Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

blada jej twarz nieruchomie odbijała od wspaniałych blond włosów.
Już blizko od czterech godzin pociąg pędził i pędził naprzód bezustannie. Wagon szamotał się i rzucał ustawicznie, był bowiem jednym z ostatnich z długiego szeregu innych, liny i łańcuchy skrzypiały, towarzysząc hałaśliwemu, szalonemu turkotowi kół. Przez okna na wpół otwarte płynął kurz rozpalony i duszący; upał stawał się straszny, a bezbarwne niebo zaścielało się ciężkiemi chmurami, zapowiadającemi burzę. Powietrze, jakiem oddychano w wagonie, zdawało się być żarem buchającym z ogniska; pomimo tej spiekoty w każdym przedziale podobnym do rzuconej w wir szuflady, pielgrzymi jedli, chorzy zaspakajali naturalne swe potrzeby, zatruwając zepsute i tak powietrze, a jęki bólu, głośne modlitwy i śpiewy dopełniały odurzającego grozą stanu rzeczy.
Marya czuła się coraz gorzej; podróż w tych warunkach równie źle oddziaływała i na innych chorych. Mała Róża, wciąż spoczywająca na kolanach zrozpaczonej swej matki, bledziutka była tak bardzo, iż pani Maze kilkakrotnie pochyliła się ku niej i ujęła jej rączkę, przekonana będąc, że już skonała. Pani Sabathier co chwila zmieniała pozycyę nóg swego męża, czuł w nich bowiem ciężar tak wielki, iż odrywać się one zdawały od bioder. Brat Izydor krzyczał teraz z bólu, chociaż leżał nieporuszony, Marta,