następowało teraz jedno po drugiem. Właśnie wraz z ich ukończeniem, Piotr i Marya zwrócili uwagę swą na dwie kobiety, siedzące w dwóch kątach tego co i oni przedziału. Jedna z nich znajdująca się po stronie Maryi, tuż przy jej nogach, miała pozór mieszczki; blondynka, szczupła i wątła, mogła mieć lat trzydzieści kilka, lecz zwiędnięta była przedwcześnie. Starała się ona zajmować jaknajmniej miejsca; ubrana była ciemno a bezbarwne jej włosy otaczały twarz wązką, bolesną, tchnącą bezgranicznym smutkiem i sieroctwem. Naprzeciw niej siedząca kobieta, po tejże stronie co Piotr, wyglądała na wyrobnicę w tymże samym wieku, na głowie miała czarny czepek a twarz jej zniszczona nędzą i troską pochylała się ku siedmioletniej dziewczynce, którą trzymała na swych kolanach. Dziecko tak było blade, mizerne i jakby strawione chorobą, iż wyglądało zaledwie na lat cztery. Nosek miało jakby ściśnięty, powieki niebieskawo odbijające od cery swej woskowej i nie miało siły wymawiania wyrazów; jęczało tylko z cicha a od czasu do czasu donośniej, rozdzierając swą skargą serce pochylonej nad nim matki.
— Możeby ona zjadła trochę winogron? — odezwała się cicho dotychczas zachowująca się kobieta wyglądająca na mieszczkę — mam winogrona w koszyku...
Dziękuję pani — odpowiedziała jej nieszczęśliwa matka. — Pije tylko mleko i to jeszcze... W każdym razie mam z sobą zapasową butelkę.
A ulegając potrzebie podzielenia się i zwierzenia ze swą biedą, opowiedziała swoje dzieje. Nazywała się Vincent, mąż jej, pozłotnik, zmarł z suchot. Sama zostawszy z małą swą córeczką, szyła dniem i nocą, by wychować ukochane swoje dziecko. Wtem choroba na nie spadła. Od czternastu miesięcy ubóstwiana przez nią Róża, bezustannie jest chorą, coraz ciężej chorą, niknie z dniem każdym, lżejszą i mniejszą jest niż przed laty. Nie wiedząc co począć w swem nieszczęściu, zrozpaczona matka weszła dnia jednego do kościoła, chociaż nie miała tego zwyczaju a rzuciwszy się na kolana błagać poczęła o zdrowie dla swej Róży. Zamodlona, posłyszała głos, rozkazujący jej zawieźć dziecko do Lourdes, gdzie N. Panna ulituje się jej nędzy... Nie znała ona nikogo mogącego ją objaśnić o urządzanych drogą składek pielgrzymkach, miała więc myśl jedną i jedyną: pracować, oszczędzać, by za uzbierane pieniądze kupić bilet i podążyć do miejsca zbawienia, i oto jedzie do cudami słynącej groty, mając zaledwie trzydzieści susów w kieszeni i butelkę mleka dla Róży, chociaż dla siebie nawet o kawałku chleba zapomniała.
— Na jaką chorobę cierpi to biedne maleństwo? — zapytała słuchająca opowiadania sąsiadka.
— Ach, zkądże można to wiedzieć! Doktorzy nazywają choroby po swojemu... Rozpoczęło się od lekkich bólów w żołądku. Później brzuszek cały jej opuchnął i cierpiała wtedy bardzo, o tak bardzo, iż łzy płynęły na ten widok. Teraz opuchlina zeszła, brzuszek ma płaściutki, ale opuściły ją siły, nie może się utrzymać na chudych swych nóżkach; rozpływa się i niknie w bezustannych potach...
W tem Róża jęknęła głośniej, podnosząc powieki a pobladła ze wzruszenia matka pochyliła się znów nad nią.
— Skarbie ty mój najdroższy, co tobie?... Może napić się chcesz trochę?...
Lecz dziewczynka, zaledwie ukazawszy zmącone, blado-niebieskie swe oczy przymknęła je natychmiast, nie odpowiedziawszy ani słowa i znów zapadła w swe omdlenie, równie prawie biała jak biała jej sukienka, w którą przystroiła ją matka, narażając się na koszt dla siebie ciężki, lecz chcąc N. Pannę łaskawszą uczynić dla białego swego dzieciątka.
Po chwili milczenia, pani Vincent rzekła do sąsiadki:
— A pani dla siebie jedzie do Lourdes?... Widać to wreszcie, że jesteś pani chorą.
Lecz zapytana wzruszyła się bardzo i zasuwając się głębiej w swój kącik, szepnęła:
— Nie, nie, ja nie jestem chora... Bóg by dał, abym nią była! Mniej bym cierpiała.
Nazywała się Maze i serce miała dotknięte srogiemi niedolami. Wyszła zamąż z miłości za tęgiego, wesołego i młodego mężczyznę, lecz po roku nieprzerwanych miodowych miesięcy, opuścił on swą żonę. Podróżując po Francyi bezustannie, jako reprezentant handlowy pewnego sklepu biżuteryjnego, zarabiał on niemało pieniędzy, w domu nie zjawiał się prawie nigdy a z sobą woził kochanki. Żona nie przestała go kochać, cierpiała więc okrutnie, wreszcie w rozpaczy zaczęła szukać pocieszenia w religii. Zdecydowała się teraz na podróż do Lourdes, by ubłagać N. Pannę o nawrócenie się do niej męża o powrócenie jej ukochanego.
Pani Vincent niedobrze rozumiała o co właściwie chodziło pani Maze, odczuła wszakże, iż ta kobieta jest głęboko nieszczęśliwą i dalej spoglądając na siebie, rozmawiały z sobą — kobieta przez męża opuszczona i konająca w swej żądzy z konającą z boleści matką, pochyloną nad umierającem swem dziecięciem. Piotr i Marya słyszeli opowiadanie tych dwóch niewiast. Gdy zapadło chwilowe milczenie, Piotr zapytał się wyrobnicy, dlaczego nie zapisała się w poczet chorych wysyłanych na koszt Przytułku. Stowarzyszenie pod wezwaniem Matki Boskiej Zbawicielki, założone zostało po wojnie 1870 r. przez o.o. augustyanów Wniebowzięcia, w celu modlenia się za Francyę i ku większej chwale Kościoła jednoczącego wszystkich na swem łonie w imię modlitwy i pobożnych uczynków. Staraniem o.o. augustyanów pielgrzymki do miejsc świętych przybierają od lat dwudziestu coraz to większe znaczenie, we Francyi coraz są liczniejsze i lepiej zorganizowane; oni to powzięli myśl urządzania corocznie narodowej pielgrzymki do Lourdes w drugiej połowie sierpnia. Umiejętna organizacya zakreślonych przez nich planów, udoskonala się stopniowo; jałmużny spływają ze stron świata całego na wyprawianie biedniejszych pątników i chorych, przedstawianych ojcom przez każdą parafię; oni zaś weszli w ugodę z zarządami kolei żelaznych, czyniących im ustępstwa. W dozorowaniu porządku w tego rodzaju wyprawach, dopomagają im zakonnice zakonu Wniebowzięcia N. Panny, oraz członkowie a zarazem dobrodzieje Przytułku Matki Boskiej Zbawicielki, tak mężczyźni jak i kobiety. Należą oni w znacznej części do rodzin możnych i bogatych, na czas wszakże pielgrzymki podlegają rozkazom dyrektora wyprawy, doglądają chorych, przenoszą ich i pilnują porządku, stosownie do istniejących przepisów. Chorzy, chcący korzystać z pielgrzymki organizowanej corocznie, powinni zrobić podanie piśmienne a raz przyjęci w liczbę pielgrzymujących nie ponoszą żadnych wydatków ani na bilet kolejowy, ani na życie i mieszkanie na miejscu. Staraniem stowarzyszenia zabieranymi są ze swego mieszkania i do niego odwożeni po odbytej pielgrzymce; co najwyżej więc powinni z sobą zabrać mały zapas żywności na czas jazdy koleją. Wyznać należy, iż zarząd Przytułku uwzględnia przedewszystkiem podania osób specyalnie poleconych przez księży lub pobożnych dobrodziejów, którzy dopilnowali, aby ich protegowani mieli należne papiery zgromadzone i dołączone wraz ze świadectwami lekarzy. Z chwilą zapisania chorych na listę podróżnych, stają się oni niejako własnością członków Przytułku, nie potrzebują już wtedy myśleć o niczem, bo za nich pomyślano. Są oni już tylko cierpiącemi ciałami, na które cud ma spłynąć uzdrawiająco, za pośrednictwem rąk braterskich, zajmujących się niemi...
— Pani powinnaś była — mówił Piotr do matki schorzałej dziewczynki — udać się do proboszcza swojej parafii. To biedne dziecko zasługiwało na współczucie i byłoby najniezawodniej przyjęte.
— Nie wiedziałam, że można było tak uczynić.
— Więc jakżeś sobie pani poradziła?
— Kupiłam bilet tam, gdzie mi poradziła znajoma czytująca dzienniki.
Mówiła ona o biletach kolejowych po cenie bardzo zniżonej, które sprzedawano pątnikom niechcącym korzystać z dobroczynności Przytułku. Marya, słuchając tej rozmowy, opanowana była wielką litością a zarazem trochą wstydu: wszak ona, nie będąc zupełnie pozbawioną środków materyalnych, jechała jednak darmo, dzięki pośrednictwu Piotra, podczas gdy ta biedna matka wraz z chorem swem dzieckiem zapłaciła swą podróż krwawo zapracowanemi przez siebie pieniędzmi!...
Wtem, gwałtowniejsze targnięcie pociągu wyrwało z jej piersi krzyk bólu.
— Ojcze, podnieś mnie trochę! Nie mogę już uleżeć na plecach.
Pan de Guersaint usadowił ją inaczej, poczem westchnęła głęboko. Pociąg minął zaledwie Etampes, dopiero półtory godziny minęło od wyjazdu z Paryża a już zmęczenie dokuczać poczynało; słońce paliło coraz gwałtowniej a kurz i hałas wzmagać się zdawały. Pani de Jonquière powstała ze swej ławki i, przechyliwszy się przez przegrodzenie, dodawała Maryi otuchy; powstała następnie i siostra Hyacynta a klasnąwszy wesoło w ręce, chcąc, by zwrócono na nią uwagę i usłyszano w całym wagonie co powie, zawołała:
— Uspokójmy się! Uspokójmy i nie myślmy o dokuczających nam cierpieniach! Módlmy się, śpiewajmy, a N. Panna zwróci ku nam swe wejrzenie.
I rozpoczęła różaniec według słów ułożonych na cześć Matki Boskiej z Lourdes; chorzy i pielgrzymi złączyli z nią swe głosy. Pierwsza koronka składała się z pięciu radosnych tajemnic: Zwiastowanie, Nawiedzenie, Narodzenie się, Oczyszczenie i Odnalezienie Jezusa. Następnie, wszyscy chórem rozpoczęli śpiew: „Ukórzmy się przed niebiańskim archaniołem...“ Głosy rwały się miejscami, przygłuszone turkotem kół pociągu; słychać było tylko jakby przygłuszony ryk stada, duszącego się w głębi zamkniętego wagonu, pędzącego bez końca w dal coraz głębszą.
Pan de Guersaint, jakkolwiek był pobożny, nigdy wszakże nie zdołał modlić się dość uważnie, aż do ukończenia rozpoczętej kantyczki. Wstawał, to znów siadał. Wreszcie wsparłszy się łokciem o deskę pomiędzy swoim a sąsiednim przedziałem, rozpoczął półgłosem rozmowę z jednym z chorych, opierających się plecami o przegrodzenie. Pan Sabathier mógł mieć lat piędziesiąt, krępy, z wielką lecz poczciwą twarzą, głowę miał zupełnie łysą. Chory był od lat piętnastu na rozstrój nerwowy, dokuczający mu atakami, nogi zaś miał zupełnie bezwładne; towarzyszyła mu w podróży żona, która co chwila zmieniała mu pozycyę nóg jego martwych a jednak dokuczających nadmiernym ciężarem, jak gdyby z ołowiu były ulane.
— Tak panie, jestem byłym profesorem piątej klasy w liceum Charlemagne w Paryżu. Zrazu myślałem, że mi dolega zwyczajny reumatyzm. Bóle wszakże szybko wzmagać się poczęły, jak gdyby mi kto rwał muskuły rozpalonemi obcęgami. Po dziesięciu latach, choroba opanowała całe moje ciało. Szukałem porady u najsławniejszych lekarzy, jeździłem do wszystkich wód możliwych. Obecnie cierpię znacznie mniej, lecz za to powstać nie mogę z fotela... W nędzy dokuczającego mi ciała mojego, ukorzyłem się, i ja, niedowiarek, nawróciłem się ku Bogu; żyję obecnie nadzieją, że Matka Boska w Lourdes ulituje się nademną i uzdrowić mnie raczy.
Zainteresowany słowami profesora, powstał Piotr i, wsparłszy się o przegrodzenie, słuchał jego opowiadania.
— Czyż nie mamy racyi utrzymywać, iż cierpienie najskuteczniej budzi duszę z uśpienia? Już siódmy rok, jak pielgrzymuję do Lourdes, nie wątpiąc, iż zostanę uleczony. Mam głębokie przekonanie, iż N. Panna uzdrowi mnie tym razem. Tak, tak, będę jeszcze chodził o własnych siłach i na własnych nogach, jadę tam pełen nadziei i wiary!...
Pan Sabathier przerwał rozmowę a zwracając się do żony, poprosił, by mu przesunęła nogi na lewo. Piotr patrzał na niego, dziwiąc się wytrwałości wiary tego człowieka, należącego do umysłowo wykształconych ludzi, którzy tak chętnie i powszechnie są wolteryanami. Jakim sposobem wiara w cud powstała i zakorzeniła się w tym mózgu? Zapewne było tak jak sam objaśniał, dokuczliwość bólów wywołała potrzebę łudzenia się i wykwitła ztąd iluzya, ta odwieczna pocieszycielka...
— Widzicie panowie, ciągnął dalej profesor, ja, tak jak i moja żona, przybrani jesteśmy w szaty ubóstwa; w tym roku bowiem, chciałem odbyć pielgrzymkę w postaci nędzarzy drogą łaski jadących, by N. Panna ulitowała się nademną, jak lituje się nad nędzarzami, których za dzieci swoje uważa... Tylko nie chcąc krzywdzić kogoś prawdziwie biednego, a którego miejsce zajmuję, złożyłem do kasy Przytułku sumę piędziesięciu franków, co dozwala mi mieć jednego pielgrzyma jadącego moim kosztem... taki jest zwyczaj. Widziałem nawet tego mojego pątnika. Pokazano mi go na dworcu kolejowym w Paryżu. Podobno cierpi na suchoty. Wydało mi się, że jest bardzo chory, o tak, bardzo z nim źle...
Zapadła chwila milczenia.
— Niechajże go uleczy łaska cudowna N. Panny wszechmogącej, o jakże byłbym wtedy szczęśliwy! Lecz może zbyt wiele żądam...
I troje tych ludzi rozmawiało z sobą długo, odosobniając się niejako od reszty pątników zalegających wagon. Rozmawiali z razu o medycynie, później potoczyła się gawędka o architekturze na widok wieżyczki kościelnej ujrzanej w przejeździe na stoku wzgórza, a którą wszyscy inni pielgrzymi powitali znakiem krzyża świętego. Wśród tego tłumu cierpiących i odrętwiałych umysłowo przez zbyt ciężką nędzę, młody ksiądz i dwaj jego towarzysze zapomnieli chwilowo w jakiem się znajdują otoczeniu i dali się unieść rozmowie zdradzającej nawyknienia ludzi wykształconych. Minęła tak godzina, odśpiewano tymczasem dwie litanie a pociąg przepędził koło stacyi Toury i Aubrais. Dojeżdżali do Beaugency, gdy przerwali rozmowę, posłyszawszy klaśnięcie rąk siostry Hyacynty, rozpoczynającej swym świeżym i donośnym głosem:
— „Parce, Domine, parce populo tuo...“
Śpiew popłynął zlanemi z sobą głosami, kołysząc się na powstających coraz to nowych falach, modlitwą usypiającą bóle, egzaltująca nadzieje, ogarniającą całą istotę umęczonych i płonących ku łasce uzdrowienia i cudu, ku której podążano tak gdzieś daleko...
Gdy Piotr siadł na swe miejsce, ujrzał, że Marya bardzo jest bladą i że zamknięte ma powieki; z kurczowych, bolesnych drgnień jej twarzy, widział wszakże, iż nie śpi.
— Czy bardziej cierpisz? — zapytał.
— O tak, strasznie cierpię. Chyba nie dojadę. To bezustanne trzęsienie pociągu...
Jęknęła i rozwarła powieki. Była w pozycyi ciała na wpół siedzącej i prawie zemdlona, patrzała kolejno na innych chorych. W sąsiednim przedziale, naprzeciw pana Sabathier, leżała dotychczas tak zwana la Grivotte, leżała prawie bez tchu, jakby martwa, teraz zaś powstała bez żadnej wyraźnej przyczyny. Była to wysoka dziewczyna, mająca lat około trzydziestu, rubaszna a zarazem oryginalna, z twarzą okrągłą i zniszczoną; pomimo tego zniszczenia była prawne piękną, tak dalece ją zdobiły kędzierzawe jej włosy i płomiennie świecące oczy. Miała ona suchoty w trzeciej fazie rozwoju. Zwracając się do Maryi rzekła swym grubym, zachrypniętym, ledwie dosłyszalnym głosem:
— Dobrzeby nam było módz zasnąć, chociażby na chwilkę, nieprawdaż?... Lecz niema sposobu, wszystkie te koła jeździć się nam zdają i kręcić w własnej naszej głowie.
Pomimo, iż mówienie męczyło ją bardzo, uwzięła się mówić, opowiadając o sobie różne szczegóły. Była robotnicą, i od lat bardzo już dawnych przerabiała wełniane materace, wraz ze swą ciotką, pracującą w podwórzach dzielnicy Bercy. Przypisywała swoją chorobę zatrutej nieczystościami wełnie, której odpadków nałykała się niemało przy swej robocie. Od lat pięciu żyła prawie wyłącznie w szpitalach a zmieniając je często, poznała je wszystkie w Paryżu. Wspominała poufale z nazwiska najznakomitszych lekarzy paryzkich. W szpitalu Lariboisière zakonnice, zauważywszy w niej zamiłowanie do uroczystości i ceremonij religijnych, namówiły ją do modlitwy i pobożności, zapewniając przytem, że Matka Boska z Lourdes czeka jej przybycia, by udarować ją zdrowiem.
— Oj zapewne, że zdrowia mi potrzeba. Doktorzy mówią, że już mi brakuje jednej połowy płuc a druga niewiele już warta. Potworzyły się w nich jamy... Najpierw bolało mnie pomiędzy łopatkami i plułam jakby pianą... Następnie wychudłam, ale to wychudłam aż strach było patrzeć. Teraz, ciągle jestem spocona, kaszlę aż mi serce się obrywa a pluć już nie mogę, takie wszystko tam jest gęste... I oto patrzcie państwo, utrzymać się nie mogę na nogach, prawda, że też nic nie jem... bo jeść nie jestem w stanie...
Porwała ją duszność i zbladła śmiertelnie. Po chwili znów się odezwała:
— W każdym razie, wolę być w własnej skórze, aniżeli w skórze tego księdza, który leży w drugim przedziale, zaraz za nami. Ma on tę samą co ja chorobę tylko bardziej rozwiniętą.
Myliła się. Rzeczywiście, po za przedziałem od strony Maryi, leżał na ławce młody misyonarz, brat Izydor, nie można go było widzieć, jak tylko przechyliwszy się przez deski, nie ruszał się on bowiem ze swego materaca, palca nie mając siły unieść. Nie miał on wszakże suchot, lecz zapalenie wątroby, którego się nabawił w Senegalu. Długi, cienki, miał twarz żółtą i suchą, jakby z pargaminu. Wrzody tworzące mu się na wątrobie, przedostały się teraz na zewnątrz a lejąca się z nich ropa wycieńczała go z sił ostatka. Trząsł się jak w febrze, porywały go wciąż wymioty i w bezustannej był malignie. Oczy tylko były pełne życia, i bezdennej miłości. Gorejąc płomiennie, oświetlać się zdawały jego twarz Chrystusową, cierpiącą męki a chociaż twarz ta była pospolitą, chwilami wszakże stawała się nadludzkiej piękności. Pochodził z Bretanii i był jednym z licznych synów tamtejszego chłopa; delikatnej budowy, nie nadawał się do prac rolnych, porzucił więc swój zagon i stał się misyonarzem. Towarzyszyła mu teraz w podróży Marta, jedna z jego sióstr, która porzuciła swą służbę w Paryżu dla niego, poświęcając się w swej dobroci i przywiązaniu do brata, jechała swoim kosztem z zaoszczędzonych pieniędzy.
— Leżałam na ziemi przed pociągiem, ciągnęła dalej la Grivotte, gdy go przyniesiono i wpakowano do wagonu... Aż czterech ludzi go trzymało...
Lecz nie mogła już mówić dłużej. Porwał ją atak silnego suchego kaszlu i powalił na ławkę. Dusiła się a gorączkowo różowe jej policzki przybrały odcień niebieski. Siostra Hyacynta uniosła jej głowę i obtarła serwetą usta, na których krew się ukazała. W tejże samej chwili pani de Jonquière obsługiwała chorą siedzącą naprzeciw. Nazywała się Vêtu i była żoną drobnego zegarmistrza, mającego swój sklepik w biednej dzielnicy Mouffetard; nie był on w możności zamknięcia swego handlu i towarzyszenia żonie do Lourdes. Jechała też ona pod opieką Przytułku, zapisawszy się na listę zwłaszcza dlatego, by nie być samą i opuszczoną w czasie podróży. Ze strachu przed śmiercią wróciła ona na łono Kościoła, o którym słyszeć nawet nie chciała od czasu swej pierwszej komunii. Wiedziała, że musi wkrótce umrzeć, miała bowiem raka w żołądku; twarz jej nieprzytomna, była pomarańczowego koloru, jak zwykle u skancerowanych, wydzieliny jej były czarne jak sadza. Od chwili ruszenia pociągu nie rzekła słowa dotychczas, tak dalece cierpiała; usta jej były jakby zamurowane. Chwyciły ją wymioty, poczem zemdlała. Z ust jej wydostawał się odór przykry do niezniesienia, zatruwający powietrze zarazą smrodliwości odrażającej.
— Niepodobna wytrzymać, szepnęła pani de Jonquière, słabnąc na siłach, trzeba uchylić trochę okno.
Siostra Hyacynta, kończąc układać na ławce nieprzytomną la Grivotte, odrzekła:
— Dobrze, roztwórzmy na chwilę. Leci nie po tej stronie, bo się lękam nowego ataku kaszlu dla mojej chorej. Proszę uchylić okno obok pani.
Gorąco się wzmagało, duszno tu było bardzo wśród ciężkiego i ckliwego powietrza. Uchylone okno przyniosło nieco ulgi. Lecz po chwili nowe wynikło zajęcie z chorymi, trzeba było oprzątnąć niektórych: siostra podawała naczynia, miednice, wylewając nieczystości przez okno wagonu, podczas gdy pani de Jonquière gąbką zmywała mocno wstrząsaną łoskotem kół podłogę. Wreszcie uprzątnęły we dwie wszystko. Nowy atoli kłopot wyniknął. Czwarta chora, dotychczas nieruchomie siedząca z twarzą zakrytą czarną chustką, narzekać poczęła, że jest głodna.
Pani de Jonquière zaofiarowała się z dostarczeniem jej posiłku.
— Nie trudź się, moja siostro. Zaraz pokraję chleb na kawałki.
Marya rozglądająca się z zajęciem po chorych, zaintrygowaną była dotychczas ową chorą, ukrywającą twarz pod czarną chustką. Przypuszczała, że musi mieć jakąś ranę widoczną. Opowiedziano jej tylko, że jest to biedna, chora służąca, rodem z Pikardyi. Musiała opuścić służbę skutkiem choroby i żyła w Paryżu przy siostrze, w żadnym szpitalu nie chciano jej przyjąć, organizm bowiem miała zupełnie zdrowy. Nazywała się Eliza Rouquet i miała lat około trzydziestu. Była niezmiernie pobożna, zapragnęła więc odbyć pielgrzymkę do Lourdes, by tam wymodlić sobie uzdrowienie. Marya czekała teraz z pewną trwogą uchylenia się czarnej jej zasłony.
— Czy ukrojone przezemnie kawałki są dość małe? Czy będziesz mogła wkładać je do ust wygodnie? pytała pani Jonquière z macierzyńską troskliwością.
Z pod chustki wydostawał się głos szorstki, jakby warczenie.
— Tak, dziękuję pani.
Wreszcie czarna chustka rozchyliła się a Marya wstrząsnęła się cała z przerażenia. Nieszczęśliwa Eliza miała twarz, zwłaszcza nos i usta zeszpecone wilkiem. Rozsiadł się, zajmując znaczną przestrzeń, ropą lejące się gnojenie z pod zaschłych skorup rany, wyżerało jej zwolna ciało, sięgając błon śluzowych. Wydłużona jej głowa kształtem do psiej podobna, pokryta była sztywnemi włosami opadającemi na wypukłe, okrągłe oczy. Była przerażająco brzydka. Chrząstki nosowe już prawne doszczętnie miała zniszczone, usta jej zapadły głęboko, wykrzywione w lewo spuchnięciem górnej wargi. Nie były to już usta lecz czeluść ukośna, zbrukana i potworna. Z zielonkawej, olbrzymiej rany z pośrodka twarzy, spływała krwawa rosa zmięszana z ropą.
— Piotrze, patrz tylko! — szepnęła Marya, drżąc z przerażenia.
Ksiądz też zadrżał, spojrzawszy na Elizę Rouquet, wsuwającą sobie ostrożnie maleńkie kawałki chleba w krwawą jamę, będącą jej ustami. Wszyscy w wagonie pobledli na widok potworności nieszczęsnej chorej. Jedna i ta sama myśl zawrzała w sercach obecnych wzdychających z wiarą nadziei cudu. O Panno Najświętsza! Panno wszechmogąca, uczyń cud i ulecz straszliwą ranę!
— Dzieci kochane, nie myślmy o sobie, jeżeli chcemy uzyskać uzdrowienie — powtarzała siostra Hyacynta z uśmiechem pełnym wiary.
I rozpoczęto odmawiać drugą koronkę o tajemnicach pięciu boleści: Jezus w ogrodzie Oliwnym, Biczowanie Jezusa, Jezus ukoronowany cierniową koroną, Jezus krzyż swój dźwigający, Śmierć Jezusa na krzyżu. Następnie odśpiewano: „W Tobie, Najświętsza Panno, ufność naszego ratunku składamy...“
Pociąg był już teraz za Blois, podróż trwała już przeszło trzy godziny. Marya odwróciła swą uwagę i oczy od Elizy Rouquet a patrząc w stronę przeciwną, dostrzegła w kącie siedzącego człowieka w tymże przedziale, gdzie spoczywał w swych bólach brat Izydor. Był on ubrany biednie w czarny wytarty surdut, i zdawał się być młodym, chociaż broda jego rzadko rosnąca prawie siwą była. Mały i wychudzony, twarz miał pozapalaną i zalaną potem, zdawał się cierpieć ból jakiś niezmierny. Siedział nieruchomy, nie odzywał się do nikogo, zasunięty głęboko w swym kąciku, patrzał przed siebie szeroko rozwartemi oczami. Wtem Marya zauważyła, iż opadły mu powieki i stracił przytomność.
Zwróciła nań uwagę siostry Hyacynty.
— Siostro, patrz proszę. Zdaje się, że ten pan zemdlał.
— Gdzie moje dziecko?
— Ot tam, patrz ten, któremu głowa tak zwisła.
Wzruszenie opanowało wszystkich, zdrowsi powstali, by zobaczyć co się stało. A pani de de Jonquière przyszło na myśl polecić głośno Marcie, siostrze chorego misyonarza, by cuciła zemdlonego, uderzając go w dłonie.
— Pytaj go, niech ci powie, co go właściwie boli.
Marta wykonała co jej polecono, zarzucając go pytaniami, lecz nie odpowiadał jej jak tylko jęczeniem z oczami wciąż zamkniętemi.
Jakiś głos trwożny zawołał:
— Umrze najniezawodniej.
Strach ogólny wzmagać się począł, mówiono głośno, każdy dawał rady i wskazówki, krzycząc je z końca wagonu. Nikt nie znał tego człowieka. Nie był zapisany pomiędzy pątnikami z Przytułku, nie miał bowiem na szyi białej karty jadących darmo w białym pociągu. Któś zaczął opowiadać, że widział go na dworcu kolejowym w Paryżu, przybył na kilka minut przed odejściem pociągu, wsiadł zaraz do wagonu i osunął się w ten kąt, gdzie teraz siedzi i zamiera, z wyrazem bezgranicznego zmęczenia. Od chwili, gdy wsiadł do pociągu, nie słyszano jego głosu. Teraz dopiero, ktoś dostrzegł jego stary cylinder wiszący po za nim a przy wstążce opasującej kapelusz, widniał bilet jazdy.
Naraz siostra Hyacynta zawołała:
— Zaczyna oddychać! Zapytajcie go jak się nazywa.
Marta ponowiła znów pytania, lecz nieznajomy odpowiedział tylko skargą, wypowiedzianą ledwie że dosłyszalnym głosem:
— O jakże cierpię...
I od tej chwili te tylko słowa powtarzał co czas jakiś. Na wszystkie pytania: kim jest? zkąd pochodzi? co go boli? czem ulżyć mu można? odpowiadał monotonnym jękiem skargi bolesnej:
— O jakże ja cierpię... o jakże ja cierpię...
Siostra Hyacynta wrzała z niecierpliwości. Ten człowiek cierpi a ona pomódz mu nie może, w innym niż on będąc przedziale! Postanowiła przesiąść się zaraz na pierwszej stacyi. Tylko, że pociąg zatrzymywał się tak rzadko! Bolała nad tem bardzo, tem więcej, że nieznajomy znów stracił przytomność.
— Umiera, umiera! — odzywały się głosy.
Boże mój! cóż tu począć? Siostra Hyacynta wiedziała, że tymże samym pociągiem jechał ksiądz Massias ze olejami świętemi, w pogotowiu będąc do namaszczenia konających; corocznie bowiem w czasie podróży do Lourdes, umierało kilka osób z pomiędzy jadących. Miała ochotę dać sygnał i pociąg zatrzymać, lecz nie stawało jej odwagi. Wiedziała również, iż jest przy pociągu wagon, w którym siostra Franciszka dysponuje różnemi kordyałami i gdzie jest lekarz z podręczną apteczką. Miała wszakże nadzieję, iż chory dotrwa do Poitiers, gdzie się pociąg zatrzyma na pół godziny a wtedy będzie można zająć się tym biedakiem, udzielając mu pomocy lekarskiej. Lecz jeżeli umrze on tymczasem? Nieznajomy wciąż leżał bez przytomności, lecz oddychał regularniej, można było myśleć że zasnął.
— Umrzeć — nie dojechawszy do Lourdes! — szepnęła z przerażeniem Marya. — Umrzeć nie ujrzawszy ziemi Obiecanej...
Pan de Guersaint uspokajał córkę, lecz ona skarżyć się poczęła:
— Ja też cierpię, cierpię bardzo!
— Nie trać nadziei, Maryo — rzekł Piotr — N. Panna czuwa nad nami.
Marya nie mogła już dłużej usiedzieć, i trzeba było ją ułożyć w wązkiej jej trumnie. Ojciec wraz z księdzem Piotrem unieśli ją z troskliwą ostrożnością, najlżejsze bowiem stuknięcie wyrywało chorej jęki bólu. Leżała teraz bez tchu, rzec było można iż umarła, tak dalece blada jej twarz nieruchomie odbijała od wspaniałych blond włosów.
Już blizko od czterech godzin pociąg pędził i pędził naprzód bezustannie. Wagon szamotał się i rzucał ustawicznie, był bowiem jednym z ostatnich z długiego szeregu innych, liny i łańcuchy skrzypiały, towarzysząc hałaśliwemu, szalonemu turkotowi kół. Przez okna na wpół otwarte płynął kurz rozpalony i duszący; upał stawał się straszny, a bezbarwne niebo zaścielało się ciężkiemi chmurami, zapowiadającemi burzę. Powietrze, jakiem oddychano w wagonie, zdawało się być żarem buchającym z ogniska; pomimo tej spiekoty w każdym przedziale podobnym do rzuconej w wir szuflady, pielgrzymi jedli, chorzy zaspakajali naturalne swe potrzeby, zatruwając zepsute i tak powietrze, a jęki bólu, głośne modlitwy i śpiewy dopełniały odurzającego grozą stanu rzeczy.
Marya czuła się coraz gorzej; podróż w tych warunkach równie źle oddziaływała i na innych chorych. Mała Róża, wciąż spoczywająca na kolanach zrozpaczonej swej matki, bledziutka była tak bardzo, iż pani Maze kilkakrotnie pochyliła się ku niej i ujęła jej rączkę, przekonana będąc, że już skonała. Pani Sabathier co chwila zmieniała pozycyę nóg swego męża, czuł w nich bowiem ciężar tak wielki, iż odrywać się one zdawały od bioder. Brat Izydor krzyczał teraz z bólu, chociaż leżał nieporuszony, Marta, chcąc ulżyć jego męce, uniosła go i trzymała w swem objęciu. La Grivotte zdawało się że zasnęła, lecz wydawała głośne czkanie a krew wazką smugą sączyła się z jej ust uchylonych. Pani Vêtu womitowała smrodliwą zgnilizną. Eliza Rouquet nie zasłaniała już teraz ohydnej swej rany, pożerającej twarz jej potworną. A nieznajomy wciąż w swoim kącie wydawał śmiertelne chrapanie, oddychając ze świstem ciężkim i urywanym, jakby lada chwila miał skonać. Napróżno siostra Hyacynta wraz z panią de Jonquière zdwajały swą miłosierną działalność, chwilowo tylko odurzając ułudnie tyle straszliwego cierpienia. Zmorą się być zdawała ta jazda w wagonie nędzy i bólu, w wagonie pędzącym z szaloną szybkością, rzucanym wśród łoskotu, zawieszonym wewnątrz łachmanami i staremi tobołkami, kołyszącemi się bezustannie; po nad całą tę okropność, wyrywał się w wciąż trwający śpiew litanij, zawodzony piskliwemi, żałosnemi głosami dziesięciu pielgrzymujących niewiast, które zbite w jednym przedziale, ciągnęły swe modły na fałszywą nutę, upajając się swem nabożeństwem.
Piotr pogrążył się w zadumę. Myślał i odtwarzać się starał wnętrza innych wagonów tego białego pociągu, w którym mieszczono zazwyczaj najciężej chorych pątników. Wszystkie te wagony napełniał ból równie srogi, jęczało zatem i wyło w swej nędzy, trzystu chorych i pięciuset pielgrzymów. Pomyślał następnie o innych pociągach jadących dziś z Paryża do Lourdes. O pociągach szarym i niebieskim, jadących przodem, o pociągach zielonym, żółtym, różowym, pomarańczowym, które podążały z tyłu, po za pociągiem białym. Więc na całej linii szyn lśniących, rwały biegiem szalonym pociągi wyprawiane co godzina z Paryża.
Przyszło mu na myśl jeszcze, iż nie sam Paryż tylko słał dziś pielgrzymów ku miejscu słynącem cudami. Pociągi dążyły jeszcze z Orleanu, Mans, Poitiers, Bordeaux, Marsylii i Carcassonne. Francya cała przecinaną dziś była w przeróżnych kierunkach niezliczoną ilością pociągów napełnionych ludźmi cierpiącymi; jechali oni wszyscy ku świętej Grocie, by stanąć w trzydziesto tysiącznym zastępie u stóp Panny Przenajświętszej. Ciągnęli tam pątnicy nietylko w dniu dzisiejszym; prawie, że bezustannie przez rok okrągły, przybywali do Lourdes pielgrzymujący, nietylko z Francyi lecz ze wszystkich stron Europy i świata. Pobożność gnająca ich ku Grocie, gromadziła ich corocznie w liczbie trzechkroć stu tysięcy, bywały zaś lata, gdy pół milionowe zbiegowisko nędzarzy korzyło się u stóp N. Panny, łaknąc od niej cudu.
Piotr wsłuchiwać się zdawał w grzmot huczących pociągów wywoływanych swą wyobraźnią. Dążyły one zewsząd, kierując się ku jednemu celowi, ku rozpadlinie między skałami, ku Grocie jarzącej się od świateł, pozapalanych tysiącami woskowych gromnic. Pociągi grzmiały donośnym hukiem wśród jęku i wycia bólami nękanych nędzarzy a po nad tem płynęły falami śpiewy pobożnych modłów żałosnych.
Te ruchome, do kół przytwierdzone szpitale rozsadzały tłumy zbitych w ich wnętrzu i wijących się w bólach nędzarzy, dążących ku źródłu uzdrowienia. Szalona żądza ulgi wstrząsała niemi wśród wyziewów najohydniejszej ckliwości. Pędziły te szpitale, pędziły wciąż i bez końca, unosząc w swem wnętrzu całą okropność nędzy tego świata, dążąc ku boskiemu czarowi ułudy, dać mającej hojnie zdrowie schorzałym i pocieszenie strapionym.
Bezmierna litość wezbrała serce Piotra; ukorzył się on przed ogromem boleści ludzkich, rozmodlił się, myśląc o cierpieniu niszczącem jestestwo słabego, bezbronnego w swej nagości człowieka. Zamierał teraz pod ciężarem smutku, a płomienne porywy bezgranicznej litości rozpaliły w nim namiętne poczucie braterstwa ku ludziom i wszelkiemu bytowi.
O godzinie wpół do jedenastej, gdy pociąg minął stacyę Saint-Pierre-des-Corps, siostra Hyacynta dała znak, by rozpoczęto odmawiać trzecią koronkę o pięciu Tajemnicach Światłości: Zmartwychwstanie Pana Naszego, Wniebowstąpienie Pana Naszego, Zstąpienie Świętego Ducha, Wniebowzięcie N. Panny, Koronacya N. Panny. Śpiewano następnie koronkę Bernadetty. Składa się ona z sześciu tuzinów zwrotek, a na końcu każdej dodaje się „Pozdrowienie Anielskie“. Długa ta pieśń, jest jakby ukołysaniem, wnika ona i władnie istotą śpiewających, pogrążając ich wpół senną ekstazę w oczekiwaniu radosnego cudu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.