Lourdes/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Lourdes
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1895
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Lourdes
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
EMIL ZOLA.

LOURDES.
POWIEŚĆ.
WARSZAWA.
Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego.

1895.


Дозволено Цензурою.
Варшава, 25 Января 1895 года.




W Drukarni Przeglądu Tygodniowego, Czysta № 4.






DZIEŃ PIERWSZY

I.

Pociąg ruszył, unosząc w swych wagonach trzeciej klasy tłumnie nagromadzonych chorych i pielgrzymów, cisnących na twardych drewnianych ławkach; kończyli oni teraz śpiew „Ave maris stella“, chórem wszczęły na dworcu kolei orleańskiej w Paryżu, gdy Marya, uniósłszy się z trudem z łoża boleści, ożywiona gorączką niecierpliwości, dostrzegła fortyfikacye.
— Ah oto fortyfikacye! — zawołała radośnie pomimo dokuczającego jej bólu. — Nareszcie jesteśmy po za Paryżem, jedziemy!
Naprzeciw Maryi siedział jej ojciec, p. de Guersaint. Uśmiechnął się ku uradowanej córce, podczas gdy ksiądz Piotr Froment, patrząc na nią z braterską czułością, rzekł mimowoli z troskliwem zaniepokojeniem w głosie:
— Tak, jedziemy, lecz mamy tej jazdy do jutrzejszego ranka; w Lourdes staniemy dopiero o trzeciej minut czterdzieści. Przeszło dwadzieścia dwie godzin będziemy w drodze.
Była teraz godzina wpół do szóstej rano, promienne, jasne słońce oświetlało pogodny, piękny letni poranek. Było to w piątek 19 sierpnia. Zdala na horyzoncie widniały drobne lecz ciężkie chmurki, zapowiadające dzień skwarny, burzą grożący. Słoneczne promienie wciskały się ukośnie do wnętrza wagonów, napełniając je ruchomym złotym pyłem.
Marya zapadła w zwykłe swe udręczenie i szepnęła:
— Ah tak, dwadzieścia dwie godziny podróży. Boże mój, jakże to jeszcze daleko!
Z pomocą ojca, ułożyła się na nowo w rodzaj wązkiej skrzyni w kształcie rynny lub trumny, w której żyła już od lat siedmiu. W drodze łaski, zgodzono się umieścić w wagonie z bagażami dwie pary kół, umyślnie do owej skrzyni dopasowanych i z łatwością dających się zdejmować; postawiona na nich łożnica Maryi dozwalała przewozić ją z miejsca na miejsce. Chora ściśniętą się być zdawała pomiędzy deskami ruchomej swej trumny, która postawiona na ławce wagonu zajmowała trzy miejsca wzdłuż. Marya leżała teraz z opuszczonemi powiekami, twarz miała bladą, szaro-bezbarwną i dziwnie dziecinną, pomimo iż ukończyła lat dwadzieścia trzy: twarz ta była śliczną, zdobiły ją zwłaszcza pysznie piękne blond włosy uszanowane i nietknięte chorobą. Na skromnej, czarnej wełnianej swej sukni, Marya przewiesiła na szyi kartę szpitalną ze swem nazwiskiem i numerem. Uczyniła tak na znak pokory, zapisując się zaś w szereg ubogich chorych szpitalnych, chciała uchronić swą rodzinę od wydatków podróży, zbyt mogących obciążyć ograniczone środki ich utrzymania. Takim to sposobem znajdowała się teraz w wagonie trzeciej klasy „białego pociągu“, którym jechali pielgrzymi i najsrożej dotknięci chorobą nieszczęśliwi, skurczeni bólem, wyczerpani osłabieniem a pędzący obecnie na drugi koniec Francyi, dla znalezienia ulgi lub uzdrowienia. W czternastu pociągach dążących dnia tego do Lourdes, znajdowało się w każdym po trzystu chorych i pięciuset pielgrzymów.
Ksiądz Piotr, niezadowolniony z siebie że zasmucił i przeraził Maryę, mówiąc jej o długości podróży, patrzał wciąż na siostrę wzrokiem czułego i znacznie starszego od niej brata. Miał on lat trzydzieści, był blady, szczupły, czoło miał szerokie i wyniosłe. Załatwiwszy wszystkie formalności odnoszące się do podróży Maryi do Lourdes, zapragnął towarzyszyć jej i w tym celu zapisał się na członka czynnego Przytułku Matki Boskiej Zbawicielki. Na jego sutannie odbijał krzyż czerwony bramowany bronzem, wyróżniający tragarzy szpitalnych. Pan de Guersaint miał na swem szarem ubraniu sukiennem, tylko zwykły, szkarłatny krzyż pielgrzymów. Zdawał się być zachwycony podróżą, oczy jego wciąż biegały w około, na chwilę nie przestawał obracać swej nieco ptasiej lecz ujmująco roztrzepanej głowy o rysach młodych, chociaż miał lat przeszło pięćdziesiąt.
Gwałtowne szamotanie się pociągu, wyrywało jęki i westchnienia z piersi Maryi. Wtem, w sąsiednim wagonie podniosła się z ławki zakonna siostra Hyacynta a zauważywszy, iż słońce pada na twarz chorej, rzekła:
— Księże Piotrze, zasuń firankę... A my zabierzmy się teraz do zagospodarowania się jaknajdogodniejszego.
Przybrana w czarny habit zakonu Wniebowzięcia N. Panny, opromieniona jasnością białego nakrycia głowy, przepasana również białym fartuchem, siostra Hyacynta uśmiechniętą była pogodnie i krzątała się żwawo oraz umiejętnie. Młodość tryskała z ust jej świeżych i maleńkich, z oczu pięknych, niebieskich i tkliwych. Nie była może ona ładną, lecz była uroczą, szczupłą i smukłą a biały fartuch opinający jej kibić, zarysowywał jej płaską deskę piersiową, czyniąc ją podobną do chłopca o śnieżnej cerze, pełnego niewinności, zdrowia i humoru.
— Ależ upiec nas chce to słońce! Proszę, niechaj i pani zechce spuścić firankę u swego okna — rzekła do swej sąsiadki.
Tuż obok siostry Hyacynty, siedząca w kąciku pani de Jonquière, trzymająca na swych kolanach niewielką torbę podróżną, spuściła teraz zwolna firankę. Pani de Jonquière była dobrej tuszy, brunetką a pomimo, iż miała córkę dwudziesto-czteroletnią, zachowała jeszcze ponętne resztki urody. Córka jej, Remonda, jechała tymże pociągiem, lecz wsiadła do wagonu pierwszej klasy w towarzystwie pani Desagneux i pani Volmar, dwóch dobrodziejek Przytułku.
Pani de Jonquière, piastująca urząd dozorczyni jednej z sal szpitala Matki Boskiej Bolesnej w Lourdes, nie opuszczała swych chorych w czasie podróży. Na zewnątrz przedziału, który zajmowała, kołysało się na karcie wypisane jej nazwisko i stosownie do przepisów pod jej nazwiskiem wymienione były dwie zakonnice dodane jej do pomocy. Pani de Jonquière, była wdową; mąż, straciwszy majątek, pozostawił jej, prócz córki, zaledwie cztery do pięciu tysięcy franków dochodu, z którego żyła skromnie, mieszkając w podwórzu przy ulicy Vaneau. Była ona wielce dobroczynną i litościwą, cały swój czas poświęcając na usługi Szpitala i Przytułku Matki Boskiej Zbawicielki; czerwony krzyż tej instytucyi widniał na ciemnej, wełnianej jej sukni. Z natury dumna, lubiła być chwaloną i kochaną, nie opuszczała też nigdy corocznej wyprawy pielgrzymów do Lourdes, zadawalniając tym sposobem nałóg swej natury i potrzebę swego serca.
— Masz racyę, moja siostro, zabierzmy się do zagospodarowania się tutaj. Niewiem dlaczego zajęłam sobie ręce trzymaniem tej torby.
Mówiąc to, wsunęła worek podróżny pod ławkę, tuż koło siebie.
— Niech pani zaczeka — rzekła siostra Hyacynta — usunę gdzie ten kubeł z wodą, bo on pani zawadza, ruszyć się nie pozwalając.
— Ależ nie, on nie zawadza. Zostaw go, moja siostro. Przecież trzeba, aby gdzieś stał, więc niechaj tu pozostanie.
I obydwie zabrały się do porządkowania rzeczy rozstawionych w wagonie, pragnąc by w najdogodniejszych warunkach dla ich chorych odbyła się oczekująca ich podróż. Martwiły się, że nie mogą wziąść Maryi do swego przedziału, lecz ona nie chciała się rozstawać z Piotrem i z ojcem; sąsiadując z nią wszakże, przechylały się często ku niej przez nizkie przegrodzenie, dzielące przedziały wagonu, który w pięciu swych przegrodzeniach, mieszczących po dziesięć miejsc każde, stanowił jakby jedną salę wspólną, objąć się dającą okiem przy każdej sposobności. Żółte gołe ściany drewnianego wagonu pokrywał biały sufit, nadając mu wygląd istotnej sali szpitalnej, sali w nieładzie, jakby na prędce urządzonego ambulansu. Z pod ławek wychylały się na wpół tylko ukryte przeróżne miednice, gąbki, szczotki, miotły i różne inne niezbędne przedmioty. Pociąg nie przyjmował bagaży, tłomoczki więc, walizki, drewniane skrzyneczki, pudełka z kapeluszami, worki i koszyki, gromadziły się tu bezładnie, tworząc stosy starych i nędznych gratów, pozwiązywanych sznurkami; prócz tych przedmiotów rzuconych na ziemi, takież same mnóstwo rupieci kołysało się w powietrzu i na ścianach, wisząc na klamkach i metalowych wieszadłach. Wśród tej starzyzny leżeli na wązkich materacach obłożnie chorzy, zajmując po kilka miejsc; rzucani oni byli ruchem pociągu i trzęsieniem kół warkotliwych jak martwe, bezwładnie zbite szmaty; inni, mniej z sił wyzuci, siedzieli wsparci o drewniane ściany a głowy ich spoczywały na poduszkach, uwydatniających zniszczone bólem ich rysy. Podług przepisów, w każdym przedziale znajdować się była powinna dama szpitalna. Na przeciwnym krańcu wagonu przewodniczyła druga zakonnica reguły Wniebowzięcia N. Panny, siostra Klara. Zdrowsi pielgrzymi powstawali z miejsc, pili już i jedli. Cały jeden przedział zajęty był przez dziesięć pielgrzymujących niewiast; siedziały one stłoczone jedna przy drugiej; były między niemi młode i stare, lecz wszystkie odrażającej aż do smutku szpetności. Okna były szczelnie zamknięte z powodu znajdujących się w wagonie suchotników; gorąco stawało się coraz duszniejsze a wyziewy z każdą chwilą ostrzej się wydzielające, czyniły atmosferę zatrutą i jakby potęgującą się w swem zakażeniu, za każdem poruszeniem kół, biegnących po szynach z całym rozpędem.
Dojeżdżając do Juvisy, skończono odmawiać koronkę. O szóstej, pociąg jak burza minął stacyę Brétigny a siostra Hyacynta powstała ze swej ławki. Miała ona sobie powierzone kierowanie modłami, których kolej i treść mieściła się w niebiesko oprawnych książeczkach, trzymanych w ręku przez każdego z obecnych.
— Odmówimy „Anioł Pański“, moje dzieci, rzekła z uśmiechem i po macierzyńsku, co dawało niezrównanego wdzięku i słodyczy, młodocianej jej postaci.
„Ave“ następowało teraz jedno po drugiem. Właśnie wraz z ich ukończeniem, Piotr i Marya zwrócili uwagę swą na dwie kobiety, siedzące w dwóch kątach tego co i oni przedziału. Jedna z nich znajdująca się po stronie Maryi, tuż przy jej nogach, miała pozór mieszczki; blondynka, szczupła i wątła, mogła mieć lat trzydzieści kilka, lecz zwiędnięta była przedwcześnie. Starała się ona zajmować jaknajmniej miejsca; ubrana była ciemno a bezbarwne jej włosy otaczały twarz wązką, bolesną, tchnącą bezgranicznym smutkiem i sieroctwem. Naprzeciw niej siedząca kobieta, po tejże stronie co Piotr, wyglądała na wyrobnicę w tymże samym wieku, na głowie miała czarny czepek a twarz jej zniszczona nędzą i troską pochylała się ku siedmioletniej dziewczynce, którą trzymała na swych kolanach. Dziecko tak było blade, mizerne i jakby strawione chorobą, iż wyglądało zaledwie na lat cztery. Nosek miało jakby ściśnięty, powieki niebieskawo odbijające od cery swej woskowej i nie miało siły wymawiania wyrazów; jęczało tylko z cicha a od czasu do czasu donośniej, rozdzierając swą skargą serce pochylonej nad nim matki.
— Możeby ona zjadła trochę winogron? — odezwała się cicho dotychczas zachowująca się kobieta wyglądająca na mieszczkę — mam winogrona w koszyku...
Dziękuję pani — odpowiedziała jej nieszczęśliwa matka. — Pije tylko mleko i to jeszcze... W każdym razie mam z sobą zapasową butelkę.
A ulegając potrzebie podzielenia się i zwierzenia ze swą biedą, opowiedziała swoje dzieje. Nazywała się Vincent, mąż jej, pozłotnik, zmarł z suchot. Sama zostawszy z małą swą córeczką, szyła dniem i nocą, by wychować ukochane swoje dziecko. Wtem choroba na nie spadła. Od czternastu miesięcy ubóstwiana przez nią Róża, bezustannie jest chorą, coraz ciężej chorą, niknie z dniem każdym, lżejszą i mniejszą jest niż przed laty. Nie wiedząc co począć w swem nieszczęściu, zrozpaczona matka weszła dnia jednego do kościoła, chociaż nie miała tego zwyczaju a rzuciwszy się na kolana błagać poczęła o zdrowie dla swej Róży. Zamodlona, posłyszała głos, rozkazujący jej zawieźć dziecko do Lourdes, gdzie N. Panna ulituje się jej nędzy... Nie znała ona nikogo mogącego ją objaśnić o urządzanych drogą składek pielgrzymkach, miała więc myśl jedną i jedyną: pracować, oszczędzać, by za uzbierane pieniądze kupić bilet i podążyć do miejsca zbawienia, i oto jedzie do cudami słynącej groty, mając zaledwie trzydzieści susów w kieszeni i butelkę mleka dla Róży, chociaż dla siebie nawet o kawałku chleba zapomniała.
— Na jaką chorobę cierpi to biedne maleństwo? — zapytała słuchająca opowiadania sąsiadka.
— Ach, zkądże można to wiedzieć! Doktorzy nazywają choroby po swojemu... Rozpoczęło się od lekkich bólów w żołądku. Później brzuszek cały jej opuchnął i cierpiała wtedy bardzo, o tak bardzo, iż łzy płynęły na ten widok. Teraz opuchlina zeszła, brzuszek ma płaściutki, ale opuściły ją siły, nie może się utrzymać na chudych swych nóżkach; rozpływa się i niknie w bezustannych potach...
W tem Róża jęknęła głośniej, podnosząc powieki a pobladła ze wzruszenia matka pochyliła się znów nad nią.
— Skarbie ty mój najdroższy, co tobie?... Może napić się chcesz trochę?...
Lecz dziewczynka, zaledwie ukazawszy zmącone, blado-niebieskie swe oczy przymknęła je natychmiast, nie odpowiedziawszy ani słowa i znów zapadła w swe omdlenie, równie prawie biała jak biała jej sukienka, w którą przystroiła ją matka, narażając się na koszt dla siebie ciężki, lecz chcąc N. Pannę łaskawszą uczynić dla białego swego dzieciątka.
Po chwili milczenia, pani Vincent rzekła do sąsiadki:
— A pani dla siebie jedzie do Lourdes?... Widać to wreszcie, że jesteś pani chorą.
Lecz zapytana wzruszyła się bardzo i zasuwając się głębiej w swój kącik, szepnęła:
— Nie, nie, ja nie jestem chora... Bóg by dał, abym nią była! Mniej bym cierpiała.
Nazywała się Maze i serce miała dotknięte srogiemi niedolami. Wyszła zamąż z miłości za tęgiego, wesołego i młodego mężczyznę, lecz po roku nieprzerwanych miodowych miesięcy, opuścił on swą żonę. Podróżując po Francyi bezustannie, jako reprezentant handlowy pewnego sklepu biżuteryjnego, zarabiał on niemało pieniędzy, w domu nie zjawiał się prawie nigdy a z sobą woził kochanki. Żona nie przestała go kochać, cierpiała więc okrutnie, wreszcie w rozpaczy zaczęła szukać pocieszenia w religii. Zdecydowała się teraz na podróż do Lourdes, by ubłagać N. Pannę o nawrócenie się do niej męża o powrócenie jej ukochanego.
Pani Vincent niedobrze rozumiała o co właściwie chodziło pani Maze, odczuła wszakże, iż ta kobieta jest głęboko nieszczęśliwą i dalej spoglądając na siebie, rozmawiały z sobą — kobieta przez męża opuszczona i konająca w swej żądzy z konającą z boleści matką, pochyloną nad umierającem swem dziecięciem. Piotr i Marya słyszeli opowiadanie tych dwóch niewiast. Gdy zapadło chwilowe milczenie, Piotr zapytał się wyrobnicy, dlaczego nie zapisała się w poczet chorych wysyłanych na koszt Przytułku. Stowarzyszenie pod wezwaniem Matki Boskiej Zbawicielki, założone zostało po wojnie 1870 r. przez o.o. augustyanów Wniebowzięcia, w celu modlenia się za Francyę i ku większej chwale Kościoła jednoczącego wszystkich na swem łonie w imię modlitwy i pobożnych uczynków. Staraniem o.o. augustyanów pielgrzymki do miejsc świętych przybierają od lat dwudziestu coraz to większe znaczenie, we Francyi coraz są liczniejsze i lepiej zorganizowane; oni to powzięli myśl urządzania corocznie narodowej pielgrzymki do Lourdes w drugiej połowie sierpnia. Umiejętna organizacya zakreślonych przez nich planów, udoskonala się stopniowo; jałmużny spływają ze stron świata całego na wyprawianie biedniejszych pątników i chorych, przedstawianych ojcom przez każdą parafię; oni zaś weszli w ugodę z zarządami kolei żelaznych, czyniących im ustępstwa. W dozorowaniu porządku w tego rodzaju wyprawach, dopomagają im zakonnice zakonu Wniebowzięcia N. Panny, oraz członkowie a zarazem dobrodzieje Przytułku Matki Boskiej Zbawicielki, tak mężczyźni jak i kobiety. Należą oni w znacznej części do rodzin możnych i bogatych, na czas wszakże pielgrzymki podlegają rozkazom dyrektora wyprawy, doglądają chorych, przenoszą ich i pilnują porządku, stosownie do istniejących przepisów. Chorzy, chcący korzystać z pielgrzymki organizowanej corocznie, powinni zrobić podanie piśmienne a raz przyjęci w liczbę pielgrzymujących nie ponoszą żadnych wydatków ani na bilet kolejowy, ani na życie i mieszkanie na miejscu. Staraniem stowarzyszenia zabieranymi są ze swego mieszkania i do niego odwożeni po odbytej pielgrzymce; co najwyżej więc powinni z sobą zabrać mały zapas żywności na czas jazdy koleją. Wyznać należy, iż zarząd Przytułku uwzględnia przedewszystkiem podania osób specyalnie poleconych przez księży lub pobożnych dobrodziejów, którzy dopilnowali, aby ich protegowani mieli należne papiery zgromadzone i dołączone wraz ze świadectwami lekarzy. Z chwilą zapisania chorych na listę podróżnych, stają się oni niejako własnością członków Przytułku, nie potrzebują już wtedy myśleć o niczem, bo za nich pomyślano. Są oni już tylko cierpiącemi ciałami, na które cud ma spłynąć uzdrawiająco, za pośrednictwem rąk braterskich, zajmujących się niemi...
— Pani powinnaś była — mówił Piotr do matki schorzałej dziewczynki — udać się do proboszcza swojej parafii. To biedne dziecko zasługiwało na współczucie i byłoby najniezawodniej przyjęte.
— Nie wiedziałam, że można było tak uczynić.
— Więc jakżeś sobie pani poradziła?
— Kupiłam bilet tam, gdzie mi poradziła znajoma czytująca dzienniki.
Mówiła ona o biletach kolejowych po cenie bardzo zniżonej, które sprzedawano pątnikom niechcącym korzystać z dobroczynności Przytułku. Marya, słuchając tej rozmowy, opanowana była wielką litością a zarazem trochą wstydu: wszak ona, nie będąc zupełnie pozbawioną środków materyalnych, jechała jednak darmo, dzięki pośrednictwu Piotra, podczas gdy ta biedna matka wraz z chorem swem dzieckiem zapłaciła swą podróż krwawo zapracowanemi przez siebie pieniędzmi!...
Wtem, gwałtowniejsze targnięcie pociągu wyrwało z jej piersi krzyk bólu.
— Ojcze, podnieś mnie trochę! Nie mogę już uleżeć na plecach.
Pan de Guersaint usadowił ją inaczej, poczem westchnęła głęboko. Pociąg minął zaledwie Etampes, dopiero półtory godziny minęło od wyjazdu z Paryża a już zmęczenie dokuczać poczynało; słońce paliło coraz gwałtowniej a kurz i hałas wzmagać się zdawały. Pani de Jonquière powstała ze swej ławki i, przechyliwszy się przez przegrodzenie, dodawała Maryi otuchy; powstała następnie i siostra Hyacynta a klasnąwszy wesoło w ręce, chcąc, by zwrócono na nią uwagę i usłyszano w całym wagonie co powie, zawołała:
— Uspokójmy się! Uspokójmy i nie myślmy o dokuczających nam cierpieniach! Módlmy się, śpiewajmy, a N. Panna zwróci ku nam swe wejrzenie.
I rozpoczęła różaniec według słów ułożonych na cześć Matki Boskiej z Lourdes; chorzy i pielgrzymi złączyli z nią swe głosy. Pierwsza koronka składała się z pięciu radosnych tajemnic: Zwiastowanie, Nawiedzenie, Narodzenie się, Oczyszczenie i Odnalezienie Jezusa. Następnie, wszyscy chórem rozpoczęli śpiew: „Ukórzmy się przed niebiańskim archaniołem...“ Głosy rwały się miejscami, przygłuszone turkotem kół pociągu; słychać było tylko jakby przygłuszony ryk stada, duszącego się w głębi zamkniętego wagonu, pędzącego bez końca w dal coraz głębszą.
Pan de Guersaint, jakkolwiek był pobożny, nigdy wszakże nie zdołał modlić się dość uważnie, aż do ukończenia rozpoczętej kantyczki. Wstawał, to znów siadał. Wreszcie wsparłszy się łokciem o deskę pomiędzy swoim a sąsiednim przedziałem, rozpoczął półgłosem rozmowę z jednym z chorych, opierających się plecami o przegrodzenie. Pan Sabathier mógł mieć lat piędziesiąt, krępy, z wielką lecz poczciwą twarzą, głowę miał zupełnie łysą. Chory był od lat piętnastu na rozstrój nerwowy, dokuczający mu atakami, nogi zaś miał zupełnie bezwładne; towarzyszyła mu w podróży żona, która co chwila zmieniała mu pozycyę nóg jego martwych a jednak dokuczających nadmiernym ciężarem, jak gdyby z ołowiu były ulane.
— Tak panie, jestem byłym profesorem piątej klasy w liceum Charlemagne w Paryżu. Zrazu myślałem, że mi dolega zwyczajny reumatyzm. Bóle wszakże szybko wzmagać się poczęły, jak gdyby mi kto rwał muskuły rozpalonemi obcęgami. Po dziesięciu latach, choroba opanowała całe moje ciało. Szukałem porady u najsławniejszych lekarzy, jeździłem do wszystkich wód możliwych. Obecnie cierpię znacznie mniej, lecz za to powstać nie mogę z fotela... W nędzy dokuczającego mi ciała mojego, ukorzyłem się, i ja, niedowiarek, nawróciłem się ku Bogu; żyję obecnie nadzieją, że Matka Boska w Lourdes ulituje się nademną i uzdrowić mnie raczy.
Zainteresowany słowami profesora, powstał Piotr i, wsparłszy się o przegrodzenie, słuchał jego opowiadania.
— Czyż nie mamy racyi utrzymywać, iż cierpienie najskuteczniej budzi duszę z uśpienia? Już siódmy rok, jak pielgrzymuję do Lourdes, nie wątpiąc, iż zostanę uleczony. Mam głębokie przekonanie, iż N. Panna uzdrowi mnie tym razem. Tak, tak, będę jeszcze chodził o własnych siłach i na własnych nogach, jadę tam pełen nadziei i wiary!...
Pan Sabathier przerwał rozmowę a zwracając się do żony, poprosił, by mu przesunęła nogi na lewo. Piotr patrzał na niego, dziwiąc się wytrwałości wiary tego człowieka, należącego do umysłowo wykształconych ludzi, którzy tak chętnie i powszechnie są wolteryanami. Jakim sposobem wiara w cud powstała i zakorzeniła się w tym mózgu? Zapewne było tak jak sam objaśniał, dokuczliwość bólów wywołała potrzebę łudzenia się i wykwitła ztąd iluzya, ta odwieczna pocieszycielka...
— Widzicie panowie, ciągnął dalej profesor, ja, tak jak i moja żona, przybrani jesteśmy w szaty ubóstwa; w tym roku bowiem, chciałem odbyć pielgrzymkę w postaci nędzarzy drogą łaski jadących, by N. Panna ulitowała się nademną, jak lituje się nad nędzarzami, których za dzieci swoje uważa... Tylko nie chcąc krzywdzić kogoś prawdziwie biednego, a którego miejsce zajmuję, złożyłem do kasy Przytułku sumę piędziesięciu franków, co dozwala mi mieć jednego pielgrzyma jadącego moim kosztem... taki jest zwyczaj. Widziałem nawet tego mojego pątnika. Pokazano mi go na dworcu kolejowym w Paryżu. Podobno cierpi na suchoty. Wydało mi się, że jest bardzo chory, o tak, bardzo z nim źle...
Zapadła chwila milczenia.
— Niechajże go uleczy łaska cudowna N. Panny wszechmogącej, o jakże byłbym wtedy szczęśliwy! Lecz może zbyt wiele żądam...
I troje tych ludzi rozmawiało z sobą długo, odosobniając się niejako od reszty pątników zalegających wagon. Rozmawiali z razu o medycynie, później potoczyła się gawędka o architekturze na widok wieżyczki kościelnej ujrzanej w przejeździe na stoku wzgórza, a którą wszyscy inni pielgrzymi powitali znakiem krzyża świętego. Wśród tego tłumu cierpiących i odrętwiałych umysłowo przez zbyt ciężką nędzę, młody ksiądz i dwaj jego towarzysze zapomnieli chwilowo w jakiem się znajdują otoczeniu i dali się unieść rozmowie zdradzającej nawyknienia ludzi wykształconych. Minęła tak godzina, odśpiewano tymczasem dwie litanie a pociąg przepędził koło stacyi Toury i Aubrais. Dojeżdżali do Beaugency, gdy przerwali rozmowę, posłyszawszy klaśnięcie rąk siostry Hyacynty, rozpoczynającej swym świeżym i donośnym głosem:
— „Parce, Domine, parce populo tuo...“
Śpiew popłynął zlanemi z sobą głosami, kołysząc się na powstających coraz to nowych falach, modlitwą usypiającą bóle, egzaltująca nadzieje, ogarniającą całą istotę umęczonych i płonących ku łasce uzdrowienia i cudu, ku której podążano tak gdzieś daleko...
Gdy Piotr siadł na swe miejsce, ujrzał, że Marya bardzo jest bladą i że zamknięte ma powieki; z kurczowych, bolesnych drgnień jej twarzy, widział wszakże, iż nie śpi.
— Czy bardziej cierpisz? — zapytał.
— O tak, strasznie cierpię. Chyba nie dojadę. To bezustanne trzęsienie pociągu...
Jęknęła i rozwarła powieki. Była w pozycyi ciała na wpół siedzącej i prawie zemdlona, patrzała kolejno na innych chorych. W sąsiednim przedziale, naprzeciw pana Sabathier, leżała dotychczas tak zwana la Grivotte, leżała prawie bez tchu, jakby martwa, teraz zaś powstała bez żadnej wyraźnej przyczyny. Była to wysoka dziewczyna, mająca lat około trzydziestu, rubaszna a zarazem oryginalna, z twarzą okrągłą i zniszczoną; pomimo tego zniszczenia była prawne piękną, tak dalece ją zdobiły kędzierzawe jej włosy i płomiennie świecące oczy. Miała ona suchoty w trzeciej fazie rozwoju. Zwracając się do Maryi rzekła swym grubym, zachrypniętym, ledwie dosłyszalnym głosem:
— Dobrzeby nam było módz zasnąć, chociażby na chwilkę, nieprawdaż?... Lecz niema sposobu, wszystkie te koła jeździć się nam zdają i kręcić w własnej naszej głowie.
Pomimo, iż mówienie męczyło ją bardzo, uwzięła się mówić, opowiadając o sobie różne szczegóły. Była robotnicą, i od lat bardzo już dawnych przerabiała wełniane materace, wraz ze swą ciotką, pracującą w podwórzach dzielnicy Bercy. Przypisywała swoją chorobę zatrutej nieczystościami wełnie, której odpadków nałykała się niemało przy swej robocie. Od lat pięciu żyła prawie wyłącznie w szpitalach a zmieniając je często, poznała je wszystkie w Paryżu. Wspominała poufale z nazwiska najznakomitszych lekarzy paryzkich. W szpitalu Lariboisière zakonnice, zauważywszy w niej zamiłowanie do uroczystości i ceremonij religijnych, namówiły ją do modlitwy i pobożności, zapewniając przytem, że Matka Boska z Lourdes czeka jej przybycia, by udarować ją zdrowiem.
— Oj zapewne, że zdrowia mi potrzeba. Doktorzy mówią, że już mi brakuje jednej połowy płuc a druga niewiele już warta. Potworzyły się w nich jamy... Najpierw bolało mnie pomiędzy łopatkami i plułam jakby pianą... Następnie wychudłam, ale to wychudłam aż strach było patrzeć. Teraz, ciągle jestem spocona, kaszlę aż mi serce się obrywa a pluć już nie mogę, takie wszystko tam jest gęste... I oto patrzcie państwo, utrzymać się nie mogę na nogach, prawda, że też nic nie jem... bo jeść nie jestem w stanie...
Porwała ją duszność i zbladła śmiertelnie. Po chwili znów się odezwała:
— W każdym razie, wolę być w własnej skórze, aniżeli w skórze tego księdza, który leży w drugim przedziale, zaraz za nami. Ma on tę samą co ja chorobę tylko bardziej rozwiniętą.
Myliła się. Rzeczywiście, po za przedziałem od strony Maryi, leżał na ławce młody misyonarz, brat Izydor, nie można go było widzieć, jak tylko przechyliwszy się przez deski, nie ruszał się on bowiem ze swego materaca, palca nie mając siły unieść. Nie miał on wszakże suchot, lecz zapalenie wątroby, którego się nabawił w Senegalu. Długi, cienki, miał twarz żółtą i suchą, jakby z pargaminu. Wrzody tworzące mu się na wątrobie, przedostały się teraz na zewnątrz a lejąca się z nich ropa wycieńczała go z sił ostatka. Trząsł się jak w febrze, porywały go wciąż wymioty i w bezustannej był malignie. Oczy tylko były pełne życia, i bezdennej miłości. Gorejąc płomiennie, oświetlać się zdawały jego twarz Chrystusową, cierpiącą męki a chociaż twarz ta była pospolitą, chwilami wszakże stawała się nadludzkiej piękności. Pochodził z Bretanii i był jednym z licznych synów tamtejszego chłopa; delikatnej budowy, nie nadawał się do prac rolnych, porzucił więc swój zagon i stał się misyonarzem. Towarzyszyła mu teraz w podróży Marta, jedna z jego sióstr, która porzuciła swą służbę w Paryżu dla niego, poświęcając się w swej dobroci i przywiązaniu do brata, jechała swoim kosztem z zaoszczędzonych pieniędzy.
— Leżałam na ziemi przed pociągiem, ciągnęła dalej la Grivotte, gdy go przyniesiono i wpakowano do wagonu... Aż czterech ludzi go trzymało...
Lecz nie mogła już mówić dłużej. Porwał ją atak silnego suchego kaszlu i powalił na ławkę. Dusiła się a gorączkowo różowe jej policzki przybrały odcień niebieski. Siostra Hyacynta uniosła jej głowę i obtarła serwetą usta, na których krew się ukazała. W tejże samej chwili pani de Jonquière obsługiwała chorą siedzącą naprzeciw. Nazywała się Vêtu i była żoną drobnego zegarmistrza, mającego swój sklepik w biednej dzielnicy Mouffetard; nie był on w możności zamknięcia swego handlu i towarzyszenia żonie do Lourdes. Jechała też ona pod opieką Przytułku, zapisawszy się na listę zwłaszcza dlatego, by nie być samą i opuszczoną w czasie podróży. Ze strachu przed śmiercią wróciła ona na łono Kościoła, o którym słyszeć nawet nie chciała od czasu swej pierwszej komunii. Wiedziała, że musi wkrótce umrzeć, miała bowiem raka w żołądku; twarz jej nieprzytomna, była pomarańczowego koloru, jak zwykle u skancerowanych, wydzieliny jej były czarne jak sadza. Od chwili ruszenia pociągu nie rzekła słowa dotychczas, tak dalece cierpiała; usta jej były jakby zamurowane. Chwyciły ją wymioty, poczem zemdlała. Z ust jej wydostawał się odór przykry do niezniesienia, zatruwający powietrze zarazą smrodliwości odrażającej.
— Niepodobna wytrzymać, szepnęła pani de Jonquière, słabnąc na siłach, trzeba uchylić trochę okno.
Siostra Hyacynta, kończąc układać na ławce nieprzytomną la Grivotte, odrzekła:
— Dobrze, roztwórzmy na chwilę. Leci nie po tej stronie, bo się lękam nowego ataku kaszlu dla mojej chorej. Proszę uchylić okno obok pani.
Gorąco się wzmagało, duszno tu było bardzo wśród ciężkiego i ckliwego powietrza. Uchylone okno przyniosło nieco ulgi. Lecz po chwili nowe wynikło zajęcie z chorymi, trzeba było oprzątnąć niektórych: siostra podawała naczynia, miednice, wylewając nieczystości przez okno wagonu, podczas gdy pani de Jonquière gąbką zmywała mocno wstrząsaną łoskotem kół podłogę. Wreszcie uprzątnęły we dwie wszystko. Nowy atoli kłopot wyniknął. Czwarta chora, dotychczas nieruchomie siedząca z twarzą zakrytą czarną chustką, narzekać poczęła, że jest głodna.
Pani de Jonquière zaofiarowała się z dostarczeniem jej posiłku.
— Nie trudź się, moja siostro. Zaraz pokraję chleb na kawałki.
Marya rozglądająca się z zajęciem po chorych, zaintrygowaną była dotychczas ową chorą, ukrywającą twarz pod czarną chustką. Przypuszczała, że musi mieć jakąś ranę widoczną. Opowiedziano jej tylko, że jest to biedna, chora służąca, rodem z Pikardyi. Musiała opuścić służbę skutkiem choroby i żyła w Paryżu przy siostrze, w żadnym szpitalu nie chciano jej przyjąć, organizm bowiem miała zupełnie zdrowy. Nazywała się Eliza Rouquet i miała lat około trzydziestu. Była niezmiernie pobożna, zapragnęła więc odbyć pielgrzymkę do Lourdes, by tam wymodlić sobie uzdrowienie. Marya czekała teraz z pewną trwogą uchylenia się czarnej jej zasłony.
— Czy ukrojone przezemnie kawałki są dość małe? Czy będziesz mogła wkładać je do ust wygodnie? pytała pani Jonquière z macierzyńską troskliwością.
Z pod chustki wydostawał się głos szorstki, jakby warczenie.
— Tak, dziękuję pani.
Wreszcie czarna chustka rozchyliła się a Marya wstrząsnęła się cała z przerażenia. Nieszczęśliwa Eliza miała twarz, zwłaszcza nos i usta zeszpecone wilkiem. Rozsiadł się, zajmując znaczną przestrzeń, ropą lejące się gnojenie z pod zaschłych skorup rany, wyżerało jej zwolna ciało, sięgając błon śluzowych. Wydłużona jej głowa kształtem do psiej podobna, pokryta była sztywnemi włosami opadającemi na wypukłe, okrągłe oczy. Była przerażająco brzydka. Chrząstki nosowe już prawne doszczętnie miała zniszczone, usta jej zapadły głęboko, wykrzywione w lewo spuchnięciem górnej wargi. Nie były to już usta lecz czeluść ukośna, zbrukana i potworna. Z zielonkawej, olbrzymiej rany z pośrodka twarzy, spływała krwawa rosa zmięszana z ropą.
— Piotrze, patrz tylko! — szepnęła Marya, drżąc z przerażenia.
Ksiądz też zadrżał, spojrzawszy na Elizę Rouquet, wsuwającą sobie ostrożnie maleńkie kawałki chleba w krwawą jamę, będącą jej ustami. Wszyscy w wagonie pobledli na widok potworności nieszczęsnej chorej. Jedna i ta sama myśl zawrzała w sercach obecnych wzdychających z wiarą nadziei cudu. O Panno Najświętsza! Panno wszechmogąca, uczyń cud i ulecz straszliwą ranę!
— Dzieci kochane, nie myślmy o sobie, jeżeli chcemy uzyskać uzdrowienie — powtarzała siostra Hyacynta z uśmiechem pełnym wiary.
I rozpoczęto odmawiać drugą koronkę o tajemnicach pięciu boleści: Jezus w ogrodzie Oliwnym, Biczowanie Jezusa, Jezus ukoronowany cierniową koroną, Jezus krzyż swój dźwigający, Śmierć Jezusa na krzyżu. Następnie odśpiewano: „W Tobie, Najświętsza Panno, ufność naszego ratunku składamy...“
Pociąg był już teraz za Blois, podróż trwała już przeszło trzy godziny. Marya odwróciła swą uwagę i oczy od Elizy Rouquet a patrząc w stronę przeciwną, dostrzegła w kącie siedzącego człowieka w tymże przedziale, gdzie spoczywał w swych bólach brat Izydor. Był on ubrany biednie w czarny wytarty surdut, i zdawał się być młodym, chociaż broda jego rzadko rosnąca prawie siwą była. Mały i wychudzony, twarz miał pozapalaną i zalaną potem, zdawał się cierpieć ból jakiś niezmierny. Siedział nieruchomy, nie odzywał się do nikogo, zasunięty głęboko w swym kąciku, patrzał przed siebie szeroko rozwartemi oczami. Wtem Marya zauważyła, iż opadły mu powieki i stracił przytomność.
Zwróciła nań uwagę siostry Hyacynty.
— Siostro, patrz proszę. Zdaje się, że ten pan zemdlał.
— Gdzie moje dziecko?
— Ot tam, patrz ten, któremu głowa tak zwisła.
Wzruszenie opanowało wszystkich, zdrowsi powstali, by zobaczyć co się stało. A pani de de Jonquière przyszło na myśl polecić głośno Marcie, siostrze chorego misyonarza, by cuciła zemdlonego, uderzając go w dłonie.
— Pytaj go, niech ci powie, co go właściwie boli.
Marta wykonała co jej polecono, zarzucając go pytaniami, lecz nie odpowiadał jej jak tylko jęczeniem z oczami wciąż zamkniętemi.
Jakiś głos trwożny zawołał:
— Umrze najniezawodniej.
Strach ogólny wzmagać się począł, mówiono głośno, każdy dawał rady i wskazówki, krzycząc je z końca wagonu. Nikt nie znał tego człowieka. Nie był zapisany pomiędzy pątnikami z Przytułku, nie miał bowiem na szyi białej karty jadących darmo w białym pociągu. Któś zaczął opowiadać, że widział go na dworcu kolejowym w Paryżu, przybył na kilka minut przed odejściem pociągu, wsiadł zaraz do wagonu i osunął się w ten kąt, gdzie teraz siedzi i zamiera, z wyrazem bezgranicznego zmęczenia. Od chwili, gdy wsiadł do pociągu, nie słyszano jego głosu. Teraz dopiero, ktoś dostrzegł jego stary cylinder wiszący po za nim a przy wstążce opasującej kapelusz, widniał bilet jazdy.
Naraz siostra Hyacynta zawołała:
— Zaczyna oddychać! Zapytajcie go jak się nazywa.
Marta ponowiła znów pytania, lecz nieznajomy odpowiedział tylko skargą, wypowiedzianą ledwie że dosłyszalnym głosem:
— O jakże cierpię...
I od tej chwili te tylko słowa powtarzał co czas jakiś. Na wszystkie pytania: kim jest? zkąd pochodzi? co go boli? czem ulżyć mu można? odpowiadał monotonnym jękiem skargi bolesnej:
— O jakże ja cierpię... o jakże ja cierpię...
Siostra Hyacynta wrzała z niecierpliwości. Ten człowiek cierpi a ona pomódz mu nie może, w innym niż on będąc przedziale! Postanowiła przesiąść się zaraz na pierwszej stacyi. Tylko, że pociąg zatrzymywał się tak rzadko! Bolała nad tem bardzo, tem więcej, że nieznajomy znów stracił przytomność.
— Umiera, umiera! — odzywały się głosy.
Boże mój! cóż tu począć? Siostra Hyacynta wiedziała, że tymże samym pociągiem jechał ksiądz Massias ze olejami świętemi, w pogotowiu będąc do namaszczenia konających; corocznie bowiem w czasie podróży do Lourdes, umierało kilka osób z pomiędzy jadących. Miała ochotę dać sygnał i pociąg zatrzymać, lecz nie stawało jej odwagi. Wiedziała również, iż jest przy pociągu wagon, w którym siostra Franciszka dysponuje różnemi kordyałami i gdzie jest lekarz z podręczną apteczką. Miała wszakże nadzieję, iż chory dotrwa do Poitiers, gdzie się pociąg zatrzyma na pół godziny a wtedy będzie można zająć się tym biedakiem, udzielając mu pomocy lekarskiej. Lecz jeżeli umrze on tymczasem? Nieznajomy wciąż leżał bez przytomności, lecz oddychał regularniej, można było myśleć że zasnął.
— Umrzeć — nie dojechawszy do Lourdes! — szepnęła z przerażeniem Marya. — Umrzeć nie ujrzawszy ziemi Obiecanej...
Pan de Guersaint uspokajał córkę, lecz ona skarżyć się poczęła:
— Ja też cierpię, cierpię bardzo!
— Nie trać nadziei, Maryo — rzekł Piotr — N. Panna czuwa nad nami.
Marya nie mogła już dłużej usiedzieć, i trzeba było ją ułożyć w wązkiej jej trumnie. Ojciec wraz z księdzem Piotrem unieśli ją z troskliwą ostrożnością, najlżejsze bowiem stuknięcie wyrywało chorej jęki bólu. Leżała teraz bez tchu, rzec było można iż umarła, tak dalece blada jej twarz nieruchomie odbijała od wspaniałych blond włosów.
Już blizko od czterech godzin pociąg pędził i pędził naprzód bezustannie. Wagon szamotał się i rzucał ustawicznie, był bowiem jednym z ostatnich z długiego szeregu innych, liny i łańcuchy skrzypiały, towarzysząc hałaśliwemu, szalonemu turkotowi kół. Przez okna na wpół otwarte płynął kurz rozpalony i duszący; upał stawał się straszny, a bezbarwne niebo zaścielało się ciężkiemi chmurami, zapowiadającemi burzę. Powietrze, jakiem oddychano w wagonie, zdawało się być żarem buchającym z ogniska; pomimo tej spiekoty w każdym przedziale podobnym do rzuconej w wir szuflady, pielgrzymi jedli, chorzy zaspakajali naturalne swe potrzeby, zatruwając zepsute i tak powietrze, a jęki bólu, głośne modlitwy i śpiewy dopełniały odurzającego grozą stanu rzeczy.
Marya czuła się coraz gorzej; podróż w tych warunkach równie źle oddziaływała i na innych chorych. Mała Róża, wciąż spoczywająca na kolanach zrozpaczonej swej matki, bledziutka była tak bardzo, iż pani Maze kilkakrotnie pochyliła się ku niej i ujęła jej rączkę, przekonana będąc, że już skonała. Pani Sabathier co chwila zmieniała pozycyę nóg swego męża, czuł w nich bowiem ciężar tak wielki, iż odrywać się one zdawały od bioder. Brat Izydor krzyczał teraz z bólu, chociaż leżał nieporuszony, Marta, chcąc ulżyć jego męce, uniosła go i trzymała w swem objęciu. La Grivotte zdawało się że zasnęła, lecz wydawała głośne czkanie a krew wazką smugą sączyła się z jej ust uchylonych. Pani Vêtu womitowała smrodliwą zgnilizną. Eliza Rouquet nie zasłaniała już teraz ohydnej swej rany, pożerającej twarz jej potworną. A nieznajomy wciąż w swoim kącie wydawał śmiertelne chrapanie, oddychając ze świstem ciężkim i urywanym, jakby lada chwila miał skonać. Napróżno siostra Hyacynta wraz z panią de Jonquière zdwajały swą miłosierną działalność, chwilowo tylko odurzając ułudnie tyle straszliwego cierpienia. Zmorą się być zdawała ta jazda w wagonie nędzy i bólu, w wagonie pędzącym z szaloną szybkością, rzucanym wśród łoskotu, zawieszonym wewnątrz łachmanami i staremi tobołkami, kołyszącemi się bezustannie; po nad całą tę okropność, wyrywał się w wciąż trwający śpiew litanij, zawodzony piskliwemi, żałosnemi głosami dziesięciu pielgrzymujących niewiast, które zbite w jednym przedziale, ciągnęły swe modły na fałszywą nutę, upajając się swem nabożeństwem.
Piotr pogrążył się w zadumę. Myślał i odtwarzać się starał wnętrza innych wagonów tego białego pociągu, w którym mieszczono zazwyczaj najciężej chorych pątników. Wszystkie te wagony napełniał ból równie srogi, jęczało zatem i wyło w swej nędzy, trzystu chorych i pięciuset pielgrzymów. Pomyślał następnie o innych pociągach jadących dziś z Paryża do Lourdes. O pociągach szarym i niebieskim, jadących przodem, o pociągach zielonym, żółtym, różowym, pomarańczowym, które podążały z tyłu, po za pociągiem białym. Więc na całej linii szyn lśniących, rwały biegiem szalonym pociągi wyprawiane co godzina z Paryża.
Przyszło mu na myśl jeszcze, iż nie sam Paryż tylko słał dziś pielgrzymów ku miejscu słynącem cudami. Pociągi dążyły jeszcze z Orleanu, Mans, Poitiers, Bordeaux, Marsylii i Carcassonne. Francya cała przecinaną dziś była w przeróżnych kierunkach niezliczoną ilością pociągów napełnionych ludźmi cierpiącymi; jechali oni wszyscy ku świętej Grocie, by stanąć w trzydziesto tysiącznym zastępie u stóp Panny Przenajświętszej. Ciągnęli tam pątnicy nietylko w dniu dzisiejszym; prawie, że bezustannie przez rok okrągły, przybywali do Lourdes pielgrzymujący, nietylko z Francyi lecz ze wszystkich stron Europy i świata. Pobożność gnająca ich ku Grocie, gromadziła ich corocznie w liczbie trzechkroć stu tysięcy, bywały zaś lata, gdy pół milionowe zbiegowisko nędzarzy korzyło się u stóp N. Panny, łaknąc od niej cudu.
Piotr wsłuchiwać się zdawał w grzmot huczących pociągów wywoływanych swą wyobraźnią. Dążyły one zewsząd, kierując się ku jednemu celowi, ku rozpadlinie między skałami, ku Grocie jarzącej się od świateł, pozapalanych tysiącami woskowych gromnic. Pociągi grzmiały donośnym hukiem wśród jęku i wycia bólami nękanych nędzarzy a po nad tem płynęły falami śpiewy pobożnych modłów żałosnych.
Te ruchome, do kół przytwierdzone szpitale rozsadzały tłumy zbitych w ich wnętrzu i wijących się w bólach nędzarzy, dążących ku źródłu uzdrowienia. Szalona żądza ulgi wstrząsała niemi wśród wyziewów najohydniejszej ckliwości. Pędziły te szpitale, pędziły wciąż i bez końca, unosząc w swem wnętrzu całą okropność nędzy tego świata, dążąc ku boskiemu czarowi ułudy, dać mającej hojnie zdrowie schorzałym i pocieszenie strapionym.
Bezmierna litość wezbrała serce Piotra; ukorzył się on przed ogromem boleści ludzkich, rozmodlił się, myśląc o cierpieniu niszczącem jestestwo słabego, bezbronnego w swej nagości człowieka. Zamierał teraz pod ciężarem smutku, a płomienne porywy bezgranicznej litości rozpaliły w nim namiętne poczucie braterstwa ku ludziom i wszelkiemu bytowi.
O godzinie wpół do jedenastej, gdy pociąg minął stacyę Saint-Pierre-des-Corps, siostra Hyacynta dała znak, by rozpoczęto odmawiać trzecią koronkę o pięciu Tajemnicach Światłości: Zmartwychwstanie Pana Naszego, Wniebowstąpienie Pana Naszego, Zstąpienie Świętego Ducha, Wniebowzięcie N. Panny, Koronacya N. Panny. Śpiewano następnie koronkę Bernadetty. Składa się ona z sześciu tuzinów zwrotek, a na końcu każdej dodaje się „Pozdrowienie Anielskie“. Długa ta pieśń, jest jakby ukołysaniem, wnika ona i władnie istotą śpiewających, pogrążając ich wpół senną ekstazę w oczekiwaniu radosnego cudu.




II.

Pociąg teraz biegł żyzną i zieloną okolicą Poitou. Ksiądz Piotr patrzał na ścielące się łany i migające przed oknami wagonu drzewa, które przestał wkrótce rozeznawać, zatopiwszy się w zadumę. Ukazał się na chwilę, szybko wyminięty kościół, pielgrzymi powitali go znakiem krzyża świętego. Pociąg miał dotrzeć do Poitiers o godzinie dwunastej i minut trzydzieści pięć. Pędził wciąż monotonnym swym biegiem, podczas gdy zmęczenie podróżnych coraz stawało się większe, skutkiem wzrastającego gorąca, ciężkością swoją zapowiadającego burzę. Piotr zapadł teraz w tak głęboką zadumę, iż bezustannie rozlegające się w wagonie śpiewy pobożne dolatywały uszu jego zmącone i niewyraźne, jakby odgłos daleko gdzieś rozbijających się fali morskich.
Zapominając teraźniejszości, pogrążył się w rozpamiętywaniu ubiegłych chwil swego życia. Sięgnął pamięcią w najodleglejsze jego krańce. Uprzytomnił sobie domek w Neuilly pod Paryżem, domek, w którym się urodził i gdzie dotychczasowo stale zamieszkiwał. Jakże pełne spokoju i pracy było to ustronie! W ogrodzie rosło kilka drzew wyniosłych a żywy strzyżony płotek przypierający do nizkiego muru, oddzielał posiadłości rodziców Piotra od ogrodu i domu sąsiedniego.
Miał wtedy lat trzy, może cztery; w dzień letni i pogodny, w cieniu wielkiego kasztana, widział siedzących przy stole, jedzących śniadanie ojca i matkę, oraz starszego swego brata. Twarzy swego ojca nie mógł uprzytomnić sobie wyraźnie, widział ją rozpływającą się, jakby zatartą. Ojciec Piotra, Michał Froment, był słynnym swego czasu chemikiem, członkiem Instytutu, w domu zaś najchętniej zamykał się w swojem laboratoryum, które urządził sobie, osiedliwszy się w spokojnem Neuilly.
Jeżeli nie pamiętał wyraźnie postaci ojca, widniała natomiast przed nim jasno postać brata; Wilhelm miał podówczas lat czternaście i znajdował się dziś w domu skutkiem wakacyj szkolnych. Pamiętał również matkę, cichą i słodką, z oczami pełnemi dobroci. Znacznie później dowiedział się, ile matka jego przecierpiała w życiu. Była wierzącą i pobożną, zgodziła się zaś wyjść za mąż, za człowieka swobodniejszych przekonań i o lat piętnaście od siebie starszego, uczyniła tak przez posłuszeństwo swym rodzicom, mającym względem niego zobowiązania wdzięczności. Jakież niepokoje przechodziła następnie dusza jej pobożna!
Piotr urodził się po kilkunastu latach małżeństwa swych rodziców. Ojciec miał wtedy blizko lat piędzięsiąt. Znał on swą matkę już tylko jako kochającą i uległą żonę. Pokochała ona z czasem swego męża gorącą i namiętną miłością, cierpiąc przytem męki straszliwe tak dalece się lękała o zbawienie jego duszy.
Wtem, naraz przesunęła się w zadumie Piotra straszliwa chwila śmierci ojca. Padł trupem skutkiem eksplozyi przy pracy w swem laboratoryum. Piotr miał wtedy lat pięć, wybornie wszakże pamiętał najdrobniejsze szczegóły zaszłe po katastrofie. Pamiętał krzyk rozpaczy swej matki, gdy ujrzała zmiażdżone ciało swego męża, ciało leżące martwo pomiędzy szczątkami roztrzaskanych przyrządów. Jęczała z bólu, modliła się, cała pod wrażeniem myśli, iż Bóg zesłał ten grom na bezbożnego, chcąc go skarcić i na wieczne skazać potępienie. Nie miała odwagi spalić wszystkiego, co tu było nagromadzone, nie śmiała dotknąć papierów i książek, uniósłszy więc trupa, zamknęła drzwi od pracowni i nikt już tam nigdy nie wchodził. Opanowana myślą, że ukochany przez nią człowiek cierpi męki piekielne, uczyniła postanowienie wychować Piotra w ścisłości wierzeń i modłów, by się stał odkupicielem duszy swego ojca. Nie mogła już ona powziąść tej myśli względem starszego swego syna, Wilhelma, albowiem chłopiec od kilku lat wyszedł już z pod jej opieki a życie szkolne niezdolnym go czyniło do praktyk religijnych; umysł Wilhelma popłynął już zgodnie z duchem epoki; ten maleńki zaś synek, pięć lat dopiero liczący, mógł się dać urobić wedle jej życzenia; nie wypuści go ona z domu i za nauczyciela da mu tylko księdza; może więc dość będzie szczęśliwą, by go kiedyś ujrzała noszącego sutannę, może modlić się będzie mogła w czasie, gdy syn jej mszę będzie celebrował u świętego ołtarza, składając ofiarę za dusze pokutujące!...
Obraz jaśniejszy spłynął ku zadumie Piotra. Obraz pełen życia! Wśród zielonych gałęzi drzew drżących miejscami od przedzierających się promieni letniego słońca, Piotr ujrzał naraz Maryę de Guersaint, w postaci, jaką miała, gdy patrzał raz na nią przez wyłom istniejący w murze, pomiędzy ich ogrodami.
Pan de Guersaint pochodził z drobnej szlachty normandzkiej, był architektem a zarazem wynalazcą różnych systematów nowego budownictwa. Wypracował obecnie plan osady fabrycznej z kościołem i szkołą pośrodku; plan niedostatecznie obmyślany nie miał racyi zastosowanym być w praktyce, p. de Guersaint wszakże zapalił się do swego dzieła i gotów był poświęcić lekkomyślnie trzy kroć sto tysięcy franków, to jest cały swój majątek, byle plan ten wprowadzić w wykonanie, byle urzeczywistnione zostało jego marzenie.
Żona jego w ścisłej żyła przyjaźni z matką Piotra. Religijne wierzenia, pobożność, zbliżyły te dwie kobiety, zarówno gorącą ożywione wiarą. Po za tem, usposobienia ich były zupełnie różne. Pani de Guersaint surowa i prawa, energiczną była bardzo; w żelaznych rękach trzymała ona ład interesów majątkowych, które inaczej oddawna byłyby runęły w pierwszą lepszą katastrofę; dwie swoje córki, Blankę i Maryę, wychowywała podług formułek i przepisów kościelnych; Blanka popadła w dewocyę, Marya zaś, jakkolwiek pobożna, lubiła śmiać się i bawić w gry hałaśliwe, wesołością swą ożywiając dom cały. Od lat najmłodszych Piotr i Marya bawili się razem, mur oddzielający ogrody ich rodziców, prawie że nie istniał, obie rodziny, jedną familię stanowiły w rzeczywistości.
Tego poranka, gdy ujrzał ją wśród zielonych gałęzi drzew, drżących miejscami od przedzierających się promieni letniego słońca, Marya miała lat około dziesięciu. On miał lat szesnaście i w przyszły wtorek wstępował do seminaryum. Nigdy dotychczas nie zauważył, jak bardzo Marya była piękną. Jej złote blond włosy, tak obficie i bujnie spływały na ramiona, iż w płaszcz królewskiej wspaniałości przybraną być się zdawała. Jakże dokładnie pozostała mu w pamięci śliczna jej główka, okrągłość jej policzków, oczy niebieskie, usteczka czerwone a zwłaszcza śnieżnej białości jej cera. Wesoła była, błyskotliwa i olśniewająca jak słońce; lśniły jej także i łzy teraz na rzęsach i buzi, płakała, wiedząc, że już niedługo Piotra tu nie będzie. Usiedli przy sobie w cieniu, w głębi ogrodu, tuż przy murze. Trzymali się za ręce i płakać im się chciało obojgu. A jednak dotychczas nigdy przy zabawie nie przyszło im na myśl, wyznać sobie, jak dalece się kochają. Teraz dopiero, gdy rozłączyć się z sobą mieli, poczuli głębię wzajemnego swego przywiązania i mówili o tem gorączkowo, poprzysięgając sobie, myśleć bezustannie ona o nim a on o niej; snuli projekty nieokreślonego spotkania się znowu i szczęścia wzajemnego, coś jakby w niebie. Bezwiednie rzucili się w swoje objęcia i całowali, ściskając gwałtownie, zalewając się łzami pożegnania. Wspomnienie tej chwili żyło z całą świeżością w pamięci Piotra. Błogość tego uścisku nosił on ciągle w swem sercu, pomimo lat tylu, pomimo przebytych bólów i zrzeczenia się wszelkiego dobra w tej mierze.
Gwałtowniejsze szarpnięcie wagonu zbudziło Piotra ze słodkiego marzenia. Rozejrzał się w około, rozpoznał bólem znękane istoty, panią Maze nieruchomą, dosłyszał jęczenie małej Róży spoczywającej na łonie nieszczęsnej swej matki, dolatywało go duszenie się kaszlem la Grivotte. Bielejąca postać i promienny uśmiech siostry Hyacynty unosić się zdawał po nad całą tą nędzą. Trwała więc w dalszym ciągu straszliwa ta podróż, lecz promieniał po nad nią jasny promyk nadziei. Powoli, znów Piotr się pogrążył w swoją zadumę, przypłynęły bowiem nowe fale wspomnień przeszłości, zagłuszając otaczającą go teraźniejszość; słyszał już tylko kołysankę głosów niewyraźnych, złączonych w jakiś śpiew daleki, jakby z sennej płynący krainy.
Piotr widzi się teraz w seminaryum. Przedstawiają się oczom jego wyobraźni sale szkolne, podwórza zasadzone drzewami. Widzi swą postać ówczesną i patrzy na nią, jakby na kogóś obcego. Był wysoki i szczupły, twarz miał pociągłą, o czole wyniosłem, wielkiem i prostem jak wieża, podczas gdy szczęki jego i cały dół brody zwężał się i zarysowywał delikatnie. Zdawało się, że mózg rozrósł się nadmiernie stosunkowo do dolnej części twarzy, usta tylko były mięsiste i łagodnie czułe. W chwilach swobodnych od natężonego skupienia myśli, oczy jego i usta pogodniały, przybierając wyraz niewymownej słodyczy, miłości i siły kochania. Chwile te były krótkie, natłok myśli i żywotności mózgowej porywał go bowiem niepodzielnie, napełniając go żądzą wiedzenia i rozumienia. Lata spędzone w seminaryum, wspominał z podziwem ciekawości. Jakimże sposobem mógł lata całe przeżyć, poddając się surowej regule dyscyplinarnej, nakazującej ślepe milczenie, jakimże sposobem zdołał być posłusznym, by wzbronić sobie zastanawianie się i zrozumienie? Zażądano od niego bezmyślności i on starał się zadość temu uczynić, tłumiąc w sobie z wysiłkiem rwącą się w nim potrzebę prawdy. Zapewne serce jego zmiękczone było łzami matki i chciało ją zadowolnić, urzeczywistniając jej marzenie.
Przypomniał sobie wszakże bunty, jakie w nim wrzały niejednokrotnie, noce bezsenne we łzach przebyte, jakkolwiek powody nie formułowały się w nim jasno, mknęły one niesfornie i lekko zarysowane, ukazując obrazy z życia swobodnego, normalnego — a zawsze ukazywała się w nich twarz Maryi, promienna i łzami zroszona jak owego poranka, gdy przed rozstaniem całowali się, serca swoje zlewając w uściskach.
Tak, to wspomnienie najżywotniejszem w nim zawsze pozostało. A lata całe spędzone na studyach religijnych, na monotonnem uczeniu się i odprawianiu ćwiczeń duchowych, pasmem szarem, spłowiałem i nudnem, spadały i ogarniały go mgłą nieprzebytej, śmiertelnej nicości.
Pędzący wciąż w szalonym biegu pociąg kolejowy przeleciał hałaśliwie koło stacyi pomniejszej; w zadumie Piotra następował cały szereg luźnych i niewyraźnych wspomnień. Zdawało mu się, iż znalazł się wśród pustkowia i widział się błąkającym, jako młodzieniec dwudziestoletni. Marzenia jego majaczyły. Zachorował na czas dłuższy i nauka została przerwaną, wysłano go następnie na wieś dla odzyskania sił wśród świeżego powietrza. Długi czas przeżył, nie widząc Maryi. Gdy wracał do matki w czasie letnich wakacyj, nie zastawał nigdy pani de Guersaint ani jej córki, były zawsze w podróży. Wiedział, że Marya ciężko jest chorą od chwili, gdy spadła z konia, mając lat trzynaście, w epoce swego fizyologicznego dojrzewania. Zrozpaczona matka woziła ją do wód corocznie, lecz zawsze napróżno; żadne przepisy lekarzy nie dawały oczekiwanych rezultatów. Niezadługo potem, dowiedział się o śmierci pani de Guersaint. Zmarła raptownie, pozostawiając rodzinę tak bardzo potrzebującą jej opieki. Choroba, na którą zmarła, wybuchnęła gwałtownie, skutkiem zaziębienia, jakiego nabawiła się u wód w Bourboule w Owernii, gdy pewnego wieczoru zdjęła ze swych ramion płaszcz dla otulenia nim Maryi. Pan de Guersaint pojechał wezwany do Bourboule, lecz przyniósł ztamtąd chorą i nieprzytomną z żałości po matce, Maryę, oraz trumnę ze zwłokami żony.
Od chwili śmierci pani de Guersaint, interesa materyalne jej rodziny psuć się nie ustawały; pieniądze płynęły w otchłań coraz to nowych przedsięwzięć pana de Guersaint. Marya niepowstawała już teraz ze swego fotela, domem zaś zarządzała Blanka, chociaż nie brakło jej ku temu potrzebnego czasu, przygotowywała się bowiem do egzaminu. Chciała pozyskać wyższy patent nauczycielki, przewidując, że zczasem będzie on dla niej ratunkiem, pozwalającym zapracować na chleb ich codzienny.
Szare pasmo wspomnień Piotra rozjaśniło się raptownie. Było to w czasie urlopu, jaki uzyskał skutkiem złego stanu zdrowia. Miał lat dwadzieścia cztery. Nauki w seminaryum szły mu opornie, z powodu częstego niedomagania; pozyskał dopiero cztery niższe święcenia. Teraz wszakże zbliżało się ostatnie święcenie, mające jako następstwo — rozdział wieczysty z resztą świata.
W czasie tego urlopu, przebywał chętnie w ogrodzie sąsiadów, w tym małym ogrodzie rodziny de Guersaint, gdzie dzieckiem będąc, bawić się lubił z wesołą wówczas Maryą. Stan rzeczy się zmienił. Przywieziono dziś Maryę na fotelu i ustawiono wzdłuż muru pod wielkiemi drzewami. Byli sami wśród ciszy pogodnego dnia jesiennego. Marya była w żałobie po matce i w czarnej swej sukni spoczywała nieruchomie; on również czarno był ubrany, już w sutannie; siedział na żelaznem krzesełku tuż przy chorej. Od pięciu lat trwało już jej cierpienie. Miała teraz lat osiemnaście, była blada i chuda, lecz pomimo to urocza, otoczona aureolą złotych swych włosów. Wiedział, iż jest zagrożoną nieuleczalnem kalectwem, nazawsze powstrzymana w naturalnym rozwoju swego organizmu. Lekarze opuścili ją oddawna, nie znajdując środków na zapobieżenie jej cierpieniu. Mówiła mu ona o tych niedolach swoich a zżółkłe jesienią liście spadały na nich deszczem znużenia i wyczerpania sił żywotnych. Nie słyszał on szczegółów jej rozmowy, lecz widział uśmiech jej blady, twarz jej młodocianą i śliczną, pomimo malującej się w rysach rozpaczy i tęsknoty za życiem, dla niej na zawsze zamkniętem... Słyszeć się teraz zdawał, że wspomina o pożegnalnych pocałunkach z nim wymienionych przed laty w poranek ciepły i słoneczny. Wszystko to było jakby zamarłe i łzy, i pocałunki, i przysięgi wiecznej pamięci i wzajemnego odszukania się dla wiecznego i niespożytego ich szczęścia. Odnaleźli się, lecz po cóż? skoro ona jest trupem za życia a on jutro trupem się stanie wraz ostatniem święceniem... Od chwili, gdy doktorzy skazali ją na wieczne kalectwo, jak wyrzekli, iż nigdy nie będzie ani kobietą, ani żoną, ani matką, wszak i on skazać się może i wyrzec praw człowiekowi od natury nadanych. Odda się Bogu, stanie się nicością. Odczuwał wyraźnie całą słodycz i gorycz tego ostatniego widzenia się z Marya. Uśmiechała się ku niemu boleśnie i mówić poczęła o szczęściu, jakie nań spłynie w służbie boskiej. Wzruszoną była bardzo, wreszcie wymogła, by ją zawiadomił o dniu i godzinie, gdy odprawiać będzie pierwszą swą mszę przy ołtarzu kościelnym.
Na stacyi Saint Maure, pociąg zatrzymał się na chwilę wśród wielkiego hałasu; Piotr ocknął się z zamyślenia i spojrzał na jadących w wagonie. Zdawało mu się, iż hałas ten wynikł skutkiem jakiegoś wypadku lub zemdlenia kogoś z chorych. Lecz twarze, które przebiegał oczami, miały tenże sam wyraz bólu jak poprzednio i w zesztywnieniu swem wyczekiwać się zdawały spłynięcia cudu, oddalać się wciąż zdającego.
Pan Sabathier usiłował za pomocą swej żony znaleźć dogodniejszą pozycyę dla swych nóg, srodze mu ciążących, brat Izydor jęczał jak konające dziecko, pani Vêtu zaś, porwana atakiem szalonego bólu, zacięła usta i wiła się bez tchu z twarzą zmienioną, zczerniałą i jakby dziką.
Wtem pani de Jonquière, porządkując naczynia, upuściła wielką blaszankę. Drobnostka ta wywołała głośny śmiech chorych, zapominających na chwilę o swej nędzy, by z pustotą dziecinną zabawić się tą niespodzianką. Siostra Hyacynta, mająca słuszność nazywania ich dziećmi i powodująca niemi jak dziećmi, zaleciła im odmówić dalszy ciąg koronki, by ją ukończyć przed dojechaniem do Châtellerault, gdzie wypadał podług programu „Anioł Pański“.
Zdrowaśki płynęły teraz jedna za drugą odmawiane półgłosem lub szeptem, a szmer słów łączył się z turkotaniem kół i zgrzytem żelaztwa.
Piotr miał teraz lat dwadzieścia sześć i był księdzem. Na kilka dni przed ostatniem wyświęceniem, niepokoić go zaczęły spóźnione skrupuły i jasne zdanie sobie sprawy, iż przyjmuje obowiązki, nie zapytawszy siebie wyraźnie, o ile ma do nich rzeczywiste powołanie. Unikał tego dotychczas, starał się żyć w ułudnej stanowczości swego postanowienia nieodwołalnego, zrywając i odcinając się od swego człowieczeństwa. Ciało swoje uśmiercił z niewinną miłością swych lat dziecinnych, uśmiercił wraz z widziadłem uroczej dziewuszki o jasnowłosej główce; tę, którą ukochał, widywał teraz często, lecz spoczywała ona na łożu boleści z ciałem zamarłem jak jego.
Uśmiercić chciał w sobie następnie władzę i żądzę myślenia; przypuszczał, że łatwo da się to załatwić; miał nadzieję, iż dość jest chcieć a myśli przygasną. Później spostrzegł, iż za wiele dał się rozwinąć rozumowi, lecz było już za późno, by cofać się w ostatniej chwili; spostrzegł to po przerażeniu i niepokoju, jaki nim zawładnął przed złożeniem ostatecznej przysięgi solennej. Jakże niezmierny a zarazem nieokreślony był żal jego wtedy! Ledwie, że się dał unieść na chwilę szczęściu z odniesionego zwycięztwa nad swoją chwiejnością, gdy ujrzał radość swej matki, modlącej się w kościołku w Neuilly, który sama obrała na odprawienie pierwszej mszy Piotra, bo w tymże kościele odbył się pogrzeb nieszczęśliwego jej męża. W pustej prawie kaplicy klęczała z twarzą najczęściej w dłonie ukrytą a niewysłowione uczucie uwidoczniło się w całej jej postaci w chwili, gdy uniósł w swych rękach kielich z Hostyą przenajświętszą. Długo i radośnie płakała ona tego słotnego, listopadowego poranka. Było to rzec można, jej ostatnie i wielkie szczęście. Żyła bowiem smutna i samotna; z synem swym starszym nie widywała się nigdy, zerwał on z matką od chwili, gdy się przekonał, iż ma nieodwołalne postanowienie uczynienia Piotra księdzem.
Dochodziły wieści, że Wilhelm jest również sławnym chemikiem, jak był jego ojciec, lecz uchyliwszy się zdala od zaszczytnych posad i honorów, żyje na uboczu, cały oddany nauce, zwłaszcza zaś kombinacyom materyj wybuchowych. Zamieszkał w domku na przedmieściu wraz kochanką; ostatnia ta okoliczność wpłynęła na zupełne zerwanie stosunków matki z synem. W surowości swych obyczajów, nie mogła ona myśleć bez zgorszenia, iż Wilhelm żyje nieślubnie z kobietą nieznanego pochodzenia. Piotr od trzech lat nie widział się z Wilhelmem, jakkolwiek kochał kiedyś gorąco tego dobrego, wesołego brata, którego skutkiem znacznej różnicy wieku, kochał jakby ojca a nie brata.
Z sercem przeszytem głębokim smutkiem wspomniał teraz śmierć matki. Padła jakby piorunem rażona; zaledwie trzy dni chorowała i znikła nagle, jak niegdyś pani de Guersaint. Zmordowany bieganiem za doktorem, którego nie znalazł, wrócił Piotr do domu i zastał matkę swą nieżywą i już zastygłą. Na ustach swych czuje on dotąd chłód pocałunku, jakim pożegnał martwe jej zwłoki. Co potem się stało, nic już nie pamiętał, ani kto czuwał przy nieboszczce, ani kto się zajmował pogrzebem, ani też i samego pogrzebu. Szczegóły te znikły, zatopione w ogromie wielkiego jego smutku; cierpiał do niewytrzymania, tracił przytomność o mało życiem nie przypłacił nieszczęścia, jakie go dotknęło. Powróciwszy ze cmentarza, dostał silnej gorączki i przez trzy tygodnie pozostawał w malignie, pomiędzy życiem i śmiercią. Wilhelm doglądał go w chorobie, zajmował się interesami i działem majątku. Pozostawił Piotrowi domek w Neuilly wraz z małym dochodem, od przypadającego nań kapitału, swoją zaś część zabrał w gotówce. Gdy Piotr powstał z choroby, Wilhelm się z nim pożegnał i wrócił do ustronnego swego życia.
Jakże długo Piotr nie mógł odzyskać sił i równowagi moralnej! Jakże pustym wydał mu się ten dom opuszczony przez ukochaną matkę! Nie usiłował on wszakże zbliżyć się do Wilhelma, czuł bowiem całą głębokość dzielącej ich przepaści.
Z początku zwłaszcza, samotność i pustka w osieroconym domu, przykrość mu czyniły wielką. Zczasem przywykł do tej ciszy i słodką mu się wydała. Pokoje stały jakby głuche, żaden do nich nie dochodził hałas z poblizkiej ulicy, na której rzadko ktoś przechodził a rzadziej jeszcze przejeżdżał. Lubił ciszę i cienistość drzew rosnących w ogrodzie, spędzał dnie całe na świeżem powietrzu, nie widząc żywego ducha. W domu zaś, najchętniej przebywał w dawnem laboratoryum swego ojca; przez lat dwadzieścia drzwi laboratoryum szczelnie były zamknięte; matka nie otwierała ich nigdy, jakby chciała po za niemi zasklepić ducha niewiary i potępienia. Pożywszy dłużej, byłaby się niezawodnie wzmogła na odwagę i hurtem spaliła wszystko, co się w laboratoryum mieściło.
Piotr kazał tu uprzątnąć, przewietrzyć, okurzyć książki i biurko, aż wreszcie dnia jednego zasiadł w skórzanym fotelu swego ojca, i odtąd spędzał w nim długie godziny w tęsknej lecz słodkiej zadumie, zwracając się myślą do lat ubiegłych, gdy małem był dzieckiem. W miarę jak przychodził do zdrowia, brał książki ojca i czytał, doznając wielkiej intelektualnej przyjemności.
Przez dwa miesiące, dzielące go od śmierci matki, widywał tylko doktora Chassaigne. Był to stary przyjaciel jego ojca, człowiek niepośledniej wiedzy a zarazem niesłychanej skromności. Jedynym jego celem, było nieść pomoc i ulgę cierpiącym. Doglądał w chorobie panią Froment, lecz uratować jej od śmierci nie zdołał, natomiast chwalił się, iż Piotra uchronił od grożącego niebezpieczeństwa. Odwiedzał go często, rozmawiał z nim wiele, zwłaszcza o przyjacielu swym a ojcu Piotra. Miał on pociągający dar opowiadania, przy tem przebijało w nim gorące uczucie dla zmarłego przyjaciela, którego rozum i dobroć wielbił z rozrzewnieniem. Opowiadania doktora, głębokie wywarły wrażenie na zaledwie powracającym do sił Piotrze. Dopełniał on sobie w pamięci postać swego ojca, aż wreszcie wyrosła ztąd całość pełna prostoty, uczucia i szczerości. Teraz poznawał ojca takim, jakim był rzeczywiście, dotychczasowo zaś, sądząc ze słów matki, miał o nim pojęcie fałszywe, widząc w nim przedewszystkiem uczonego o niezłomnej sile woli i kamiennem sercu. Nigdy nie mówiła o nim źle i usilnie zaszczepiała w umyśle Piotra szacunek dla pamięci ojca, którego prawie że nie znał. Lecz zmarły ten mąż jej ukochany, nie byłże zarazem wcieleniem zwątpienia?... Niedowiarkiem, nad którym aniołowie płakać musieli, patrząc na jego działalność, bezbożnie podkopującą dzieło Stwórcy?... Tak więc postać ojca ukazywała się pod wrażeniem tego rodzaju przekonań matki, jak widmo pokutujące i snujące się po domu, widmo potępieńca spokrewnionego z duchem ciemności. Teraz zaś pod wrażeniem opowiadań doktora Chassaigne, Piotr widział swego ojca w postaci pełnej nieskończonej dobroci i wesołości. Był to niezmordowany pracownik dążący ku prawdzie, pragnący szczęścia ludzkości, braterstwa ludów. Doktór Chassaigne był rodem z pod gór Pirenejskich; uniósł on ztamtąd skłonność ku wierze w czarownice i gusła religijne, w Paryżu mieszkał od lat czterdziestu, a jakkolwiek zabobonny, ani razu nie wszedł do kościoła. W każdym razie głosił, że ma pewność, iż jeżeli gdziekolwiek istnieje raj, to Michał Froment napewno się w nim znajduje i zasiada na wyznaczonym sobie tronie, po prawej ręce, tuż przy Panu Bogu.
Szybkim lotem myśli, Piotr teraz przebiegł i objął całość owych kilku miesięcy przeżytych, po śmierci swej matki w laboratoryum ojca, w bezustannem czytaniu pozostałej po nim biblioteki. Te kilka miesięcy, olbrzymi w nim wywołały przewrót. Pomiędzy książkami ojca, nie znalazł nic antireligijnego, przeglądając zaś jego papiery, napotkał się jedynie z notatkami i pracami uczonego specyalisty. Z czytania ich wszakże spływała ku niemu prawda, ujęta w ramy wiedzy doświadczalnej, kruszącej dogmata, niweczącej fakta, w które miał sobie zalecone wierzyć. Zdawało mu się, iż powstaje z choroby na nowo odrodzony, budzący się do życia, którego uczyć się dopiero będzie. W słabości swej fizycznej a z każdym dniem ustępującej, odnajdywał silniejszy prąd myśli, jakby mózg jego nabył nowych własności i trzeźwości poglądów.
Będąc w seminaryum, był on uczniem posłusznym, powstrzymującym się od swobody badania, wedle wskazówek i zaleceń miejscowych nauczycieli. Dziwił się temu zaleceniu wtedy, dziwił się wiedzy, jakiej go tam uczono, posiadł natomiast moc usuwania chętki badania, składał swój rozum w ofierze pobożnej, ku większemu swemu zbudowaniu i utrwaleniu w wierze. Lecz oto teraz, misternie i starannie wynoszony gmach dogmatów runął w całości, tknięty siłą wyzwalającej się myśli. Zbuntowany przeciw jarzmu, rozum głosił swe prawa, zatykał sztandar zwycięzki na ruinach przez się powalonych. Prawda wrzała i wzbierała gwałtownym potokiem, zalewając bezbrzeżnie ustalone wierzenia; Piotr zrozumiał, iż nigdy i w niczem nie uratuje fałszów, jakiemi karmić się starał dotychczas. Wiara zniknęła już dla niego nazawsze...
Zabić w sobie zdołał ciało, dając mu tylko znikomy cień miłośny lat swych dziecinnych, czuł się panem i władcą ciała swojego, lecz czuł też obecnie, iż ofiary myśli dalej czynić nie będzie już w stanie.
I nie mylił się tak sądząc. Odradzał się w nim teraz umysł jego ojca, przytłumiając bezpowrotnie w swej dziedzicznej dwoistości skłonności matki, przez długie lata przewagę w nim dzierżące. Czoło jego i cała górna część głowy, zwiększoną, wynioślejszą być się teraz zdawała, podczas gdy szczęki i broda a nawet usta jeszcze złagodniały, zanikając w delikatnym swym rysunku. Cierpiał wszakże srodze, smutny był i znękany, tęskniąc za straconą wiarą; pragnął wierzyć, wzdychał ku dawnemu stanowi swego ducha, najsroższe przebywając chwile o zmierzchu, gdy porzuciwszy czytanie, oddany był trapiącem go myślom. Wraz ze światłem lampy, spływało nań trochę uspokojenia; rozglądał się w około siebie i we wnętrzu swych myśli, chcąc odnaleźć energię i wzbudzić w sobie siłę męczennika, niosącego w ofierze wszystko, dla uzyskania cichości sumienia.
Na próżno! Był księdzem i nie posiadał już wiary... Otchłań ta niespodzianie, bezdenną głębokością rozwarła się tuż przy jego stopach. Czy życie swe miał w otchłań tę rzucić? Co czynić? Czyż najprostsza uczciwość nie nakazywała mu zrzucić sutanny i stanąć w szeregu innych istot ludzkich? Lecz spotykał on już w życiu takich renegatów i wstręt czuł ku nim nieprzezwyciężony. Znał księdza ożenionego i obrzydzeniem go to napawało.
W ten sposób mściły się na nim resztki naleciałości religijnego wychowania, utrwalając w nim przekonanie, iż raz oddawszy się Bogu, nie należy krzywoprzysięztwem uchylać się od przyjętej służby. Czuł on również, iż nie dostosuje się w zupełności do reszty ludzi, w których szrankach rażącym będzie swoją odmiennością. Uczyniono go rzezańcem, pozostanie więc ze swem kalectwem na uboczu, zamknięty w swej dumie i boleści.
Bezustanne toczył z sobą walki, trwożąc się ich siłą i ciągłem odradzaniem. Z powracającem zdrowiem, wzrastały się w nim pragnienia szczęścia, wymógł jednak na sobie rozbudzenie się energii. Z bohaterską siłą woli, postanowił pozostać księdzem i żyć w przepisanej czystości. Poskromiwszy się i owładnąwszy, poczuł w sobie hart dostateczny do takiego zrzeczenia. Nie zdołał ujarzmić rozumu swego, lecz zdoła na zawsze ujarzmić swe ciało i dotrzymać przysięgi dochowania czystości. Niezłomnie wierzył, iż przebędzie życie prosto, jak sobie zakreślił.
Cóż znaczy wobec tej pewności cierpienie, na jakie się skazuje? Nikt wiedzieć nie będzie o popielejących żarach jego serca, o nicości wierzeń, o straszliwem kłamstwie, które śmiertelną męczarnią nad nim znęcać się będzie do ostatniej chwili zgonu.
Podtrzymywać się będzie uczciwem dotrzymaniem przysięgi złożonej a czynności księżego rzemiosła spełniać będzie z obowiązkową ścisłością, podług przepisów wydanych dla sług bożych. Będzie głosił kazania, będzie celebrował przy ołtarzu, obdzielając wiernych chlebem żywota.
Czyż wobec sumiennego spełnienia obowiązków przyjętych, znajdą się ludzie, którzy go potępią za brak wiary, w razie gdyby to wielkie nieszczęście odkrytem zostało?... Lecz czegóżby oni żądać od niego mogli ponadto? Wszak życie swe poświęca dla dotrzymania przysięgi złożonej, dla sprawowania obrządków kościelnych, uprawiania jałmużny i to wszystko bez nadziei pozagrobowych szczęśliwości i nagrody...
Podjąwszy nałożone na siebie ciężary, uspokoił się Piotr, stał prosto i dumnie w ogromie swojej rozpaczy, księdza niewierzącego, lecz strzegącego pilnie, by wiara nie opuściła innych, jemu do strzeżenia powierzonych. Czuł, iż nie jest samotny w swojem męczeństwie. Czuł, iż braci ma licznych, księży jak on niewierzących. Popadli oni w zwątpienie i cierpią. Stoją wszakże wytrwale na stopniach ołtarzy, jak żołnierze nie uznający ojczyzny, lecz wierni chorągwi, której służą. Stoją ci wyzuci z wierzeń księża i z odwagą ukazują boskie złudzenie legend, łaknącemu tychże tłumowi, kornie schylonemu w klęczącej postawie wierzących.
Przyszedłszy do zdrowia, Piotr wrócił do swej służby przy kościółku w Neuilly. Każdego ranka odprawiał tam mszę przy ołtarzu. Zdecydowany był wszakże do nieprzyjmowania żadnego awansu, żadnego wybitniejszego stanowiska. Przeszły tak miesiące, lata a on wciąż upierał się, by pozostać na skromnym swym urzędzie nieznanego i cichego księdza, przyczepionego do lichej parafii. Ukazywał się w kościele dla odprawienia mszy, po której znikał natychmiast. Zdawało mu się, iż wraz z przyjęciem lepszej posady, byłby zwiększał kłamstwo i obłudę swego postępowania; korzystne więc stanowiska pozostawiał innym, bardziej na to zasługującym. Niejednokrotnie wymawiać się już musiał od przyjęcia wybitniejszego stanowiska, chociaż proponowano mu je natarczywie, oceniając jego wyższość umysłową, dziwić się wreszcie poczęto w pałacu arcybiskupim nad tą jego niesłychaną skromnością.
Czasami zjawiał się w umyśle Piotra żal, iż nie jest i nie może być pożytecznym. Pragnąłby pracować nad wielką jaką sprawą, nad szerzeniem braterstwa pomiędzy ludźmi, nad wszczepieniem zamiłowania spokoju, zapewnić mogącego szczęśliwość mieszkańcom tej ziemi. Pragnienia w tym kierunku nurtowały w nim gorączkowo. Mając dnie całe swobodne, spędzał je nad książkami, porwany szałem zdobycia pocieszenia w nadmiernej pracy. Zgłębił całą wiedzę zawartą w książkach biblioteki swego ojca; rozpatrywał się i zapoznawał z papierami po nim pozostałemi, dyskutował sam z sobą, powracając raz jeszcze do przeczytanych już książek. Zapragnął teraz zapoznać się dokładnie z historyą narodów, by zbadać przyczyny zła, tak ustroju społeczeństw, jakoteż religij. Może zło zbadawszy, obmyśleć będzie zdolny środki zaradcze...
Pewnego ranka, przeglądając papiery spoczywające w wielkich szufladach dolnych biblioteki, Piotr wynalazł zwój dokumentów, odnoszących się do cudownych objawień w Lourdes. Dokumenty zebrane były licznie, znajdowały się nawet kopie zadawanych pytań Bernadecie, protokóły sądowe, raporty policyjne, świadectwa lekarskie a prócz tego liczne listy prywatne, rzucające mnóstwo wyjaśnień na całą tę sprawę. Zadziwił się, zkąd tego rodzaju papiery znaleźć się mogły w bibliotece jego ojca i zapytać o to postanowił doktora Chassaigne. Ten przypomniał sobie, iż sprawa Bernadetty przez długi czas żywo zajmowała umysł jego przyjaciela, Michała Froment, i że sam, jako pochodzący z wioski sąsiedniej z Lourdes, dostarczył przyjacielowi sporą ilość odkrytych przez Piotra papierów.
Teraz Piotr zajął się gorączkowo zbadaniem szczegółów, odnoszących się do Bernadetty i objawień w Lourdes. Ujęła go niesłychanie naiwna i czystości pełna postać dziewczęcia. Oburzał się natomiast całą naleciałością faktów późniejszych, tchnących barbarzyńskim fetyszyzmem, zabobonami, symonizmem tryumfującym z bezczelnością w wyuzdanej pogoni za materyalnemi zyskami. Opowieść ta, ostatecznie zrujnowała resztki zachwianej jego wiary. Podrażniła ona zarazem ciekawość Piotra. Zapragnął przeprowadzić śledztwo na swą rękę, wydostać prawdę wspartą na niezachwianych danych naukowych, oczyścić idee czystych wierzeń chrześciańskich od tych naleciałości, od tej wzruszającej lecz tak bardzo dziecinnej bajki.
Po niejakim czasie dał on pokój tej myśli, uląkłszy się podróży do cudami słynącej groty, pewnym przytem będąc, iż nie uzyska dopełniających a potrzebnych mu szczegółów. Pozostało w nim tylko tkliwe wspomnienie o Bernadecie, polubił ją z tego co o niej się dowiedział i myślał o niej z tkliwością pełną wdzięku a zarazem głębokiego politowania.
Samotność Piotra zwiększała się z dniem każdym. Doktór Chassaigne wyjechał w Pireneje porzucając pacyentów, znaglony ku temu pogorszeniem się stanu zdrowia swej żony, której zalecono wody w Cauterets. Śmiertelnie strwożony o żonę gasnącą mu w oczach, zabrał też z sobą dorosłą swą i piękną córkę, by mu pomagała czuwać nad chorą.
Z wyjazdem doktora Chassaigne, domek Piotra w Neuilly opustoszał zupełnie, panowała w nim teraz cisza grobowa. Jedyną rozrywką Piotra były wizyty, jakie składał rodzinie de Guersaint, która dawno już wyprowadziła się z jego sąsiedztwa i zajęła ciasne mieszkanko, położone przy wązkiej i brudnej miejskiej ulicy. Na wspomnienie wrażenia, jakie na nim wywarła pierwsza jego tam bytność, ból jeszcze teraz odezwał się w piersi Piotra. Jakże srodze był wzruszony wynędzniałą postacią Maryi!
Ocknął się z zamyślenia, rozejrzał i dostrzegł leżącą przed sobą na ławce Maryę, w tejże samej trumnie co wtedy. Ona, niegdyś tak wesoła, ożywiona, nie mogąca usiedzieć na miejscu, teraz oto ruszyć się nie może, sklejona, zrośnięta z ohydną tą trumną, do której przystosowane koła dozwalają przesuwać nieszczęsną jej postać, zamierającą w bezczynnej nieruchomości. Tylko swe wspaniałe, złoto-blond włosy zachowała w całości, sama zaś wychudła, zmalała i znędzniała. Prócz bladej jej twarzy oczy zwłaszcza dotkliwie przykre wrażenie wywarły na Piotra. Oczy te były jakby próżne, nieruchome, patrzały, nie widząc, nawiedzone unicestwiającą ją chorobą, obojętne na wszystko, co zewnątrz jej było. Spostrzegła wszakże, iż Piotr na nią patrzy i chciała uśmiechnąć się do niego, lecz jęki wyrwały się jej tylko. Uśmiechnęła się wreszcie, lecz jakże nieszczęsnym był ten uśmiech istoty chorej beznadziejnie, pewnej, iż umrze przed spełnieniem się cudu uzdrowienia! Piotr przeraził się tym uśmiechem i widział ją tylko, a słyszał jęk jej jedynie, niepomny na bóle i cierpienia innych chorych wagon ten zalegających. Zdawało mu się, iż wszystkie bóle i cierpienia w niej się streszczają, widome powolnem zamieraniem jej urody, wesołości i lat jej młodzieńczych.
Nie spuszczając Maryi z oka, Piotr znów pogrążać się począł w swe zamyślenie, wracając do dni ubiegłych, gdy spędzał długie godziny w jej towarzystwie, w małem mieszkanku, które obecnie zajmowała w Paryżu. Były to godziny pełne słodkiego a zarazem gorzkiego uroku.
Pan de Guersaint stracił resztę majątku, chcąc ulepszyć sposoby reprodukcyi świętych obrazków, których lichota oburzała jego poczucia artystyczne. Ostatnie swe grosze utopił w drukarni rycin kolorowanych; fabryka bowiem upadła skutkiem bankructwa. Lekkomyślny, nieprzewidujący pan de Guersaint nie stracił bynajmniej wesołego swego humoru, ufność swą, jak mówił, złożył w Panu Bogu, żył w nieustającej iluzyi ptasiego swego umysłu, nie dostrzegając nawet swej biedy, coraz natarczywiej szturm do jego domu przypuszczającej. Szukał teraz sposobu dowolnego kierowania balonami. Nie wiedział on, jak wielkie czyniła wysiłki starsza jego córka, Blanka, by zarobić na chleb dla ich trojga. Mówiła ona, że ma dwoje dzieci: ojca i siostrę.
Biegając dzień cały po Paryżu i dając lekcye muzyki, oraz języka francuzkiego, Blanka zarabiała krwawo pieniądze, potrzebne na dostarczenie leków dla Maryi i zaspokojenie ich potrzeb codziennych. Marya widziała, jak jest ciężkiem życie Blanki, niejednokrotnie zalewała się łzami, siebie obwiniając, iż jest przyczyną upadku ich dawnego dobrobytu. Wszak od lat tylu opłacać musiano sprowadzanych dla niej lekarzy a podróże do wód, jeszcze może były kosztowniejsze. Wożono ją corocznie do Bourboule, Aix, Lamalou, albo do Amelie-les-Bains.
Obecnie doktorzy ją opuścili po dziesięcioletnich kuracyach wszelkiego rodzaju. Jedni z nich utrzymywali, iż cierpi skutkiem zerwania niektórych wiązadeł, inni, że tworzą się w jej ciele wrzody wewnętrzne a jeszcze inni, że cała jej choroba polega na postępowym paraliżu mlecza pacierzowego. Broniła się ona przed dokładnem zbadaniem, oburzona w swem poczuciu dziewiczości. Nie śmieli więc pytać jej jak należało i polegając na pobieżnych spostrzeżeniach, wygłaszali sądy zupełnie z sobą sprzeczne, na jedno wszakże się zgadzając w zdaniu, iż jest nieuleczalnie chorą. Ona zaś całą nadzieję pokładała w Bogu. Modliła się prawie bezustannie i popadła w ciasną bigoteryę, w niej tylko szukając ulgi i wzniecenia wiary w możebność cudu. Martwiła się, że nie może bywać codziennie na mszy, co rano wszakże odczytywała ze skupieniem ducha odnośne modlitwy. Nogi wypowiedziały jej posłuszeństwo zupełne i tak dalece bywała osłabioną, że Blanka musiała podawać jej do ust jedzenie.
Piotr uprzytomnił sobie pewien wieczór. Było to przed zapaleniem lampy. Siedział przy niej a zmrok zapadał coraz ciemniejszy. Wtem, Marya rzekła doń niespodzianie, iż pragnie odbyć pielgrzymkę do Lourdes, pewna będąc, że zdrowie tam odnajdzie. Zaskoczony z nienacka, Piotr mimowoli wybuchnął, twierdząc, iż szaleństwem jest wiara w podobne brednie! Nigdy z nią nie mówił o kwestyach religijnych. Odmówił spowiadania jej, nie chciał nawet rozstrzygać drobiazgowych kwestyj, jakie poddawała jego rozsądzeniu. Czynił tak przez pewnego rodzaju wstydliwość a zarazem litość; byłoby dla niego zbyt wielkiem cierpieniem kłamać przed nią a byłby się uważał za zbrodniarza godnego męk najsroższych, gdyby się był poważył najlżejszym odcieniem zwątpienia zakłócać jej głęboką i szczerą wiarę, dającą jej siłę i odwagę, potrzebną do znoszenia doświadczanych męczarni. Zmięszał się niesłychanie wygłoszeniem swego zdania i zły był na siebie za ten mimowolny wybuch. Wtem poczuł chłodną rękę chorej, spoczywającą na jego ręku. I cichutko, ośmielona otaczającym ich zmrokiem, wyznała mu głosem drżącym i złamanym, iż oddawna zna jego tajemnicę i nieszczęście, wie bowiem, odgadła, że jest on księdzem niewierzącym. I mówili teraz z sobą o tem otwarcie, wypowiedział się jej szczerze, widział bowiem, iż oczywiście odgadła jego nędzę, odczuła ją wydelikaconą intuicyą chorej i kochającej przyjaciółki.
Wyznała mu, iż trwożną była o niego z bezgraniczną rozpaczą, żałowała go więcej, aniżeli siebie, jego bowiem choroba należała do przynoszących śmierć ducha. Piotr nic jej nie odpowiadał teraz a milczenie to potwierdzało prawdę słów Maryi. Zmieniła nieco kierunek rozmowy i mówić poczęła o Lourdes, dodając cichutko, że i jego cierpienia chce powierzyć pieczy i łasce N. Panny, błagając jej, by mu przywróciła wiarę.
Od tego wieczoru począwszy, Marya nieprzestawała mówić o Lourdes, wciąż powtarzając, że tam zostanie uleczoną. Zatrzymywała się wszakże w układaniu projektów podróży, wiedząc o braku środków materyalnych swej rodziny; przed Blanką zwłaszcza strzegła się mówić o niepohamowanej swej chęci udania się do Lourdes. Minęło tak kilka miesięcy a Marya z dniem każdym widoczniej była wycieńczoną, żyjąc w marzeniach o cudzie, jaki mógł się spełnić na niej, cała zapatrzona w jaskrawość świateł opromieniających przenajświętszą Grotę.
Smutne i gorzkie dni spędzał Piotr, odczuwając tęskne pragnienia Maryi. Zrazu odmówił jej wręcz towarzyszenia w razie podróży. Pierwsze osłabienie woli Piotra w tym kierunku powstało skutkiem pociągającej go możebności przeprowadzenia śledztwa na miejscu o uroczej dlań Bernadecie. Wstępować zaczęła następnie słodka otucha do serca Piotra, że może Marya uzyska spełnienie się cudu, a N. Panna ulituje się i nad jego nędzą, zsyłając nań wiarę, ślepą wiarę dziecka, miłującego bez zastrzeżeń. O gdyby mógł uwierzyć całą duszą, rozpłynąć się w swem wierzeniu! Szczęścia nie mogłoby być nad to większego! Pragnął módz wierzyć, pragnął odzyskać doznawane w swej młodości chwile rozkoszy, pragnął tego całą swą miłością, jaką zachował dla swej matki; pragnął tego namiętną żądzą, by módz ujść męczarni rozumowań, by módz ukołysać się w sen spokoju, wynikający ze świętej nieświadomości. Marna to była żądza, lecz zarazem jakże słodka! Chciał więc mieć nadzieję przestania być sobą a stania się rzeczą, bezmyślnym tworem spoczywającym w rękach Stwórcy. Naprężając bieg swych myśli, podniecając się tą nadzieją, Piotr zapragnął uczynić ostatnie wysilenie dla odzyskania utraconej wiary.
W tydzień później, podróż do Lourdes była stanowczo zdecydowaną. Piotr wszakże zażądał, aby opinia lekarzy orzekła, czy Marya może znieść zmęczenie, jakie wyniknie dla niej z tak długiej jazdy koleją. Okoliczności dotyczące konsylium, na jakie zebrali się lekarze, żywo stanęły teraz w pamięci Piotra. Jeden z nich utrzymywał dotychczas, iż Marya cierpi na zerwanie niektórych wiązadeł, drugi zaś był zdania, iż dotkniętą jest paraliżem, skutkiem nadwyrężenia mlecza pacierzowego. Obecnie, zebrawszy się razem, wspólne poczynili sobie ustępstwa, godząc się na paraliż z pewnem osłabieniem wiązadeł. Symptomaty były ich zdaniem jasne, nieulegające wątpliwości i obadwaj napisali świadectwa choroby ledwie że nie identyczne a zarazem stanowcze. Obadwaj nadto byli przeświadczeni, że Marya zniesie bez pogorszenia swego stanu zdrowia uciążliwą podróż do Lourdes, jakkolwiek wyniknie ztąd dla niej nieuniknione zmęczenie.
Piotr znajdował, iż panowie ci wielce są ostrożni w wypowiadaniu swych opinij. Przypomniał sobie teraz trzeciego lekarza, dalekiego swego kuzyna Beauclair; młody on był jeszcze, nieznany, lecz bardzo zdolny i uchodzący za dziwaka. Nie leczył on Maryi od lat dawnych jak tamci, patrzał też na nią uważnie, rozpytywał się o usposobienie jej przodków, interesował się szczegółami charakteru jej ojca, pana de Guersaint, architekta wiecznie marzącego o wynalazkach zawsze niepraktycznych, z powodu iż fantazya nie była ujęta przez rozum, bardzo słaby u niego. Zbadał wzrok Maryi a auskultując ją zręcznie, przekonał się, iż siedliskiem bólu jest lewy jajnik; przy naciśnięciu go, ból zdawał się przesuwać aż ku gardłu, masą jakby ciężką i duszącą.
Doktór Beauclair, zdawał się nie zważać nawet na paraliż, objawiający się w nogach chorej. Zadawszy jej jeszcze kilka pytań, oświadczył stanowczo, iż należy ją koniecznie i bezzwłocznie zawieźć do Lourdes, bo tam zostanie uleczoną, jeżeli tylko w to wierzy.
Mówił z uśmiechem, iż wiara jest w danym razie zupełnie wystarczającą. Doświadczył tego na dwóch swoich pacyentkach, które wysłał w przeszłym roku do cudownej groty: pojechały tam z wiarą i wróciły uzdrowione, jakkolwiek medycyna napróżno siliła się przywrócić im siły. Doktór z góry nawet wiedział, w jaki sposób cud uzdrowienia objawi się na chorej. Spłynie szybko jak błyskawica, niespodzianie, w chwili najwyższej ekstazy religijnej; istota jej wtedy zbudzi się raptownie, jakby wyzwolona z ciężaru, jaki nań nałożyła moc czartowska, ciężaru duszącego, przygniatającego ją dotychczas a ulotnionego obecnie, jakby przez usta wraz z głębszem westchnieniem.
Lekarz Beauclair, jakkolwiek wszedł dobrowolnie na drogę tego rodzaju szczegółowych objaśnień, oparł się stanowczo, gdy go poproszono o napisanie świadectwa stanu zdrowia chorej. Dwaj inni lekarze patrzyli na niego z lekceważeniem, uważając go za umysł młody i awanturniczy; Piotr wszakże zachował w pamięci oderwane zdania i opinie lekarza Beauclair, dysputującego o stanie zdrowia Maryi z ostrożnymi dwoma swymi kolegami, leczącymi ją oddawna. Cierpiała ona początkowo, nietylko na wybicie kości ze stawów, lecz jeszcze na również miejscowe obrażenie wiązadeł, co nastąpiło skutkiem owego spadnięcia z konia; zwolna organizm wracał do normy, lecz chora uległa natomiast zwiększeniu się drażliwości nerwowej, tak iż nareszcie owładniętą została wszechwładnie strachem, jakiego doznała w chwili wypadku a uwaga jej cała została skierowaną i przykutą do miejscowego cierpienia, jakie nie przestawało jej dokuczać, wzmagając się coraz w swej sile, unieruchomiając ją wreszcie swem trwaniem bezustannem i ciągle przez nią śledzonem. Wyrwać ją z tego osłupienia mogło tylko wielkie i gromem spadające wrażenie.
Lekarz Beauclair mówił jeszcze o sposobach specyalnego odżywiania organizmu chorej, lecz sam twierdził, że nie śmie nic orzec wyraźnego i stanowczego w tym kierunku, albowiem nie zna on jeszcze tej kwestyi dość jasno i szczegółowo.
Jakże dziwnym wydał się Piotrowi sąd, wydany przez lekarza Beauclair o stanie Maryi. Jak można było przypuszczać, iż ulega ona tylko złudzeniu, cierpiąc swe męczarnie! Myśl podobna, wydała się Piotrowi wprost paradoksalną. Jakże bowiem pogodzić fakt, iż organizm wrócił do stanu normalnego, wobec zniedołężnienia, bezwładności, przykuwającej chorą do mizernego jej barłogu. Nie zatrzymując się więc zbytecznie na wypowiadanych zdaniach przez lekarza Beauclair, Piotr ucieszył się jedynie szczęśliwą zgodą trzech lekarzy, wysyłających Maryę jednogłośnie do groty w Lourdes. Zaczął przypuszczać, iż znajdzie tam ona zapowiedziane przez nich uleczenie a w takim celu Piotr był gotów towarzyszyć jej, chociażby na koniec świata.
Skutkiem zdecydowanej podróży do Lourdes, wynikło dla Piotra wiele bardzo zajęcia. Żył teraz w gorączkowym pośpiechu, pragnąc ze wszystkiem wydążyć.
Chwila narodowej pielgrzymki do Lourdes była już blizką a chciał on przyłączyć do niej Maryę, dla uniknięcia poważnych kosztów. Sam dla siebie też chciał się wystarać o miejsce pomocnika w szpitalu Matki Boskiej Zbawicielki.
Pan de Guersaint zachwycony był myślą podróży. Lubił naturę i zawsze marzył o wyjeździe na południe, dla ujrzenia gór Pirenejskich.
Nie kłopotał się niczem, uważając za rzecz naturalną, aby wszelkie koszta drogi i hotelu spadły na Piotra, poddawał się biegowi wypadków z biernością małego dziecka a gdy w chwili pożegnania Blanka wsunęła mu dwadzieścia franków do ręki, uciecha jego bardziej jeszcze się wzmogła, przypuszczał że jest bogaty.
Dobra i z bohaterstwem poświęcająca się dla swej rodziny Blanka oddała Piotrowi zaoszczędzonych z trudem długotrwałym piędziesiąt franków, które musiał przyjąć, nie chcąc jej obrazić i krzywdzić, albowiem mówiła, że i ona chce się przyczynić do uzdrowienia Maryi. Nie mogła im towarzyszyć w podróży, zatrzymały ją bowiem w Paryżu lekcye, których, zarabiając niemi na chleb dla swej rodziny, lękała się utracić. Będzie więc biegać po twardym paryzkim bruku, podczas gdy oni klękną w cudownej grocie i wymodlą zdrowie dla Maryi. Pojechali więc i jadą teraz, jadą bez pamięci, jakby ta podróż nieskończoność trwać miała.
Hałaśliwe glosy, naraz rozlegać się poczynające, wyrwały Piotra z zadumania i prawie odrętwiałego uśpienia. Cóż to? Czyż już przybyli do Poitièrs? Lecz nie, zaledwie dochodziła godzina dwunasta a pociąg minął właśnie stacyę Châtellerault. Donośnie rozlegające się głosy powstały skutkiem odmawianego „Angellus“ z rozkazu siostry Hyacynty. Głosy urywały się za każdą odmówioną zdrowaśką, aż potem zabrzmiały bez przerwy, zaintonowawszy pieśń długą i żałosną. Dopiero za dwadzieścia pięć minut pociąg dojedzie do Poitièrs i zatrzyma się na pół godziny; zdawaćby się mogło, że wszyscy jadący z utęsknieniem najwyższem oczekują tej chwili wytchnienia, jakgdyby ona przynieść im miała ulgę równającą się uzdrowieniu. O, bo jakże straszną była ta jazda w niesfornie podrzucanym i wciąż pędzącym wagonie, w którym hałas, gorąco i zepsute powietrze, z każdą chwilą było dokuczliwsze. Położenie podróżnych było wprost rozpaczliwe. Po twarzy pani Vincent, spływały łzy umartwienia a ciche przekleństwa, rwały się na ustach pana Sabathier. Brat Izydor, La Grivotte, pani Vêtu — zdawali się już nie istnieć, podobni do bezwładnych rozbitków, unoszonych samowolną powodzią. Marya leżała martwa z zamkniętemi oczami, nie odpowiadając nawet na rzucane jej pytania; oczy trzymała wciąż zamknięte, nie chcąc widzieć prześladującego ją strasznego widoku potwornej twarzy Elizy Rouquet, której głowa zdawała się być ohydnym obrazem śmierci, tak dalece powyrywane z twarzy chorobą ciało do krwawego i gnijącego trupa czyniło ją podobną.
I podczas, gdy szalonym pędem biegnący pociąg unosił te szczątki rozkładającego się żywota, tylu nagromadzonych w jego wagonach nieszczęśliwych, trwoga wzrosła jeszcze w swym ogromie. Nieznajomy nie wydawał już tchu z siebie a głos jakiś rozbrzmiał wieścią, że kona.




III.

Skoro tylko pociąg zatrzymał się przybywszy do Poitièrs, siostra Hyacynta wysiadła pośpiesznie z wagonu, lecz znalazła się w ciżbie posługaczów kolejowych roztwierających drzwiczki, oraz pielgrzymów tłumnie wylęgających na chodnik.
— Przepuście mnie, przepuście proszę — powtarzała. Pozwólcie, bym przeszła pierwsza, chcę się przekonać, czy niema ratunku dla konającego!
Wszedłszy wreszcie do sąsiedniego przedziału, uniosła głowę nieznajomego. W pierwszej chwili myślała, że już wszystko skończone, tak dalece był bezwładny i trupio blady. Dostrzegła wszakże, iż oddycha jeszcze.
— On żyje, żyje! — zawołała. — Śpieszmy go ratować!
I zawołała na siostrę Klarę będącą na drugim końcu długiego wagonu.
— Siostro Klaro, biegnij poszukać ojca Massias, który musi się znajdować w trzecim lub czwartym wagonie. Powiedz mu, że mamy chorego potrzebującego jego pomocy, niechaj natychmiast przybywa z Olejami świętemi.
Nic nie odpowiedziawszy, siostra Klara pośpieszyła wykonać zlecenie i znikła w natłoku. Była to drobna i szczupła osóbka, z twarzą łagodną a zarazem poważną, oczy miała głębokie i tajemnicze, była przytem niezmiernie ruchliwą i zawsze czynną.
Piotr, śledząc ze swego przedziału niesioną pomoc choremu nieznajomemu człowiekowi, głośno zauważył:
— A gdyby tak wezwać zarazem doktora?...
— Zapewne, zapewne, szepnęła siostra Hyacynta. O księże Piotrze, zechciej być tak dobrym i sprowadź sam doktora!
Piotr chciał właśnie wysiąść z wagonu, by przynieść Maryi filiżankę rosołu. Gdy pociąg się zatrzymał, Marya otworzyła oczy i jakby doznawszy ulgi, poprosiła ojca, by ją uniósł i posadził. Byłaby mocno pragnęła, aby ją wyniesiono z wagonu, by módz odetchnąć świeżem powietrzem, lecz zdawała sobie sprawy, iż byłoby to żądać zbyt wiele, wiedziała jak trudno było wnieść ją z jej trumną tutaj. Pan de Guersaint zjadł już swoje śniadanie poprzednio, teraz więc stał przy drzwiczkach wagonu i palił papierosa, Piotr zaś, wysiadłszy, pośpieszył ku furgonowi z kuchnią, gdzie znajdował się także i doktór z podręczną apteką.
Wielu chorych pozostało w wagonie, nie mogąc się ruszyć skutkiem osłabienia. La Grivotte dusiła się od kaszlu i była w malignie; pani de Jonquière zmuszoną się widziała pozostać przy niej, chociaż obiecała swej córce, Rajmundzie, i jadącym z nią paniom Volmar i Desagneaux, że jeść będzie z niemi śniadanie w bufecie na dworcu. Lecz jakże miała teraz zostawić samą tę biedną dziewczynę, leżącą bez przytomności na twardej ławce i może blizką skonania?
Pan Sabathier też siedział przykuty do swego miejsca, oczekując powrotu żony, która poszła kupić winogron dla niego. Marta nie opuściła brata, wciąż jęczącego cicho lecz żałośnie.
Wszyscy inni, mogący się utrzymać na nogach lub też mniej potrzebni swym chorym, pośpieszyli wydostać się na zewnątrz bólem ziejącego wagonu, by uciec odeń chociaż na chwilę i wyprostować zdrętwiałe członki po siedmiogodzinnej bezustannej podróży.
Pani Maze pośpiesznie podążyła w ustronniejszy kąt po za dworzec kolejowy, by w ciszy zagłębić się w swoją melancholię. Zidyociała z bólu pani Vêtu zmogła się wysiąść i postąpiwszy kilka kroków, osunęła się na ławkę stojącą na słońcu, lecz palących jego promieni nawet nie czuła. Eliza Rouquet, przysłoniwszy czarną chustką rany swej twarzy, szukała studni, spragniona wody. Pani Vincent, nie spuszczając z rąk chorego swego biedactwa, przechadzała się wolnym krokiem. Usiłowała ona zdobyć się na uśmiech i zabawić Różę, pokazując jej jaskrawe obrazki z ogłoszeniami porozlepianemi pod werendą dworca. Dziecko patrzało, nie widząc, z twarzyczką smutną i poważną.
Piotr torował sobie drogę z niesłychaną trudnością, tak wielki był ścisk i zamęt wzdłuż wagonów pociągu. Trudno sobie wyobrazić, żywe fale potoku ludzkich jednostek tutaj zebranych i kołyszących się bezładnie w tym lub owym kierunku. Pociąg wyrzucił ze swego wnętrza blizko tysiąc chorych i zdrowych a ludzie ci pędzili, rzucali się, kręcili i dusili w wytwarzanym przez siebie zamęcie. Każdy wagon wyłonił teraz z siebie część nędzy ludzkiej, którą w sobie zamykał, jak sala szpitalna na raz z chorych wypróżniona. Teraz dopiero można było zdać sobie sprawę, jaki ogrom kalectwa, niedołęztwa; choroby, przewoził „biały pociąg“, o którym tworzyła się i wciąż rosła pełna grozy legenda. Słabi i ułomni wlekli się o własnych siłach, innych niesiono a wielu pozostawało nieruchomie rzuconych i gromadą zawalających miejsce przechodniom, rwącym się gorączkowo i gwałtownie do bufetu. Nawoływano się, śpieszono jakby bezprzytomnie a jednak każdy miał cel, ku któremu podążał z obawą opóźnienia. Tak krótko zatrzymywał się pociąg! Pół godziny tylko! I miała to być jedyna chwila wytchnienia w długiej podróży; innego przed Lourdes już nie było przystanku!
Pomiędzy rojem ciemno, bezbarwnie i ubogo ubranych pielgrzymów i chorych, odbijały czarne sutanny księży. Jedyną zaś weselszą nutę stanowiły w tym tłumie białe ubrania zakonnic, szybko uwijających się w śnieżnych kornetach i długich również śnieżnych fartuchach, opinających postacie z góry do dołu.
Dobiwszy się do wagonu z kuchnią i apteką, Piotr ujrzał go oblężonym przez ścisk pielgrzymów. W pośrodku furgonu znajdował się piecyk naftowy a naokoło porozstawiane były rądle, miski, talerze i przeróżne naczynia. Rosół przyrządzony z skoncentrowanego bulionu gotował się w blaszanych kociołkach; mleko w kawałkach rozpuszczano w miarę potrzeby. Na półkach kuchennego wagonu stały pudełka z biszkoptami, czekoladą i innemi zapasami żywności. Gospodarowała tutaj siostra Franciszka, mogąca mieć lat czterdzieści pięć, nizka i tłusta o twarzy rumianej i poczciwej. Traciła ona głowę, widząc tyle rąk ku sobie wyciągniętych i słysząc tyle głosów żądających. Wciąż nalewała, nakładała w filiżanki i talerze, a mimo to, usłyszała, iż Piotr domaga się lekarza, mieszczącego się w sąsiednim z nią przedziale, gdzie była apteka podróżna.
Ze słów Piotra widząc, że lekarz potrzebny jest dla umierającego, przywołała kogoś, by ją zastąpił a sama postąpiła ku młodemu księdzu.
— Niech mi siostra da filiżankę rosołu — prosił zarazem Piotr — to także dla kogoś bardzo chorego.
— Sama zaniosę. Proszę iść przodem i torować mi drogę.
Ukazał się lekarz i natychmiast ruszył naprzód wraz z Piotrem, wypytując go szybko o objawy choroby konającego; za nimi szła siostra Franciszka z pełną filiżanką rosołu, uważając, by jej nie roztrącono wśród tłumu.
Lekarz był młodym, barczystym mężczyzną, mogącym mieć lat dwadzieścia osiem. Brunet, piękny, o rysach regularnych, przypominał typ cesarzów rzymskich. Twarze tego rodzaju napotykają się jeszcze czasami, wśród spieczonych południowem słońcem wiosek Prowancyi. Gdy go tylko dostrzegła siostra Hyacynta, zawołała z wesołem zadziwieniem:
— Pan tutaj, panie Ferrand?!...
Oboje jednako zadziwionymi byli ze swego spotkania. Siostry zakonu Wniebowzięcia mają za zadanie doglądanie chorych i to wyłącznie ubogich, żyjących w nędzy na poddaszach. Oddając się z poświęceniem swemu zawodowi, życie całe spędzają w ciasnych mieszkankach przy łóżku cierpiących, doglądają ich i obsługują troskliwie do wyzdrowienia lub śmierci. Młoda, śnieżno-biała i niebiesko-oka, zawsze słodko uśmiechnięta siostra Hyacynta, przywołaną została pewnego razu do izdebki studenta chorego na tyfus. Ubogim musiał być bardzo, zamieszkiwał bowiem poddasze starego, nędznego domu przy ulicy du Faur, a na jego strych dostać się było można za pomocą chwiejnej drabiny zastępującej schody. Zagospodarowała się ona tutaj i nie opuściła chorego, oddając mu usługi z całem poświęceniem, na jakie była zdolną ta żyjąca dla dobra cierpiących szlachetna kobieta. Pomną ona była, iż znaleziona jako podrzutek przy drzwiach kościelnych, odebrała staranne wychowanie z rąk obcych; dorósłszy do lat, wstąpiła do klasztoru i stworzyła sobie rodzinę ze wszystkich cierpiących, chcąc im świadczyć dobrze i pragnąc ich miłować.
Przez cały miesiąc siostra Hyacynta doglądała chorego studenta medycyny. Wytworzył się pomiędzy nimi stosunek przyjaznego koleżeństwa, spędzali liczne chwile w słodkiem braterskiem uczuciu. Gdy chory mówił do niej „moja siostro“ — było to rzeczywiste miano płynące mu z serca. Była ona jakby matką dlań zarazem, pomagała mu odwrócić się na łożu boleści, myła go i ubierała jak dziecko. Pomimo długich dni spędzonych razem, nic innego nie zamąciło tkliwości ich wzajemnego uczucia, najwyższa litość i dobroć opromieniała jasną postać siostry Hyacynty. Była zawsze wesoła, usłużna i odgadująca życzenia, bez cienia kobiecej zalotności, zdawała się być istotą bezpłciową, spełniającą posłannictwo pocieszycielki strapionych i chorych. On ją ubóstwiał, czcił i zachował o niej wspomnienie czystości nieskazitelnej.
Ujrzawszy ją teraz niespodziewanie w pośród pielgrzymów jadących do Lourdes, uniesiony radością szeptem powtarzał:
— O siostro Hyacynto, siostro Hyacynto!
Spotkali się tutaj rzeczywiście wypadkiem, bo Ferrand był i pozostał niewierzącym. W ostatniej chwili zobowiązał się zastąpić kolegę lekarza, mającego towarzyszyć pątnikom jadącym do Lourdes „białym pociągiem“. Blizko od roku był lekarzem przy szpitalu de la Pitié w Paryżu. Niespodziana podróż do Lourdes w warunkach tak niezwykłych była dlań wielce pociągającą i zaciekawiała go bardzo.
Lekarz Ferrand i siostra Hyacynta uradowani ze spotkania, zapomnieli na chwilę o chorym nieznajomym. Ona, pierwsza to spostrzegłszy, rzekła:
— Niechaj pan obejrzy chorego. Myśleliśmy, że już umarł... Od stacyi Amboise jest konającym... Posłałam nawet po ojca Massias, aby przybył ze Olejami świętemi. Jak go pan znajdujesz? Czy będziesz mógł przywrócić mu przytomność?
Młody lekarz przystąpił do zbadania stanu chorego. Inni chorzy, znajdujący się w wagonie, patrzeli pilnie, zaciekawieni każdym ruchem lekarza. Patrzała i Marya, której siostra Franciszka podała przyniesioną filiżankę z rosołem. Marya tak była słabą, iż nie mogła jej utrzymać chwiejnemi swemi rękoma, Piotr musiał jej w tem dopomagać, prosząc przytem, by piła. Przełykała rosół zwolna i z trudnością, nie chcąc go dopić, cała była zapatrzona, co się dzieje z nieznajomym chorym człowiekiem, patrzała badawczo i z natężoną uwagą, jakby o jej własne życie chodziło.
Siostra Hyacynta nie przestawała pytać lekarza:
— Powiedz pan proszę, jak go znajdujesz? Co jemu jest właściwie?...
— Co jemu jest? — szepnął Ferrand. — Jaką ma chorobę?... Ma je wszystkie.
A wyjąwszy następnie maleńką flaszeczkę z kieszeni, starał się wlać parę kropel lekarstwa w zaciśnięte usta chorego. Ten odetchnął, uniósł powieki, lecz natychmiast opuścił je napowrót, nie dając już znaku życia.
Pełna spokoju siostra Hyacynta, nigdy nie rozpaczająca i ufna, drgnęła z niecierpliwości.
— Ależ to okropność! A siostra Klara znikła bez wieści! Przecież powiedziałam jej szczegółowo, gdzie ma szukać ojca Massias... Boże mój, cóż to będzie!
Siostra Franciszka, widząc że się tutaj na nic przydać nie może, szykowała się odejść do swojej kuchni. Przed odejściem spytała wszakże, czy czasami ten nieznany człowiek nie umiera wprost z głodu? Zdarza się to dość często, gotowa więc jest przynieść cośkolwiek ze swoich zapasów żywności. Już wychodząc z wagonu, uspakajała siostrę Hyacyntę, że jeżeli tylko spotka siostrę Klarę, powie jej, aby się śpieszyła. Zaledwie uszła kilkanaście kroków, odwróciła się raptownie, ukazując ręką śpieszącą ku wagonowi siostrę Klarę.
Wychylona przez drzwiczki, siostra Hyacynta wołała pośpiesznie:
— Śpiesz, siostro! śpiesz... A gdzież ojciec Massias?...
— Niema go.
— Jakto: niema?
— Nie prędko się o tem dowiedziałam, bo ruszać się nie można, taki ścisk ludzi jest wszędzie. Lecz nareszcie dotarłam, gdzie trzeba, i tam mi powiedziano, że ojciec Massias wyszedł z dworca ku miastu.
I opowiedziała szczegółowo co jej mówiono, że ojciec Massias miał naznaczone widzenie się w Poitièrs z proboszczem kościoła Sainte Radegonde.
W latach poprzednich, pociągi wiozące pielgrzymujących, zatrzymywały się całą dobę w Poitièrs. Chorych umieszczano w szpitalu miejskim a wszyscy mogący iść o własnych siłach, dążyli do kościoła świętej Radegundy. W tym roku plan podróży został zmieniony i pociąg zatrzymywał się tylko na półgodzinny wypoczynek w Poitiers, dążąc pośpiesznie wprost do Lourdes. Skutkiem tej zmiany, ojciec Massias udał się sam na probostwo, mając do pomówienia o ważnych sprawach.
— Przyrzeczono mi — dodała siostra Klara — że gdy tylko nadejdzie z powrotem, natychmiast zawiadomią go, by czemprędzej pośpieszył tutaj z Olejami świętemi nieść ulgę choremu.
Siostra Hyacynta zrozpaczoną była skutkiem tej zwłoki. Bo kiedy lekarstwa już nie działają na chorego, jedyną jej nadzieją stały się teraz Oleje święte. Często widziała uzdrowienia po namaszczeniu.
– O moja siostro, jakże mi przykro, żeś nie mogła go sprowadzić! Bądź tak dobrą i wróć tam raz jeszcze. Czekaj sama na ojca Massias, i gdy tylko przybędzie, sprowadź go tutaj jaknajprędzej.
— Dobrze, siostro — odpowiedziała łagodnie siostra Klara, i śpiesznym krokiem z twarzą poważną i tajemniczą, prześlizgiwać się poczęła przez tłum, lekka i wiotka jak cień.
Doktor Ferrand nie odstępował chorego, pragnącgo ocucić dla zrobienia przyjemności siostrze Hyacyncie. Poczynał już wątpić, czy tego dokaże i chciał odejść, gdy siostra Hyacynta zaczęła go prosić.
— Panie Ferrand, nie odchodź. Zostań tu aż nadejdzie ojciec Massias... Będę spokojniejszą.
Został więc i pomógł jej do wygodniejszego ułożenia chorego na twardej ławce wagonu. Chory miał twarz zalaną potem, siostra Hyacynta obcierała go starannie. Czekali tak wśród chorych wyrzekających na swe bóle a mimo to patrzących ciekawie na konanie nieznajomego, konanie to sprowadzało ku wagonowi wciąż wzrastającą liczbę osób chcących coś widzieć.
Wtem, młoda i rezolutna panna, odsunąwszy stojących przy drzwiczkach, stanęła na stopniach wagonu i zwróciwszy ku pani de Jonquière rzekła:
— Mamo, dla czego nie przychodzisz? Czekamy na ciebie w bufecie z wielką niecierpliwością.
Mówiącą była Rajmunda de Jonquière, dwudziestopięcioletnia brunetka, niezmiernie do matki podobna; nos i usta miała dość wielkie, lecz wyraz jej twarzy był uprzejmy i miły.
— Moje dziecko — odpowiedziała pani de Jonquière — nie mogę odejść od tej biednej kobiety, widzisz sama, że nie mogę.
I mówiąc, wskazywała córce nieszczęśliwą la Grivotte, duszącą się od kaszlu, który wstrząsał nią całą.
— Jaka szkoda, moja mamo! Pani Désagneaux oraz pani Volmar tak bardzo pragną cię widzieć! Tak cieszyłyśmy się, że będziemy wszystkie cztery razem jeść śniadanie!
— Cóż począć, moje kochane dziecko!... Zacznijcie jeść bezemnie. Powiedz tym paniom, że gdy tylko będzie można natychmiast tam do was przyjdę.
W tem błysnęła jej myśl:
— Poczekaj, jest tutaj doktór, postaram się, aby zechciał zająć się moją chorą... Idź, ja zaraz za tobą pójdę. Głodna jestem bardzo.
Rajmunda odbiegła a pani de Jonquière zwróciła się do doktora, aby przyszedł obejrzeć duszącą się od kaszlu la Grivotte. Doktor Ferrand dopiero co ukończył badać stan choroby brata Izydora, bezustannie jęczącego z bólu i giestem wymownym zdawał się wątpić, czy ulżeć mu zdoła. Poszedł teraz na wezwanie pani de Jonquière i uniósłszy chorą la Grivotte, starał się ją usadowić, chcąc przynieść jej ulgę; jakoż kaszel zaczął zwolna słabnąć. Dał się jej napić i polepszenie jeszcze się wzmogło. Obecność doktora wywoływała pewne wzruszenie pomiędzy chorymi. Pan Sabathier zwolna jedzący winogrona przyniesione mu przez żonę, o nic doktora nie pytał, wiedząc z góry treść tego co mógłby z ust jego usłyszeć; radził się on tylu już doktorów — i to pierwszorzędnych luminarzy! — doznał wszakże pewnego uspokojenia, widząc jak doktór umiejętnie zdołał poradzić męczącej się od tak dawna la Grivotte, której suchy kaszel wzmagać się zdawał ogólne rozstrojenie sąsiadujących z nią chorych.
Marya też spoglądała z zajęciem na doktora Ferrand, nie odważywszy się wszakże przywołać go słówkiem ku sobie, pewną bowiem była, iż nic on ulżyć jej nie zdoła.
Zgiełk i zamieszanie wzrastać się zdawało przed otwartemi drzwiczkami wagonów. Już tylko kwadrans a pociąg ruszy w dalszą podróż. Jakby znieczulona lecz z oczami otwartemi a na nic nie patrzącemi, pani Vêtu siedziała na ławce nieporuszona, uśmierzając swoją mękę piekącemi promieniami słońca, podczas gdy przed nią, wciąż przechadzała się powolnemi krokami pani Vincent z małą Różą na swych rękach; nie czuła ona jej ciężaru, tak dalece była wątłą, do chorego ptaszątka porównać można było biedną dziewczynkę. Mnóstwo ludzi biegło ku studni, by napełnić wodą konewki, butelki i dzbanki. Pani Maze zbliżyła się również ku studni, pragnąc obmyć sobie ręce, lecz zastała tam pijącą Elizę Rouquet. Cofnęła się, wzdrygnąwszy, tak dalece przeraziła ją potworna twarz Elizy, pijącej wodę ukośną krwawą czeluścią, z której wysuwał się chłeptający język. Inni, również jak pani Maze przerażeni, stali teraz jak wryci, nie śmiejąc zaczerpnąć wody skażonej zetknięciem się z potworem.
Większa część pielgrzymów posilała się na świeżem powietrzu. Odgłos kroków wciąż śpiesznie chodzącej jakiejś kobiety wspartej na szczudłach, rozchodził się rytmicznie. Na ziemi czołgał się kaleka, pozbawiony władzy do połowy skręconego swego ciała. Tu i owdzie przystanęli lub przysiedli nieruchomemi gromadkami chorzy i pątnicy. Wszyscy korzystali z półgodzinnego zatrzymania się ruchomego tego szpitala, jakim był biały pociąg, i wchłonąć pragnęli w siebie zapas świeższego powietrza. Wszyscy mieli twarze jakby zidyociałe, wyglądali smutno i nędznie, co uwydatniało jaskrawo promieniejące południowe słońce.
Piotr nie odstępował Maryi, pan de Guersaint bowiem znikł, pociągnięty zielonością krajobrazu, ukazującego się zdala po za dworcem. Piotr, zaniepokojony był Maryą, widząc, że nie zdołała dopić rosołu, na który miała ochotę; starał się w niej rozbudzić łakomstwo, proponując: że przyniesie jej brzoskwinię. Lecz ona nie chciała, mówiła że zanadto cierpi, by mogła myśleć o jedzeniu. Patrzała na niego szeroko rozwartemi oczami, których wyraz zdradzał niecierpliwość skutkiem straty czasu, jaka następowała z zatrzymania się pociągu, wszak o tyle później dojadą do miejsca uzdrowienia! W oczach jej widocznym był zarazem przestrach, iż za poruszeniem pociągu rozpocznie się męczarnia ruchu i hałasu niewiedzieć kiedy ukończyć się mającej jazdy, trwającej już tak długo!
Naraz otyły jakiś jegomość dotknął ramienia Piotra. Twarz miał szeroką, dobroduszną o wielkiej, bujnej brodzie szpakowatej równie jak czupryna.
— Przepraszam najmocniej — rzekł on — ale chciałbym wiedzieć, czy nie w tym wagonie znajduje się konający chory?
Piotr skinął potwierdzająco, a wówczas otyły jegomość rzekł z dobroduszną poufałością:
— Nazywam się Vigneron i jestem podnaczelnikiem jednego z wydziałów w ministeryum finansów. Poprosiłem i uzyskałem urlop, chcąc towarzyszyć swojej żonie i naszemu synowi, Gustawowi, w pielgrzymce do Lourdes... To drogie nasze dziecko całą swą nadzieję uzdrowienia złożyło w ręce N. Panny, do której też modlimy się rano i wieczór. Jedziemy wagonem drugiej klasy, tuż na przodzie tego wagonu.
Odwrócił się domawiając tych słów i począł wołać na żonę i syna, machając ręką ku sobie:
— Chodźcie, chodźcie — to tutaj! Rzeczywiście chory jest blizkim skonu.
Pani Vigneron była nizka, twarz miała długą i bladą. Zdawała się być niedokrwistą. Ubraną była dostatnio, wyglądała z pozoru na zamożną burżuazkę. Syn jej, Gustaw, zdawało się, że odziedziczył po matce nędzny swój ustrój fizyologiczny, tylko spotęgowany do kalectwa. Miał lat piętnaście a wyglądał na dziesięcioletniego niedołężnego chłopca. Chudy jak szkielet, wykrzywiane miał ciało w bok, a skutkiem uschnięcia prawej nogi, posługiwał się szczudłem. Twarz jego mizerna też była nieco skrzywiona, oczy tylko zdawały się niecierpieć, były błyszczące i tryskały roztropnością, rozbudzoną i wyrobioną przez cierpienie. Oczy Gustawa zdawały się umieć czytać w myśli tego, na kogo patrzały.
Po za panią Vigneron i jej synem, wlokła się z trudem ociężała, niemłoda kobieta o twarzy rozlanej, niewyraźnej. Pan Vigneron, jakby ją nagle spostrzegłszy, zwrócił się ku młodemu księdzu i szepnął mu, jakby dopełniając należnego przedstawienia członków swej rodziny.
— To pani Chaise, starsza siostra mojej żony, chciała koniecznie z nami jechać do Lourdes, by towarzyszyć Gustawowi, którego kocha niezmiernie.
Pochyliwszy się zaś bliżej, szepnął Piotrowi do ucha:
— Pani Chaise jest wdową po kupcu bławatnym. Jest niezmiernie bogata. Ma chorobę serca i trwoży się tem ustawicznie.
Cała rodzina Vigneron zbiła się w jedną grupę i ciekawie rozglądała się teraz po całym wagonie. Ojciec podniósł Gustawa z ziemi, by lepiej mógł wszystko zobaczyć i całość wzrokiem objąć — ciotka trzymała tymczasem szczudło chłopca a pani Vigneron wspinała się na palcach, powodowana ciekawością.
W wagonie nic się nie zmieniło. Nieznany człowiek konający, wciąż siedział w swoim kącie wsparty o wezgłowie, nieruchomy i jakby skostniały. Był trupio blady, oczy miał zamknięte, usta wykrzywione konaniem, po twarzy spływały mu strumienie zimnego potu, ocieranego co chwila chustką przez pochyloną nad nim siostrę Hyacyntę. Milczała ona teraz, opanowała się i twarz miała spokojną, ufną w pomoc i łaskę niebios. Od czasu do czasu rzucała tylko bystre spojrzenie po za drzwiczki wagonu, by się przekonać, czy nie nadchodzi wreszcie ojciec Massias z Olejami świętemi.
— Patrz uważnie, Gustawie — rzekł do syna pan Vigneron — to zapewne suchotnik.
Wycieńczone skrufułami dziecko, wykrzywione zimnemi wrzodami, tworzącemi się w jego ciele zwłaszcza w okolicy prawego biodra, cierpiące przytem na rozpoczynające się próchnienie kości pacierzowej, patrzało z gorączkową uwagą na konanie chorego. Nie lękał się, uśmiechał się tylko z niewysłowionym smutkiem.
— O jakież to straszne! — szeptała pani Chaise, blednąc z obawy śmierci, wystraszona prześladującą ją myślą, że umrze nagle skutkiem swej choroby.
— Cóż robić! — odrzekł filozoficznie pan Vigneron — na każdego śmierć nadejść musi, bo wszyscy jesteśmy śmiertelni...
Słowa te wywołały bolesny a zarazem drwiący uśmiech na twarzy Gustawa, jakby po za dźwiękiem wyrazów ojca słyszał jakieś niewyraźne pragnienie śmierci ciotki. Jeżeli umrze ona przed nim, odziedziczy on po niej pięćkroć sto tysięcy franków, jakie mu przyrzekła — on zaś sam też nie będzie zawadzał długo swojej rodzinie...
— Spuść go na ziemię — rzekła do męża pani Vigneron — męczysz go niepotrzebnie, trzymając na ręku.
I wraz z panią Chaise uważnie pomogły do spuszczenia Gustawa na ziemię, chcąc go uchronić od najlżejszego szarpnięcia. To biedactwo takie było delikatne! Co chwila była jakaś o niego obawa. Ojciec chciał go teraz zanieść do swego wagonu. Lecz obydwie kobiety, nie dopuściwszy go, same się do tego zabrały, pan Vigneron zaś zwrócił się znów w stronę Piotra i rzekł głosem wzruszonym:
— Ach, księże kochany! Gdyby Pan Bóg nam go zabrał, to zabrałby zarazem i nas... nasze życie z nim jest złączone... A już nie mówię o majątku jego ciotki, który w takim razie stałby się łupem innych siostrzeńców... Lecz byłoby to wielką niesprawiedliwością, gdyby miał umrzeć przed swoją ciotką. Czyż nie? Bo ona silnie jest zagrożoną. No, ale spuśćmy się na łaskę Opatrzności. Mamy ufność, że N. Panna zarządzi naszemi losami najtrafniej i najlepiej.
Wreszcie pani de Jonquière uspokojona co do ataku męczącego la Grivotte, oddawszy ją pieczy doktora Ferrand, wysiadła z wagonu, by podążyć na śniadanie. Wpierw wszakże poprosiła Piotra:
— Umieram z głodu i biegnę posilić się w bufecie. Tylko jeżeli moja chora znów pocznie kaszlać, proszę, jeżeli łaska, natychmiast mię zawiadomić.
Z wielkim trudem przedostała się przez tłum do sali bufetowej. Lecz i tu zgiełk panował niesłychany. Zamożniejsi podróżni, przeważnie księża, zajęli wszystkie stoliki. Śpieszono się z jedzeniem, mówiono głośno wśród szczęku widelcy, noży i talerzy. Trzech czy czterech usługujących chłopców nie mogło wydążyć z podawaniem potraw, utrudnioną mieli oni usługę, przez nawał ludzi wciąż cisnących się przed zastawionym stołem, dla kupienia owoców, bułek i zimnego mięsiwa. W głębi tej sali jadła śniadanie Rajmunda wraz z paniami Desagneaux i Volmar. Zajmowały one mały, osobny stolik.
— Oto wreszcie mama! — zawołała wesoło. — Już chciałam iść po ciebie powtórnie, mamo. Przecież powinni ci pozwolić chociaż zjeść spokojnie!
Śmiała się, ożywiona i wesoła; zabawiała się podróżą a teraz tem śniadaniem jedzonem na prędce, na poczekaniu, gorączkowo.
— Patrz, mamo, zachowałam dla ciebie porcyę pstrąga w majonezie, a oto kotlet na ciebie czekający... My, bo już jemy karczochy.
W około tego stolika panowała wesołość. Był to jedyny może w sali kącik miłe sprawiający wrażenie.
Młoda pani Desagneaux śliczną była kobietką. Jasna blondynka z kędzierzawemi rozwianemi włosami, miała twarzyczkę okrągłą, białą jak mleko i pełną uroczych dołeczków. Śmiała się chętnie i zdawała się być dobrą i łagodną. Wyszła bogato zamąż, lecz już od trzech lat corocznie pozostawiała swego męża nad morzem w Trouville i jako dama szpitalna jechała w sierpniu do Lourdes, biorąc udział w pielgrzymce narodowej. Przez całe pięć dni trwającej wyprawy do Lourdes, pani Desagneaux była pełna najgorliwszego poświęcenia się dla cierpiących, opanowana nieprzebranemi skarbami litości. Wracała do domu umęczona, lecz i uszczęśliwiona zarazem uciążliwą tą pielgrzymką. Jedynem jej zmartwieniem był brak dziecka; gdy zebrało się jej na smutek, utrzymywała z komiczną powagą, iż chybiła swe rzeczywiste powołanie, albowiem czuła się być stworzoną na siostrę miłosierdzia.
— Rajmundo moja miła, nie rozrzewniaj się nad losem swej matki! Ja zazdroszczę jej, że tak potrafi zająć się chorymi. Ma tym sposobem cel jakiś w życiu.
A zwracając się do pani de Jonquière, dodała:
— Żeby pani wiedziała, jak się nam czas dłuży w naszym wygodnym i wykwintnym wagonie pierwszej klasy! A nie możemy się zająć żadną robótką, bo przepisy tego wzbraniają. Prosiłam, aby mnie pomieszczono przy doglądaniu chorych, lecz już wszystkie miejsca były rozdane. Tak więc jestem dotychczas zbyteczną, i nie pozostaje mi, jak tylko ułożyć się i zasnąć spokojnie w wygodnym naszym kąciku.
Roześmiała się szczerze i zwrócona teraz ku pani Volmar, zaszczebiotała:
— Będziemy drzemać albo spać nawet, wszak prawda? Panią bowiem nuży zdaje się zbyt długa rozmowa.
Ciemna brunetka o podłużnej i regularnej twarzy, pani Volmar, musiała mieć przeszło lat trzydzieści. Oczy miała wielkie, wspaniale piękne. Żarzyły się jak pochodnie, chwilami tylko przyćmione, mieniące się jak mora. Na pierwszy rzut oka nie była ona piękną, lecz w miarę bliższego rozpatrzenia się w jej twarzy zyskiwała stopniowo, stawała się uroczo pociągającą, zwycięzką. Mogła ona wzbudzać niepohamowane żądze, nęcąc swym tajemniczym wdziękiem. Starała się ona jaknajmniej zwracać uwagę, skromną była i jakby naumyślnie przyćmiewającą się tak swem zachowaniem jak i strojem. Ubierała się przeważnie czarno i nie nosiła żadnych błyskotek, chociaż mąż jej był kupcem brylantów w Paryżu.
— O, co do mnie — odrzekła — zawsze jestem zadowolnioną, byle mnie nie potrącano zbytecznie.
I rzeczywiście jeździła ona już dwukrotnie do Lourdes, przyłączając się do pielgrzymki narodowej w charakterze damy szpitalnej dodatkowej. Nigdy jej wszakże nie widziano przy chorych, ani w czasie podróży, ani w szpitalu w Lourdes. Gdy tylko tam dojechała, zamykała się w swym hotelowym pokoju, mówiąc że się czuje niewymownie zmęczoną.
Pani de Jonquière była nadzorczynią sali szpitalnej w Lourdes, sali, w której właśnie służbę swą powinna była pełnić pani Volmar. Lecz pani de Jonquière z uprzejmą pobłażliwością zwalniała ją z tego obowiązku.
— O, moje drogie — zawołała pani de Jonquière — wysypiajcie się spokojnie, dopóki tylko możecie Będziecie miały jeszcze sposobność dobrze się umęczyć, gdy dojedziemy na miejsce. Zastąpicie mnie, gdy mi sił już zbraknie.
A zwróciwszy się do córki, rzekła:
— Ty, moje kochane dziecko, nie trać siły na ciągłe trzpiotanie się, boś gotowa stracić przytomność, gdy cię będzie potrzeba zawezwać do roboty.
Rajmunda popatrzała na nią z rodzajem czułej wymówki i rzekła z przymilonym uśmiechem:
— Mamo, mamo, dla czego ty mówisz do mnie w ten sposób? Czyż nie jestem zupełnie rozsądną?...
Uwaga uczyniona przez Rajmundę o sobie samej musiała być słuszną. Energia bowiem i silna wola połączona z niezależnością, błysnęła w jej siwych oczach. Śmiech jej i wesołość brzmiały młodością lecz nie wynikały z pustoty. Kochała życie i czuła się szczęśliwą, że żyje.
— To prawda — wyznała matka, jakby nieco zmieszana — ta mała ma czasami więcej rozsądku odemnie starej... No, nie mówmy już o tem... Oto lepiej podaj mi kotlet, wielką mam na niego ochotę. Nie macie pojęcia, jak byłam głodna!
Śniadanie ciągnęło się dalej, urozmaicone bezustannemi śmiechami i szczebiotaniem Rajmundy i pani Desagneaux. Zwłaszcza Rajmunda ożywiała się stopniowo. Nieco przyżółkła jej cera skutkiem oczekiwanego dotychczas małżeństwa, rozjaśniła się i zarumieniła świeżością lat wiosennych. Śpieszyły się te panie z jedzeniem śniadania, zwłaszcza teraz, bo już tylko dziesięć minut pozostawało do odejścia pociągu.
Hałas i ścisk w sali zwiększył się jeszcze. Goście bufetowi śpieszyli się na wyścigi, w obawie że czasu im zbraknie na wypicie czarnej kawy, o którą bardzo im chodziło.
Wtem pojawił się tutaj Piotr: wzywał panią de Jonquière, albowiem la Grivotte znów dusiła się od kaszlu. Pani de Jonquière czemprędzej ukończyła jedzoną potrawę i nie czekając na deser pośpieszyła z powrotem do swego wagonu, wpierw wszakże pocałowała córkę, mówiącą jej zarazem dobranoc, z twarzą uśmiechniętą a jednocześnie wyrażającą, iż wie, jak dalece uciążliwą będzie ta noc dla jej matki.
Piotr z zadziwieniem, które ledwie że zdołał w sobie stłumić, spostrzegł czerwony krzyż wyróżniający damy szpitalne, jaskrawo odbijający na czarnym staniku pani Volmar. Znał ją bowiem, bywając od czasu do czasu u matki jej męża, która niegdyś w wielkiej pozostawała przyjaźni ze zmarłą jego matką. Stara pani Volmar srogą była niewiastą; wiary nadzwyczajnej i nieubłaganej surowości religijnej, postanowiła strzedz swej synowej z pedanteryą i okrucieństwem bigotki. Zamykała okiennice, by młoda kobieta nie patrzała na przechodniów ulicznych. Piotr znał cały szereg faktów tego rodzaju. Zaraz na drugi dzień po ślubie, młoda pani Volmar ujrzała się uwięzioną pomiędzy okrutną swą świekrą i odpychającej szpetoty jej synem a swoim mężem, który, powodowany zazdrością, bił żonę, jakkolwiek sam utrzymywał naraz po kilka kochanek. Tylko do kościoła pozwolono wychodzić młodej kobiecie. Piotr wypadkiem odkrył jej tajemnicę. Przechodził właśnie przez boczną nawę kościoła Ś. Trójcy, gdy młoda pani Volmar wymieniała słów kilka z wysokim mężczyzną o wykwintnej powierzchowności. Przemknęła wtedy w umyśle Piotra cała prawda. Nieszczęśliwa kobieta upaść musiała, szukając pocieszenia. Uniewinniał ją Piotr najzupełniej. Cóż bowiem dziwnego, iż w objęciach kochanego przez siebie człowieka szukała zapomnienia? A jakże strzedz się przytem musiała ze swoją miłością tem gorętszą i namiętniejszą, że nigdy nasycić się nią nie mogła, wszak tygodnie całe musiała czatować, by uchwycić chwilę swobodną na schadzkę z ukochanym, jakże nie miała korzystać z okazyi, gdy w ciągłem żyła podnieceniu!
Zmieszała się na widok Piotra, lecz szybko wyciągnęła ku niemu drobną i podłużną swą rączkę, mówiąc:
— Cóż za niespodziewane spotkanie! Już bardzo dawno, jak pana nie widziałam!
I zaczęła mu opowiadać, że trzeci już raz towarzyszy narodowej pielgrzymce do Lourdes, świekra bowiem wymogła na niej, by się zapisała w poczet członków stowarzyszenia Matki Boskiej Zbawicielki.
— Dziwna rzecz, żeś pan mojej świekry nie spotkał na dworcu w Paryżu. Odprowadza mnie ona zawsze i odchodzi dopiero wtedy, gdy już siedzę w wagonie a gdy wracam do Paryża zastaję ją oczekującą na mnie na dworcu.
Mówiła te słowa z prostotą, lecz i z odcieniem skrytej ironii, dozwalającej Piotrowi domyślać się wiele. Wiedział, że jest niewierzącą; uczęszczała do kościoła jedynie dla zapewnienia sobie swobodniejszej chwili wytchnienia; czuł obecnie, iż w Lourdes jest przez kogoś oczekiwaną. Tak, dążyć ona teraz musiała ku swemu ukochanemu, ztąd wynikała ta dziwna w niej mieszanina pozornej obojętności i nurtującego ognia, lecz płomienne oczy zdradzały ją, pomimo nakazanego im spokoju i odrętwienia.
— Ja zaś — odpowiedział Piotr — towarzyszę w podróży mojej przyjaciółce z lat dziecinnych. Jest ona bardzo, bardzo cierpiącą... Polecam ją łaskawym względom pani, prosząc, byś zechciała ją pielęgnować, gdy przybędziemy na miejsce...
Pani Volmar zarumieniła się i zmieszała. Teraz już Piotr nie miał wątpliwości. W czasie tej rozmowy, Rajmunda płaciła za śniadanie z praktycznością osoby umiejącej liczyć się z pieniędzmi. Pani Desagneaux szepnęła, że czas śpieszyć z powrotem do wagonu, poczem wszystkie wstały i opuściły salę bufetową, w której zamieszanie zapanowało teraz jeszcze większe, albowiem pierwszy dzwonek wzywał już podróżnych.
Piotr też posunął się ku wyjściu, gdy w tem zatrzymał się, mówiąc:
— Ach, księże proboszczu dobrodzieju, nareszcie mogę cię powitać! Widziałem cię w Paryżu na dworcu, lecz tylko zdaleka, bo nie było już czasu, aby podejść ku tobie!
Piotr ściskał przy tych słowach rękę starego księdza, patrzącego na niego poczciwie i z przyjaznym uśmiechem. Był to ksiądz Judaine, proboszcz z Saligny, małej parafii w departamencie Oise. Wzrostu słusznego, barczysty, z wielką różową twarzą opłyniętą puklami srebrnych włosów, ksiądz Judaine czynił wrażenie świętego człowieka, wolnego od pokus ciała i umysłu. Niezmąconej nigdy spokojnej niewinności, był szczerze wierzącym, przychodziło mu to bez walk żadnych naturalnie. Posiadał wiarę dziecka i nie wiedział o istnieniu namiętności. Od czasu gdy N. Panna cudem uleczyła chore jego oczy, wiara jego jeszcze się wzmogła w swem zaślepieniu i rozrzewniającej miłości, dołączyła się bowiem wdzięczność najgłębsza, za oczywistą łaskę Boską szczególnie jego wyróżniającą. O tem uzdrowieniu proboszcza utworzyła się powszechnie znana legenda.
— Jakże rad jestem — rzekł stary proboszcz — że cię widzę w liczbie pielgrzymujących. O, bo młodzi księża umacniają się w świętem swem powołaniu taką pielgrzymką do miejsc cudownych. Czasami dochodzą mnie słuchy, jakoby między nimi byli tacy, którzy potrzebują umocnić się w wierze... Ujrzysz w Lourdes rzeczy nadzwyczajne; sam widok zamodlonego tłumu wzruszy cię do łez... Jakże wobec tych cudów i spływającej ku nam łaski nie oddać się całkowicie w ręce Boskie! Jedyne to pocieszenie i uzdrowienie cierpiących!
Jechał do Lourdes, towarzysząc tam chorej pragnącej doświadczenia łaski. Pokazał Piotrowi oddział wagonu pierwszej klasy, na którego drzwiczkach widniała karta z napisem: Monsieur l’abbé Judaine réservé. I pochyliwszy się nieco, dodał ciszej:
— Towarzyszę pani Dieulafay, żonie bogatego bankiera. Zamek do nich należący leży w mojej parafii. Od chwili, gdy się dowiedzieli, jakiego cudu doznałem z mojemi oczami, nie przestali mnie prosić, abym koniecznie towarzyszył im w pielgrzymce do Lourdes, spodziewając się, ze moje modlitwy coś będą w tym razie znaczyły. Obiecałem wstawić się za nieszczęśliwą chorą. Już niejedną mszę świętą odprawiłem na jej intencję. O, modlić się będę gorąco, by uzdrowioną została... Patrz! ot tam na ziemi, to ona. Chciała koniecznie, by ją wyniesiono z wagonu, chociaż to trudność niemała, ciężko zwłaszcza będzie wnieść ją napowrót.
Piotr spojrzał we wskazanym kierunku i ujrzał młodą kobietę o niezwykle pięknej twarzy i zachwycających oczach, spoczywającą w rodzaju podłużnej skrzyni. Owal jej twarzy był niesłychanej czystości linij, wyglądała na lat dwadzieścia sześć. Cierpiała ona straszliwą chorobę rozkładania się i próchnienia kości, co pociągało rozmiękczenie całości szkieletu. Przed trzema laty powiła nieżywe dziecko i od tego połogu nie przyszła już do zdrowia. Początkowo czuła niewyraźne bóle kości pacierzowej. Powoli cierpienie wzmagać się poczęło, kości traciły swą moc i formę, kość pacierzowa osiadała, kości miednicy płaszczyły się a w nogach i rękach malały, zanikając. Cała postać zmniejszone miała wymiary, jakby zwolna topniała; była to już teraz tylko szmata ludzka, coś niestałego i przelewającego się bezopornie, coś, co przenosić trzeba było z niesłychanemi ostrożnościami, by nie wyślizgnęło się z rąk i nieulało. Głowa tylko pozostała nietkniętą w swej piękności, twarz zmieniła wszakże wyraz, była nieruchoma, osłupiała, idyotyczna. Nędzę życia tych niedołężnych resztek pięknej kobiety, czynił rażącą zbytek, jaki ją otaczał. Skrzynia, w której spoczywała, wysłaną była niebieskim jedwabiem pokrytym kosztownemi koronkami, bogactwo pyszniące się okazałością — straszniejsze wywoływało wrażenie nad nędzę tej, którą otaczało.
— Cóż to za nieszczęście — ciągnął dalej poczciwy proboszcz — przy tej młodości, piękności i milionowym majątku! A żebyś wiedział, jak ją kochano i jak jeszcze i dzisiaj jest ona ubóstwianą!.. Ten wysoki mężczyzna blizko niej stojący — to jej mąż a ta strojna pani, to jej siostra, pani Jousseur.
Piotr przypomniał sobie, że często spotykał w dziennikach wymieniane nazwisko pani Jousseur, słynącej wykwintem i rozległością światowych stosunków. Mąż jej był dyplomatą z zawodu, ona zaś prowadziła w Paryżu dom otwarty, żyła przeważnie w kole arystokratyczno-katolickiem. Bardzo ładna, lubiąca i umiejąca się wytwornie ubierać, dziś w podróży miała strój ciemny, prosty, lecz niezmiernie gustowny. Widać było z każdego jej ruchu najwyższą troskliwość, jaką otaczała biedną swą siostrę, której mąż, młody człowiek, mogący mieć lat trzydzieści pięć, miał oczy jakby zaszłe łzami, tak dalece uwidoczniało się w nim dotkliwe zmartwienie. Piękny był, o cerze jasnej, ubrany starannie w czarny obciskający go surdut. Odziedziczył on kolosalną fortunę po swym ojcu, lecz pełen był smutku, ubóstwiał bowiem nieszczęsną swą żonę. Chwycił się myśli zawiezienia jej do Lourdes, straciwszy bowiem nadzieję uleczenia jej wiedzą ludzką, chciał wyczerpać wszystkie sposoby i w rozpaczy swej odwoływał się obecnie do miłosierdzia Bożego.
Od dzisiejszego ranka Piotr widział bezustannie coraz to nowe choroby, nędze i rany zwartym szeregiem nagromadzone w „białym pociągu“. Nic i nikt wszakże nie wywarł na nim trwożliwszego i boleśniejszego wrażenia, jak ten topniejący szkielet młodej kobiety, lejący się bezkształtnie wśród jedwabiu, koronek i milionów.
— Nieszczęsna! — szepnął, zadrżawszy.
Lecz stary proboszcz Judaine z głęboką wiarą i nieprzepartą pogodną nadzieją, rzekł jakby na pocieszenie:
— Matka Boska ją uzdrowi, gorąco się o to modliłem i błagałem!
Znów rozległ się dzwonek sygnałowy, dzwonek ostatni, zwiastujący ruszenie pociągu. Pozostawały dwie minuty już tylko, tłum stojący przed pociągiem, zafalował gwałtownie. Przepychano się brutalnie, niosąc zakupioną żywność w bufecie, każdy miał w ręku coś zawiniętego w papierze, lub też podnosił w górę butelki napełnione wodą ze studni. Niektóre osoby nie mogły trafić do swego wagonu i biegły bez pamięci wzdłuż pociągu. Chorzy wlekli się z wysiłkiem, kulawi stukali szczudłami w przyśpieszonem tempie, innych wiodły i ciągnęły damy szpitalne, chcąc jak najprędzej dostać się do zajmowanego miejsca. Czterech ludzi dźwigało niebieską skrzynię pokrytą koronkami, z pomiędzy których, wychylała się piękna głowa pani Dieulafay. Z największą trudnością przyszło im wnieść chorą do wygodnego jej wagonu pierwszej klasy. Rodzina Vigneron, zadawalniająca się klasą drugą, już wsiadła do swego przedziału, zawalonego tak niezmierną ilością wiezionych koszyków, skrzynek, pudełek, walizek, iż mały Gustaw, ledwie że miał miejsce, by spocząć na wagonowej kanapie i wyciągnąć swe schorzałe członki okaleczałego, ułomnego owadu, jakim był w swem pojęciu.
Reszta podróżnych skupiała się coraz bliżej pociągu. Pani Maze sunęła cichym swym krokiem pogrążona w milczeniu; pani Vincent unosiła jak mogła najwyżej swoją małą Różę, chcąc ją uchronić od potrącenia, trwożna, by dziecko nie wydało jęku; pani Vêtu w tak silne popadła osłupienie, prażąc się na słońcu, że musiano ją zbudzić i pchać w stronę wagonu, pomimo tortury jaką cierpiała; śpieszyła się także ku drzwiczkom swego przedziału potworna Eliza Rouquet, która dotychczas nie odstępowała studni, ocierała się teraz idąc, cała zbryzgana wodą.
Podczas, gdy każdy sadowił się i mościł na zajmowanem miejscu w wagonach, Marya słuchała opowiadania ojca, uszczęśliwionego z wycieczki po za dworzec kolejowy. Pan de Guersaint dotarł aż do domku dróżnika, zkąd roztaczał się widok, bardzo według niego piękny i miły.
— Może chcesz, Maryo, byśmy ułożyli cię teraz przed ruszeniem pociągu? — zapytał Piotr, z rozpaczą patrzący na zmęczoną i niespokojną twarz chorej.
— O nie, nie, odpowiedziała. Jeszcze tak trochę posiedzę. Jeszcze się nasłucham tego straszliwego turkotu kół, łomoczących jakby w mojej głowie i rozsadzających mi kości.
Siostra Hyacynta uprosiła doktora Ferrand, by raz jeszcze zbadał stan konającego. Oczekiwała niecierpliwie dotychczas nadejścia ojca Massias, lecz oczekiwała napróżno. Nie traciła wszakże nadziei jego powrotu, albowiem siostra Klara zobowiązała się przyprowadzić go, gdy tylko się ukaże.
— Powiedz mi, panie Ferrand, powiedz szczerze, czy ten nieszczęśliwy może skonać lada chwila?
Znów więc młody doktór pochylił się nad chorym, nasłuchiwał go i patrzał nań uważnie. Wreszcie z ruchem zwątpienia rzekł do niej z cicha:
— Mam przekonanie, iż niedojedzie on do miejsca pielgrzymki...
Wszystkie głowy wyciągały się z niepokojem ku mówiącemu. Niepewność co mu jest — nieświadomość kim jest ów nieznajomy, niepokoić się zdawała obecnych. Więc ten człowiek ma umrzeć, nie wyrzekłszy słowa objaśnienia!
Siostrze Hyacyncie przyszła myśl zrewidowania kieszeni chorego. Zważywszy na okoliczności, rzecz ta wydała się prostą, bynajmniej nie zdrożną.
— Panie Ferrand, proszę, obejrz pan, czy niema on swych papierów w kieszeni.
Z wielką ostrożnością, by nie urazić chorego, doktór uczynił wedle życzenia siostry Hyacyntty, lecz w kieszeniach nieznajomego znalazł tylko różaniec, nóż składany i trzy susy. Nie miano się więc dowiedzieć już niczego o nim.
W tej właśnie chwili ktoś oznajmił przybycie siostry Klary i ojca Massias. Ten ostatni zagawędził się dotychczas z proboszczem miejscowym w jednej z ubocznych sal dworca kolejowego.
Przybycie jego wywarło teraz w wagonie wielkie ogólne wzruszenie. Przez chwilę zdawało się, iż wnosi on z sobą ocalenie. Lecz pociąg miał ruszać w dalszą drogę, rozlegał się hałas zamykanych drzwiczek wagonów, trzeba było się więc śpieszyć i załatwić się na prędce z ostatniem namaszczeniem, by nie spowodować zbytecznego opóźnienia się z wyjazdem.
— Tutaj, tutaj, mój ojcze! — wołała siostra Hyacynta. Nasz nieszczęśliwy chory jest tutaj. Śpiesz się, mój ojcze, i przybywaj na pomoc.
Ojciec Massias, jakkolwiek o pięć lat starszy od Piotra, był wszakże jego kolegą z seminaryum. Chudy, wysoki, z twarzą ascetyczną, okoloną jasno blond brodą, oczy miał płonące ogniem wiary. Wątpliwości w swych wierzeniach nie miał on nigdy, nie miał wprawdzie spokojnej wiary dziecka, lecz był żarliwym apostołem gotowym do walki, poświęcenia się dla tem większej chwały Przenajświętszej Panny.
Z ramion spływała mu długa peleryna z kapturem, na głowie miał kosmaty kapelusz z wielkiemi skrzydłami z pod jego cienia promieniała twarz blada, oświetlona ogniem bojowym jego oczu.
Wszedłszy do wagonu, natychmiast wyjął z kieszeni srebrne pudełko z Olejami świętemi. Z przejęciem rozpoczął ceremonię obrządku, wśród hałasu zamykanych drzwiczek i ostatnich nawoływań urzędników kolejowych, naglących resztę podróżnych do zajmowania swych miejsc w wagonach. Naczelnik stacyi spoglądał z niepokojem na skazowki wielkiego zegara, widząc, że musi dodać kilka minut dla załatwienia ceremonii.
— „Credo in unum Deum“ — pół szeptem i śpiesznie mówił ojciec Massias.
— „Amen“ — odpowiedziała siostra Hyacynta, a wraz nią wszyscy obecni.
Kto mógł, uklęknął na twardych ławkach wagonu. Inni składali ręce i żegnali się znakiem Krzyża świętego. A gdy po zwykłych modlitwach nastąpiło odmawianie litanii, głosy zabrzmiały donośnie i błagalnie „Kyrie eleison“ o uzdrowienie fizyczne i moralne, o grzechów odpuszczenie konającemu człowiekowi. Niechaj uzyska rozgrzeszenie nieznanego swego życia, niechaj wejdzie w czystości nieskazanej do królestwa Bożego.
— „Christe, exaudi nos“.
— „Ora pro nobis, sancta Dei Genitrix“
Ojciec Massias unosił na srebrnej iglicy, drżącą kropelkę świętych Olejów. Czas zbyt naglił, by mógł wykonać ostatnie namaszczenie podług przepisów rytuału. Odczuwał on niecierpliwość stojących przed pociągiem urzędników, śpieszył się więc i cierpiał zarazem, iż nie zdoła namaścić Olejami członków konającego i że zaniechać jest zmuszony uczynić to na organach, odpowiadających pięciu zmysłom, tym upustom złych skłonności ludzkich. W razach nagłych, kościół dozwala ograniczyć się na jednem tylko namaszczeniu, tak więc postąpić postanowił. Dotknął tylko ust, tych ust sinych i nawpół otwartych, lekki, ledwie dostrzegalny oddech wydających. Konający miał oczy zamknięte a twarz jego blada zdawała się zacierać w swej wyrazistości. Konający stawał się prochem, z którego był powstał pierwotnie.
— „Per istam sanctam unctionem et suam piissimam misericordiam, indulgeat tibi, Dominus, quidquid per visum, uditum aut oratum, gustum, tactum deliquisti“.
Dalszy ciąg ceremonii stawał się niemożebnym do spełnienia, tak dalece czas naglił do wyjazdu. Zaledwie ojciec Massias zdążył zetrzeć z ust chorego Oleje święte i to dzięki przezorności siostry Hyacynty, trzymającej w pogotowiu kawałek waty na ten użytek przeznaczonej. Chowając pudełko, wysiadł śpiesznie i podążył do swego wagonu a ostatnie modły wykonali już sami obecni.
— Nie możemy dłużej czekać! nie możemy! — powtarzał niecierpliwym głosem naczelnik stacyi przez cały czas trwania obrządku namaszczenia. — Śpieszmy się, śpieszmy! — wołał coraz głośniej.
Nareszcie skończono i pociąg mógł ruszyć w dalszą podróż. Wszyscy sadowili się, jak kto mógł najdogodniej. Pani de Jonquière, zaniepokojona bezustannym kaszlem biednej la Grivotte, zmieniła miejsce, chcąc być bliżej swej chorej; siedziała teraz naprzeciwko pana Sabathier w cichości i poddaniu się znoszącego niedogodności podróży. Siostra Hyacynta nie wróciła do poprzednio zajmowanego przedziału, pozostała przy konającym, pragnąc mu ulżyć w razie potrzeby. Została tam tem chętniej, że potrzebną była jej pomoc Marcie, niewiedzącej, jak sobie poradzić z coraz gwałtowniej cierpiącym bratem Izydorem. Marya pobladła jeszcze: przed ruszeniem bowiem pociągu, już odczuwała w zbolałem swem ciele męczarnię, jaką jej zadawał turkot kół i podrzucanie szamoczącego się biegiem wagonu. Już był jej przytomnym, ten pęd szalony, unoszący w rozpalonej i zatrutej wyziewami atmosferze, garść nędzarzów schorzałych i łaknących świeżego tchnienia i miłosierdzia dla swej niedoli.
Rozległ się donośny i przeciągły świst maszyny, dech jej dobiegł do uszów podróżnych a siostra Hyacynta wstała, by wyrzec:
— Zmówmy teraz pobożnie „Magnificat“, moje dzieci!




IV.

Pociąg szarpnął już z miejsca, gdy urzędnik kolejowy śpiesznie otworzył drzwiczki przedziału, w którym znajdowała się Marya i wepchnął tam czternastoletnią dziewczynkę, mówiąc:
— Śpiesz się, tutaj jest miejsce!
Niezadowolenie odbiło się równocześnie na wszystkich twarzach, chciano protestować. Lecz siostra Hyacynta wesoło zawołała:
— Co widzę! To ty, Zosiu! Wybrałaś się znów do Lourdes? Chcesz podziękować Matce Boskiej za twoje zeszłoroczne uzdrowienie?
A pani de Jonquière mówiła równocześnie:
— Dobrze robisz, Zosiu, bardzo dobrze! Powinnaś być wdzięczną i podziękować N. Pannie za jej łaskę!
— Tak, to ja, moja siostro! O tak, jestem bardzo wdzięczna jak pani mówi! — odpowiadała z uśmiechem dziewczynka.
Tymczasem drzwi wagonu były już zamknięte i chcąc i niechcąc, należało znaleźć miejsce dla nowoprzybyłej, która ledwie że nie spóźniła się z przybyciem na kolej. Zosia była drobną i szczupłą, niewiele więc zajmowała miejsca. Wreszcie te panie ją znały, chorzy więc pogodzili się z losem i utkwili w nią oczy, słysząc, że Matka Boska uzdrowiła ją podczas zeszłorocznej pielgrzymki. Wyjechano już teraz po za budynki otaczające dworzec, maszyna dyszała a koła wrzały coraz szybszym ruchem, siostra Hyacynta klasnęła w dłonie, powtarzając:
— Dzieci, dzieci, czas wielki rozpocząć „Magnificat“!
Podczas, gdy hymn radosny zagrzmiał, rozbijając się o chwiejące i wstrząsane pędem ściany wagonu, Piotr przypatrywał się Zosi. Była to widocznie córka prostych i biednych wieśniaków z pod Poitièrs. Rodzice starali się ją ubierać i kierować na pannę, od chwili, gdy stała się cudownie uzdrowionem dzieckiem, o którem wiele mówiono i które oglądać zjeżdżali się księża nawet ze stron dalszych. Była ubrana w popielatą wełnianą suknię z falbaną a słomkowy jej kapelusz na głowie zdobiły różowe wstążki. Okrągła jej buzia nie była ładna, lecz świeża, miła i ożywiona parą przebiegłych i sprytnych oczu, które siliły się nadać wyraz twarzy skromny i uśmiechnięty.
Gdy ukończono śpiewać „Magnificat“, Piotr nie mógł się dłużej powstrzymać od rozpoczęcia rozmowy z Zosią. Wszak to było dziecko, odpowiadać zatem będzie szczerze, bez wykrętów i kłamstwa. A właśnie tej szczerości Piotr był ciekawy.
— Tak więc, moje dziecko, o mało co nie spóźniłaś się na kolej? — rzekł Piotr, zwracając się ku niej.
— Tak, chociaż byłam na stacyi punkt o dwunastej... Tylko proboszcz z kościoła św. Radegundy, zobaczywszy mnie, zawołał, bo chciał mnie pocałować i powiedzieć, że dobrze robię jadąc do Lourdes, bo powinnam Matce Boskiej podziękować. Naraz mówią, że pociąg rusza... Zaczęłam więc biedz, biedz... żeby się nie spóźnić...
Śmiała się mówiąc i była jeszcze jakby zdyszana z pośpiechu a zarazem zmięszana, że o mało co przez nieuwagę, mogła była spóźnić się i niepojechać.
— A jak się nazywasz?
— Nazywam się Zofia Couteau.
— Czy jesteś z miasta Poitièrs?
— O nie, ja nie z miasta... my mieszkamy w Vivonne o siedem kilometrów od Poitièrs. Moi rodzice mają kawałek gruntu. Nieźleby im się nawet wiodło, tylko za dużo mają dzieci... jest nas ośmioro w domu. Ja jestem piątą z rzędu. Na szczęście, już starsi odemnie mogą pracować i pomagać rodzicom przy gospodarstwie.
— A ty, moje dziecko, cóż ty robisz, gdy jesteś w domu?
— O ja... niewiele pracuję. Od roku już jestem zdrowa, bo zupełnie uleczona wróciłam z Lourdes przeszłego lata. Ale od tego czasu, ani jednego dnia nie zostawiono mnie w spokoju. Codziennie ktoś przychodzi, żeby mnie zobaczyć, zawieziono mnie do biskupa, a potem w klasztorach mnie pokazywano. Przedtem, nim pojechałam do Lourdes — ciągle byłam chora, nie mogłam chodzić bez kija, podpierałam się, bo inaczej ustaćbym nie mogła. Krzyczałam z bólu, tak mnie noga bolała, gdy tylko krok stąpiłam.
— Więc to na nogę byłaś chora i Matka Boska zupełnie cię uzdrowiła?
Zosia nie miała czasu odpowiedzieć, bo siostra Hyacynta, przysłuchująca się rozmowie, rzekła:
— Ona od trzech lat cierpiała na próchnięcie kości w pięcie. Nogę miała nabrzmiałą, niekształtną z fistułami zaognionemi i cieknącemi bezustannie.
Wszyscy zgromadzeni w wagonie pątnicy, wytężyli teraz uwagę. Wszak to cudem uzdrowione dziecko było teraz między nimi i stawało się w ich oczach dowodem, jak łatwo ich trapiące dolegliwości mogą ustąpić za łaską Panny Przenajświętszej. Wszyscy spoglądali na Zosię, ci co mogli wstawali, by lepiej ją widzieć, inni słabsi, unosili się z posłania z twarzą ku niej zwróconą. Umęczeni oni byli podróżą jeszcze przed Poitièrs, z przerażeniem obliczali ztamtąd wyjeżdżając, iż jeszcze piętnaście godzin trwać będzie ta jazda, zanim dojadą do świętego miejsca, drżeli z obawy, czy sił im wystarczy, ale oto zjawiło się teraz wśród nich to dziecko cudem uleczone i przyniosło im orzeźwienie. Był to promyk boskiej nadziei i pokrzepienia, ulga w cierpieniu, zwiastowanie ziszczenia rojeń radosnych. Jęki cichły wśród chorych, twarze ich pogodniały, żarliwość ich wiary zyskiwała podstawę.
Marya zwłaszcza wskrzeszoną się być zdawała. Uniosła się wpół ze swego posłania i, złożywszy drżące swe ręce, błagała zcicha Piotra:
— Proszę, pytaj ją jeszcze... niechaj nam wszystko opowie... Uleczona... Ona została uleczoną i to z choroby tak strasznej...
Pani de Jonquière, przechyliwszy się przez poręcz przedziału, pieściła Zosię, mówiąc:
— Tak, tak, ona nam opowie wszystko. Wszak prawda, kochaneczko moja, że nam opowiesz, w jaki sposób Matka Boska cud na ciebie spuściła?
— O tak, opowiem, niech pani będzie spokojna, wszystko opowiem...
Minkę miała uśmiechniętą i skromną a oczy jej błyszczały roztropnością. I zabrać się chciała natychmiast do opowiadania; uniosła prawą rękę w górę, jakby chciała dziecinnym i nawpół figlarnym ruchem, nakazać milczenie i uwagę. Widać po niej było, że niejednokrotnie już opowiadać musiała w gronie licznych słuchaczów.
Ale siostra Hyacynta, zauważywszy iż nie wszyscy chorzy mogą widzieć dziewczynkę, czego niezawodnie pragnęli, zaproponowała:
— Wejdź na ławkę, Zosiu, i mów głośno, żeby cię można dobrze słyszeć, pomimo hałasu.
Dziecko się roześmiało, ucieszone z pomysłu siostry Hyacynty i przez chwilę trzeba było czekać aż się uspokoi. Wreszcie Zosia zaczęła:
— Tak więc powiedzieli lekarze, że noga moja stracona i że nigdy nie wyzdrowieję. Nawet do kościoła nie mogłam już chodzić. Ciągle trzeba było szmaty na nodze zmieniać, bo z niej ciekło coś nieczystego... Pan Rivoire, doktór, przeciął mi ciało koło bolącego miejsca, bo pewnie chciał zobaczyć, co jest w środku mojej pięty i powiedział, że musi mi wyjąć kawałek kości. Żeby to był zrobił, byłabym została kulawą już na całe życie... Ale ja zaczęłam się modlić do Najświętszej Panny, pojechałam do Lourdes, umoczyłam nogę w wodzie a tak się modliłam a zarazem wierzyłam, że będę uleczoną, iż zapomniałam nawet o zdjęciu szmat, któremi noga była okręcona. I wszystko zostało w wodzie, a gdy wyciągnęłam nogę ze źródła, była zagojoną i zdrową.
Przerwała opowiadanie a szmer podziwu przebiegał teraz wagon, pielgrzymi przejęci byli radosnem i słodkiem zdumieniem. Cudownością tchnące opowiadanie napełniło ich żądzą i pragnieniem dostąpienia takiejże łaski. Zwątpienie runęło, zastąpione błogością rozbudzonych nadziei.
Lecz Zosia nie skończyła jeszcze pięknej swojej opowieści. Po chwili, miarkując, że czas już, by mówiła dalej, zmieniła giest i rozwarłszy nieco w górę obydwie ręce, rzekła w dalszym ciągu:
— Gdym wróciła do Vivonne, pan doktór Rivoire, zobaczywszy moją nogę, powiedział: „Nie wiem, czy to Bóg, czy dyabeł uzdrowił tę dziewczynę, mnie nieobchodzi kto, ale widzę, że jest uleczoną“.
Teraz głośny śmiech rozległ się po wagonie, uciecha była ogólną. Zosia znów powstrzymała swoje opowiadanie, śmiała się sama, wiedząc z doświadczenia, że w tem miejscu zawsze wszyscy się śmieli ze słów lekarza. Umiała ona na pamięć swoją historyę uleczenia, tyle i tyle razy powtarzała ją od roku! Pomimo wynikającej ztąd nienaturalności, zachowywała minkę naiwną i wzruszoną.
Jednakże musiała zapomnieć jakiegoś szczegółu w swojem opowiadaniu, albowiem siostra Hyacynta, która spojrzeniem podkreśliła i jakby zapowiedziała dowcip lekarza, szepnęła teraz podpowiadająco:
— Zosiu, a twoja uwaga, uczyniona hrabinie dozorującej w sali szpitalnej w Lourdes?
— Ale, prawda!... Otóż nie miałam z sobą szmatek na zmianę do przewinięcia mojej nogi a gdy pani hrabina zapytała się, odpowiedziałam: „Jaka Matka Boska była łaskawą, że mnie uzdrowiła zaraz od pierwszego razu! Może dlatego, iż wiedziała, jak dalece byłabym zakłopotaną, nie mając już szmatek“...
I znów powstała wesołość w całym wagonie. Jakże ta Zosia wydawała się im wszystkim uroczą! Tak odrazu uzdrowiona! Oczywistym ona była dowodem nieskończonego miłosierdzia Bożego!
Pani de Jonquière przypominała teraz dziewczynce o trzewikach, tych nowych, ładnych trzewikach, które dostała od pani hrabiny, gdy została cudem uzdrowiona. Ileż się w nich nachodziła, nabiegała i naskakała zaraz pierwszego dnia. Jakże nie miała się cieszyć, wszak od trzech lat nawet pantofla nie mogła znieść na bolącej swej nodze!
Piotr nastrojony był teraz poważnie; czuł w sobie jakiś niepokój, zagadkowość tego uleczenia stawała przed nim, drażniąc go swą tajemniczością. Patrzał bezustannie na uzdrowione dziecko. Zadawał jej nowe pytania. Pewien był, że nie kłamała, przypuszczał tylko, że przeistoczyła prawdę mimowolnie, upiększając rzeczywistość pod wrażeniem doznanej ulgi, oraz skutkiem doniosłości, jaką zaczęto jej przypisywać. Któż wiedział, o ile jest prawdą, że rana zagoiła się natychmiastowo? Może o wiele więcej potrzeba było czasu. Gdzie są świadkowie?... W tem odezwała się właśnie pani de Jonquière:
— Byłam wtedy w Lourdes. Zosia nie należała do moich chorych, lecz spotkałam ją rano, gdy mocno kulała...
Piotr przerwał jej z żywością:
— Czyś pani widziała nogę Zosi, przed i po zamoczeniu w wodzie groty?
— Nie. Nie widziałam nogi przedtem, bo była poobwijana bandażami. Przypuszczam, że nikt nawet nie widził jej w Lourdes przed uzdrowieniem... Wszak ona sama dopiero co nam powiedziała, że szmatki opadły jej z nogi w wodzie...
A zwracając się do dziewczynki, dodała:
— Ale ty nam pokażesz swoją nogę, Zosiu! Zdejmij, kochaneczko, trzewik i pokaż.
Lecz Zosia już właśnie zdejmowała trzewik i pończochę z szybkością i wprawą, jakiej nabyła, czyniąc często zadość życzeniu słuchaczów swych opowiadań. Wyciągnęła teraz swoją nogę białą, czystą, z paznokciami starannie obciętemi. Obracała ją na wszystkie strony, aby Piotr mógł się dobrze przypatrzeć i przekonać. Pozostała tylko na ciele wyraźna, biała szrama, świadcząca o głębokiej kiedyś ranie.
— Księże szanowny, mówiła dziewczynka, możesz wziąć w rękę moją nogę, możesz mi ściskać piętę z całej siły — nawet wtedy nie poczuję śladu dawniejszego bólu...
Patrząc na Piotra, można było przypuszczać, że jest uradowany i przekonany o prawdzie uleczenia nogi, którą miał przed sobą. Lecz niepokój wewnętrzny nie przestawał go dręczyć. Jakaż ukryta siła była tu działającą w objawieniu się niezrozumiałem? O ile pomylił się lekarz, stawiając dyagnozę? Jaki był zbieg okoliczności, dający początek tej cudownej bajce?
Lecz wszyscy chorzy zapragnęli obejrzeć nogę cudownie uleczoną, ten dotykalny dowód miłosierdzia bożego, tej ucieczki ich schorzałych, ucieczki ostatniej, w której skuteczność wierzyć było im tak słodko. Marya dotknęła pierwsza uzdrowionej nogi dziecka; siedziała teraz i o wiele mniej cierpiała, wzruszona opowiadaniem dziewczynki. Przyszła teraz kolej na panią Maze, która chwilowo zapomniała o swej melancholii. Pani Vincent byłaby chętnie ucałowała tę nogę za nadzieję i otuchę, jakiej stała się przyczyną w zbolałem jej sercu matki. Pan Sabathier słuchał i patrzył w uspakajającej zadumie. Pani Vêtu, la Grivotte, nawet brat Izydor, czuli się lepiej i napatrzeć się nie mogli zdrowej nodze dziewczynki. Twarz Elizy Rouquet zmieniła się, tracąc swą potworność, tyle w nią wstąpiło wiary pod wrażeniem myśli: Zosia miała też straszną ranę a teraz tylko znak, jakby szew jej pozostał, dlaczegóżby Najświętsza Panna nie miała i dla niej cudu okazać, zagoić jej twarz i sprawić, by ludzi nie przerażała swoją potwornością!? Zosia stała wciąż na ławce i, trzymając się ręką żelaznego prętu, położyła swą nogę na przegrodzeniu, by wszyscy mogli ją widzieć. Dumną była z wrażenia, jakie wywierała, wsłuchaną w szmery i okrzyki podziwu, sama wpatrzyła się w cudownie uzdrowioną swą nogę, uważając ten kawałek siebie za coś świętego i budzącego poszanowanie.
— Trzeba głębokiej wiary — szepnęła Marya, jakby głośno myśląc. — Tak, wiary i duszy nieskazitelnej czystości, by łaski podobnej dostąpić i zdrowie odzyskać...
Spojrzawszy na pana de Guersaint, dodała:
— Ojcze! ja czuję, że byłabym uzdrowioną, gdybym miała lat dziesięć i gdybym miała nieskazitelną duszyczkę dziecka...
— Ależ ty jesteś jakby dziesięcioletnie małe dziecko, Maryo moja droga! Piotrze, wszak dziewczątko dziesięcioletnie niema duszy czystszej, niż nasza Marya?
Pan de Guersaint niezmiernie lubił opowiadania o rzeczach nieprawdopodobnych, himerecznych i pełnych cudowności. Piotr zaś głęboko przejęty wzruszeniem Maryi, nie chciał niczemu przeczyć, o nic pytać, by nie rozwiać i nie ostudzić zapału ukochanej chorej, pragnął, by czysta jej dusza zaczerpnęła pocieszenia w wzrastającej iluzyi, krzepiącej teraz wszystkich swem tchnieniem.
Gorąco stawało się coraz cieższe, zbierało się na burzę. Zapowiadały ją chmury, ciągnące po miedzianego koloru niebie i żar prażący, pośród którego pociąg pędził jakby wśród ogniska. Przebywane latem wioski, stały jakby puste i wypalone ognistemi promieniami słońca. Minąwszy stacyę Couhé-Verae, odmówiono znów koronkę i odśpiewano litanię. Lecz pielgrzymi słabnąć poczęli w gorliwości modłów, ulegając znużeniu.
Siostra Hyaeynta, widząc że chory nieznajomy, którego twarz ocierać z potu nie przestawała, oddycha teraz trochę swobodniej, zdecydowała się zjeść kawałek chleba i trochę owoców. Dopiero o godzinie trzeciej, dojeżdżając do stacyi Ruffec, zaczęto odmawiać nieszpory na cześć Najświętszej Panny.
— Ora pro nobis, saneta Dei Genitrix.
— Ut digni efficiamur promissionibus Christi.
Po skończonej modlitwie, Zosia włożyła pończochę i trzewik na swoją uzdrowioną nogę a pan Sabathier, patrzący na nią od jakiegoś już czasu, rzekł, zwracając się do pana de Guersaint:
— Tak, zapewne, uzdrowienie tego dziecka jest godne podziwu. Lecz wiem o wypadkach bardziej jeszcze zadziwiających... Czy pan zna historyę uzdrowienia Piotra Rudder, robotnika belgijskiego?
Wszyscy obecni zwrócili głowy swe ku opowiadającemu. A pan Sabathier ciągnął dalej:
— Człowiek ten miał zgruchotaną nogę, przez spadły nań pień drzewa. Po ośmiu latach jeszcze się kości nie zrosły i wychodziły raną jątrzącą się i lejącą się materyę. Nogę miał bezwładną, zwisłą... Otóż po wypiciu jednej szklanki wody z Lourdes, kości się zrosły i noga nabrała siły właściwej. Rzucił szczudła a doktór, który go leczył dotychczas bezskutecznie, rzekł: „Masz teraz nogę zdrową, jakbyś się na nowo urodził“! I mówił prawdę, noga jego bowiem zupełnie była zdrowa, jakby nowo wyrosła.
Nikt nie rzekł ani słowa, lecz wszyscy zamienili z sobą spojrzenia pełne zachwytu. Pan Sabathier, zatrzymawszy się na chwilę, mówił w dalszym ciągu:
— Historyą uzdrowienia Ludwika Bouriette nie mniej jest ciekawą. Ludwik był robotnikiem przy kopalni węgla kamiennego, należy on do rzędu pierwszych uleczonych cudowną wodą z Lourdes. Został ciężko poraniony przy wybuchu gazów w kopalni. Prawe oko stracił a lewe miał mocno zagrożone... Otóż pewnego dnia posłał on swą córkę do źródła słynąć już poczynającego, by mu przyniosła zaczerpniętej w nim wody. Córka przyniosła mu ją w butelce a woda była błotnista, bo źródło dopiero z niedawna bić zaczęło. Obmył nią wszakże chore swe oczy i krzyknął z radości, bo naraz odzyskał wzrok jaknajlepszy. Doktór leczący go, opisał to zdarzenie szczegółowo, tak iż nie ulega ono najmniejszej wątpliwości.
— Jakież błogie, cudowne skutki — szepnął uniesiony radością pan de Guersaint.
— Mogę jeszcze wymienić wiele innych przykładów i to równie sławnych. Naprzykład o Franciszku Macazy, stolarzu. Od lat osiemnastu cierpiał on na nabrzmienie żył w lewej nodze, w której tworzyły się wrzody wewnętrzne, sprawiające ból wielki wraz z twardnięciem tkanek mięśni. Nie mógł się ruszyć z miejsca a lekarze osądzili, że jest nieuleczalnym kaleką... Otóż pewnego wieczoru, postawił on przed sobą pełną butelkę wody z Lourdes. Zdjął bandaże, obmył sobie obydwie nogi a resztę wody wypił. Położył się następnie do łóżka i zasnął. Gdy się nazajutrz przebudził, maca się, patrzy — a tu ani śladu nabrzmienia żył i wrzodów. Wszystko znikło... Skórę na nodze miał gładką, zdrową, jakby miał lat dwadzieścia.
Opowiadanie pana Sabathier coraz silniejsze wywierało wrażenie na słuchających pilnie słów jego chorych i pielgrzymach. Z podziwu wpadli w zachwyt. Myśl ich błądziła teraz po zaczarowanej krainie cudów, gdzie co krok spotkać się było można z najniespodziewańszemi objawieniami sił nadprzyrodzonych.
Każdy z obecnych miał gotową swoją opowieść, pragnął się z nią podzielić, by utrwalić się w wierze, by poprzeć dowodem rzeczywistość rojonych nadziei.
Dotychczasowo milcząca pani Maze, pierwsza dała się unieść nieprzepartej chęci mówienia.
— Ja znałam przyjaciółkę wdowy Rizan, której uzdrowienie tyle narobiło hałasu... Była ona sparaliżowaną na lewy bok od lat dwudziestu czterech. Gdy tylko coś zjadła — zrzucała. Trzeba było nosić ją i odwracać na łóżku, była bowiem bezwładna i bez czucia. Odleżała sobie ciało do żywego... Raz, gdy doktór przyszedł ją odwiedzić, zastał ją tak osłabioną, że zapowiedział jej śmierć nazajutrz... W godzinę później odzyskała trochę przytomności i, z trudnością przemówiwszy, poprosiła swą córkę, by jej przyniosła szklankę wody Lourdes od sąsiadki. Lecz dopiero nazajutrz rano dostała ową upragnioną szklankę wody. Pić ją poczęła a po pierwszym zaraz łyku zawołała: „Och, córko moja, zdrowie piję z tą wodą! Natrzej mi nią twarz, ręce, nogi i całe ciało“! W miarę, jak córka nacierała chorą swą matkę, opuchlizna ustępowała, a sparaliżowane jej członki nabierały sprężystości i siły, wracając do zdrowego wyglądu, pani Rizan zaś zaczęła wołać, aby jej jeść podano, bo głód wielki poczuła, chciała chleba, chciała mięsa, ona, co od dwudziestu czterech lat nic przełknąć nie mogła. Wstała, ubrała się, a gdy sąsiadki spotkały odurzoną z podziwu córkę, chciały ją pocieszać, sądząc, że jest już sierotą, lecz ona im rzekła: „Nie, nie, mama żyje, mama zmartwychpowstała!“
Oczy pani Vincent zaszły łzami. Boże mój, jakże byłaby ona szczęśliwą, gdy jej mała Róża mogła tak zmartwychpowstać i jeść z apetytem, i biegać i śmiać się wesoło jak inne zdrowe dziewczynki w jej wieku! Przypomniała sobie, że i ona zna cudowny wypadek uleczenia dziewczynki z łaski N. Panny z Lourdes. Wszak nawet to ją zdecydowało, by tam zawieźć biedną swą Różę. Odezwała się więc:
— Ja także znam prawdziwie cudowne uzdrowienie młodej dziewczynki z przytułku sierot. Nazywała się ona Łucya Druon, a paraliż tak nią owładnął, że nawet klęknąć nie mogła, by pacierz swój odmówić. Nogi miała skręcone w kabłąk, prawa jej noga, o wiele krótsza od lewej, owinęła się jedna o drugą; gdy towarzyszki przenosiły ją z miejsca na miejsce, nogi Łucyi, skręcone razem, kołysały się, bezwładnie zwieszone, jakby martwe. A wszak biedaczka uzdrowioną została, nie pojechawszy nawet do Lourdes, tak jak my jedziemy. Odprawiła po prostu nowennę; nic nie jadła przez całe dziewięć dni a tak pragnęła uprosić sobie zdrowie, że noce spędzała na bezustannej modlitwie... Dziewiątego dnia, napiła się trochę wody z Lourdes i uczuła natychmiast gwałtowne wstrząśnięcie w całem ciele... Wstała, lecz zaraz padła. Wstała powtórnie i zaczęła chodzić. Towarzyszki Łucyi zadziwiły się i prawie przerażone zaczęły głośno wołać: „Łucya chodzi! Łucya chodzi!“ I rzeczywiście, nogi Łucyi wyprostowały się w kilka sekund, krzepkie były, zdrowe i silne! Przeszła całe podwórze i weszła na piętro do kaplicy, gdzie zgromadzenie zakonne, oglądając cud, jednym głosem zaintonowało „Magnificat“, by podziękować niebu za łaskę jego widoczną... Ach ta Łucya! Jakże szczęśliwą, jak bardzo szczęśliwą musiała być wtedy!...
I łzy się stoczyły po twarzy, pani Vincent. Padły one na bladziutkie policzki małej Róży, którą przytuliwszy do siebie całowała z namiętną żądzą ujrzenia ją szczęśliwą, tak szczęśliwą jak była Łucya w dniu swego uzdrowienia.
Pocieszenie spływało na chorych z wątku tych opowiadań, radość jakaś niezwykła powiała nad dziecięcemi ich duszami, uniesionemi teraz błogością nadziei skończyć się mających cierpień i dolegliwości. Niebo tryumfującą swą siłą pokonywało doszczętnie bóle nieuleczalne, dlaczegóżby więc ich pominąć miało? Najsłabsi nawet czuli się pokrzepionymi i powstawali ożywieni nadzieją, że ich męczarnia zniknie niezadługo, jak sen męczący, ustępując przed boskiem tchnieniem miłosiernem i życiodajnem. Każdy przypominał sobie uzdrowienie choroby identycznie takiej, na jaką sam był cierpiący. Katuszą swych bóli udręczona pani Vêtu, też głos zabrała, mówiąc z trudnością, mając język od cierpień zdrętwiały:
— Antonina Thardivail miała żołądek szarpany rakiem, tak coś jak ja. Zdawało się nieraz, że zgraja psów zażartych łapczywie rwie go w jej wnętrzu, czasami zaś ból rozszerzał jej żołądek, tak że wyskakiwał jak guz olbrzymi, większy od głowy dziecka. W nabrzmiałości tworzyły się wrzody jak kurze jajka... przez osiem miesięcy krwią womitowała codziennie... Już była konająca, umierała z bólów i z głodu... skóra przywarła do jej kości, bo ciało znikło powoli z wycieńczenia... Pewnego dnia dano się jej napić wody z Lourdes a zażądała ona zarazem, by jej przyłożono kompres z tej wody na żołądek. W trzy minuty potem, siedziała już zdrowa w swoim fotelu przed kominkiem i jadła z apetytem kawał kury pieczonej... Zastał ją tak doktór, który dnia poprzedniego widział ją konającą... Nie wierzył swym oczom... lecz nabrzmiałości nie znalazł już śladu a ona śmiała się i rozmawiała, jakby miała lat dwadzieścia... nawet świeżość cery wróciła jej młodzieńcza. Ach, módz jeść, jeść co się podoba, mieć przywróconą młodość, a zwłaszcza nie cierpieć już męczarni!...
— A uzdrowienie siostry Julianny! — zawołała la Grivotte, unosząc się na łokciu i patrząc w około błyszczącemi z gorączki oczyma. Choroba rozpoczęła się u niej zupełnie tak jak u mnie. Dostała silnego kataru i kaszlu... potem zaczęła krwią spluwać. Co sześć miesięcy katar ustępował a potem wracał coraz silniejszy, tak że już nie powstawała ze swej pościeli. Żadne lekarstwo nie działało, ani jad, ani wizykatorye, ani przypalanie. Sześciu doktorów ją leczyło i wszyscy mówili, że ma suchoty... Ale jej zachciało się koniecznie pojechać do Lourdes. W drodze, cierpienia siostry Julianny tak się wzmogły, że w Tuluzie już myślano, iż skona, nie dojechawszy... Siostry musiały ją na rękach zanieść do groty w Lourdes a damy szpitalne nie chciały jej kąpać, uważając ją za trupa... Siostry ją rozebrały i zanurzyły w stawek przed źródłem... a była ona cała spocona, gdy ją rozbierano... gdy wyjęły ją siostry z kąpieli, była blada i znaku życia nie dawała żadnego. Myślano, że skonała. Wtem, rumieńce wystąpiły na jej policzki, otworzyła oczy i głęboko odetchnęła. Była uzdrowioną! Ubrała się sama, bez żadnej pomocy, poczuła głód wielki, lecz przed jedzeniem, poszła do groty podziękować Najświętszej Pannie... No, i cóż na to powiedzieć? — Matka Boska gdy zechce, każdego uleczy. Siostra Julianna była suchotnicą, przez sześciu lekarzy leczoną i odstąpioną. Matka Boska tylko ręka skinęła i przywróciła jej jaknajzupełniejsze zdrowie!
Brat Izydor zapragnął też coś powiedzieć, lecz nie mógł, rzekł więc do Marty z wielkim wysiłkiem:
— Opowiedz, proszę, o siostrze Dorocie. Pamiętasz, co nam proboszcz o niej mówił.
Marta była prostą, niekrzesaną chłopką, lecz natychmiast rozpoczęła:
— Siostra Dorota, powstawszy rano ze swego łóżka, poczuła wielkie odrętwienie w nodze. Było jej coraz gorzej na tę nogę, wreszcie stała się ona zimną i ciężką jak kamień. Przytem, siostra Dorota czuła wielki ból w plecach. Doktorzy w żaden sposób nie mogli się domyśleć, na co zapadła. Z pół tuzina lekarzy ją leczyło a każdy przypalał jej ciało rozpalonemi drutami, albo też poił i okładał mnóstwem leków przeróżnych... Tyle to jednak pomagało, co rzucanie grochu na ścianę... Siostra Dorota zrozumiała, że tylko Matka Boska może ją wyleczyć. Jedzie więc do Lourdes, i każe się zanieść do źródła i zanurzyć w wodzie. Myślała, że umrze, takie ją chwyciło zimno. Lecz po chwili woda się ocieplała i siostrze Dorocie wydało się, że pływa w słodkiem i doskonałem mleku. Nigdy nic lepszego i milszego nie doznała w życiu! Zdawało się jej, że żyły ma otwarte i że do nich napływa cudowna woda ze źródła. I rozumie się. Bo za pośrednictwem Matki Boskiej wracało życie do jej ciała.. Przestała cierpieć, poszła na spacer, zjadła wieczorem całego pieczonego gołębia i noc całą przespała, nie zbudziwszy się ani razu. Niechajże chwała będzie Pannie Przenajświętszej, a wiekuista wdzięczność niechaj sławi Matkę wszechmocną i miłosiernego Jej Syna a Pana naszego!
Eliza Rouquet też pragnęła opowiedzieć cud, o którym wiedziała. Ociągała się dotychczas, wiedząc, że mówi bardzo niewyraźnie, skutkiem potwornie wyżartej swej twarzy i skośnie wykrzywionych ust nabrzękłych. Lecz po opowiadaniu Marty zapadło chwilowe milczenie. Skorzystała więc Eliza i, uchyliwszy chustkę przysłaniająca rany jej twarzy, rzekła:
— Oh! mnie opowiedziano o uzdrowieniu nie tak ważnej choroby, ale za to bardzo dziwnej a nawet zabawnej... Jedna kobieta, nazwiskiem Celestyna Dubois, prała bieliznę. Nic nie wiedziała, że w bieliźnie jest igła. A ta igła weszła jej cała w rękę. Przez siedem lat igła pozostała w jej ręku, chociaż lekarze silili się, aby ją wyjąć. Ręka się skurczyła, zamknęła... w żaden sposób Celestyna nie mogła jej wyprostować... Jedzie więc do Lourdes i zanurza rękę w źródle... Ale natychmiast wyciąga ją z wody, krzycząc przeraźliwie. Zmusili ją, aby znów rękę zanurzyła i przez siłę ją tak trzymano, chociaż Celestyna zanosiła się od płaczu i twarz oblaną miała potem... Trzy razy tak zanurzono rękę w źródle a za każdym razem igła poruszała się i szła wzdłuż ręki, aż wreszcie wyszła końcem dużego palca... Później mówiła, że tak krzyczała, bo bardzo ją bolało, gdy igła szła wzdłuż ręki w żywem ciele, jakby ją kto pchał, aby wyszła. Od tego czasu Celestyna nie czuła już żadnego bólu, pozostał jej tylko mały szew na palcu, jako pamiątka jej pracy i cudu miłosiernej Panny Najświętszej.
Anegdotka ta, prostaczo opowiedziana przez Elizę Rouquet, większe wywarła na słuchaczach wrażenie, aniżeli opowiadania o cudownych uzdrowieniach najcięższych chorób. Igła, która szła przez żywe ciało, jakby ją kto pchał, aby wyszła! W dziecięcej wyobraźni chorych i pątników tu zebranych, przestworza zaludniły się niewidzialnemi postaciami opiekuńczemi, każdy z nich odczuwał obecność swego anioła stróża, dopomagać mu gotowego za boskiem skinieniem. Jakże ładną i pełną wdzięku wydawała się im opowieść o tej igle, uparcie przez siedem lat siedzącej na miejscu, aż wtem raptownie puszczonej w ruch, pod działaniem cudownej wody ze źródła! Okrzyki podziwu wyrywały się z piersi, zabawieni słuchacze śmieli się i cieszyli, promieniejąc radością wewnętrzną i stwierdzeniem swej wiary iż niema niemożliwości, nic się bowiem ostać nie może woli nieba; niechaj to niebo zechce tylko — a oni wszyscy uzdrowienie posiądą, wraz ze wzmożeniem sił swoich a nawet z darem młodości i urody. Dość jest wierzyć i modlić się gorliwie a dokuczliwe zło przykróconem zostanie; natura ustąpi, zwyciężona wolą sił niebieskich, urzeczywistniających pragnienia uznane za niemożebne, niedoścignione. Zdawało się wszakże, iż pewne szczęście mieć należało, niebo uzdrawiało bowiem tylko swyoh wybrańców.
— Ojcze! ojcze! Jakie to wszystko piękne! — szepnęła Marya, wsłuchana dotychczas w opowiadania krzyżujące się w wagonie. Ożywiona ona była rojem marzeń i budzących się nadziei.
— Ojcze! — rzekła jeszcze po chwili — czy pamiętasz, coś mi sam opowiadał w tym rodzaju o uzdrowieniu Joachimy Dehaut? Przybyła ona z Belgii do Lourdes z nogą wykrzywioną i pokrytą wrzodami, z których sączyła się materya tak odrażającego odoru, iż ludzie uciekali od nieszczęśliwej kaleki. Wrzody zagoiły się zaraz na wstępie, pozostały tylko po nich małe czerwone ślady. Ale Joachima miała jeszcze kość wybitą ze stawu w chorej swej nodze. Gdy się zanurzyła w wodzie, krzyczała z bólu, zdawało się jej, iż wyłamują jej kości... że jej odrywają nogę... lecz równocześnie Joachima widziała, jak również widziała to kobieta dopomagająca jej przy kąpieli, iż wykrzywiona noga prostuje się i przybiera kształt naturalny. Ból przytem tak powstał srogi, że Joachima, nie mogąc go przenieść, zemdlała... Gdy wróciła do przytomności, zerwała się szybko na równe nogi i pobiegła do groty, by w niej złożyć swe szczudła na pamiątkę doznanej łaski cudownego uzdrowienia...
Pan de Guersaint potakiwał głową w miarę jak Marya mówiła. Znał tę historyę uleczenia z ust księdza z zakonu Wniebowzięcia. Gdy Marya zamilkła, pan de Guersaint powiedział, iż mógłby przytoczyć co najmniej kilkanaście wypadków podobnych, tkliwszych i dziwniejszych jedne od drugich. Powoływał się w tym względzie na świadectwo Piotra, lecz ten, niepodzielając tych wierzeń, lekko tylko głową potrząsał. Nie chcąc zasmucać Maryi swem niedowiarstwem, Piotr silił się niesłuchać przytaczanych przykładów nadprzyrodzonych uzdrowień; patrzał wciąż przez szyby wagonu na pola, drzewa i domy ukazujące się to znów ginące, w miarę biegu szybko pędzącego pociągu.
Po za Angoulême rozpościerały się łąki poprzecinane zrzadka długiemi szeregami drzew topolowych, które rozchodziły się w promieniach jakby wielki rozłożony wachlarz zielony. Upał wzmagał się przed burzą a pociąg biegł przyśpieszonym pędem, jakby naglony chęcią odzyskania straconego czasu. Hucząc, pruł rozpalone powietrze, podniecony własnym swym ruchem.
Pomimowoli, Piotr wsłuchiwał się urywkowo w oderwane zdania cudownych opowieści, zadziwiony nadzwyczajnemi wydarzeniami uzdrowień. Snuły się one jedne po drugich, wtórując warkotaniu kół i trzęsieniu wagonów, jakby lokomotywa, w szalonym obłędzie samopas puszczona, unosiła tu zebranych do krainy dziwów i nadprzyrodzonych widziadeł. Pędzili, wciąż pędzili naprzód, prując jakieś niezmierzone przestworza. Piotr przestał patrzeć na zmieniające się krajobrazy po za szybami wagonu i zasunął się w swój kącik, odurzony ciężkiem powietrzem i przygniatającą go atmosferą ekstazy, wynikłą z nadzwyczajności opowiadań. Świat rzeczywistości zniknął, jakby pochłonięty szybkością jazdy a umysły obecnych żyły dowolnie w krainie złudzeń i uniesienia.
Ożywiona twarz Maryi napawała go radością. Trzymała ona jego rękę i tkliwemi uściśnieniami mówiła wymownie, jak dalece czuje się pokrzepioną i pełną nadziei. Dla czegóżby miał psuć i zatruwać jej tę chwilę swojem zwątpieniem?... Trzymał więc z braterską czułością drobną i wilgotną rączkę chorej, wzruszony gorącą chęcią wierzenia w jakąś dobroć nieznaną i wielką a udzielającą pocieszenie zrozpaczonym i schorzałym.
— Ach, Piotrze! — powtarzała Marya — jakże to wszystko piękne! A może i na mnie Matka Boska ześle swoje zlitowanie?... Jak myślisz, czy jestem ja godna łaski tak wielkiej?
— O tak, jesteś godna tej łaski, Maryo! Ojciec twój ma słuszność, mówiąc, że duszę masz czystości nieskalanej i w niebie niema aniołów dość licznych, by ci należny poczet utworzyć mogli gdy wstąpisz do raju.
Opowiadania płynęły jedne za drugiemi. Siostra Hyacynta i pani de Jonquière przypominały sobie o uzdrowieniach, jakich były naocznemi świadkami, lub o których słyszały z dawniejszych jeszcze czasów. Od lat trzydziestu słynąca cudami grota w Lourdes promieniała jak krzew róży mistycznej coraz bogatszem kwieciem nęcąca. Krzew z boskiej woli rosnący z rokiem każdym bujniej się rozwijając, zdobiąc się w róże coraz wonniejsze i liczniejsze w postaci cudów, spływających ku ludziom, szukającym pocieszenia w ponętnym jej widoku. Cuda liczyły się teraz na tysiące a słuchający o nich podróżni, pątnicy i wynędzniali na ciele chorzy z gorączką wzrastającej ciekawości, podobni do dzieci żądnych coraz to nowych baśni czarodziejskich, pytali o inne i jeszcze o inne wieści o niewyczerpanej skarbnicy łaski, dobrotliwie i szczodrze płynącej ku pocieszeniu im podobnych nędzarzów. Ach jeszcze! jeszcze! niechaj napawać się będzie im dozwolone cudami tkanym wątkiem opowiadania, niechaj uwierzą w znikomość katuszy dotychczas znoszonych! Niechaj dowodnie widzą pokonaną rzeczywistość, tchnieniem bożem zniweczoną niesprawiedliwość natury a ujawnioną moc nieba uzdrowiciela cierpiących! Bóg, dobro najwyższe, siewcą jest szczęścia, siewcą dowolnym a niebacznym na ułomne podstawy dociekań wiedzy ludzkiej! On jest szafarzem, ku któremu błagalne dłonie wyciągnąć należy, by uzyskać nasycenie w łaknieniu!
A więc najpierw głusi, niemi i ślepi — słyszeli, mówili i widzieli.
Aurelia Bruneau, uznana za nieuleczalną, skutkiem pęknięcia błonki w uchu, stanąwszy w Lourdes, uzdrowioną została, słysząc w błogości pełnem uniesieniu dźwięki chórów i muzyki anielskiej. Ludwika Pourchet, niema od lat czterdziestu pięciu, odzyskała mowę, modląc się w grocie, pierwsze słowa przez nią wyrzeczone były: „Bądź pozdrowiona, Przenajświętsza Maryo!“. I całe setki, tysiące innych uzdrowienie znalazło, oblewając wodą z cudownego źródła uszy swe głuche lub języki nieme.
A ślepców, którzy przewidzieli, iluż nie było! Stary ojciec Herman poczuł, jak Matka Boska słodką swą ręką zdjęła mu zasłonę, którą miał na oczach. Panna de Pontbriant, zagrożona utratą oczu, zmówiła tylko modlitwę a odzyskała wzrok lepszy niż miała kiedykolwiek. Dwunastoletnie dziecko, mające oczy zagasłe i jakby kamienne, po trzech sekundach przejrzało jasnemi i głębokiemi źrenicami, w których aniołowie uśmiechać się zdawali.
Najliczniejsze cuda spływały wszakże na paralityków i kulawych, niemogących powstać z łoża boleści a teraz chodzących prosto i zdrowo siłą słów bożych: „Powstań i chodź!“. Delannoy, tabetyk, leczył się piętnaście razy w różnych szpitalach paryzkich, przypiekano go, wieszano i wszystko napróżno; dwunastu lekarzy poświadczyło jednozgodnie o niemocy, na jaką zdawał się być skazany: przybył do Lourdes i, widząc Przenajświętszy Sakrament niesiony na czele procesyi, powstał i poszedł z innymi uzdrowiony zupełnie. Marya-Ludwika Delpont, czternastoletnia dziewczynka, sparaliżowane miała nogi i ręce, wykrzywione przytem usta, w mgnieniu oka poczuła władzę w swych członkach i usta wróciły jej na miejsce, jakby niewidzialna siła przecięła więzy krępujące ją dotychczas. Marya Vachier siedziała nieruchoma w swym fotelu przeszło lat siedemnaście, po zanurzeniu w źródle wybiegła sama, nie odnajdując nawet ran, jakie potworzyły się na całem ciele z tyluletniego braku ruchu. Jerzy Hanquet, dotknięty rozmiękczeniem mlecza pacierzowego, przybył do Lourdes konający i znieczulony na ciele, powstał natychmiast całkowicie zdrów i silny. Leonia Charton również cierpiała na rozmiękczenie mlecza pacierzowego a kości krzyża wygięły się jej w garb niezmiernie wielki; wszedłszy do groty, czuła, jak złe ustępuje i wyszła prosta, najzupełniej uzdrowiona.
Wszystkie bóle i choroby ustępowały w grocie cudami słynącej. Małgorzata Gehier cierpiała męki od lat dwudziestu siedmiu, próchniała jej kość biodrowa i lewe kolano miała zupełnie sztywne; z łatwością klękła, by podziękować N. Pannie za odzyskane zdrowie. Filomena Simonneau, młoda wieśniaczka z Wandei, przybyła z lewą nogą przedziurawioną trzema ranami, z których wychodziły kawałkami próchniejące kości, wyjechała po paru dniach z Lourdes z nogą uzdrowioną, bez śladu ran swych okropnych. Pani Ancelin chorą była na wodną puchlinę a obrzękłe jej ręce, nogi i ciało powróciło do stanu normalnego, woda wzdymająca jej postać ulotniła się niewiedzieć gdzie i kiedy. Panna Montagnon, cierpiąca na tę samą chorobę, już kilka razy dawała z siebie wypompowywać wodę, za każdą operacyą dwadzieścia dwa litry miała wody w swem ciele; zaczęła znów puchnąć, więc przyłożono jej kompres zamoczony w cudownem źródle: opuchnięcie opadło natychmiast, nie zmoczywszy nawet łóżka na którem leżała...
Żadna choroba żołądka nie ostoi się i ustępuje natychmiast po wypiciu pierwszej szklanki. Marya Souchet womitowała czarną krwią, wychudła jak szkielet, napiła się u źródła i zaczęła jeść, ona, która jeść nic nie mogła; w dwa dni później, była już nietylko zdrowa lecz tłusta. Marya Jarland spaliła sobie żołądek, napiwszy się przez nieostrożność kwasu karbolowego; wyrósł jej olbrzymi guz, lecz rozszedł się w Lourdes. Wreszcie wiadomą jest rzeczą, że wszelkie guzy i nabrzmienia ustępują natychmiast pod działaniem wody z cudownego źródła. Co dziwniejsza, toż samo ma miejsce z wrzodami, rakiem, oraz otwartemi, ropiącemi ranami, które znikają bez śladu, jakby tchnieniem Bożem zagojone. Pewien żyd przybył do Lourdes z ręką wrzodami pokrytą, zanurzył ją tylko w źródle wyjął zdrową zupełnie. Albo ten młody cudzoziemiec niezmiernie bogaty, którego nigdzie uleczyć nie mogli na bolesne narośle pokrywające jego rękę — w Lourdes rozeszły się one natychmiast! Róża Duval miała koło łokcia dziurę ogromną, wygniłą skutkiem wrzodów, zaczęła przykładać wodę cudowną i ciało odrosło szybko, prawie w jej oczach. Wdowa Fromond, chora na raka w ustach, obmywać je zaczęła wodą z Lourdes i wkrótce wargi jej wróciły do pierwotnego kształtu, chociaż wyżarte były w połowie. Marya Moreau cierpiała męczarnie skutkiem raka w piersi, razu pewnego przyłożyła nań szmatkę zamoczoną w wodzie cudownej i położyła się spać; przebudziła się w dwie godziny później zupełnie zdrowa a ciało jej było świeże jak wiosenna róża.
Siostra Hyacynta rozpoczęła teraz opowiadać o suchotnikach uzdrowionych natychmiastowo i radykalnie. Niedowiarki wyzywali moc N. Panny, twierdząc że nie zdoła uleczyć z tej strasznej choroby, siejącej śmierć pomiędzy ludźmi. Lecz tryumf Matki Bożej okazał się zupełny; mniemano, że leczy ona suchoty za jednym ruchem swojego małego palca. Setki suchotników zostały już uleczone. Małgorzata Coupel od trzech lat chorą była na suchoty, brakowało jej górnej części płuc gdy przybyła do Lourdes, a jednak powstała z niemocy swej i cieszy się jak najlepszem zdrowiem. Pani de la Riviére pluła krwią od lat dawnych, gdy przywieziono ją do Lourdes była konającą, ciało jej pokrywał obficie zimny pot a paznogcie były zupełnie sine; wlano jej w usta przez zaciśnięte zęby maleńką łyżeczkę wody — a natychmiast ustało jej śmiertelne chrapanie, usiadła, zaczęła odmawiać litanię wraz z innymi i zażądała rosołu. Julii Jadot trzeba było wlać w usta aż cztery łyżeczki wody, bo też osłabioną była tak bardzo, że głowy nie mogła utrzymać o własnej sile, była przytem niezmiernie wychudzoną przez chorobę: w kilka dni później nietylko była zdrową lecz tłustą, nawet bardzo tłustą. Anna Catry miała suchoty już w ostatniej fazie rozwoju, lewego płuca prawie że nie było śladu, zanurzono ją pięć razy w źródle, chociaż oblana była potem, co szkodliwym byłoby w zwykłych warunkach, i... wyszła z kąpieli zdrowa z płucami odrośniętemi. Pewna młoda dziewczyna, której uleczyć nie mogło piętnastu doktorów, weszła do groty i uklękła, by się pomodlić, nie śmiąc prosić o łaskę dla siebie, powstawszy z klęczek, uczuła się zdrową; widocznie w dobrą trafiła chwilę, gdy Matka Boża spoglądała ku tylu schorzałym i, ulitowawszy się, spuściła hojną ręką cuda niewidzialnie spływające.
W opowiadaniu siostry Hyacynty, sypały się cuda jedne za drugiemi, spadając deszczem kwiecistym i błogosławionym z nieba jasnego i dobrotliwego. Szczegóły opowiadania były różne; wzruszające lecz często wprost dziecinne.
Pewna stara kobieta, mająca przeszło od lat trzydziestu bezwładną rękę, umyła się wodą z Lourdes i zaraz mogła się przeżegnać. Siostra Zofia postradała mowę i szczekała tylko jak pies, zanurzyła się w źródle i głos odzyskała czysty, śpiewając jeszcze w kąpieli litanię na na cześć N. Panny. Mustafa, turek niewierny, zawezwał litości Białej Dziewicy i odzyskał oko po przyłożeniu kompresu. Za opieką Matki Bożej, pewien oficer turkosów uratowany został w bitwie pod Sedanem a w bitwie pod Reichshoffen jeden z kirasyerów ocalał, mimo kuli, która przeszyła mu pugilares, lecz zatrzymała się, nietknąwszy wizerunku N. Panny z Lourdes, mały ten obrazek spoczywał właśnie na jego sercu.
Najświętsza Panna miłosierną była szczególniej dla dzieci. Mały, pięcioletni sparaliżowany chłopczyk, przez kilka minut potrzymany w źródle, wstał i zaczął biegać; inny, piętnastoletni już chłopiec, nie mogący ruszyć się z łóżka i pozbawiony mowy, przestał ryczeć jak zwierzę i, wyskoczywszy z kąpieli, wyraźnie już powiedział, że jest wyleczony. Maleńki, dwuletni chłopczyna, niemogący chodzić z osłabienia, po paru minutach kąpieli stawiał kroki doskonale, jakby o wiele był starszy.
Z treści opowiadań wynikało prawie zawsze, iż tak dzieci jak i ludzie dorośli cierpieli silne bóle w trakcie oddziaływania zbawiennego cudu; zepsuta lub uszkodzona machina ludzka wstrząśniętą być musiała, powracając do zdrowia wśród naprawy: wszak kości w niej wtedy odrastały, ciało się wypełniało a zło uchodziło ostatniem konwulsyjnem targnięciem. Lecz jakaż niewypowiedziana błogość następowała po krótkiej tej ostatniej chwili cierpienia!...
Doktorzy podziwiali, nie śmiejąc na razie wierzyć własnym swym oczom, w osłupieniu patrzyli na uzdrowionych swych chorych, których przed chwilą uważali za konających lub nieuleczalnych a teraz żwawo biegających, skaczących w uniesieniach radości i żądnych jeść, jeść dużo i zaraz. Prawie każdy z tych szczęśliwych wybrańców łaski miłosiernej wracał co prędzej z groty do miasta i, przebywszy bez znużenia trzykilometrową odległość, jadł z apetytem najczęściej całą kurę i kładł się spać. Pierwszy taki sen trwał zazwyczaj godzin dwanaście. Cud uzdrowienia objawiał się raptownie, spadał gromem. Wypadków powolnego, stopniowego odzyskania zdrowia, nikt nie pamiętał, nigdy się bowiem nie zdarzały. Cud działał natychmiastowo, konanie zamieniało się w zdrowie, członki odrastały i prostowały się w mgnieniu oka, rany się goiły, tusza wracała wraz z uleczeniem. Szydząc z nauki i doświadczenia, nie zachowywano najprostszych środków ostrożności. Kąpano kobiety, nie bacząc na ich dolegliwości miesięczne, zanurzano w zimnej wodzie źródła suchotników oblanych potem, ran gnijących nie opatrywano, cóż bowiem znaczyła metoda antiseptyczna wobec objawień cudu zdrowie dającego! A każdy cud, miłosierdziem nieba ku ludzkiej niedoli zesłany, wyrywał z piersi okrzyki radości i miłością brzmiące uniesienia. Uzdrowiona istota padała na kolana, przejęta wdzięcznością, obecni łzami swemi skrapiali ziemię, niedowiarki nabierali wiary, protestanci i żydzi przechodzili na łono kościoła katolickiego, chwała i tryumf nieba stawał się zupełny. A gdy uzdrowiona łaską N. Panny istota wracała w rodzinny zakątek, tłumy wychodziły na jej spotkanie, dzwony kościelne rozgłośnem echem zwiastowały jej powrót, okrzyki i łzy radości zebranych towarzyszyły jej w pochodzie, by w świątyni Pańskiej złączonemi głosy śpiewać dziękczynny „Magnificat“. Chwałę i cześć N. Pannie — wdzięczność i miłość poprzysięgano jej wieczną!
Za spełnienie rojonych nadziei, wzbijały się gorące modły i akta miłości płomienne, słane one były wprost i wyłącznie ku Matce Przeczystej, Matce Miłosiernej. Ona łączyła dusze pobożnych w jednolity stos gorejący ku chwale jej wyłącznej. Ona w ich modlitwie była Panną wszechmocną, Panną dobrotliwą, Źwierciadłem sprawiedliwości i mądrości Tronem. Błagalnie ku Niej wyciągnięte dłonie, skrzydłami być chciały, skrzydłami unoszącemi ku Róży mistycznej, połyskującej w półmrocznych kościołach, ku Wieży z kości słoniowej, jaśniejącej na skrajach marzenia, ku Bramie niebieskiej roztwierającej nieskończoność. Każdodziennie wraz z jutrzenką lśniła Gwiazda zaranna wesołością wiecznie odradzających się i młodocianych nadziei. Nie jestże Ona uzdrowieniem schorzałych, ucieczką grzesznych, pocieszycielką strapionych? Wszak Francya była zawsze krajem Jej wybranym; tu Ją miłowano najgorętszą miłością, wielbiąc w Niej Dziewiczość i wielbiąc Macierzyństwo, Ona była Kobietą i Matką unoszącą ku sobie żary serc płomiennych. Francyę też Ona upodobała sobie szczególniej, we Francyi chętnie objawiała się skromnym pasterkom, dzieciom nieledwie. Bo dziatki łaskę Jej posiadają najwyższą! Dziatki niewinne, uciekające się ku Niej w każdej potrzebie i nawiązujące łączniki miłości między ziemią i niebem! Każdego wieczoru rzucać Ona zwykła złote gwiazdy łez swoich pod stopy boskiego Swego Syna, by Go uprosić o nowe łaski dla ludzi. Z Jego zezwolenia mocną była słać cuda na ziemię, spływające jak kwiaty niebiańskie, rozświetlające padół płaczu i nędzy naszej, jasnością raju, zapachem róż nadziemskiej piękności.
Pociąg unoszący pątników pędził i pędził nieustająco naprzód, ku grocie tysiącem świateł jaśniejącej wśród górskiej szczeliny...
Była teraz godzina szósta; pociąg dopiero co minął stacyę Coutras. Siostra Hyacynta wstała, klasnęła w dłonie, powtarzając na nowo:
— Zmówmy „Anioł Pański“, dzieci moje! „Anioł Pański“!
Opowiadaniami cudownych opowieści rozognione wyobraźnie pątników namiętnego żaru dodały modlitwie; nigdy jeszcze modlitwy nie popłynęły ku niebu z taką gorącą chęcią zyskania posłuchania przed tronem Zbawicielki.
Teraz dopiero Piotr zrozumiał znaczenie tych pielgrzymek! Zrozumiał, dlaczego setki tysięcy ludzi dążą corocznie do Lourdes, jako do miejsca jaśniejącego odkupieniem dusz i uzdrowieniem ciała. I litość i miłość ogarnęła Piotra ku temu tłumowi nieszczęśliwych, których odłamek, otaczając go od dziś rana, napełniał uszy jego jękiem a serce i oczy cierpieniem. Jechali oni, narażając zbolałe swe członki na niewygodę i męczarnię tak dalekiej podróży! Jechali, wiedząc, że wiedza ludzka odtrąciła ich, skazańców z nich czyniąc! Znużonymi wszyscy już byli doktorami i torturą ich bezskutecznych leków. A wszyscy żądnymi byli życia. Poddać się niesprawiedliwości i obojętności natury przechodziło ich siły. Ucieczką ich stało się więc Bóstwo wszechmocne, wierzyli w moc jego nadprzyrodzoną, roili o łasce, jakiej zaznają, o powstrzymaniu naturalnego biegu rzeczy i praw przyrodzonych o przemianie biegu gwiazd, o cofnięciu się do pierwiastku poczęcia i tworzenia. Pod drżącemi ich stopami ziemia się usuwała, lecz pozostawał im Bóg i ku Niemu zwrócili się z żądzą namiętnego wierzenia. Rzeczywistość odstraszała ich trwogą swą i ohydą, zwrócili się więc ku ułudzie zaspokoić mającej ich żarliwe pragnienia. Zrodziła się w nich bezmierna potrzeba iluzyi i kłamstwa. Oh wierzyć! wierzyć pragnęli w istnienie najwyższego Sędziego, zdolnego naprawiać krzywdy spadające na istoty i rzeczy; wierzyć w Odkupiciela i Pocieszyciela a Pana zarazem; Pana wszechmogącego, na którego skinienie rzeki zawracają ku źródłom swoim, młodość, przywracaną jest starcom a życie martwym spoczywającym już w grobie! Wierzyć, by módz powiedzieć sobie: rany pokrywające moje ciało, członki moje skręcone bólem, brzuch mój wzdęty wrzodami, płuca moje suchotami zniszczone, odrodzić się mogą i być mi oddane za jednem skinieniem Panny Świętej i miłosierdzia pełnej, a skinienie to uzyskam, gdy modlić się będę gorąco, gdy wzruszyć Ją zdołam prośbami mojemi!
Marzenia te i nadzieje w akta wiary zamieniał potok cudownych opowieści o tysiącznych uzdrowieniach. Czarowne o tem legendy kołysały i upajały gorączką trawionych chorych i pielgrzymów. Dowodem prawdziwości zasłyszanych opowieści, stała się w ich oczach Zosia Couteau.
Od chwili gdy wsiadła do wagonu i pokazała uleczoną swą nogę, teraz tłustą i białą, otworzyły się bramy ku Boskiem widziadłom. Nadprzyrodzone krainy stawały się widzialnemi. Powiew zmartwychwstania ujawnił swe tchnienie, zrozpaczeni, dawać poczęli dostęp nadziei do wystudzonych serc swoich, konający unosić się poczynali zwolna z barłogu męczarni swoich z iskrą życia w źrenicach przed chwilą gasnących. Wszak niewszystko jeszcze stracone, wszystko odzyskać jeszcze jest możebne, dlaczegóż oni nie mają być owymi dotkniętymi łaską nieba najwyższą!
Formułowały się, rozstrzygały myśli w marzeniu Piotra. Tak, niezawodnie było tak. Pociąg ten nieszczęsny pędził i pędził bezustannie, unosząc ten wagon oraz inne wagony przepełnione łaknącymi ziszczenia swych nadziei, Francyę całą pruły teraz pociągi temu podobne, świat cały pełnemi bruzdami słał ludzkie istoty ku jednemu kierujące się celowi; tłumy setek tysięcy wierzących dążyły ku miejscu uzdrowienia; nigdy nieustający ich ściek, spływał ku grocie jaśniejącej, ku grocie płonącej chwałą, ku pochodni nadziei, ku błogiej ułudzie zatkniętej jak znamię buntu i tryumfu nadprzyrodzonego cudu nad martwą materyą. Legendy opromieniające grotę, roznamiętniały dusze, unosząc je po nad twarde warunki życia. Marzyć o tej ułudzie, módz wierzyć w nią i ku niej dążyć — przepełniało serca niewysłowioną rozkoszą.
Zakon ojców pod wezwaniem Wniebowzięcia widział coroczne zwiększanie się tłumu pątników. Ustanowione przez ten zakon pielgrzymki, wciąż szerszego nabierały rozgłosu. Zbiegały się tłumy do tych szafarzy, sprzedających pocieszenie i ułudę, ten błogosławiony chleb nadziei, którego ludzkość cierpiąca wciąż łaknie i łaknąć nigdy nie przestanie. Błagalne ku niemu głosy wznosili nie tylko nędzarze pokryci ranami schorzałego swego ciała, wyli ku niemu żałośnie zaspokoić się niedającym głodem nędzarze umysłu i serca, żądni ugasić nienasycone pragnienia szczęścia. Upewnić się w wierze, módz wesprzeć się bezpiecznie na tej rękojmi szczęście dającej, było pożądliwością pątników tutaj dążących. Klękali oni obarczeni wszystkiemi bólami. Jedni błagali o przywrócenie zdrowia ich ciału, inni zachowania istot sercu swemu najdroższych, a jeszcze inni — modlili się o zbawienie dusz swoich grzesznych lub o nawrócenie kochanych. Ku niebu wzbijał się ztąd okrzyk wszystkiemi bólami wezbrany, okrzyk błagalny i pragnący wysłuchania, okrzyk napełniający przestrzeń swem drganiem o szczęśliwość wiekuistą, szczęśliwość za życia i szczęśliwość po śmierci!
Piotr widział wokoło siebie początek ziszczać zaczynających się nadziei. Otaczający go chorzy odzyskiwać się zdawali siły, nie czuli już trzęsienia wagonu, nie słyszeli tętnienia kół warkoczących, każda chwila zbliżała ich bowiem ku miejscu objawienia się cudu...
Pani Maze stała się teraz rozmowną, pewną będąc, że Matka Boska przywróci jej miłość ukochanego przez nią męża. Pani Vincent z uśmiechem kołysała na swych kolanach małą swą córeczkę, znajdując że lepiej wygląda i o wiele jest zdrowszą od dzieci, które wszakże odzyskały zdrowie pod działaniem wody z cudownego źródła, o tak, jej Róża niezadługo biegać będzie i bawić się wesoło! Pan Sabathier rozmowę wiódł ożywioną z panem de Guersaint, rozwijając mu plan swej podróży do Rzymu gdy tylko nogi swe odzyska, podróż tę zamierzał on uskutecznić jeszcze tej jesieni, jakkolwiek od lat piętnastu odkładał ją z roku na rok następny. Pani Vêtu przestała cierpieć, zdawało się jej, że uczuwa tylko czczość żołądka, poprosiła więc pani de Jonquière o biszkopt i szklankę mleka. Eliza Rouquet, zapomniawszy o potwornej swej ranie, jadła spokojnie winogrona z twarzą odkrytą. La Grivotte nie dusiła się kaszlem, brat Izydor przestał jęczyć. Najciężej chorzy ulegli gorączkowemu rozmarzeniu i, myślą przebywając w krainach szczęśliwości, dopytywali się często o godzinę; każda chwila zbliżała ich ku Grocie, ku cudownemu miejscu, gdzie tylu bardziej jeszcze chorych uleczonymi zostało. Posłyszane opowieści o uzdrowieniach napełniały ich niecierpliwością dobieżenia chwili własnego wyswobodzenia ze znoszonych męczarni.
Przez chwilę, nawet ów nieznajomy a konający człowiek zdawał się wzmagać na siłach. Siostra Hyacynta wciąż przy nim będąca, ujrzała jak rozwarł powieki a uśmiech błogi rozjaśnił mu oblicze. Raz jeszcze zabłysła przed nim nadzieja...
Marya wciąż trzymała w owej rączce dłoń Piotra. Była teraz godzina siódma, za pół godziny pociąg miał stanąć w Bordeaux. Z powodu zaszłego opóźnienia, pociąg pędził szalonym biegiem. Burza spuściła obfite potoki deszczu, obecnie więc powietrze było łagodne, czyste a niebo nieskończenie jasne.
— Ach Piotrze, jakże to wszystko piękne! — powtarzała Marya, z czułością serdeczną ściskając go za rękę.
I pochyliwszy się nieco ku niemu, rzekła przyciszonym głosem:
— Piotrze! miałam objawienie przed chwilą. Matka Boska uwzględniła moją prośbę i ty również uzdrowiony zostaniesz...
Zrozumiał co mu przez to powiedzieć chciała i uląkł się prawie, tak nadziemsko jaśniały oczy Maryi prosto w niego utkwione. Ona modliła się o jego nawrócenie a ta wiara istoty, którą kochał najwięcej, wiara naiwna w możność odzyskania wierzeń, które utracił, trwogą jakąś dziwną napełniła jego duszę. Dlaczegóż nie miałby z czasem odzyskać wiary? Czuł, że jest obecnie rozstrojony posłyszanemi opowieściami o dokonywających się cudach. Duszna atmosfera wagonu wywołała w nim wzburzenie, połączone z odurzeniem. Przyczyniał się do tego i widok tylu nieszczęśliwych, chorzy bowiem z nim jadący litością wezbrali jego serce. Panujące teraz w wagonie podniecenie zaraźliwie udzieliło się mu; tracił poczucie, gdzie się kończy rzeczywistość ustępująca miejsca marzeniom. Przez chwilę, gdy wzniósł się na nowo śpiew chórem odprawianej modlitwy, Piotr stracił wolę i możność analizowania swych myśli. Zdawało się mu, że znów jest wierzącym, potem uczuł halucynacyę, jakiej ulegał jadąc pośród dziwnego tego szpitala, rwącego całym wysiłkiem kół pędzących gdzieś dalej i dalej pełną siłą pary.
Pociąg zatrzymał się w Bordeaux zaledwie kilka minut, podczas których podróżni zakupili sobie nieco żywności. Chorzy, jak dzieci, domagali się co chwila w czasie podróży, to trochę mleka, to biszkopcik, ciągle coś popijali lub jedli. Gdy tylko pociąg wyruszył z Bordeaux, siostra Hyacynta klasnęła w dłonie:
— Śpieszmy się, czas odmówić modlitwy wieczorne.
Przez kwadrans blizko trwał szmer odmawianych pacierzy, dolatywały uszu bezładne słowa „Ojcze nasz“ lub „Zdrowaś“, potem nastąpił rachunek sumienia, akt skruchy, oddanie się opiece Boga, Przenajświętszej Maryi i wszystkich świętych. Na zakończenie odmówiono modlitwę dziękczynną za dzień szczęśliwie spędzony, wreszcie modły za żywych i dusze zmarłych.
— W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego, Amen.
Była już godzina ósma, zmrok zapadał, zanurzając krajobraz w swych cieniach wieczornych a wśród olbrzymiej płaszczyzny przedłużonej w dal mgłami, migotały gdzieniegdzie światełka zapalone w domach rozsianych z rzadka i dla oka niewidzialnych. Zapalono w wagonie lampy. Rzucały one słabe, żółte światło migotliwe na tłum podróżnych, otoczonych jakby wezbranemi falami, stosami piętrzących się manatków, koszów i walizek.
— Uprzedzam was, moje dzieci, że mniej więcej za godzinę, gdy dojedziemy do stacyi Lamothe, nakazane będzie milczenie. Macie więc godzinę, by zabawiać się rozmową, ale zachowujcie się spokojnie, by usposobić się do smacznego zaśnięcia. Gdy przejedziemy przez Lamothe, już słowa jednego nie pozwolę wam powiedzieć, chcę, byście wszyscy zasnęli cichutko.
Mówiła tonem wesołym, żartobliwym. Chorzy zabawieni, śmiać się poczęli.
— Ależ tak, ja nie żartuję. Przepisy nakazują, byście spali o dziewiątej a zbyt jesteście rozsądni, by nie słuchać przepisów.
I rzeczywiście, od rana wszyscy byli posłuszni każdemu skinieniu siostry Hyacynty. Pod jej przewodnictwem, wykonali z całą ścisłością program naznaczonych modłów. Lecz teraz pacierze zostały już odmówione, różańce odbyte, litanie i hymny odśpiewane, zakres dnia dobiegał końca a przed spoczynkiem program dozwalał na godzinne wytchnienie. Niewiedziano, jak zużyć rekracyę.
— Gdyby tak siostra chciała pozwolić — zapytała Marya — aby ksiądz Piotr poczytał nam trochę?... On czyta wyraźnie i głos ma donośny a mam właśnie przy sobie książeczkę, w której jest historya Bernadetty...
Marya nie mogła dokończyć zdania, albowiem ze stron wszystkich odezwały się głosy zwrócone do siostry Hyacynty:
— Oh! tak! tak! pozwól siostro! pozwól! — wołali chorzy z natarczywością dzieci, które pragną posłyszeć bajkę o królewiczu lub uśpionej pięknej królewnie.
— Ależ pozwalam! — odparła zakonnica z uśmiechem. — Na pobożne czytanie trudno niepozwolić.
Poproszono teraz Piotra, zgodził się chętnie, tylko zmienił swe miejsce z panem de Guersaint, aby zbliżyć się ku światłu lampy. Pan de Guersaint cieszył się na równi z innymi z obiecanego czytania. A gdy Piotr zajął już miejsce i powiedział, że dość będzie widno, by módz czytać, szmer zadowolenia rozszedł się po wagonie; z ciekawością na twarzy wychylali się ku niemu wszyscy a cisza, jaka zapanowała, świadczyła wymownie, iż pilnych i uważnych będzie miał słuchaczów. Na szczęście Piotr posiadał głos czysty i donośny, zawładnąć więc mógł nad hałasem kół pociągu, tembardziej, że turkotanie ich przyciszonem teraz było, przebywano bowiem okolicę płaską i piasczystą.
Przed rozpoczęciem czytania, Piotr przyglądał się książce podanej mu przez Maryę.
Była to cienka, nędznie drukowana książeczka, należąca do dewocyjnych utworów setkami tysięcy rozrzucanych wśród wiernych. Na niebieskiej okładce z lichego papieru, widniała postać Matki Boskiej z Lourdes. Rysunek był niezręczny, lecz naiwny. W pół godziny można było odczytać ten zwitek, bynajmniej się nie śpiesząc.
Głosem pięknym, czystym, o dźwięku łagodnym i ujmującym, Piotr rozpoczął czytanie.
„Było to w Lourdes, małem miasteczku wśród gór Pirenejskich, we czwartek 11 lutego 1858 roku. Na dworze było zimno i czas był pochmurny. W domostwie uczciwego ale biednego młynarza Franciszka Soubirons zabrakło drzewa do rozpalenia ognia. Wtedy żona jego Ludwika, rzekła do młodszej swej córki Maryi: „Idź i uzbieraj chrustu nad strumieniem, albo na gruntach gminy“. Strumień przepływający przez Lourdes, nazywa się le Gave.
„Marya miała starszą siostrę imieniem Bernadetta. Niedawno wróciła ona do domu swych rodziców a dotychczas przebywała ona u poczciwych wieśniaków w okolicy, gdzie służyła za pastuszkę. Bernadetta była wątłą i delikatnego zdrowia, niewinności dziecięcej a całą jej naukę stanowiło umiejętne odmawianie koronki. Matka obawiała się posłać ją z Maryą, aby jej pomogła w zbieraniu chrustu, dla Bernadetty bowiem było zbyt zimno na dworzu. Ale gdy Marya zaczęła prosić i gdy się do niej przyłączyła Joanna Abadie, córka sąsiadów, młynarka pozwoliła iść z niemi razem po drzewo.
„Poszły więc we trzy i szły razem wzdłuż koryta rzeczułki, zbierając połamane gałęzie, wyrzucone przez wodę. Doszły tak do groty w wyżłobieniu wielkiej skały. Grotę nazywano w okolicy Massabielle...“
Doszedłszy do tego miejsca, w chwili gdy miał odwracać stronnicę, Piotr urwał czytanie i opuścił książkę na kolana. Dziecinny sposób opowiadania, banalność i pustota zdań — niecierpliwiły czytającego. Piotr znał dokładnie historyę życia Bernadetty, miał bowiem u siebie w Paryżu znaczną część dokumentów odnoszących się do jej dziejów. Badał je kiedyś z gorączkową namiętnością a i teraz jeszcze pozostało mu wspomnienie głębokie o ujmującej prostotą Bernadecie. Odczuwał w sobie dla niej uczucie, pełne słodyczy a zarazem żałości. Zawsze marzył o wyjeździe do Lourdes i dopełnieniu na miejscu zebranych i posiadanych o niej wiadomości; przed chwilą właśnie mówił on sobie, że chociażby jutro, zaraz po przybyciu, może rozpocząć swoje poszukiwania. Wszak był to jeden z powodów skłaniających go do towarzyszenia Maryi w pielgrzymce dokonywanej obecnie.
Ciekawość Piotra odżyła teraz w całej pełni. Lubił on niezmiernie postać jasnowidzącej Bernadetty, albowiem wierzył w jej szczerość i prostotę; pragnął módz kiedykolwiek wyjaśnić przyczyny jej stanu. Tak, ona nie kłamała, ona miewała widzenia i słyszała nadziemskie głosy jak niegdyś Joanna d’Arc, i mówiono o niej, że jak Joanna d’Arc wybawić zdoła Francyę z bezbożności. Czem jest i zkąd pochodzi siła tworząca podobne istoty?... Zkąd niosą one świadomość o swojem posłannictwie?... Zkąd dostąpiło łaski widzeń to biedne, nędzne dziecko w nieświadomości żyjące?... I zkąd, jakim sposobem widzenia tej górskiej pastuszki, żyjącej w zapadłym kącie Francyi, nabrały rozgłosu, rozbrzmiewającego po całym świecie obecnie, przybierającego pozory cudu i objawień czasów pierwotnych?... Rozgłos ten zamącił spokój setek tysięcy dusz spokojnych, wytworzył nową religię, wzniósł nową świętą stolicę, wyrosłą siłą milionów sypiących się hojnie z najodleglejszych świata zakątków. Ku tej stolicy dążą wciąż tłumy wiernych, tłumy uniesionych szałem wierzących a tak liczne jak ongi za czasów krucyat średniowiecznych.
Piotr przestał czytać w mizernej, szczupłej książeczce, którą trzymał w ręku a począł natomiast opowiadać co odgadł, zestawił i odkrył w historyi życia i widzeń Bernadetty; była to bowiem historya jeszcze ciemna i nieznana, jakkolwiek stosy papierów zużyto już ku jej utrwaleniu.
Piotr znał okolicę Lourdes, znał obyczaje i zwyczaje miejscowe, zaznajomiwszy się z niemi w ciągu długich swych pogadanek z doktorem Chassaigne. Miał on zadziwiającą łatwość wysłowienia, z doborem słów właściwych, umiejętnie a prosto płynących, wzruszał on serca i porywał umysły darem wymowy, jaki posiadał, o którym wreszcie wiedział jeszcze z czasów seminaryum, jakkolwiek zawsze unikał okazywać tę swoją zdolność kaznodziejską.
Piotr mówił teraz a głos jego rozbrzmiewał z przedziwną czystością i słodyczą. Gdy podróżni słuchający słów jego, spostrzegli, że wie on wiele więcej, aniżeli książeczka zawiera, którą miał im czytać, uwaga ich wzrosła jeszcze i całem swem jestestwem jemu oddani, chłonęli w siebie potoki słodkiej pociechy, jaka z ust jego spływała ku ukojeniu ich nędzy i cierpień. Spragnieni szczęścia, lgnęli duszą ku niemu.
Rozpoczął od lat dziecięcych Bernadetty. Spędziła je w wiosce Bartrès u boku swej mlecznej matki, którą za drugą uważała matkę. Karmicielka jej nazywała się Lagûes. Straciła ona niemowlę swoje a widząc biedę wielką u młynarzy Soubirons, wzięła do siebie ich maleńką Bernadettę i wykarmiła swem mlekiem.
Wioska Bartrès, o milę od Lourdes, miała około czterystu mieszkańców a zdala od dróg wszelkich położona, była jakby zieloną oazą wśród gór i pustego naokoło kraju. Górska drożyna wiła się pośród jej domostw, zdala od siebie leżących, wśród łąk bujną trawą zarosłych, nizkich płotów i wielkich drzew rozłożystych. Liczne strumienie i strumyki, szemrząc, spływały z gór sąsiednich, tajemniczą i nieustającą swą nutą napełniając powietrze; na pagórku wśród wioski, wznosił się stary, romańskiego stylu kościółek, otoczony cmentarzem i pełen tłoczących się grobów. Naokoło, to bliżej to dalej od wioski i łąki, staczały się góry zarosłe lasami. Tworzyły one głęboką, zieloną kotlinę, wśród której ciągnęła się wioska i bujną trawią zarosłe łąki, trawą wiecznie zieloną i lśniącą od wód tu ściekających. Bernadetta, skoro tylko pierwsze postawiła kroki, zaczęła odpłacać doznawaną gościnę, pasąc owce swej przybranej matki, całemi miesiącami przebywała z niemi wśród gęstych zarośli i traw kwiecistych, niespotykając innej ludzkiej istoty. Czasami wchodziła na wyższe nieco wzgórze i ztamtąd widziała piętrzące się szczyty du Midi lub Viscos, jaśniejące lub zamroczone, zależnie od pogody, po za temi górskiemi olbrzymami, wychylały się po bokach inne łańcuchy szczytów majaczących w oddali, bezbarwnych lub tęczowo przezroczych, wśród złotych promieni słońca; występowały one jak zjawiska niepochwytne, ułudne grą światła, znikające jak mary, pierzchające jak marzenie.
Dom jej matki, gdzie stała zawsze jej kołyska, był domem cichym, samotnym i na skraju wioski leżącym. Po za domem rozścielała się łączka zasadzona owocowemi drzewami, rosły tam przeważnie grusze i jabłonie. Granicą łączki był strumień wartko płynący lecz tak zarazem wązki, iż przeskoczyć go można było z łatwością. Dom mieszkalny był nizki i wilgotny. W sieni były drewniane schody, wiodące na strych służący jako skład słomy. Dom dzielił się na dwie obszerne izby wyłożone kamieniami a w każdej stało kilka łóżek, Bernadetta sypiała ze swemi mlecznemi siostrami razem a ponad ich posłaniem widniały na ścianach porozlepiane piękne kolorowe obrazy święte. Zasypiały patrząc na te piękności, podczas gdy stary zegar w szczupłej swej szafie sosnowej kołysać się jej zdawał monotonnym odgłosem, przerywanym poważnem wydzwanianiem godzin, co odbijało się echem wśród głębokiego milczenia.
Ciche lata w Bartrès spędzone, wryły się rozkoszną pamięcią w serce Bernadetty. Nikło ona rosła, zawsze chora lub niedomagająca a kaszel i duszność astmatyczna, dokuczały jej za lada silniejszym powiewem wiatru górskiego. Doszła lat dwunastu, nie umiejąc czytać i pisać, mówiła wyłącznie narzeczem miejscowem, pozostała nad wiek swój dziecinną, rozwój jej umysłu szedł równie opornie jak i rozwój wątłego jej ciała. Dzieckiem była łagodnem, dobrem i potulnem; odzywała się ona rzadko, wolała słuchać mówiących, aniżeli brać udział w ich rozmowie. Roztropności miała niewiele, sąd wszakże o rzeczach miewała jasny, czasami umiała dać odpowiedź dowcipną i wesołą, do śmiechu pobudzającą naiwną swą prostotą.
Z niesłychaną trudnością zdołano ją nauczyć odmawiania koronki. A gdy wreszcie pojęła i przyswoiła sobie tę modlitwę, nie chciała się uczyć już innych. Odmawiała ją teraz bezustannie: całemi dniami usta jej szeptały „Pater“ i „Ave“ a drobne paluszki przesuwały paciorki koronki. Ileż godzin, dni, miesięcy i lat całych, przebyła ona wśród traw wysokich z szeptem pacierzy na ustach z oczami spoglądającemi na pasące się owieczki w zieleni lub utkwionemi wysoko na gór szczyty i wyższe jeszcze przestworza nieba! Zatopiona i jakby zgubiona w tajemniczem morzu roślinności, znała z rzeczy dalszych jedynie wierzchołki gór odległych, pływających wśród mgieł i chmur z lekkością widziadeł!
Czas mijał spokojnie a dziewczę żyło wciąż w sobie zamknięte z marzeniem swem zawsze jednakiem i małostkowem, powtarzając wciąż jednakże pacierze. Wśród ciszy głębokiej i naiwności dziecięcych jej marzeń, towarzyszką i przyjaciółką jej jedyną, była Panna Najświętsza.
Zimą, w czasie długich, ciemnych wieczorów, zdradliwym chłodem powiewających na dworze, Bernadetta siadała wraz z resztą rodziny przed wielkiem ogniskiem, płonącem w izbie po lewej stronie sieni. Brat przybranej jej matki był księdzem. Czytywał on często garnącym się do ogniska mieszkańcom chaty, budujące żywoty świętych pańskich a cudne to były opowieści! Głośne czytanie snuło niekiedy zadziwiające przygody. Słuchacze drżeli przerażeniem lub radością. Święci i święte miewali widzenia a objawiające się im zjawiska, łączyć się zdawały świetlanemi smugami raj i jego rozkosze z ludźmi żyjącymi na ziemi, niebo uchylać się zdawało swe zasłony, by ukazać jasność niebiańską i powiewne postacie unoszących się na skrzydłach aniołów.
Częstokroć zdarzało się, iż ksiądz przynosił z sobą wielkie księgi ciężko oprawne a na ich kartach stały wizerunki, istny czar w sobie mieszczące. Przedstawiały one Boga, otoczonego promieniami chwały, Jezusa o delikatnych kształtach i twarzy tak ładnej, tak jaśniejącej nieprzebraną dobrocią! Najczęściej wszakże powtarzał się wizerunek Panny Najświętszej, ubranej biało lub niebiesko z wielką ilością złota na szatach. Jakże piękną i słodką była jej postać! Jak pociągała serca i przykuwała oczy! Bernadetta wpatrywała się w nią chciwie a potem śniła o niej we śnie i na jawie.
Czytano i przeglądano najczęściej biblię. Stara to była i wysłużona księga. Od wieku już przeszło była ona w posiadaniu rodziny. Pożółkłe jej karty odwracało kolejno niejedno pokolenie dziś w grobie będące! Nieledwie, że każdego zimowego wieczoru, gospodarz domu, który jeden tylko ze swej rodziny posiadł sztukę czytania, brał wielką szpilkę i nią otworzywszy księgę na los szczęścia, rozpoczynał powolne składanie wyrazów a obecni słuchali z uwagą i w niemem milczeniu. Z czasem nauczyli się wszystkiego, co zawierała księga i za pierwszemi słowy, przeczytanemi przez ojca, mogli mówić ich ciąg dalszy z pamięci, nie zmyliwszy się na jotę.
Bernadetta przekładała nad biblię inne księgi pobożne a mianowicie te, w których wyłącznie była mowa o Pannie Najświętszej; zdawało się jej wtedy, że widzi uśmiech jej dobrotliwy i spojrzenie ku sobie zwrócone.
Zabawiło ją kiedyś niezmiernie czytanie o „Czterech synach Aymon”. Bajka ta zawartą była w małej książeczce, pochodzącej niezawodnie z zasobu jakiegoś wędrownego kupca, wypadkiem zbłąkanego wśród tej pustej okolicy. Na żółtej okładce książeczki, naiwnej w swym układzie i sposobie opowiadania, rysunek przedstawiał owych czterech rycerzy, Renauda i braci, siedzących na słynnym rumaku Bajardzie, ofiarowanym im w królewskim podarku przez piękną Orlandę. W bajce następowała bitwa po bitwie, krwawe oblężenia zamków warownych i straszliwe rąbania się szablami Rolanda z Renaudem, który podążył wreszcie wyswobodzić Ziemię świętą. Bajka mówiła jeszcze o potężnym czarodzieju Maugisie, o księżniczce Klarysie, siostrze króla Akwitanii; a Klarysa piękniejszą była od dnia pogodnego.
Podniecona tego rodzaju czytaniem wyobraźnia Bernadetty, gorączkowe snuła widzenia, spać nie dozwalając wątłej dziewczynce. A miało to miejsce zwłaszcza wtedy, gdy ktoś z obecnych zastępował czytanie opowiadaniem jakiej bajki, której treścią zawsze były czary i nadzwyczajne wypadki.
Bernadetta była niesłychanie zabobonną. Za nic na świecie nie byłaby się zgodziła przejść koło starej, opuszczonej wieży o zmroku, albowiem gdy tylko słońce zaszło za góry, w wieży gospodarowały dyabły. Lecz Bernadetta nie była wyjątkiem wśród tamecznych mieszkańców. Mieli oni wszyscy ciasny horyzont myśli, skłonny do dewocyi i wierzeń w gusła. Okolicę całą zaludnili tajemniczemi istotami; drzewa podług nich śpiewały, na niektóre kamienie występowały krople krwi perliste a na rozstajnych ścieżynach odmawiać należało trzy „Ojcze nasz“ i trzy „Zdrowaś“, by uniknąć spotkania z potworem o siedmiu rogach, unoszącym dziewczęta na wieczną zatratę. Obfitość tego rodzaju baśni była wprost nadzwyczajna. Każdy umiał i znał ich całe setki a jedna straszliwszą była od drugiej; gdy ktoś zaczął opowiadanie o nich, końca temu nie było. Najwięcej krążyło baśni o wilkołakach, tych nieszczęsnych ludziach, zaklętych wolą szatana w postacie psów z gatunku wielkich, białych psów górskich; jeżeli strzelający do nich człowiek zdoła ugodzić którego jedną choćby śróciną, wyzwala tym strzałem człowieka pokutującego w skórze zwierzęcia; jeśli jednak nie zwierzę lecz cień jego strzałem swoim przeszyje, człowiek, zamiast wyzwolenia, śmierć natychmiastową ponosi.
Baśni o czarodziejach i czarownicach, znano również wiele. Jedna z nich wywierała zawsze na Bernadettę niezmiernie żywe wyrażenie. Była w niej mowa o pewnym pisarzu sądowym z Lourdes; chciał on koniecznie ujrzeć dyabła; otóż czarownica zaprowadziła go o północy w dzień Wielkiego piątku, na ustronne pole, zasadzone winem. Dyabeł zjawił się natychmiast, wspaniale ubrany w czerwone fałdziste szaty. Zaproponował pisarzowi, by sprzedał swą duszę. Pisarz udał, że chętnie się na to zgadza. Dyabeł miał właśnie pod pachą księgę, w której zapisywali się ludzie, zbywający mu swe dusze. Gdy dyabeł podawał ten regestr do zapisania się pisarzowi, ten sięgnął do kieszeni po butelkę z atramentem; nie był to jednak atrament, ale woda święcona: chlusnął nią na dyabła, który począł ryczeć strasznym głosem z bólu a pisarz tymczasem chwycił regestr i począł uciekać. Rozpoczęła się pogoń dyabła za pisarzem, pogoń trwająca noc prawie całą, lecieli przez góry, doliny, lasy i strumienie. „Oddaj mi regestr!“ — wrzeszczał dyabeł. — „Nie, nie oddam!“ — odpowiadał pisarz i lecieli wciąż dalej. Zdyszany, prawie tchu i sił pozbawiony pisarz, dopadł wreszcie, tak jak zamierzał, do miejskiego cmentarza. Dyabeł nie mógł mu już nic zrobić, bo ziemia cmentarza jest świętą, pisarz więc szydzić z niego począł, potrząsając regestrem, rad, że wybawił tyle dusz z mocy czartowskiej.
Ilekroć Bernadetta słyszała opowiadanie tej bajki, odmawiała zawsze pobożnie koronkę przed zaśnięciem. Radowała się ona nad zmożeniem chytrości dyabła, drżała wszakże z obawy zarazem, lękając się, że piekielne duchy krążyć koło niej zaczną, gdy tylko światło w izbie zostanie zgaszone.
Pewnej zimy ksiądz Ader, proboszcz miejscowy, pozwolił, by spędzano wieczory wspólnie, gromadząc się w kościele. Wiele się tam ludzi schodzić zaczęło, oszczędzali bowiem o tyle światła w biednych swych domostwach a było im też o wiele cieplej tak razem skupionym. Ktoś z obecnych czytał wówczas ustępy z Biblii i odmawiano wspólnie modlitwy. Dzieci zasypiały najczęściej. Tylko Bernadetta opierała się senności do końca, szczęśliwa, że się tutaj znajduje, wśród tej wązkiej nawy kościelnej malowanej w wydłużone pręgi niebieskie i czerwone. W głębi nawy zarysowywał się ołtarz, również malowany i złotem zdobny, podtrzymany rzeźbami; kręcone filary i obrazy, jaskrawo rażącemi farbami malowane niewprawnie lecz wyraziście, stanowiły tło tylne ołtarza. Była tam dziewicza postać Maryi przy boku świętej Anny, oraz ścięcie świętego Jana.
Broniąca się przed ogarniającą ją sennością Bernadetta widzieć się zdawała pół w marzeniu a wpół na jawie, drgające życie malowanych postaci. W mistycznem majaczeniu Bernadetty krew płynęła z ran świętego a aureole połyskiwały promienną światłością. Przenajświętsza Panna patrzała na nią niebieskiemi swemi oczyma a jej różane usteczka uśmiechały się słodko, gotowe przemówić lada chwila.
Miesiące całe Bernadetta przeżywała długie zimowe wieczory w tem półsennem majaczeniu, pośród widziadeł wychylającymi się ku niej z jaskrawych malowideł kościelnego ołtarza. Unoszące ją boskie marzenia przedłużał jej sen, gdy wróciwszy do domu, legła na posłaniu pod opieką nieodstępującego jej boku dobrego anioła stróża.
W tymże samym ubogim kościołku, Bernadetta zaczęła pobierać naukę katechizmu. Miała już lat czternaście, nie można więc było zwlekać dłużej z przystąpieniem do pierwszej komunii. Karmicielka, zastępująca jej matkę, uchodziła za kobietę bardzo skąpą; skutkiem tego nie posyłała ona swej wychowanki do szkółki miejscowej, by nie być pozbawioną jej pomocy przy pracy domowej. Nauczyciel, pan Barbet, nigdy Bernadetty nawet nie widział. Razu pewnego, zastępując chorego księdza Ader, proboszcza, wykładając dzieciom katechizm w kościołku, pan Barbet zauważył ją, skutkiem jej skromnego i pobożnego zachowywania się podczas lekcyi. Proboszcz niezmiernie lubił Bernadettę i często o niej mówił nauczycielowi. Zdaniem proboszcza, przypominała mu ona słynne w swym czasie dzieci z Salette. Bo też te dzieci musiały być dobre, pobożne i skromne jak ona, kiedy dostąpiły niesłychanej łaski objawiania się ich oczom, najświętszej postaci Bożej Rodzicielki.
Gdy raz w czasie przechadzki wspólnie odbytej, nauczyciel i proboszcz ujrzeli w dali wśród krzewów i traw wysokich, Bernadettę ze stadkiem owieczek, ksiądz kilkakrotnie obejrzał się, by jeszcze na nią popatrzeć a wreszcie rzekł: „Nie wiem czemu przypisać, lecz ile razy patrzę na tę dziewczynkę, doznaję wrażenia, jakbym patrzył na Melanię, towarzyszkę Maksymina. Ci pastuszkowie z Salette, musieli być podobnymi do naszej Bernadetty“. Myśl ta rzeczywiście nie odstępowała proboszcza a myśl to była prorocza. Jej właśnie przypisać należy owo mimowolne prawie opowiadanie, jakie wypowiedział raz proboszcz, po skończonej lekcyi katechizmu w kościele. Zebrane dzieci posłyszały więc niespodzianie cudownie piękną opowieść o wydarzeniu, jakie miało miejsce w Salette przed laty dwunastu. Miejscowym pastuszkom, dzieciom jeszcze: Melanii i Maksyminowi, ukazała się, jasnością otoczona Pani, wspaniale ubrana i ku nim idąca. Szła równo jakby płynęła a pod jej stopami nawet najlżejsza trawka nie uginała się. Objawienie miało miejsce wśród gór wyniosłych, nad brzegiem strumyka. Czarownej piękności Pani przemówiła do ubożątek patrzących na nią z czcią i pokorą, zwierzyła im wielką tajemnicę swoją, oraz wiadomość o gniewie Syna swojego. Na miejscu objawienia trysnęło źródło powstałe z łezki uronionej przez Najświętszą Pannę a woda tego źródła, nieustanie bijącego, uzdrawiającą się okazała na choroby rozliczne.
Opowiadanie proboszcza uniosło w kraje zachwytu cichą Bernadettę. Słuchała gorączkowo jakkolwiek pozornie wyglądała na zaspaną, prawie że nieprzytomną. To też tylko o tem objawieniu marzyła, pasąc owieczki wśród głuchego milczenia pustej okolicy. Śniła na jawie o Pani, jasnością otoczonej i lekko płynącej po traw kobiercu; myśl Bernadetty ulatywała ku temu marzeniu, usta jej szeptały pacierze a w wątłych jej paluszkach migały przesuwane paciorki, bezustannie odmawianej koronki.
Tak spłynęły Bernadecie lata jej dzieciństwa w górskiej wioszczynie, pod opieką jej przybranej matki w Bartrès.
Szczupła i na swój wiek zbyt wątła Bernadetta miała oczy niepospolitej piękności, oczy jasnowidzącego dziecka, oczy czystości pogodnego nieba, w których jak ptaki przelotne migały marzenia. Usta miała zbyt grube i duże, co wszakże ma być oznaką dobroci. Twarz jej kwadratowa o czole prostem, nad którem rosły bujne czarne włosy, była pospolita, wyróżniał ją tylko wdzięk jakiejś słodkiej stanowczości. Lecz każdy, kto nie zauważył jej spojrzenia, mógł ją brać za zwykłe dziecko wieśniacze, w ubóstwie mizernie rosnące częściej pod gołem niebem, aniżeli pod matczynym dachem.
Ksiądz Ader z niepokojem wyczytał całą głębię oczu Bernadetty, odgadując tajemnicze kwiaty, majaczących w nich rojeń. A wszystko jednolicie zdawało się ją przysposabiać. Ciało jej nikłe i jakby cierpiące brakiem swego naturalnego rozwoju; cisza zielonego pustkowia, wśród którego żyła od pierwszego zarania lat swych niemowlęcych, łagodność owieczek, powierzonych jej opiece; „Pozdrowienie Anielskie“ szmerem monotonnym powtarzane przez nią nieustannie, aż do halucynacyi, baśnie czarowne i dziwów pełne, opowiadane wieczorami w domu jej mamki, rozmyślania półsenne w nawie kościelnej, z zapatrzeniem w obrazy zdające się drgać życiem, wreszcie naiwność i szczerość wierzeń pierwotnych, przechowanych w tym gór zaścianku, odgrodzonym od świata murem niebotycznym.
Dnia 7 stycznia Bernadetta skończyła lat czternaście, a rodzice jej, młynarze Soubirons, widząc że niczego się ona nie uczy w Bartrès, ponieważ nie przygotowano jej nawet do pierwszej komunii, postanowili wziąść ją do siebie, do Lourdes. Była więc od kilkunastu dni w Lourdes u swych rodziców, gdy chłodnego i pochmurnego dnia czwartkowego, 11 lutego...
Lecz Piotr urwać musiał opowiadanie, albowiem siostra Hyacynta, powstawszy, głośno i energicznie zaczęła klaskać w dłonie, wołając:
— Dzieci, dzieci, już jest po dziewiątej. Czas spać. Dość już nasłuchaliśmy się, teraz milczmy.
Rzeczywiście już było po dziewiątej; pociąg minął stacyę Lamothe i z przygłuszonym hukiem pędził w morzu ciemności, zalegających niziny rozłożystych landów. Od dziesięciu minut powinno było zapanować milczenie w wagonie a podróżni spać lub cierpieć bez skargi. Powstał wszakże bunt.
— Oh, siostro kochana! — zawołała Marya z oczami połyskującemi ożywieniem — daruj nam jeszcze kwadransik! Toż jesteśmy właśnie w miejscu najciekawszem.
Dziesięć, dwadzieścia głosów, prosiło błagalnie:
— O tak kwadransik! Pozwól, siostro, chociażby kwadransik!...
Wszyscy chcieli słyszeć dalszy ciąg opowiadania, rozciekawieni, jakby nie znali historyi Bernadetty, tak dalece pociągał ich ujmujący sposób mówienia Piotra. Spojrzenia chorych zwrócone były ku niemu, a roznamiętnione ciekawością twarze wychylały się z ciemności dziwacznie oświetlone nierównym płomieniem lamp mieszczących się u sufitu. Nietylko chorzy pragnęli, by Piotr mówił jeszcze; nawet owe dziesięć kobiet zbitych gromadnie w ostatnim przedziale wagonu, chwyconych zostało urokiem opowiadania. Zwrócone ich twarze z brzydkich stały się pięknemi pod wrażeniem rozbudzonych wierzeń naiwnych, szczęśliwemi się czuły, słysząc wyraźnie każde słowo mówiącego.
— Nie, nie mogę pozwolić na dalsze opowiadanie! — broniła się zrazu siostra Hyacynta. — Przepisy nakazują nam milczenie o dziewiątej.
Z głosu jej wszakże wyraźnie sądzić było można, że da się ubłagać, sama bowiem uległa czarowi żywego słowa i serce jej biło teraz żywiej pod zakonnym habitem. Marya znów ponowiła swą prośbę, a pan de Guersaint bawiący się wybornie słuchaniem opowiadania, oświadczył stanowczo, że wszyscy pochorują się lub gorzej zaniemogą, jeżeli się ich pozbawi doznawanej przyjemności; pani de Jonquière, milcząc, uśmiechała się ku siostrze Hyacyncie, jakby chcąc ją zachęcić do przekroczenia przepisów. Zakonnica nie mogła się już dłużej opierać, więc rzekła:
— No dobrze! Niechajże będzie dodany kwadransik, ale tylko jeden i to malutki. Rozumiecie, że dłużej grzechem byłoby.
Piotr milczał przez czas tych układów, nie wtrącając się ani słowem. Teraz zaś podjął dalszy wątek opowiadania i znów głos jego dźwięczny i donośny rozbrzmiewał po wagonie. Jego niedowiarstwo zastąpiła tkliwa litość nad cierpiącymi i spragnionymi nadziei.
Bernadetta zamieszkała przy rodzicach w Lourdes, ciasną, krętą i smutną ulicę des Petits-Fossés, spuszczającą się w dół pośród ubogich domków i odrapanych murów. W jednym z tych nędznych domów, położonym w głębi ciemnego zaułka, młynarze Soubirons mieścili się w izbie na dole. Izba była tylko jedna a ich było siedmioro, ojciec, matka i pięcioro zabiedzonych ich dzieci. W izbie światła było skąpo, wnikało ono tutaj z zatęchłego, małego podwórka, otoczonego domami. Rodzina spała wspólnie na rodzaju barłogu, a jedzono tu tylko wtedy, gdy co do jedzenia było... Oddawna młynarz nie miał stałej roboty i z trudnością wynajdywał sposobność zarobku.
Z tej ciemnej i nędznej nory wyszła 11 lutego Bernadetta, by w towarzystwie swej młodszej siostry, Maryi, oraz Joanny, małej dziewczynki sąsiadów, uzbierać trochę chrustu dla rozpalenia ognia w ten dzień zimny i pochmurny.
Piotr opowiadał pięknie i obrazowo, jak trzy dziewczynki zeszły nad brzeg rzeki, okrążywszy zamek stojący na wzgórzu, jak przedostały się na wyspę zwaną du Chalet, a utworzoną przez Gavę naprzeciwko skały Massabielle. Pomiędzy wyspą a skałą płynęło wązkie koryto strumienia, nad którym stał młyn zwany Sâvy. Miejsce było dzikie. Pastuch gminny zapędzał tu często stado wieprzy, które pasał w sąsiedztwie skały Massabielle. U stóp skały był rodzaj groty niezbyt głębokiej, a wnijście do niej było zarośnięte krzewami róż dzikich i darni. W czasie deszczu, wieprze i pastuch tu się chronili.
Dziewczęta szukały, lecz nie znajdowały tu chrustu. Joanna i Marya przeszły więc strumień, gdyż po drugiej jego stronie, sporo leżało połamanych gałęzi, naniesionych i wyrzuconych na brzeg wartko płynącą wodą; Bernadetta, delikatniejsza od nich i nieprzywykła do tego rodzaju zajęć, nie miała odwagi pójść za niemi, bała się nóg zamoczyć. Głowę miała pełną strupów i matka, obawiając się dla niej zaziębienia, zarzuciła jej wielki biały kaptur, odcinający się od czarnej, starej, wełnianej jej sukienki. Widząc że Joanna i Marya śmieją się z jej zakłopotania, zdecydowała się przejść strumień odważnie, wpierw wszakże zdjęła saboty i pończochy. Było właśnie około południa i Bernadetta przypomniała sobie, że zaraz dzwonić powinni w kościele na Anioł Pański. Niebo było jasne i pogodne, gdzieniegdzie tylko ciągnęły lekkie jakby puchowe chmurki.
Wtem zamęt wielki ogarnął nią całą, w uszach jej huczała jakby burza z łomotem huraganu szalejącego wśród gór załomów; spojrzała na drzewa, lecz stały cicho, najdrobniejsze ich gałązki nie kołysały się wiatru powiewem. Gdy wróciła jej przytomność, ujęła saboty i chciała iść ku towarzyszkom, lecz znów zamęt chwycił jej istotę — teraz już nietylko uszy uległy złudzeniu, lecz także jej oczy; drzew rozpoznać nie mogła, olśniona białością jakąś jasną, która jakby osiadła w szczelinie skały ponad grotą, tworząc swą smukłością promienną słup i gotyckie wiązanie kościelne. Przerażona Bernadetta padła na kolana. Cóż się z nią dzieje, Boże wszechmocny!...
Czasami, w dżdżystej porze roku, gdy astmatyczny kaszel dokuczał jej uporczywie i nie mogła sypiać spokojnie, noc przebywała wśród sennych widziadeł i gorączkowego podniecenia, nazajutrz, wstawszy, czuła przygnębienie i znużenie wielkie, jakkolwiek pamięć błędną tylko miała o nocnem majaczeniu. Coś jakby płomienie i jarzące słońce paliło jej twarz niespodzianie. Czyżby sny jakie wspomnieniem swojem nurtowały ją teraz?... Czyż śniła co takiego poprzedniej nocy?... Bernadetta zapatrzoną wciąż była w jasność promieniejącą nad grotą. Zdawało się jej, że postać jakaś wyłaniać się poczyna, a postać była biała jakby światłością przezrocza. — Z lęku wielkiego, by zażegnać moc dyabła mogącą się w tej jasności ukrywać, Bernadetta rozpoczęła odmawiać koronkę. Powoli znikało widzenie, rozproszyła się świetlana białość i Bernadetta, przeprawiwszy się na drugi brzeg strumienia, odnalazła Maryę i Joannę zajęte zbieraniem gałęzi. Zadziwiła się wielce, że one nie słyszały szumu i nie widziały jasności.
Wracając do Lourdes, dziewczynki rozmawiały z sobą: więc ty, Bernadetto, widziałaś coś niezwykłego? — pytały. Lecz ona nie chciała im teraz odpowiadać, szła zaniepokojona i jakby wstydem ogarnięta. Wreszcie, zbyła dopytywania towarzyszek, mówiąc: „widziałam coś przybranego w bieli“.
Był to zaczątek coraz głośniejszych szeptów kumoszek. Młynarze zabronili córce chodzenia w stronę skały Massabielle, chcąc przerwać nieustanne tam wycieczki dziewcząt. Lecz zbyt głośne krążyły już o tem wieści wśród zabobonnych mieszkańców mieściny. Chcąc nie chcąc, młynarze musieli się zgodzić, by pewnej niedzieli Bernadetta poszła do groty z butelką święconej wody, by zbadać, o ile czart wziął udział w jej widzeniu. Jasność ukazała się ponownie a postać w niej wytryskująca zdawała się uśmiechać, bynajmniej nie ustępując przed wodą święconą.
W następny czwartek, znów stanęła Bernadetta przed grotą a towarzyszyło jej w wycieczce kilka osób znajomych. Dnia tego, postać jasnością oblana przybrała wyraźny kształt Pani przedziwnej piękności i rzekła te słowa: „Proszę, byś przybywała tutaj każdodziennie przez dni piętnaście“.
Tak więc zjawisko przybrało postać wyraźną, postać Pani o tak wspaniałej i królewskiej piękności, że tylko na obrazach można widzieć coś równie zachwycającego. Zarzucano Bernadettę pytaniami, lecz ona chwiejną była, nieśmiałą i niechętną w dawaniu odpowiedzi. Zapytania natarczywie stawiane dziewczynie narzuciły i sformułowały w jej umyśle ściślejsze określenie świetlanej postaci; ulegając suggestyi, widziała wyraźniej jej kształty i barwę jej ubrania. Teraz już niezmienną owa postać przybrała dla niej formę. Oczy miała niebieskie i słodkie, usta różane i uśmiechnięte, owal twarzy młodzieńczy, chociaż tchnęła macierzyństwem. Welon przysłaniający głowę spływał do stóp, ukazując nad czołem lekkie pukle jasnych blond włosów. Suknia jej biała i powłóczysta z nieziemskiej była tkaniny, promieniała jakby z słonecznej przędzy wysnuta. Przepaska sukni odbijała niebieską barwą błękitnego nieba, związana lekko, spadała dwoma długiemi końcami tak powiewnemi, jak mgły letniego poranku. Na prawem ręku widniały paciorki białe jak mleko, łączył je złoty łańcuszek, zakończony lśniącym krzyżykiem. Bose jej nóżki, białe jak śnieg z niedostępnych gór szczytów, pokrywały złote dwie róże, kwiaty mistyczne, zakwitłe z dziewiczości niepokalanej tego ciała Matki Przeczystej.
Gdzież Bernadetta ujrzeć była mogła tę postać Dziewicy, tak zgodnej z tradycyą, uroczej w swej prostocie? bez ozdób i błyskotek, wyrosłej w widzeniu pojęć pierwotnych budzącej się wyobraźni dziecinno-ludowej? Czyż widziała postać podobną w księgach znoszonych do domu swej karmicielki przez dobrego księdza, czytującego im wieczorami owe cudne legendy? Czy też brała pohop swój twórczy w zapamiętanej rzeźbie kościelnej, obrazie lub malowaniach i złoceniach starej kolorowej szyby, pozostałych w wspomnieniach jej z Bartrès uwiezionych?... Zkąd zwłaszcza wzięła owe złote róże, by niemi przystroić śnieżne stopy świętej Dziewicy. Ten pomysł rozkwitu miłości pełen, jakby z rycerskiej, średniowiecznej legendy zaczerpnięty, czyż miał swój początek w lekcyi katechizmu proboszcza z Bartrès, kończącego chętnie swój wykład opowiadaniem podań pełnych cudowności? To pobożne uwielbienie kwiatem zdobiące cielesną postać świętej Dziewicy wysnuć ona musiała w cieniach zielonej swej puszczy, kwiecistemi ziołami zasłanej, gdy, marzeniom oddana, pasła swe owieczki, przesuwając wątłemi palcami paciorki koronki bezustannie szeptanych zdrowasiek.
Głos Piotra opowiadającego te dziwy, stawał się coraz rzewniejszym, bo chociaż nie mówił słuchającym go prostaczym umysłom tego, co czuł w głębi swego serca, ujawniało się jego wzruszenie w drżeniu słów, jakie wymawiały jego usta. Wątpliwości swe i niedowiarstwa nurtujące jego umysłem zamiast ujawnienia się swego, tryskało żywą miłością i braterstwem. Lubił on Bernadettę za wdzięk cechujący jej halucynacye. Pani pojawiająca się przed nią, uprzejmą była i miłą, spływała ku niej i znikała z uroczym uśmiechem. Bernadetta, olśniona nadziemską jasnością swego widzenia, na razie nic innego, prócz światła, niewidziała, majacząca w nim postać utrwalała zwolna swe kształty, zawsze chwiejne i niepochwytne a gdy się one rozpływały, zanikając, pozostawało znów światło tylko, gasnące, jak zamierająca gwiazda. Żadna postać ziemska porównać się z tą Panią nie mogła w piękności, twarz była tak biała i różowa, jak naiwna piękność świętych obrazków. Rosnące u wnijścia groty cierniste głogi nie śmiały kaleczyć bosych jej nóżek, strzeżonych przez złote róże któremi stąpała.
Piotr opowiadał teraz dalszy ciąg widzeń Bernadetty. Czwarte miało miejsce w piątek a następne w sobotę. Jaśniejąca w przezroczach promiennej białości, Pani nie rzekła jeszcze kim była, uśmiechała się tylko i znikała w milczeniu. W niedzielę, gdy stanęła jak dni innych, zapłakała i rzekła Bernadecie: „módl się za grzesznych“. W poniedziałek, zapewne chcąc doświadczyć swą wybrankę, nie ukazała się jej wcale, dziewczynka stroskała się tem bardzo. Lecz za to we wtorek zwierzyła jej tajemnicę, która nigdy nie miała być ujawnioną, tajemnicę jej samej dotyczącą a później odsłoniła właściwą misyę, ku której Bernadetta była obraną: „Idź, powiedz księżom, że należy tutaj wystawić kaplicę“. W środę, usta jej kilkakrotnie szepnęły słowo: „Pokuta, pokuta, pokuta!“ Dziewczynka powtarzała ten wyraz za nią i całowała ziemię z pokorą. W czwartek rzekła: „Napij się wody ze źródła i obmyj się jego wodą; jeść masz trawę w tem miejscu rosnącą“. Jasnowidząca zrozumiała to zlecenie wtedy, gdy pociągnięta jakąś wolą, wzeszła w głąb groty i uczuła pod swemi palcami wytryskującą wodę; odtąd powstało istniejące cudem źródło, łask pełne. Drugi już teraz rozpoczął się tydzień. W piątek nie było zjawiska, lecz dni następnych znów wielka zapłonęła jasność. Urocza postać cudnej piękności Pani powtarzała Bernadecie polecenia już wydane i patrząc na nią uśmiechała się do wybranej przez siebie potulnej dziewczynki, która pobożnie wciąż odmawiając koronkę, całowała ziemię i na klęczkach dochodziła do źródła, piła zeń wodę i myła nią swe ciało.
Wreszcie 4 marca, a był to dzień piętnastego widzenia, Pani, jasnością oblana, zażądała dobitniej, by wystawiono kaplicę, by pobożni ze wszystkich zakątków ziemi tłumnie tu pielgrzymować i gromadzić się mogli...
Dotychczas, pomimo błagalnych pytań Bernadetty, cudnej piękności Pani nie rzekła jeszcze kim była w tej postaci; dopiero w trzy tygodnie później, 25 marca, złożywszy swe rączki i wzniósłszy oczy ku niebu, rzekła: „Jestem Niepokalane poczęcie“. Dwa razy jeszcze, w znacznych odstępach czasu, bo 7 kwietnia i 16 lipca, objawiła się Bernadecie. Za pierwszem z tych mistycznych widzeń, miał miejsce cud z gromnicą; z tą gromnicą, nad której płomieniem, dziewczynka przez nieuwagę trzymała swe ręce, nie doznawszy sparzenia; za drugiem — nastąpiło pożegnanie, uśmiech ostatni i ostatnie ujmujące spojrzenie.
Razem zatem osiemnaście było objawień, nigdy już ponowić się niemających.
Piotr, wygłaszając historyę widzeń Bernadetty, był jakby w stanie dwoistym. W miarę jak opowiadał czarowną tę historyę, tak słodką maluczkim, wywoływał on zarazem, lecz tylko dla siebie, wątłą, wynędzniałą a lubą postać Bernadetty, której chorobliwość zakwitła pięknością objawień. Brutalne dosadnością słowa ludzi ślęczących nad wiedzą orzekły bez ogródki, iż Bernadetta, dzieckiem pozostając, mimo swych lat czternastu, cierpiała w swem ciele dojrzeć niemogącem. Wycieńczona dokuczliwym, astmatycznym kaszlem, przedstawiała typ zwyrodnienia i niezwykłej histeryi z upośledzeniem umysłowego rozwoju. Szczególnością ataków, jakim podlegała, była stosunkowa łagodność ich objawów, pozbawiona kurczowego stwardnienia mięśni, oraz zadziwiające zachowanie pamięci o przebiegu rojeń, jakie wywoływał jej stan patologiczny. Stanowiła ona tem samem niezmiernie ciekawy dokument do nowych spostrzeżeń, nad chorobą, której ulegała. Wszystko co nieznane, niezbadane, nadaje się do wiary w cudowność; a wiedza zna jeszcze tak mało! Jakże bo trudno uporządkować zjawiska różnorodne, do nieskończoności rozliczne, jak same stworzenia!...
Ileż było przed Bernadettą młodych pasterek, miewających widzenia i słyszących nadprzyrodzone głosy z taż samą naiwnością dziecinnych wierzeń! Pani cudnej piękności, jasnością chmury otoczona, stawała, by zwierzyć tajemnicę dziewczęciu, źródło uzdrawiające wytryskało niespodziewanie, pozostawała już tylko misya rozgłoszenia wypadku, którego nadprzyrodzony czar cudu miał nęcić i zbawiać tłumy wierzące. Wybranką nieba bywała zawsze prostacza i uboga dzieweczka, widząca Panią niebios w postaci rycin jaskrawo kolorowanych i słysząc, według tradycyą uświęconego ideału dobroci, słowa słodkie wymawiane ustami o uprzejmym uśmiechu. Cel tych objawień był również jednaki: zazwyczaj wybawienie ludzi z uścisku i wzniesienie kościoła, by gromadził masami dążących ku niemu pobożnych pątników. Słowa zsyłane przez niebo, nie różniły się w swem brzmieniu. Były to nawoływania ku skrusze i pokucie, oraz obietnice bożego zmiłowania.
W widzeniach Bernadetty pojawiła się wszakże dotychczasowo nieznana i zadziwiająca nowość: „Jestem Niepokalane poczęcie“. Rozbrzmiewało w tych słowach potwierdzenie dogmatu, wyrzeczonego przez Rzym dopiero od trzech lat niespełna. Matka Boska osobiście nadawała mu swą sankcyę. Stanęła ona przed Bernadettą nie w postaci Dziewicy Niepokalanej lecz jako abstrakcya sama, jako: Niepokalane poczęcie, jako dogmat uosobnić się dający. Słowa: „Jestem Niepokalane poczęcie“, tak dziwnie teraz właśnie z nieba zesłane, zachwiać mogą wiarę, azali w istocie Bernadetta je słyszała? Inne zdania mogła rzeczywiście słyszeć, przechowawszy je bezwiednie w zaułkach swej pamięci.
Skutkiem widzeń Bernadetty, zapanował obecnie w Lourdes stan niezwykłego podniecenia umysłów. Tłumy ludzi cisnęły się tutaj, cuda ponawiały się coraz liczniejsze, rozpoczęły się nawet prześladowania, zapewniające tryumf nowo powstającej religii.
Ksiądz Peyramale, proboszcz z Lourdes, był człowiekiem wielkiej uczciwości i trzeźwości poglądów. Głośno on mówił, że nie zna Bernadetty i że nigdy jej niewidział na lekcyach katechizmu w swoim kościele. Zkąd wyniosła ona zatem lekcyę powtarzaną? Zkąd nacisk na nią w tym kierunku?... Szukać go można było tylko w latach ubiegłych, w dzieciństwie jej spędzonem w Bartrès i w początkach nauki udzielanej jej przez księdza Ader; z tych czasów musiały pozostać w jej umyśle oderwane szczątki zasłyszanego kazania, uroczystości kościelnej na cześć nowego dogmatu, lub wprost obrazek lub medalik, otrzymany z rąk hojnie te dary wówczas sypiących. Ksiądz Ader niepojawił się już więcej przy boku Bernadetty, jakkolwiek on pierwszy przepowiadał, że się stanie jasnowidzącą, jakkolwiek on pierwszy poczuł drgnienia tej duszyczki budzącej się w cieniu jego kościoła.
Nieznane dotychczas siły targały mieszkańcami cichego zawsze Lourdes; powiew wiatru niosącego tumany tajemniczości chwiał teraz umysłami, mącąc je, unosząc na manowce zabobonami przesycone, co zarazę szerzyło i wzmagało niepomiernie. Przypominano sobie, jako pewien pasterz z sąsiedniej wioski przepowiedział przed laty, że skała Massabielle otoczoną będzie chwałą wielkich swych przeznaczeń... Dzieci wpadały w ekstazę, oczy miały szeroko rozwarte a członki ich trzęsły się konwulsyjnie; lecz dzieci te rozpoznawały tylko dyabła w swych widzeniach. Wir szaleństwa opanowywał całym tym górskim zakątkiem. Stara jakaś kobieta w Lourdes mieszkająca głośno twierdziła, że Bernadetta jest zwykłą czarownicą, albowiem widziała ona w jej oczach wyraźnie zarysowaną nogę ropuchy. Dla innych wszakże, dla pielgrzymów przybywających ze stron coraz odleglejszych — Bernadetta była świętą i całowali oni z pobożnością kraj jej szaty.
Gdy Bernadetta, trzymając w prawej ręce zapaloną gromnicę a w lewej przebierając paciorki koronki, padała na kolana przed grotą, towarzyszące jej tam tłumy zawodzić poczynały płacz wielki, uniesione obłędem porywającym dusze. Była ona wtedy niezmiernie bladą, przemienioną i niezwykle piękną. Rysy twarzy dziewczęcia wydłużały się, nabierając wyrazu niewymownej błogości, oczy jej jaśniały natchnieniem religijnego zachwytu a usta poruszające się, chociaż nieme, szeptały jej tylko wiadome modlitwy. Ogarniętą ona była nawskroś marzeniem swojem i pozbawioną wszelkiej nad niem władzy; żyła jedynie w niem tylko zamknięta, jakkolwiek ono było ciasne i jednostronne, lecz właśnie może dlatego pochłaniało ją ono tak wyłącznie, iż nawet zbudzona śnić się jeszcze o niem zdawała i to z mocą tak niewzruszonej wiary, iż krewby swoją do ostatniej kropli dała z siebie wytoczyć, niezapierając się swego widzenia, uparcie przy niem obstając i powtarzając szczegóły tegoż z niewzruszoną ścisłością. Nie kłamała, wygłaszając swe twierdzenia, nie kłamała, bo nic nadto wiedzieć nie mogła i wiedzieć nie chciała!
Piotr, z zapomnieniem chwili oraz otoczenia, sam uniesiony treścią swego opowiadania, wysnuwał z myśli swych obraz uwydatniający piękność ówczesnego Lourdes, tej małej górskiej mieściny, uśpionej u stóp niebotycznych Pirenei. W dawno minionej epoce, za czasów średniowiecznych, obronny zamek, wzniesiony na wzgórzu otoczonem siedmioma kotlinami, bronił przejścia pogranicznego, stanowiąc poważną warownię. Dzisiaj, mury zamku szły już w rozsypkę, bezkształtne zwaliska smutnie sterczały nad zielenią przesmyku. Nowoczesne życie, inne przynosząc warunki bytu aż tu, pod stopy gór śniegiem wiecznym pokrytych, zatoczyło się w swym biegu. Zatoczyło się, lecz stanęło zarazem, oczekując, by kolej żelazna transpirenejska puściła je w bieg właściwy, przynosząc z sobą ruch życia społecznego, zrzadka tylko echem odbijającego się dotychczas w tym dzikim zakątku. Zapomniane od świata, Lourdes drzemało spokojnie i szczęśliwie, jakby sen wieki miał jeszcze przed sobą. Drzemały ciche i wązkie ulice mieściny, drzemały domy i domki z czarniawych kamieni wzniesione i wszystkie jednako zdobne w krzepkie oddrzwia z miejscowego marmuru. Najstarsze siedziby rozsiadły się po wschodniej stronie obronnego zamku; dzisiejsza wielka ulica wiodąca ku grocie, zwała się wówczas drogą Leśną, w rzeczywistości zaś nie była to nawet droga, lecz karkołomna ścieżka; ani jednego domu nie było widać nad strugą Gave, rwącą przy wezbraniu wód nadbrzeżne ziemie, porosłe wierzbiną i wysokiemi trawami. Pustka i cisza przerywaną była jedynie huczeniem pieniącego się potoku. Na placyku Marcadal położonym w pośrodku miasteczka, rzadko można było ujrzeć przechodnia w przeciągu tygodnia; w niedzielę dopiero, lub w czasie jarmarku, rynek ożywiał się strojnemi odświętnie postaciami; byli to przeważnie wieśniacy z okolicy lub nawet ze stron dalszych, którzy wiedli tu bydło na sprzedaż.
W czasie lata, Lourdes miewało chwilami i wykwintnie przybranych gości; byli to podróżni, dążący do wód w Cauterets lub Bagnères; kareta pocztowa wioząca tam chorych przejeżdżała przez Lourdes aż dwa razy dziennie, jadąc od Pau i przeprawiając się nieopodal przez bród na drugą stronę wielkiego strumienia Lapaca, wzbierającego często i gwałtownie.
Spadzista ulica Basse wiodła stromem urwiskiem ku kościołowi. Ponad ulicą widniał taras kościelny, podtrzymany murem, zasadzony wiązami, rzucającemi cień aż na drogę. Wokoło kościoła panowała niczem niezmącona cisza a w jego wnętrzu głębszą jeszcze być się zdawała. Kościół był stary i przypominał kościoły hiszpańskie; napełniały go rzeźby starodawne, kolumny, posągi, przeróżne ozdoby i obrazy, zaludnione złocistemi widzeniami malowanych postaci o ciele przyćmionem latami, ukazującem się, jakby w tajemniczem świetle rzucanem przez mistyczne pochodnie. Ludność miejska gromadziła się tutaj na nabożeństwa, modląc się pobożnie i napawając czarem niedocieczonych marzeń.
Piotr zamierzał właśnie rozpocząć wyliczanie ponawiających się każdodziennie cudów, które licznym swym szeregiem wywołały i zapewniły ostateczny tryumf wytrysłego w grocie źródła, gdy wtem nagle, jakby zbudzona z czarownego zachwytu wywołanego opowiadaniem Piotra, siostra Hyacynta zerwała się na równe nogi, wołając:
— Ależ to nierozsądne, co my robimy... Już blizko jedenasta...
Rzeczywiście tak było. Minęli już stacyę Morceux i dojeżdżali do Mont-de-Marsan. Klasnęła więc w dłonie, mówiąc:
— Spać, dzieci! spać!
Tym razem nie śmiano się już buntować przeciw jej rozkazowi. Lecz jakaż szkoda! opowiadanie tak było cudne a musiało pozostać w zawieszeniu! Owe dziesięć kobiet wspólnie pielgrzymujących szemrało zcicha, niemogąc powstrzymać swego niezadowolenia, a chorzy, jakby zakrzepli w swej pozie słuchających i zapatrzonych, przez chwilę jeszcze tak pozostali z twarzami zwróconemi w stronę Piotra; oczy ich szeroko rozwarte, utkwionemi być się zdawały w jasność nadziei, mających się ziścić niezadługo. Cuda, stwierdzone tylu uzdrowieniami, wprowadzały ich w obłęd radosny, w niezłomną wiarę, w dziwy nadprzyrodzone.
Siostra Hyacynta, chcąc osłodzić swój stanowczy rozkaz, dodała wesoło:
— Ktokolwiek się odezwie lub piśnie, będzie miał ze mną do czynienia. Za karę wsadzę go do kąta lub każę mu klęczyć!
Pani de Jonquière roześmiała się głośno, i ze swej strony dodała łagodnie:
— Tak, tak, śpijcie moje dzieci! śpijcie smaczno, byście jutro mieli siłę modlić się całą duszą w cudownej grocie.
Zapanowała cisza, nikt już nie rzekł ani słówka. Warczały tylko koła, wstrząsając wagonem i całym pociągiem, pędzącym wciąż naprzód wśród nocnych ciemności.
Piotr niemógł zasnąć. Siedzący też koło niego pan de Guersaint chrapał już zlekka, z miną szczęśliwca, pomimo twardości ławki, na której spoczywał.
Długo jeszcze Piotr widział otwarte oczy Maryi; połyskiwały one gorączką, wywołaną czarownością i treścią opowiadania. Patrzała uparcie wprost na niego a gdy wreszcie przymknęła powieki, nie wiedział, czy zasnęła, czy też w skupieniu myśli przeżywa raz jeszcze ową opowieść o dziwach nadzwyczajnych. Wielu z chorych mówiło przez sen, śmieli się nawet, lecz śmiech przerywały jęki. Widzieć się zdawali aniołów, prujących im ciała dla wyrwania z nich zła, dokuczającego im tak srodze. Inni chorzy, dręczeni bezsennością, obracali się na swych miejscach, pragnąc jakiejś ulgi, a powstrzymując się od jęku, wpatrywali się w głębokość nocy.
Piotr drżał cały ze wzruszenia. Wywołane przez niego tajemnice wstrząsnęły nim silnie, serce jego rozpływało się miłością dla braci cierpiących, czuł, że jest porwany panującym tu obłędem, nienawidził swego rozumu, brzydził się nim, pragnąc gorąco wejść w przymierze z innymi wierzącymi, chciał i postanawiał tak uczynić.
Po cóż miał rozpoczynać śledztwo nad fizyologicznym ustrojem Bernadetty?... była to rzecz trudna, prawie niewykonalna. Dla czegóż nie miał jej uważać za posłanniczkę niebios, za wybrankę boskich wyroków?... Chciał widzieć w lekarzach nieuctwo o brutalnem uzewnętrznieniu ludzkiej zarozumiałości; oni to psuli możność słodkiego spoczęcia w wierze, oni mącili spokój rozkoszny panujący w boskim ogrodzie łaski i zbawienia. Na chwilę zdołał wpaść w ponętne obezwładnienie, nic już nie pragnął objaśniać, przyjmował stan rzeczy istniejący, olśniony pięknem wiary Bernadetty, tej jasnowidzącej na czele tłumu, który wiodła ku pocieszeniu, szczęściu i uzdrowieniu... Oddał się w ręce Boga i nie chciał nic wiedzieć i widzić jak tylko to, co z jego było wolą.
Patrzał teraz przez szyby wagonu, żałując, iż nie może ich odemknąć z powodu suchotników z nim jadących. Głęboka noc zaległa okolicę, którą pociąg przecinał swym szalonym pędem. Pomimo ciemności i mroków nocnych, niebo jaśniało pogodne, czyste, musiała tu przejść przed paru godzinami burza i usunąć ciężkie chmury. Gwiazdy, jakby zwiększone, połyskiwały na aksamitnym firmamencie, rozświetlając swemi promykami zmroki zawisłe nad uśpionemi polami, które cicho oddychać się zdawały, ożywione wodami spadłego na nie deszczu.
Przez pustkowia, rozłogi, doliny i wzgórza, mknął pociąg bez wytchnienia, unosząc w sobie nędzę ludzką i cierpienie, ziejące zaduch, zarazę i gorączkę, jęki i narzekania, mknął dalej i dalej, wśród niewzruszenie pięknej i pogodnej nocy, w majestacie swym niczem zmącić się niedającej.
O godzinie pierwszej po północy przejechano koło stacyi Riscle. Milczenie trwało wciąż w wagonie, przerywał je tylko hałas pociągu i halucynacye chorych i uśpionych. O godzinie drugiej, w pobliżu stacyi Vie de Bigorre, jęki i głuche stękania wzmogły się wśród podróżnych: linia kolejowa w złym była tutaj stanie i dlatego trzęsienie wagonów wzmogło się dokuczliwie. Wreszcie o godzinie wpół do trzeciej, gdy miano już dojeżdżać do Tarbes, siostra Hyacynta przerwała milczenie, by odmówić modlitwy poranne, jakkolwiek jeszcze była noc zupełna. Odmawiano więc „Ojcze nas“, „Zdrowaś“ i „Wierzę“, błagając Boga, by dozwolił na dzień szczęśliwy i błogosławiony. O Boże Wszechmogący, daj siłę dla uniknięcia złego! Okaż nam dobro swoje, spraw, byśmy przenieść mogli cierpienia nasze!
Miano się zatrzymać dopiero w Lourdes. Jeszcze trzy kwadranse, a zajaśnieje Lourdes błogosławione, Lourdes nadzieją wezbrane, Lourdes uśmierzające bóle i męki wszelkie. Uprzytomniały się te myśli w strudzonych głowach podróżnych, gorączkowy niepokój ogarnął nimi i wzrastał z każdą chwilą, zwiększając zamęt pośpiesznego rannego przebudzenia wśród nocy i bólów wzmagających się w swej sile.
Siostra Hyacynta niespokojną zwłaszcza była o chorego nieznajomego człowieka, przy którym stała pochylona, ocierając bezustannie pot spływający mu po twarzy. Żył jeszcze, a noc całą nadsłuchiwała ona lekkiego jego oddechu, pragnąc go żywym dowieźć na miejsce, by mógł stanąć z innymi przed cudowną grotą.
Naraz ogarnął nią strach wielki; zwróciła się ku pani de Jonquière:
— Proszę o butelkę z octem... Nie słyszę już oddechu...
Od chwili już nie wydawał on tchnienia. Oczy miał zamknięte a wargi rozchylone; bladość jego nie mogła się już zwiększyć, był zimny i koloru wystygłego popiołu. A wagon w swym pędzie szaleć się zdawał coraz namiętniej, rzucał podróżnymi coraz gwałtowniej, zgrzyt i warkotanie kół i żelaztwa, wzmagało się nieubłaganie.
— Natrę mu skronie octem... — powtarzała siostra Hyacynta. — Pomóżcie mi.
Wtem, za silniejszem wstrząśnięciem wagonu, człowiek padł przed siebie, twarzą do ziemi.
— Ach, Boże! Boże! Pomóżcie mi! Podnieśmy go coprędzej!
Chwycono nieszczęśliwego, lecz on trupem już był tylko... Trzeba go wszakże było posadzić na poprzednio zajmowanem przezeń miejscu, z plecami opartemi o deski przedziału. Siedział prosto, sztywno, głowa jego tylko przechylała się w jedną lub drugą stronę za najmniejszem wstrząśnieniem. Pociąg unosił teraz wraz z żywymi i jęczącymi w boleściach, martwą nieznaną postać. Pędził i huczał z niezmierną siłą i wrzawą, jakby odgłosy grzmotów i piorunów siejąc w swym rozmachu, a lokomotywa, niby szczęśliwa z oczekującego ją rychłego odpoczynku, wydawała świsty przeciągłe lub ostre, coraz częstsze, radość swą głosząc muzyką zgrzytliwą i rozdzierającą ciszę.
Ostatnie chwile wieczność trwać się zdawały. Ten zmarły — powiew śmierci słał na cały wagon! Po policzkach klęczącej przy nim siostry Hyacynty, stoczyły się dwie wielkie łzy; ze złożonemi pobożnie rękoma wciąż klęczała, odmawiając modlitwy. Dreszcz przerażenia przebiegał po ciele podróżnych na widok tego towarzysza, zbyt późno dążącego do stóp Matki Najświętszej... Nadzieja wszakże okazała się silniejszą nad strach i niepokoje, pomimo nagromadzonego tutaj cierpienia, pomimo uciążliwego znużenia tak długą podróżą, pielgrzymi zapragnęli uczcić hymnem radości przybycie na ziemię pocieszeniem królującą, mającą cud w swej mocy. Bolejący a jednak krzepieni nadzieją, chorzy zaintonowali pieśń: „Gwiazdo morza“. Wraz z pieśnią wyrywały się jęki i płacz bólem wywołany; rozpaczliwe ich wycie zwiększało tylko rozgłos ich śpiewu, skarga ich żałośna była razem okrzykiem nadziei!
Marya znów ujęła rękę Piotra i trzymała ją swemi drobnemi a cierpieniem rozpalonemi paluszkami.
— Ach Boże! ten człowiek umarł, a przecież ja o siebie się bałam, że skonam nim zajadę!... Lecz nareszcie jesteśmy, jesteśmy! Już dojeżdżamy!
Piotr drżał ze wzruszenia.
— Tak, dojechałaś i powinnaś być uzdrowioną. Maryo, módl się za mnie a może i ja uzdrowienie pozyskam...
Lokomotywa świst wydała przeciągły, naglący i gwałtowny, przeszywając nim powietrze i głębie niebieskawych ciemności. Dojeżdżano. Już w dali na horyzoncie ukazywały się światła pozapalane w Lourdes.
Podróżni śpiewali teraz koronkę o widzeniach i łasce doznanej przez Bernadettę. Była to pieśń żałosna z kilku zwrotek złożona a za każdą odmawiano zdrowaśkę, wracającą uparcie, monotonnie, ustawicznie, doprowadzając śpiewających do szału i obłędu, ukazującego im wrota nieba w ekstazie, której pod wpływem pieśni ulegli.

KONIEC DNIA PIERWSZEGO

DZIEŃ DRUGI.
I.

Zegar oświetlony reflektorem wskazywał godzinę trzecią i minut dwadzieścia na dworcu kolejowym w Lourdes. Mniej więcej stumetrowej długości obszerny peron, ponad szynami kolei przy dworcu, przysłonięty był cały oszkloną werendą, pod którą jaśniały lampy oświecające bladawo snujące się tam ludzkie postacie. Cienie ich poruszały się tu i owdzie w wyczekiwaniu nadejść mającego pociągu. W dali, wśród ciemnej jeszcze nocy, widniało czerwone światło kolejowego sygnału.
Dwóch ludzi z pomiędzy spacerujących zatrzymało się na chwilę. Wyższy z nich, przybrany w habit zakonu pod wezwaniem Wniebowzięcia, był organizatorem narodowej pielgrzymki; wszyscy tu znali ojca Fourcade a wyniosła jego postać była dumnie piękną, piękność jej podnosił jeszcze strój malowniczy, zwłaszcza wielka czarna peleryna z kapturem, opływająca go aż do stóp nieledwie. Mógł mieć lat sześdziesiąt. Twarz jego regularna miała wyraz właściwy ludziom przywykłym do rozkazywania. Oczy miał jasne, brodę i zarost bujny i już siwiejący, wyglądał na główno-dowodzącego generała, zagrzanego planem rozumnie obmyślanego zwycięztwa. Przybył on do Lourdes w przeddzień pielgrzymki. Cierpiał na podagrę i właśnie teraz dokuczał mu atak, szedł więc ociężale, powłócząc nieco nogą; wspierał się przytem na ramieniu doktora Bonamy, który należał do składu biura, poświadczającego cudowne uzdrowienia w grocie. Doktór miał postać krępą, twarz wygoloną i kwadratową, oczy niewyraźnego koloru i wyrazu, jakby przyćmione wielkością spokojnych jego rysów.
Ojciec Fourcade zawołał na naczelnika stacyi, który dopiero co wybiegł pośpiesznie ze swego biura.
— Panie, czy „biały“ pociąg jest bardzo już spóźniony?
— Nie, nie, wielebny ojcze. Dziesięć minut co najwyżej. Stanie tutaj o wpół do czwartej... Niepokoję się o pociąg z Bayonny, bo już był powinien minąć naszą stacyę.
Domówiwszy szybko tych słów, naczelnik odszedł, by wydać jakieś rozkazy; po chwili znów wrócił a po suchej, nerwowej jego postaci, dostrzedz można było łatwo niepokój i rozdrażnienie; nic w tem nie było dziwnego, w czasach bowiem wielkich pielgrzymek nie wysypiał się nigdy, kilka nocy z rzędu niekładąc się do łóżka. Pociąg „szary“ i pociąg „niebieski“ już stanęły w Lourdes, jako najpierw wysłane z Paryża i poprzedzające inne pociągi. Przybyły one o godzinie oznaczonej. Lecz oto teraz pociąg „biały“ spóźniał się a co gorzej kuryer z Bayonny nie dawał żadnego o sobie znaku. Urzędnicy kolejowi żyli w porze obecnej w nieustającej gorączce, trzeba było natężonej wciąż uwagi i troskliwego czuwania nad porządkiem, tak łatwo mogącym uledz zawikłaniu wśród tego zamętu.
— A więc za dziesięć minut nadjadą nasi pielgrzymi? — zapytał jeszcze ojciec Fourcade.
— Tak, za dziesięć minut, jeżeli nie będziemy zmuszeni zatrzymać ich chwilowo, odrzekł znów śpiesząc się naczelnik stacyi; biegł teraz do biura telegraficznego.
Zakonnik wraz z doktorem zaczęli zwolna spacerować. Dziwili się, że nigdy dotychczas niezdarzył się groźniejszy jaki wypadek na linii kolejowej, pomimo zwiększonej ilości pociągów w czasie corocznych pielgrzymek o tej porze. Dawniej zwłaszcza, w pierwszych czasach, panował niewypowiedziany nieład na całej przestrzeni z Paryża do Lourdes. Ojciec Fourcade sięgnął myślą do r. 1875, gdy zorganizował pierwszą pielgrzymkę i przywiódł ją szczęśliwie przed cudowną grotę. Straszna wszakże była to podróż! Chorzy nie mieli wówczas tej względnej wygody, jaką można im dziś zapewnić. Nie było materaców ani poduszek, nie było przy pociągu doktora, konali bez ratunku, nie było ich nawet czem cucić a gdy wreszcie dotarli do Lourdes, nie było nikogo na ich przyjęcie; nie było wózków i noszy, nic zgoła. Dziś wszystko jest zorganizowane, szpital oczekuje na chorych i wygodne łóżka zastępują barłogi i szałasy lat pierwszych.
Tak, niezawodnie, trzeba było rozwinąć wielką siłę woli, by stworzyć rzecz dziś istniejącą. I ten człowiek, który, z wiarą działając, z wiarą w istnienie i moc cudu, widział ogrom dokonanego przedsięwzięcia, uśmiechał się teraz słodko, czerpiąc swą nagrodę, nasycając się nią w swym trudzie.
Zadawał teraz pytania doktorowi, na którego ramieniu wspierał się postępując:
— Ilu było pielgrzymujących w roku zeszłym?
— Około dwu kroć stu tysięcy... Jest to zwykła cyfra przeciętna już od lat kilku... W roku koronacyi Najświętszej Panny podniosła się ona do pięciu kroć stutysięcy. Lecz była to okoliczność wyjątkowa, rezultat energicznej propagandy. Na tłumy tak liczne nie możemy rachować corocznie...
Po chwili milczenia, ojciec Fourcade szepnął:
— Zapewne... Przedsięwzięcie nasze ma błogosławieństwo Boskie za sobą... powodzenie wzrasta i wzrastać będzie... zebraliśmy przeszło dwakroć piędziesiąt tysięcy franków na tegoroczną podróż i to tylko z jałmużny. Bóg nas popiera łaską swą dobrotliwą... mam przekonanie, że niedalej jak jutro, będziesz miał, doktorze, niemało roboty z poświadczeniami nowych uzdrowień...
Przerwał, by po chwili zapytać:
— Czy ojciec Dargelès jest tutaj?
Doktór Bonamy zrobił giest, jakby chciał wyrazić swą nieświadomość w tym względzie. Ojciec Dargelès był głównym redaktorem dziennika: „Journal de la grotte“. Należał on do zakonu osiadłego w Lourdes pod wezwaniem Niepokalanego poczęcia. Zakon ten, pod opieką biskupa pozostający, najpotężniejsze posiadał wpływy. Chwilowo wszakże, w czasie wielkich pielgrzymek, ustępował miejsca zakonowi ojców pod wezwaniem Wniebowzięcia, który to zakon, osiadły w Paryżu, organizował pielgrzymki i wiódł pątników ze stolicy i z Francyi całej, zwłaszcza z Cambrai, Arras, Chartres, Troyes, Reims, Orléans, Blois, Poitièrs.
Wszechwładny zakon z Lourdes silił się wówczas, by zniknąć i ustąpić we wszystkiem pierwszeństwa zakonowi z Paryża. Składał klucze nowo-przybyłemu, usuwając się od władzy, lecz zarazem i od odpowiedzialności. Nawet przeor, ojciec Capdebarthe, nie ukazywał się nigdzie, ani w grocie, ani w bazylice. Ojciec Capdebarthe miał postać nieokrzesanego wieśniaka, a ryża twarz jego, jakby toporem z grubsza obciosana, jakkolwiek w czasie uroczystości niewidzialna, wszystko śledziła bacznie. On i jego zakon, stanowili siłę poruszającą całą dekoracyą, oni zbierali pieniądze, oni pracowali bezustannie nad dobrobytem przedsięwzięcia. Dzięki ich zapobiegliwości, interesa szły wybornie, zapewniając coroczny tryumf pod względem handlowym. Nawet właściwa ich stanowi pokora, zużytkowywaną przez nich była umiejętnie dla tem większego dobra domu.
Jeden tylko z ich zakonu, ojciec Dargelès, widzialnym był ciągle i wszędzie. Wzrostu małego, umiejący się przypodobać, wkręcał się pomiędzy pielgrzymów, zbierając zawzięcie notatki dla swojego dziennika.
— Prawda, rzekł znów ojciec Fourcade, że trzeba było dziś wstać nieco wcześniej, bo o godzinie drugiej... Lecz chciałem być koniecznie na mojem stanowisku. Cóż moje biedne dzieci powiedziałyby, przyjechawszy, niewidząc mnie pomiędzy sobą?...
Mianem „dzieci“ — nazywał nieszczęsnych chorych, jadących „białym“ pociągiem; zawsze się stawiał na ich spotkanie, niezważając na niedogodność godzin, o których przybywali ci zboleli pomiędzy zbolałymi, ci godni cudu i cuda wywołujący.
— Już dwadzieścia pięć minut po trzeciej, za pięć minut nadjadą, rzekł doktór Bonamy, patrząc na zegar i ukradkiem ziewając. W głębi duszy był on mocno niezadowolniony z wczesnego wstania dzisiejszego, pozornie wszakże nieprzestawał być uniżonym i gotowym na rozkazy.
Na przestrzeni pokrytej oszkloną markizą przed dworcem, wciąż panowała noc ciemna, rozjaśniona zaledwie żółtemi plamami światła spływającego od lamp gazowych. Ludzkie postacie chwiejnie i niewyraźnie rysujące się w pół zmrocznej atmosferze, mnożyć się poczynały, poruszając się zwolna. Przeważnie ustawiano się kupkami, byli tu księża, panowie w surdutach a jakiś oficer dragonów przechadzał się śpiesznie, szepcząc pół głosem to z tym to z owym. Niektórzy posiadali na ławkach, ustawionych wzdłuż dworca kolejowego, rozmawiali dla zabicia czasu, lub też w milczeniu wpatrywać się zdawali przed siebie w nocne ciemności zawisłe nad ziemią, zaraz po za torem kolei.
Oszklone drzwi biur i sal poczekalnych na dworcu odbijały jaskrawo skutkiem jarzącego się po za niemi światła: ruch tam panował ożywiony, zwłaszcza w sali bufetowej, gdzie stawiano na stolikach z połyskującego marmuru kosze oraz butelki i szklanki.
Ruch wszakże największy panował w końcu werendy, na prawo. Gromada zbitych tutaj ludzi poruszała się bez przerwy. W tej stronie znajdowały się drzwi komunikujące się na przestrzał z podwórzem po drugiej stronie dworca; tędy miano wynosić chorych. Cała szerokość obszernego chodnika zawaloną była materacami, poduszkami a nosze i wózki stały tuż obok. Tragarze, podzieleni na trzy oddziały, pochodzili ze wszystkich sfer społecznych. Przeważnie byli to ludzie młodzi, zamożni i wykształceni, chwilowo przebrani za tragarzy; każdy z nich miał na piersiach krzyż czerwony z pomarańczową obwódką i żółte, skórzane szelki do noszy. Wielu z nich nosiło na głowie berety, podług miejscowego a tak dogodnego zwyczaju, niektórzy zaś nałożyli piękne długie kamasze sięgające wyżej kolan, jakby się wybierali w daleką jaką wyprawę. Jedni palili, inni spali w swych wózkach lub też czytali dzienniki przy świetle poblizkich kinkietów gazowych. Grono z ich, stojąc na boku, rozprawiało o szczegółach dotyczących chwilowej ich służby.
Nagle, tragarze skłonili się z uszanowaniem. Człowiek, witany przez nich ukłonem, miał wygląd dobroduszny, twarz pełną i łagodną, oczy wielkie, niebieskie, dziecięcej naiwności, co silnie odbijało przy białych starością włosach. Był to baron Suire, jeden z najbogatszych i najpotężniejszych ludzi w Tuluzie a zarazem prezydent Przytułków pod wezwaniem Matki Bożej Zbawicielki.
— Gdzie jest Berthaud? — pytał każdego z miną zakłopotaną — gdzie jest Berthaud? Muszę koniecznie z nim pomówić.
Każdy odpowiadał, powstawały ztąd objaśnienia zbijające jedne drugie. Berthaud był dyrektorem zapisujących się na ochotników tragarzy. Jedni utrzymywali, że pan dyrektor rozmawia z wielebnym ojcem Fourcade, inni zaś, że wyszedł na podwórze po za dworzec, by obejrzeć raz jeszcze powozy ambulansowe.
— Jeżeli pan prezydent życzy sobie, poszukamy pana dyrektora.
— Nie, nie, dziękuję! najmocniej dziękuję! przecież zdołam wreszcie sam go odszukać.
Tymczasem Berthaud siedział na ławce, na przeciwnym końcu werendy i rozmawiał z młodym swym przyjacielem, Gerardem de Peyrelongue, oczekując nadejścia pociągu. Berthaud mógł mieć lat czterdzieści; twarz miał piękną o rysach regularnych, oraz faworyty, świadczące swym kształtem, że zaliczać się musiał do urzędników sądowych. Należał on również, jak cała jego rodzina, do obozu najgorętszych legitymistów; był prokuratorem przy trybunale w jednem z miast południowej Francyi, gdy po 24 maja, wydane zostały przez rząd dekrety, przeciwko kongregacyom nieobjętym konkordatem. Oburzony Berthaud podał się do dymisyi ze swego urzędu, wywołując przytem umyślnie głośny skandal, wskutek napisania i przesłania otwartego listu pod adresem ministra sprawiedliwości.
Pozatem, Berthaud był człowiekiem posiadającym wiele zdrowego rozsądku; wesoły był i śmiał się chętnie, a przez trzy dni, które corocznie spędzał w Lourdes, posługując chorym, okazywał się hojnym w jałmużny i uprzejmym względem nieszczęśliwych.
— A więc, mój kochany Gerardzie, mówił do siedzącego przy nim młodzieńca, koniecznie chcesz się ożenić w tym roku?
— Tak, ale pod warunkiem, że znajdę żonę jakiej mi potrzeba. Poradź mi, wszak jesteśmy z sobą krewnymi!
Gerard de Peyrelongue był nizki, chudy, ryży z nosem sterczącym i kościstemi policzkami. Mieszkał w Tarbes a po śmierci swych rodziców odziedziczył po nich siedem do ośmiu tysięcy franków rocznego dochodu. Chciał się ożenić, lecz pragnął, by żona wniosła mu majątek, wielkie koligacye, oraz możność zrobienia karyery; ambicyj tych niezaspakajała żadna panna z grona jego znajomych. Zapisał się więc pomiędzy członków przytułku w Lourdes, w przekonaniu, iż tym sposobem zdarzy mu się napotkać rodzinę tychże samych co on reakcyjnych przekonań politycznych, z odpowiednim majątkiem i stanowiskiem, mającą dorosłe córki na wydaniu, aby mógł wybrać sobie żonę, taką jakiej pragnął na towarzyszkę żywota na tej ziemi. Przybywał on do Lourdes od lat kilku i, chociaż w tłumie pobożnych szlacheckich rodzin wyróżnił już kilka panien, to jednak żadna z nich w zupełności nie zadawalniała jego wymagań.
— Kuzynie kochany — mówił Gerard — radź mi swojem doświadczeniem... Jest naprzykład panna Lemercier, która przyjeżdża tutaj ze swoją ciotką. Ma podobno przeszło milion posagu. Ale cóż... kiedy nie należy do naszego świata; przytem jest jakaś roztrzepana.
Berthaud potrząsnął głową i rzekł:
— Już ci mówiłem, że będąc na twojem miejscu, ożeniłbym się zaraz z Rajmundą, z tą ładną córką pani de Jonquière.
— Ależ ona nie ma posagu!
— To prawda. Ale jest przystojna, dobrze wychowana, oszczędna; a wierzaj mi, że oszczędność w żonie jest rzeczą niesłychanie ważną; cóż z tego, że weźmiesz za żonę pannę posażną, jeżeli będzie rozrzutna i jej wybryki pochłoną szybko wniesiony posag! Przytem, znam dobrze panią de Jonquière, oraz jej córkę. Spotykam te panie w czasie zimy w najznakomitszych i najbardziej wpływowych salonach paryzkich. Nie zapominaj jeszcze i o wuju Rajmundy, o tym znakomitym dyplomacie, który zaprzedał się co prawda rządowi Rzeczypospolitej, lecz ma za to wielkie znaczenie i wyrobić może dla męża Rajmundy, ulubionej swej siostrzenicy, stanowisko o jakiem tylko zamarzy.
Już Gerard chwiać się poczynał, kłoniąc się ku projektom doświadczonego swego kuzyna, po chwili cofnął się jednak znowu:
— Ale ani grosza posagu! Nie, nie mogę. Pomyślę o tem coś mówił, lecz wyznaję, że się boję.
Berthaud roześmiał się szczerze i głośno.
— Jesteś ambitny a nie chcesz ryzykować... A mówię ci, że wraz z Rajmundą otrzymasz urząd sekretarza ambasady... Matka i córka jadą „białym“ pociągiem... Zaraz tu będą. Decyduj się i zacznij się starać.
— Nie! nie!... Później, tak, może później, muszę się wpierw zastanowić dobrze...
W tej właśnie chwili przerwano im rozmowę. Baron Suire przeszedł był raz już tuż obok ich ławki, szukając dyrektora Berthaud, cień przecież nie dozwalał mu rozeznać postaci; teraz dopiero po głośnym i szczerym śmiechu poznał dawnego prokuratora Rzeczypospolitej. Z wielomównością człowieka, któremu głowa pęka przy lada okazyi, baron Suire wydał kilka niejasno sformułowanych rozkazów, dotyczących powozów, noszy, tragarzy; ubolewał, że nie można zawieźć chorych wprost do groty, lecz godzina była rzeczywiście zbyt jeszcze wczesna. Chorzy zatem rozmieszczonymi zostaną w szpitalu Matki Boskiej Bolesnej i tam wypoczną parę godzin po męczącej podróży.
Podczas gdy baron i przywódzca tragarzy omawiali między sobą szczegóły, dotyczące przeniesienia chorych do szpitala, Gerard witał uściskiem ręki księdza, który siadł zaraz przy nim na ławce. Postać to była piękna, woniejąca, wytworna, uczesany był umiejętnie, ze sztuką światowca, za jakiego też uchodził wielbiony przez kobiety, młody jeszcze, około trzydziestu ośmiu lat mieć mogący ksiądz des Hermoises. Przybywał on do Lourdes w czasie corocznej pielgrzymki dla własnej przyjemności, jak wielu innych księży świeckich. Uprzejmy, towarzyski, miał piękne oczy o wyrazie sceptycznym, podkreślał to jeszcze swoim uśmiechem, wyraźnie chcąc zaświadczyć, iż czuje się wyższym nad wszelkie objawy bałwochwalstwa. Był wierzącym i schylał czoło w pokorze; lecz kościół, zdaniem jego, nie oświadczył się jeszcze otwarcie, co do cudów mających w Lourdes miejsce; był więc w pogotowiu podawać je w powątpiewanie. Czas jakiś przebywał w Tarbes i tam się zapoznał z Gerardem.
— No cóż?... wszak sprawia to pewne wrażenie takie wyczekiwanie pociągów z pielgrzymami wśród nocy... Przyjechałem tutaj z powodu jednej z moich penitentek z Paryża... dobrze jednak nie wiem, którym ona pociągiem ma przyjechać. Czekam więc i wyznaję, że jestem wzruszony tem wszystkiem.
Przysiadł się teraz na ławce inny jeszcze ksiądz; widocznie proboszcz z okolicy. Wytworny ksiądz des Hermoises mówił z nim tonem łaskawym, ciesząc się, że wkrótce ukaże się ich oczom widok wspaniały, gdy wschód słońca oświeci malownicze góry, otaczające Lourdes.
Rozpoczął się nagle ożywiony ruch wzdłuż peronu. Naczelnik stacyi biegał, krzyczał, wydając rozkazy. Ojciec Fourcade, zapomniawszy o podagrze, podszedł szybko do naczelnika stacyi, puściwszy się ramienia doktora Bonamy.
— Nic, nic — odpowiadał urzędnik — ja się niepokoję o kuryer z Bayonny. Nie mam o nim wiadomości, a powinny były już nadejść.
W tejże chwili rozpoczęły się sygnałowe dzwonienia i jeden z posługaczów kolejowych, wszedłszy w ciemności, począł machać latarką. Zdala doleciał odgłos sygnałowy, a naczelnik stacyi zawołał:
— Nadjeżdża „biały“ pociąg! Miejmy nadzieję, że zdołamy wysadzić z niego chorych przed nadejściem kuryera.
Odbiegł szybko i zniknął. Berthaud przywołał Gerarda, który dowodził jednym z oddziałów tragarzy; poszli teraz razem ku wózkom i noszom, gdzie kręcił się gorączkowo, naglący wszystkich baron Suire. Tragarze ściągali ze stron różnych i ustawiali się wraz z wózkami i noszami wzdłuż toru kolejowego, po za werendą, pod gołem niebem, w ciemnościach nocy. W krótkiej chwili, nagromadzono tutaj stosy materaców i poduszek, stając w pogotowiu. Tymczasem ojciec Fourcade, doktór Bonamy, księża, panowie, oficer dragonów wyczekiwali pod markizą nadejścia zapowiedzianego pociągu, chcąc być przy wysiadaniu i wynoszeniu chorych. Zdala, gdzieś bardzo jeszcze zdala, wśród pól i ciemności, zaświeciła latarnia lokomotywy, podobna do czerwonej gwiazdy rosnącej stopniowo. Przeraźliwy świst rozlegał się coraz częściej. Ustał i słychać było dychanie pary, oraz przytłumiony turkot kół zwalniających się w rozpędzie. Doleciał już odgłos śpiewanego przez pątników hymnu na cześć Bernadetty, hymnu śpiewanego równocześnie przez wszystkich jadących pociągiem. Aż wreszcie ten biały pociąg, napełniony cierpieniem i wiarą, pociąg jęczący bólem i śpiewanemi modlitwami, dojechał do Lourdes i zatrzymał się przed dworcem.
Drzwiczki wagonów otworzono natychmiast i runęły z nich potoki wysiadających pielgrzymów, oraz chorych mogących się ruszać o własnych siłach. Ścisk przed dworcem powstał gwałtowny. Zrzadka płonące latarnie gazowe, słabo tylko oświecały tłum ludzi ubogo odzianych w ubrania nieokreślonej, spłowiałej barwy, tłum najeżony dźwiganemi przez każdego pakunkami kształtów przeróżnych, koszy, walizek i skrzynek drewnianych. Potrącano się nielitościwie, jak spłoszone stado, które szukało teraz, kręcąc się bezładnie, drzwi prowadzących ku wyjściu, nawołując przytem rozproszonych wśród ścisku członków rodziny, krzycząc za dotkliwszem potrąceniem, całując i witając tych, którzy wyczekiwali nadejścia pociągu. Jakaś podróżna oświadczała oczekującym na nią znajomym: „Spałam doskonale!“ Proboszcz ze stron dalekich, unosząc swą walizkę, żegnał towarzyszów wagonu słowami: „Szczęść wam Boże!“ Większa część twarzy wyrażała nieświadomość, zakłopotanie, zmęczenie, a zarazem wesołość ludzi podróżujących dla przyjemności i przybyłych w miejsce dla siebie nieznane. Ścisk, tłoczenie się i roztrącanie połączone z głośnem mówieniem wszystkich naraz, wywoływało zamęt niewypowiedziany; wciąż zaś trwająca jeszcze ciemność nocy wzmagała zamieszanie, utrudniając zaprowadzenie ładu. Napróżno urzędnicy kolejowi, stojąc przy drzwiach, chrypli z wysiłku, z jakim krzyczeli: „Tutaj wyjście! Tutaj wyjście!“ nikt ich słyszeć się nie zdawał, jakkolwiek wszystkim pilno było się wydostać.
Siostra Hyacynta lekko wyskoczyła z wagonu, gdy tylko drzwiczki zostały otwarte, zostawiła ona zmarłego pod strażą siostry Klary, sama zaś biegła ku furgonowi, gdzie spodziewała się zastać jeszcze doktora Ferrand, licząc, że ksiądz zechce jej dopomódz. Na swej drodze spotkała ojca Fourcade; przyciszonym głosem opowiedziała mu o śmierci nieznajomego człowieka. Ojciec Fourcade ledwie że zdołał powstrzymać gest niezadowolnienia, wypadków tego rodzaju nielubił, zatrzymał śpieszącego się wciąż barona Suire i powiedział mu coś do ucha. Przez chwilę szeptali z sobą pośpiesznie, poczem baron Suire począł przebijać się przez tłum i wkrótce wrócił z dwoma tragarzami, którzy trzymali nosze szczelnie przysłonięte. Zmarły w ten sposób został przeniesiony pomiędzy tłumem, każdy myślał, że pod firankami spoczywa ktoś chory; wreszcie w pośpiechu i wzruszeniu, jakiemu ulegli przyjezdni, nikt nie miał czasu przypatrywać się bliżej; tragarze niosący trupa postępowali za baronem Suire, który, zawiódłszy ich w ustronne miejsce wielkiej sali towarowej, wskazał kąt z tyłu za stojącemi tu licznie beczkami. Tu więc złożono zmarłego, a jeden z tragarzy, drobny i wytworny młody blondynek, syn znanego generała, został jako czuwający nad ciałem.
Siostra Hyacynta, doszedłszy do furgonu, gdzie się znajdował doktór Ferrand i siostra Franciszka, poprosiła, by zatrzymali dla niej miejsce w omnibusie mającym ich zawieść do szpitala Matki Boskiej Bolesnej, poczem wróciła do swego wagonu, by zająć się chorymi. Marya nie chciała nikogo sobą obarczać, rzekła więc do zakonnicy:
— Proszę się o mnie nie kłopotać... Mój ojciec i ksiądz Piotr poszli po koła od mojej skrzyni; czekam na nich, zaraz nadejdą, a ponieważ mają wprawę w przyśrubowaniu kół, więc niezadługo mnie ztąd zabiorą. Bądź o mnie spokojną, moja siostro!
Pan Sabathier, oraz brat Izydor, błagali, by ich zostawiono jeszcze chwilę w wagonie, aż tłum przerzedzi się przed dworcem. Pani de Jonquière zajęła się zabraniem ztąd wciąż kaszlącej la Grivotte, obiecywała nawet, że postara się o dogodne nosze dla złożenia cierpiącej męczarnie pani Vêtu.
Zdając się na panią de Jonquiére, siostra Hyacynta zdecydowała się jechać natychmiast do szpitala, by przygotować łóżka dla swych chorych. Zabierała nawet z sobą dla pomocy na miejscu, małą Zosię Couteau i Elizę Rouquet, której twarz osłoniła własnoręcznie. Ruszyły ku wyjściu poprzedzone przez panią Maze, podczas gdy z tyłu za niemi, przebijała się przez tłum pani Vincent, trzymając na rękach zemdloną swą córeczkę, bladą Różę. W głowie nieszczęśliwej matki panował zamęt, lecz kołował uparcie przy myśli, by biedz i złożyć co prędzej chorą dziecinę u stóp Matki miłosiernej.
Potrącający się tłum podróżnych znalazł wreszcie ujście i cisnął się teraz zapamiętale ku odkrytym przez siebie drzwiom, wiodącym na drugą stronę dworca. Duszono się i gnieciono przy tem wyjściu, musiano zatem otworzyć drzwi od sali bagażowej, chcąc ułatwić rozejście się tłumu. Urzędnicy, nie mogąc dać sobie rady z odbieraniem biletów jazdy, wyciągali swe czapki, w które spadał obfity deszcz drobnych kartoników, wypełniając szybko nakrycia głowy po brzegi i wyżej.
Wielkie kwadratowe podwórze po za dworcem, z trzech stron otoczone gmachami kolejowego zarządu, napełnione było teraz niezmierną ilością wszelkiego rodzaju wehikułów, ruch panował tu niezwykły, tartas i ścisk do niewypowiedzenia. Omnibusy hotelowe ustawiły się rzędem przed chodnikiem środkowym, głosząc na wielkich kartach przyczepionych na galeryi, nazwy święte i świętych jak: Maryi i Jezusa, świętego Michała, świętego Szkaplerza, Serca Przenajświętszego. Po za omnibusami z boku, stał cały szereg powozów ambulansowych, starych karet, kabryoletów, bryk krytych, wózków zaprzężonych w osiołki; furmani krzyczeli, łajali się wzajemnie, klęli, trzaskali z batów, a wszystko działo się wśród ciemności, zrzadka przerywanych jasnością lamp przy dworcu. Burza trwała tutaj godzin kilka i niedawno dopiero ustał deszcz ulewny, który zamienił podwórze w jedną wielką kałużę błota, rozbryzgującego się pod nogami ludzi i koni. Brodzono w niem po kostki.
Pan Vigneron niósł niedołężnego swego syna na ręku, a pani Vigneron i siostra jej, bogata pani Chaise, szły tuż za nim skłopotane i błędne; usadzono wreszcie Gustawa wspartego na szczudłach i cała rodzina podążyła ku miastu, w omnibusie hotelowym pod wezwaniem Świętych Zjawisk. Pani Maze niemiała odwagi zejść z chodnika, obawiając się zabłocić; stała więc czas jakiś wyczekująco, aż dopatrzywszy chwili właściwej, skinęła na woźnicę jednego z powozów, wsiadła i dała mu adres klasztoru Sióstr Niebieskich. Siostra Hyacynta wraz z Elizą Rouquet i Zosią, przedostała się do obłoconego szarabana, w którym już siedział doktór Ferrand oraz siostra Franciszka i siostra Klara. Woźnice zacinali konie i pędzili jak szaleni, wymijając się z wymyślaniami i krzykiem ludzi postępujących pieszo, a smugi i ciężkie krople błota wyskakiwały z pod kół i wysoko unosiły się, by znów spaść brudnemi kroplami.
Panujący na podwórzu rwetes przerażał wielu. Pani Vincent nie śmiała postąpić kroku, tuląc Różę w swych objęciach. Chwilami dolatywały jej uszu śmiechy, z powodu błota bowiem trzeba było unosić suknie wysoko. Wreszcie podwórze zaczęło się opróżniać i pani Vincent postanowiła puścić się za innymi. Lecz jakże się bała pośliznąć, tak było jeszcze ciemno; wpaść mogła w jaką jamę wypełnioną błotem lub wodą! Wydostawszy się na drogę, natrafiła na miejscowe kobiety czyhające na podróżnych, by im proponować mieszkanie i stół w domkach lub w chatach u siebie; ceny stawiały rozmaite.
— Proszę, niech mi pani wskaże drogę prowadzącą do groty — poprosiła pani Vincent jednej z kobiet, nieco starszej od innych.
Ta, nieodpowiadając na pytanie, proponowała w zamian pokój dobry i niedrogi.
— Hotele są przepełnione, nie znajdziesz tam pani kąta dla siebie... Jedzenia łatwiej dostać niż kąt do spania.
Lecz pani Vincent niemyślała i myśleć niemogła o spaniu i jedzeniu. Wszak miała tylko trzydzieści susów całego majątku!
— Proszę, niech mi pani wskaże drogę prowadzącą do groty — powtórzyła.
W gromadce kobiet tu zebranych, była młoda, tęga dziewczyna, ubrana czysto, z rękoma starannie utrzymanemi. Ruszyła ramionami, patrząc na panią Vincent. Wtem, nadszedł śpieszący ku miastu ksiądz, o postawie okazałej, o twarzy krwistej i czerstwej. Dziewczyna podeszła śpiesznie ku niemu, ofiarując mu pokój umeblowany i szła teraz za nim, szepcząc mu coś na ucho.
— Niech pani idzie jeszcze kawałek tą drogą, potem trzeba zawrócić na prawo, by dojść do groty — rzekła inna dziewczyna, ulitowawszy się nad zbolałą twarzą pani Vincent.
Na chodniku pomiędzy dworcem a torem kolei, zamieszanie i ścisk nieustawało dotychczas. Wydostali się ztąd dopiero pątnicy zdrowi lub mogący się trzymać na własnych nogach, lecz chorzy pozostać jeszcze musieli na miejscu, wysadzanie ich bowiem przedstawiało wiele trudności. Niewprawni w swą czynność, tragarze biegali tu i owdzie wraz z noszami, nie wiedząc co czynić, lub z którego końca zaczynać swą służbę.
Berthaud, rozprawiając i dowodząc coś Gerardowi, szedł z nim pośpiesznie. Wtem spostrzegł dwie kobiety stojące tuż przy latarni wzdłuż dworca. Poznał Rajmundę i szybko zatrzymał giestem swego towarzysza.
— Ach pani! witam! jakże się cieszę, że panią spotykam. A matka pani czy zdrowa? Podróż udała się szczęśliwie? Chcę wierzyć, że nie znużyła pań zbytecznie?
I nieczekając na odpowiedź Rajmundy, przedstawił jej swego krewnego:
— Mój przyjaciel, Gerard de Peyrelongue.
Rajmunda popatrzała na młodego człowieka, oczyma bystremi i rzekła z uśmiechem:
— Mam przyjemność znać nieco pana. Już spotykaliśmy się lat poprzednich, w czasie pielgrzymek w Lourdes.
Gerard, nieco zły na kuzyna pragnącego widocznie szybkiego urzeczywistnienia swych planów, postanowił nie dać się wciągnąć bez poprzedniego głębokiego namysłu; skłonił się więc tylko z uszanowaniem lecz w milczeniu.
— Czekamy tutaj na mamę — mówiła znów Rajmunda. Ale mama zajęta jest bardzo przy chorych pozostałych w wagonach.
Ładna pani Desagneaux, stojąca tuż przy Rajmundzie, zawołała, potrząsając swoją jasną blond główką o puklach rozwianych, że niechajże pokutuje teraz pani de Jonquière za karę, odtrąciła bowiem ofiarowaną sobie pomoc. A pani Desagneaus chciała rzeczywiście być pomocną; trawiła ją gorączka niecierpliwości, pragnęła mieć ulgę i poświęcić się chorym; tylko w tym celu towarzyszyła pielgrzymce. Pani Volmar nieopodal stojąca, bynajmniej nie dzieliła tego zapału. Milczała i pragnęła być zdala od panującego tu ścisku; oczy jej przebić pragnęły ciemności, jakby dopatrzeć się siliła kogoś bardzo oczekiwanego. Niezwykle piękne jej oczy, przyćmione zazwyczaj, płonąć się teraz zdawały.
Rozpychano się gwałtownie. Tragarze wynosili właśnie z wagonu pierwszej klasy bogatą skrzynię, zdobną atłasami i koronką, w której spoczywała bezwładna pani Dieulafay; patrząca ku niej pełna życia pani Desagneaux nie mogła się powstrzymać od słów:
— Ach biedna! biedna!...
Litość bezgraniczną wywoływała ta piękna, młoda kobieta, leżąca bezwładnie jak szmata ciała, wśród koronek i jedwabiu swej trumny. Złożono jej przelewające się ciało na chodniku, czekając, by przewieźć ją ku miastu. Mąż i siostra stali przy niej, zarysowywując swe smutne i wyszukanie wykwintne sylwetki, podczas, gdy panna służąca i lokaj zbierali pakunki i biegli się upewnić, czy specyalny powóz, obstalowany naprzód z Paryża, już jest w podwórzu, stosownie do umowy. Ksiądz Judaine też był w pobliżu chorej. A gdy dwóch ludzi przyszło, by unieść atłasową jej skrzynię, ksiądz pochylił się, mówiąc: do rychłego zobaczenia się przy grocie; mówił jej przytem słowa pociechy, lecz ona niezdawała się nic słyszeć. Pozostał na miejscu i, patrząc za oddalającą się grupą, rzekł zwróciwszy się do Berthaud, którego znał od dawna:
— Biedni, nieszczęśni ludzie! Cóżby oni nie dali w zamian uzdrowienia! Lecz zapewniłem ich, że najdrogocenniejszym skarbem przed obliczem Matki Boskiej, są gorące modlitwy. Mam otuchę, że i moje modły coś znaczyć będą, niebo ulituje się nad błaganiem złączonem. Przywieźli oni dar niezwykle bogaty, szczerozłotą lampę, wysadzaną drogiemi kamieniami. Jutro lub dziś jeszcze złożą ją na Boski użytek w tutejszej Bazylice. Oby Niepokalana Dziewica łaskawym uśmiechem wynagrodzić ich zechciała!...
Niezliczona ilość darów składaną bywała corocznie przez pątników, przybywających do Lourdes. Teraz oto niesiono olbrzymie kosze drogocennych kwiatów, układanych w różnorodne kształty. Była między innemi kolosalnych wymiarów potrójna korona, spoczywająca na bogatym postumencie z rzeźbionego drzewa. A stary ksiądz Judaine niechciał ztąd odejść, nieodebrawszy chorągwi, ofiarowanej przez piękną panią Jousseur, siostrę pani Dieulafay.
Wtem nadeszła w tę stronę pani de Jonquière, a spostrzegłszy Berhaud, oraz jego przyjaciela, Gerarda, rzekła;
— Błagam was, panowie, idźcie do tego oto wagonu. Jest tam kilka osób ciężko chorych, z którymi nie możemy dać sobie rady a jednak trzeba ich wydobyć z wagonu jak najśpieszniej... Ja niezdołam uczynić tego własnemi siłami...
Gerard, skłoniwszy się, pobiegł we wskazanym kierunku, a Berthaud silił się, by przekonać panią de Jonquière, że powinna nie stać tutaj dłużej i jechać ku miastu. Zaklinał ją, że się zajmie gorliwie jej chorymi, i że nie dalej jak za trzy kwadranse, odstawi jej wszystkich do szpitala. Uległa wreszcie jego namowom, i wsiadła do powozu w towarzystwie córki, oraz pani Desagneaux. Pani Volmar znikła w ostatniej chwili, więc nie czekały na nią te panie dłużej, zwłaszcza, gdy ktoś objaśnił, że widział ją niecierpliwiącą się, wreszcie zapytała o coś jakiegoś nieznajomego i od tej chwili niewiedzieć gdzie się podziała. Wreszcie mówiły sobie, spotkają się z nią w szpitalu.
Berthaud napotkał znów Gerarda, dźwigał on z dwoma kolegami ociężałego pana Sabathier. Niemało miano trudu, by go wydostać z wagonu, był bowiem niezwykle otyły i zdawać się mogło, że niezmieści się w drzwiczkach. Lecz wszakże wszedł niemi niedalej jak wczoraj, zawezwano więc dwóch jeszcze tragarzy do pomocy, zaszli oni z tyłu, i po chwili pan Sabathier znalazł się na peronie. Dnieć teraz zaczynało a przy pierwszych bladych brzaskach dnia, chodnik przed dworcem jeszcze opłakańszy przedstawiał widok. La Grivotte leżała zemdlała na materacu rzuconym na ziemię, oczekując, by ją zabrano. Pani Vêtu miała właśnie atak niezmiernie silny, posadzono ją pod latarnią, chociaż spływające ztąd światło niemogło ulżeć nieszczęśliwej, wyjącej z bólu; nikt nieśmiał do niej przystąpić dla niesienia jej ratunku, wiedząc z góry o bezskuteczności wszelkich zabiegów. Pomocnicy szpitalni, w modnie skrojonem ubraniu i świeżych rękawiczkach, ciągnęli w wózkach i fotelach na kołach, postacie ludzi nędznych chorobą i ubóstwem. Wiele z kobiet łachmanami okrytych miało przy sobie brudne i mizerne swe pakunki. Inni wytworni panowie dźwigali nosze, na których spoczywały ciała wyprężone bólem, prawie martwe, oczy tylko świadczyły o resztkach pozostającego w nich życia. Kaleki wszelkiego rodzaju zapełniały przejścia, wlokąc się lub sunąc z najwyższem wysileniem. Był między nimi młody, kulawy ksiądz i chłopiec kilkanaście lat mieć mogący, bez nogi, wsparty na szczudłach i tak przytem potworny, iż gnomem być się zdawał. Litość ogólną wywoływał, zwłaszcza sparaliżowany jakiś człowiek, zgięty we dwoje do takiego stopnia, iż głowa do nóg mu przypierała, leżał on tak złożony i pozbawiony ruchu.
Śpieszono się wciąż w gorączkowym wysiłku, chcąc uprzątnąć ztąd chorych a pośpiech przynaglał teraz naczelnik stacyi, krzycząc na głos cały:
— Kuryer z Bayonny!... zaraz nadejdzie kuryer z Bayonny! Śpieszmy się, śpieszmy! Za trzy minuty nadjeżdża!
Ojciec Fourcade stał wśród tego tłumu i ścisku, wsparty na ramieniu doktora Bonamy. Silił się na uśmiech swobodny a nawet wesoły i chociaż paru słowami dodawać się starał otuchy najbardziej tego potrzebującym. Przywołał teraz giestem Berthaud i zalecił mu:
— Opróżnij pan wagony z chorych a potem dopiero zajmiemy się wyprawieniem ich zaraz ku miastu.
Rada była rozumna, wysadzono więc chorych masą. W wagonie pozostała już teraz jedna tylko Marya, oczekująca cierpliwie na przyjście pana de Guersaint wraz z Piotrem. Nadbiegli właśnie z dwoma parami kół. Piotr z pomocą Gerarda wyniósł Maryę z wagonu. Lekką ona była jakby ptaszyna, biedę mieli wszakże z powodu skrzyni, w której spoczywała. Przystosowano koła i Piotr pragnął natychmiast wywieźć ją dalej, zawalony wszakże placyk niedozwalał się przedostać.
— Śpieszmy się!... Śpieszmy!... — wołał coraz niecierpliwiej naczelnik stacyi.
Sam rzucił się, by pomagać tragarzom i pomocnikom szpitalnym, podtrzymywał to nogi, to głowy chorych wynoszonych z wagonu. Odpychał śpiesznie i wprawnie wózki i skrzynki, złożone zbyt blizko od toru kolejowego, pracował za dziesięciu. Wtem, w wagonie drugiej klasy pozostająca dotychczas chora dostała ataku nerwowego. Wyła przeraźliwie i rozbijała się o ściany. Niemożna było myśleć o zabraniu jej ztąd teraz. A kuryer zbliżał się szybko; bezustannie dźwięczące dzwonki elektryczne oznajmiały natychmiastowe jego przybycie! Trzeba było się decydować, nietracąc chwili czasu. Zamknięto więc drzwiczki wagonu i pociąg ruszył, by zająć wyznaczone sobie miejsce na uboczu od linii głównej; stać on miał z tymże samym składem wagonów, by za dni trzy znów unieść w swem wnętrzu wracających z powrotem chorych i pielgrzymów. W oddalającym się pociągu pozostała jedna tylko owa chora wraz z pilnującą jej zakonnicą; krzyki chorej cichły stopniowo, jak cichnie płacz dziecka odnajdującego pocieszenie.
— Chwała Bogu! — szepnął naczelnik stacyi, spoglądając ku oddalającemu się pociągowi. — Ale też czas był wielki!
I rzeczywiście kuryer z Bayonny pędził z szaloną szybkością, mignął z łoskotem piorunu, nie zwolniwszy nawet biegu przed nieszczęsnym peronem dworca w Lourdes, gdzie rozpościerały się obecnie najboleśniejsze nędze przeprowadzin szpitalnych. Bieg kuryera wstrząsnął wózkami i noszami; wypadku wszakże nie było żadnego, dzięki troskliwej czujności nadzorców, odgarniających nieprzytomną masę podróżnych, wciąż jeszcze niemogących odnaleźć drzwi prowadzących na zewnątrz dworca.
Szczęśliwe przejście kuryera przyniosło uspokojenie. Naczelnik stacyi oraz urzędnicy zajęli się skierowaniem roztrącającego się tłumu, tragarze składali chorych na nosze, czyniąc to z należytą rozwagą i troskliwą ostrożnością.
Światło dzienne wzrastało, brzask rozjaśniał już niebo, ślące odblask swój ku ziemi, na której noc jeszcze zalegała. Rozpoznawano już kształty ludzi i rzeczy.
— Nieśpieszmy! Przeczekajmy, aby się tu rozluźniło jeszcze trochę — powtarzała Marya chcącemu się wydostać Piotrowi.
Zajął ją przechadzający się po chodniku człowiek, mogący mieć lat sześdziesiąt. Wyglądał na starego wojskowego. Kwadratowa jego głowa miała włosy krótko przystrzyżone, a pozór cały był krzepki pomimo siwizny i chociaż pociągał lewą nogą z trudnością, przyczem za każdym krokiem odrzucała się ona w bok gwałtownem szarpnięciem. Wspierał się silnie na mocnym kiju, trzymanym w lewej ręce.
Pan Sabathier, bywający w Lourdes od lat sześciu, poznał go jako dawnego znajomego i zawołał radośnie:
— Jakże się miewasz, panie komandorze!
Nikt nie wiedział dokładnie jego nazwiska. Nazywano go komandorem, chociaż odbijająca na jego ubraniu czerwona wstążeczka legii honorowej świadczyła swą kokardką, iż był tylko prostym kawalerem tego orderu. Nikt też nieznał historyi jego życia; przypuszczano, że musi mieć rodzinę, dzieci zapewne już dorosłe, lecz te szczegóły pozostawały niewyjaśnione należycie i przysłonięte tajemniczością. Mniej więcej od lat trzech, był on dozorcą biura towarowego, przy stacyi kolejowej w Lourdes. Zajęcia miał niewiele, ale też i pensya była szczupła; nie narzekał wszakże nigdy i żył szczęśliwy, wystarczając na opędzenie swych potrzeb codziennych. W piędziesiątym piątym roku życia miał atak apopleksyi, który, ponowiwszy się w trzy lata później, sparaliżował mu nieco lewy bok ciała. Obecnie oczekiwał trzeciego ataku, z zupełnem poddaniem się swemu losowi. Mówił, iż zależy od łaski śmierci, która nawiedzić go może niespodzianie lada chwila. Znany był w Lourdes z manii jakiej nabrał, aby zjawiać się na dworcu przy każdem nadejściu pociągu z pątnikami a zwłaszcza z chorymi; przemawiał do nich, wsparty na swym kiju i gromił za zbyteczną dbałość i zapobiegliwość ich w kuszeniu się o pozyskanie utraconego zdrowia.
Od trzech lat, jak był urzędnikiem przy kolei w Lourdes, spotykał corocznie powracającego tutaj pana Sabathier, na niego też spuścił teraz gromy swego gniewu.
— Jakto? jeszcze pan tutaj wracasz?... Tak więc bardzo pan dbasz o przedłużenie tego marnego żywota?... Cóż u licha ciężkiego, wolić się włóczyć i znosić niewygody, zamiast czekać spokojnie śmierci w własnem swojem łóżku! Czyż to nie byłoby najlepiej i najrozsądniej?...
Pan Sabathier roześmiał się z tego oburzenia jakkolwiek był niezmiernie zmęczony uciążliwem wydostawaniem się z wagonu.
— Nie, nie! ja pragnę być uzdrowionym!
— Uzdrowionym, uzdrowionym, każdy z nich tego samego żąda! Zlatują się tutaj z krańców świata, rozbici podróżą, wyjący z bólu i pragną uzdrowienia! Po co? aby na nowo rozpocząć troski i umartwienia nędznego żywota!... No, pan naprzykład, toż jesteś już stary, cóżbyś zrobił ze swemi nogami, gdyby ci je cud mógł przywrócić?... Na coby ci się zdrowe nogi mogły przydać?... Jakąż radość mogłyby ci przynieść jakieś lat kilka dłuższego życia, przedłużenia wstrętnej starości?... Ja ci życzę, byś zmarł nagle. Wtem całe szczęście!...
Mówił tak, niewierząc w życie po za światowe, nie bawiąc się nadziejami po za grobowej nagrody — mówił jak człowiek zmęczony życiem i tęskniący do wiecznego spoczynku, do zniknięcia w nicości.
Pan Sabathier wzruszył pobłażliwie ramionami, nieodpowiadając na dziecinne, zdaniem jego, wywody komandora a ksiądz Judaine, który wreszcie zdołał odszukać chorągiew przywiezioną w darze, zatrzymał się i łagodnie począł strofować grzeszną mowę starego żołnierza.
— Niebluźnij, kochany panie! Nieobrażaj Pana Boga swą pogardą dla życia. Grzechem jest zaniedbywać swe zdrowie. Lepiejbyś zrobił, idąc za moją radą. Wszak od lat kilku namawiam cię, abyś się oddał w opiekę Matce Boskiej i wybłagał sobie uzdrowienie chorej nogi.
Komandor oburzył się srodze.
— Mojej nogi! Nikt mi na nią już niepomoże! I niechajby śmierć prędzej przyszła i położyła kres wszystkiemu... Gdy godzina śmierci wybije, człowiek obróci się do muru i — rzecz skończona. Niema nic prostszego!
Ksiądz przerwał mu raz jeszcze, a wskazując mu Maryę spoczywającą w swej skrzyni i słuchającą ich rozmowy, rzekł;
— Utrzymujesz pan, że każdy powinien spokojnie czekać na śmierć u siebie a więc taka młoda istota jak ta oto, też zdaniem pańskiem niesłusznie pragnie odzyskania zdrowia?
Marya patrzała na nich płonącemi oczami, jakby chcąc zaświadczyć o namiętnem pragnieniu życia i brania w niem udziału. Komandor podszedł ku niej bliżej, popatrzał na nią uważnie i rzekł wreszcie drżącym od wzruszenia głosem:
— Jeżeli ta panienka wyzdrowieje, to życzę, by drugiego jeszcze doznała cudu: niech będzie szczęśliwą!
Odwrócił się i poszedł dalej z miną oburzonego filozofa. Przeciskając się pomiędzy chorymi stukał coraz gwałtowniej grubym swym kijem o żelazne płyty chodnika.
Zwolna, przerzedzali się tu ludzie i uprzątano chorych i pakunki. Zabrano już panią Vêtu, oraz kaszlącą znowu la Grivotte. Do wózka, na którym złożono pana Sabathier, zaprzągł się Gerard.
Berthaud i baron Suire, wydawali już rozkazy dotyczące przyszłego pociągu, pociągu „zielonego“. Pozostała przed dworcem jedna tylko Marya wraz z czuwającym nad nią Piotrem. Teraz nic już niezawadzało. Piotr więc popchnął koła skrzyni i wyprowadził ją na podwórze. Zauważyli oboje, że pan de Guersaint znikł im z oczu już od dość dawna. Lecz rozejrzawszy się, dostrzegli go, rozmawiającego z księdzem des Hermoises, z którym dopiero co zapoznał się i zagadał. Wspólność upodobań zbliżyła ich szybko. Obadwaj byli gorącymi wielbicielami natury. Brzask jutrzenki oświetlał teraz majestatyczną piękność gór okalających Lourdes. Pan de Guersaint wydawał okrzyki podziwu i zachwytu.
— Cóż to za kraj przepyszny! uroczy! Miałem racyę marzyć od lat trzydziestu o zwiedzeniu cyrku Gavarnie, tego cudu górskiej przyrody. Ale niestety do tej miejscowości, ztąd jeszcze daleko a taka więc wycieczka przedstawia koszta, przenoszące moją możność.
— Ależ pan się myli! Niema nic łatwiejszego, jak dostać się ztąd do cyrku Gavarnie. A złączywszy się w kilku, wycieczka wypada o wiele taniej. Mam zamiar znów pojechać tam w tym roku a więc, jeżeli pan sobie życzy do nas się przyłączyć...
— Zapewne! zapewne! Pomówimy z sobą o tem... A tymczasem dziękuję, szczerze panu za jego uprzejmość dziękuję!...
Marya dawała ojcu znaki, by wracał, pożegnał więc księdza des Hermoises i pośpieszył ku córce. Piotr miał zamiar wieźć Maryę własnoręcznie, pragnąc jej oszczędzić fatygi przesiadania się do innego wózka. Omnibusy hotelowe, powozy i wszelkiego rodzaju wehikuły, wracały teraz puste z miasta na dworzec, by oczekiwać nadejść mającego wkrótce „zielonego“ pociągu. Z trudnością wydostał się Piotr na drogę a jeszcze z większą trudnością ciągnął nizki wózek Maryi, skrzynia jej bowiem osadzoną była na małych kołach, zapadających teraz w błocie aż po za szprychy.
Agenci policyjni, zniecierpliwieni uciążliwą swą służbą dzisiejszą, klęli, patrząc na zabłocone swe mundury i świeżo wyczyszczone buty. Tylko czychające na podróżnych kobiety stare i młode a zarówno chciwe zysku, upędzały się za domniemanemi klientami, niezważając na błoto i przez deszcz potworzone wśród drogi kałuże.
W chwili, gdy wózek toczyć się począł swobodniej po suchszej drodze spuszczającej się w dolinę, Marya zapytała znienacka postępującego przy niej pana de Guersaint:
— Ojcze, jaki dzień jest dzisiaj?
— Sobota, moje drogie dziecko.
— Ach prawda, sobota! Dzień Matki Boskiej... Czyż uzdrowi mnie ona dzisiaj?...
Po za wózkiem Maryi postępowali tragarze, niosący nosze o szczelnie zakrytych firankach. Za firankami spoczywał trup zmarłego w pociągu nieznajomego człowieka. Zabrano go z po za beczek z sali towarowej i niesiono w tajemnicy podług adresu udzielonego przez ojca Fourcade.




II.

Szpital Matki Boskiej Bolesnej, wzniesiony przez pobożnego kanonika, dotychczas nie został ukończonym dla braku funduszów. Jest to wielki gmach czteropiętrowy a skutkiem swej wysokości niezmiernie niewygodny dla swego przeznaczenia, trudność bowiem zachodzi wielka przy wnoszeniu chorych. Zazwyczaj jest on zajęty przez setkę starców niedołężnych i ubogich. W czasie zaś trzydniowej corocznej wielkiej pielgrzymki, starcy zostają pomieszczeni gdzieindziej a szpital wynajęty zakonnikom organizującym podróż do groty, mieści on wtedy w swych murach pięciuset lub sześciuset chorych pątników. Jakkolwiek są oni tutaj nagromadzeni w nadmiernym natłoku, sale są jeszcze zbyt szczupłe, by ich wszystkich zgromadzić mogły. Reszta znajduje chwilowy przytułek w szpitalu Zbawienia i w szpitalu miejskim.
Wschodzące słońce dzisiejszego ranka oświetlało ścisk i niesłychane zamięszanie panujące przed podwórzem szpitalnem wysypanem żółtym piaskiem i oddzielonem od drogi wielką bramą, strzeżoną przez dwóch księży. Już dnia wczorajszego na chwilową ad hoc potrzebę złożona dyrekcya szpitala, objęła w posiadanie kilka sal dolnych gmachu i roztasowała się z niepomierną ilością regestrów, kart i drukowanych formularzy. Chciano rzecz całą poprowadzić lepiej aniżeli lat poprzednich: pozostające sale dolne miały służyć dla chorób najgroźniejszych. Miano również zamiar ściślej czuwać nad porządkiem kart rozdawanych chorym, by każdy zajmował imiennie wyznaczone mu łóżko oraz salę. Teraz wszakże, gdy „biały“ pociąg nadwiózł tłumy chorobą złamanych pielgrzymów, członkowie dyrekcyi tracili głowy i obmyślane przez nich formalności okazywały się niepraktycznemi, wprost utrudniającemi tylko szybkie rozmieszczenie nieszczęsnych podróżnych. W miarę jak przybywali z dworca kolei, stawiano ich w wózkach i noszach rzędami w podwórzu i ztąd dopiero roznoszono ich w jakim takim porządku do sal szpitala. Powtórzyła się w podwórzu szpitalnem owa przykra chwila, przebyta na dworcu wyładowywania chorych hurtownie, pod gołem niebem, w bezładnem nagromadzeniu. Tragarze i rój urzędników improwizowanej dyrekcyi, młodych seminarzystów, zamianowanych sekretarzami, uwijało się i szamotało na podwórzu wśród kalek wszelkiego rodzaju, nie wiedząc co począć, jak wybrnąć z powstałego zamięszania.
— Chciano zrobić zbyt wiele i zbyt dobrze! — powtarzał krzykliwym głosem zrozpaczony baron Suire.
Tak było w rzeczy samej. Nigdy jeszcze nie zaciekano się w tak drobne szczegóły. A teraz dopiero spostrzeżono z przerażeniem, iż najtrudniejsi do przenoszenia chorzy, mieli sobie wyznaczone najwyższe piętro gmachu. Jakim sposobem? Skutkiem jakiej omyłki? — fakt pozostawał niewytłomaczony, lecz trzeba było naprędce zmienić klasyfikacyę, co wprowadziło chaotyczny nieład, psujący niepowetowanie cały plan, przygotowany przez dyrekcyę. Rozpoczęto rozdzielanie kart chorym a młody jakiś ksiądz został zawezwany do zapisywania w regestrach adresów, nazwisk i numerów. Każdy chory był obowiązany do przedstawienia swej karty podróży, danej mu przez zarząd Przytułku w Paryżu; karta taka była kolorowa, stosownie do miana pociągu; nazwisko było już na niej wypisane, jak również numer porządkowy, dodawano zatem na niej obecnie nazwę sali i numer łóżka. Drobna ta na pozór robota szła wolno, opóźniając do nieskończoności rozmieszczenie chorych pod dachem.
Zawrzało teraz w samym gmachu. Na wszystkich jego piętrach i we wszystkich jego salach, rozlegał się odgłos przyśpieszonych kroków ludzkich. Pan Sabathier, wniesiony wraz z pierwszymi chorymi, znalazł się w jednej z sal dolnych, zwanej „salą małżeństw“, albowiem dozwalano tutaj żonom pozostawać przy mężach. Po zatem, tylko kobiety przyjmowano w szpitalu Matki Boskiej Bolesnej. Zrobiono ustępstwo dla brata Izydora i umieszczono go obok pana Sabathier, chociaż siostra go tylko doglądała. Tuż przy „sali małżeństw“ była kaplica, lecz nieukończona, zawalona wapnem i z oknami ze starych desek.
Wiele sal pozostawało niewykończonych, lecz rozesłano w nich materace na ziemi dla braku łóżek. Zaludniały się one teraz ludźmi jęczącymi z bólu.
Silniejsze, mogące się utrzymać na nogach chore, zalegały obecnie długą galeryę, której szerokie okna wychodziły na niewielkie podwórko wewnętrzne. Zakonnice miejscowe urządziły tu bufet i same obsługiwały tłoczące się ku jedzeniu podróżne, rozdając im kawę lub czekoladę w filiżankach.
— Posilcie się, odpocznijcie, powtarzał baron Suire, którego wszędzie było pełno. Macie jeszcze trzy godziny czasu swobodnego. Teraz jest godzina piąta a wielebni ojcowie chcą ruszyć z wami do groty dopiero o godzinie ósmej, byście mogły wypocząć po nocnej podróży.
Na drugiem piętrze, pani de Jonquière zagospodarowała się jedna z pierwszych w sali świętej Honoraty, której była dyrektorką. Musiała ona zostawić swą córkę na dole w refektarzu, gdzie Rajmunda pomagała zakonnicom przy bufecie, albowiem niewolno było pannom znajdować się w salach szpitalnych przy doglądaniu chorych, gdzie ich wstydliwość mogła być łatwo na szwank narażoną i gdzie widziećby mogły rzeczy zbyt wstrętne i odrażające. Przy boku pani de Jonquière, krzątała się ładna pani Desagneaux, jako dama szpitalna w tejże samej sali. Szczęśliwą się czuła, mogąc wreszcie dać folgę swej potrzebie poświęcenia się dla dobra drugich i wciąż dopytywała się o nowe zlecenia.
— Jak pani myśli, czy łóżka są dobrze posłane? Może je przesłać? Poproszę siostrę Hyacyntę, aby mi pomogła?
Sala, w której rządziły te panie, była pomalowana na kolor żółty, brakowało w niej światła, okna bowiem wychodziły na niewielkie podwórze. Łóżek było piętnaście, stały rzędami oparte wezgłowiem o ściany.
— Zobaczymy, zobaczymy później — odpowiadała pani de Jonquière, pogrążona w myślach jaknajdogodniejszego rozmieszczenia swych chorych.
Liczyła łóżka, rozglądała się po długiej a wązkiej sali, którą jej oddano. Rzekła półgłosem:
— Jakże ja ich pomieszczę! Obiecano mi, że będę miała dwadzieścia trzy chore a mam tylko piętnaście łóżek. Trzeba rozłożyć materace na ziemi.
Siostra Hyacynta, zostawiwszy siostrę Franciszkę i siostrę Klarę w sali przeznaczonej na skład bielizny, nadeszła tutaj i unosząc kołdry oglądała łóżka. Po chwili uspokoiła panią Desagneaux.
— Łóżka są w dobrym stanie, bielizna świeżo w nich zmieniona. Widać, że tutejsze siostry zajęły się niemi troskliwie. Skład materacy wiem gdzie urządzono, jeżeli zatem pani sobie życzy, to pójdziemy razem i zaczniemy je znosić. Ułożemy je na ziemi, oto tutaj, pomiędzy łóżkami.
— Ależ z całą przyjemnością! — zawołała uradowana pani Desagneaux, ciesząc się jak dziecko, że będzie nosiła materace swojemi wypieszczonemi rączkami, wytwornie ładnej blondynki i nienawykłej do pracy paryżanki.
Pani de Jonquière zaczęła hamować wielki jej zapał.
— Zaczekajmy, powoli, nie ma gwałtu! Przyniesiecie materace jak łóżek nam zabraknie. Niekontenta jestem z tej sali. Biedę mieć będziemy, by tu utrzymać świeże powietrze. W przeszłym roku miałam salę świętej Rozalii, na pierwszem piętrze... No, ale cóż począć, trzeba myśleć, aby nam i tutaj źle nie było.
Zaczęły się schodzić inne damy szpitalne. Szpital się niemi roił, a każda pragnęła wykazać swe dobre chęci i żądzę stania się pożyteczną. Zbyt wielka ilość dam szpitalnych przyczyniała się niemało do zwiększenia panującego tu nieładu, były to bowiem kobiety bogate, światowe, pragnące raczej popisu w wykazywaniu swego miłosiernego poświęcenia. Było ich przeszło dwieście. Ponieważ każda z nich dla pozyskania tytułu i urzędu damy szpitalnej, składała dar w zarządzie paryzkim przytułku Matki Boskiej Zbawicielki, nieśmiano odmówić żadnej, z obawy zmniejszenia się dochodów, liczba ich więc wzrastała z rokiem każdym. Na szczęście było między niemi wiele takich, które zadawalniały się krzyżem czerwonym ostentacyjnie przypiętym do stanika, przyjechawszy zaś do Lourdes, bawiły się, organizując wycieczki w sąsiednie góry. Tem większa była zasługa pozostających w szpitalu na usługach chorych; przez pięć dni bowiem, w podróży i w Lourdes, kobiety te żyły w wyczerpującem siły umęczeniu. Spały zaledwie parę godzin na dobę i pielęgnowały najstraszniejsze i najwstrętniejsze ludzkie dolegliwości. Nie odstępowały konających, opatrywały gnijące rany, wylewały miski i nocne naczynia, zmieniały bieliznę bezwiednie brudzącym się kobietom, odwracały chorych, były posługaczkami w całem znaczeniu tego wyrazu, posługaczkami pełnemi uprzejmości i wytrwania, jakkolwiek nieprzywykłe one były do pracy a zwłaszcza takiej, w codziennych warunkach swego życia. Po pięciodniowym podobnym wysiłku, padały ze znużenia, oczy ich wszakże ożywiał jeszcze zapał, z jakim spełniały przyjęte na siebie obowiązki.
— A pani Volmar — gdzież się ona podziała? myślałam, że ją tutaj odnajdziemy — pytała pani Desagneaux.
Dopytywania jej przerwała łagodnie dobra pani de Jonquière, pragnąc, by nie mówiono o tem więcej. Miała wyraz kobiety wiedzącej wiele, a zarazem wysoce wyrozumiałej na słabości i nędze ludzkiej natury.
— Ona niezupełnie jest zdrowa. Poszła odpocząć w hotelu. Nie trzeba jej niepokoić, niech się wyśpi po zmęczeniu podróżą.
Nadeszło kilka dam szpitalnych wyznaczonych do pomocy pani de Jonquière. Zrobiła więc podział łóżek, dając każdej dwa pod wyłączną opiekę. Rozgospodarowywały się w sali, snując się po niej bezustannie, upewniały się przytem, gdzie są biura administracyi, gdzie skład bielizny, gdzie kuchnia.
— A gdzież jest apteka? — spytała znowu pani Desagneaux.
Ale apteki w tym szpitalu niebyło. Również niebyło stałej pomocy lekarskiej. Po co?... Przybyć tu mające chore, odstąpione już były i skazane przez wiedzę doktorów; zrozpaczone niedołęztwem ludzkiem, zwróciły się ku Bogu, ufność swą w Nim tylko pokładając. Logicznem więc było zaprzestać leczenia się w czasie odbywanej pielgrzymki. Gdy która z chorych konała, wzywano księdza. Jedyną pomocą lekarską była obecność doktora przybywającego pociągiem wraz z pielgrzymami, lecz rzadko go wzywano, nie miał on nawet możności ratowania chorych, nie było bowiem apteki. Miał on tylko z sobą małe podręczne pudełko, gdzie spoczywało kilka flaszeczek w razie gdyby która z chorych zawezwała jego pomocy, żądając doraźnej ulgi.
Siostra Hyacynta przywiodła teraz do sali doktora Ferrand, któremu siostra Franciszka przygotowała maleńki pokoik przy składzie bielizny. Miał on zamiar przebywać tam stale, by módz się stawić na każde żądanie.
— Przychodzę pani powiedzieć — rzekł Ferrand do pani Jonquière — że jestem gotowy na usługi. W razie potrzeby, może pani na mnie liczyć.
Nie można było wiedzieć na razie, czy słyszała jego słowa, zajętą bowiem była robieniem wymówek młodemu księdzu z administracyi, że przygotował tylko siedem naczyń nocnych w sali, gdzie znajdowało się piętnaście łóżek. Wreszcie zwróciła się ku doktorowi, by rzucić mu parę słów przez uprzejmość:
— Ależ tak, łaskawy panie. Zwrócimy się do pana po krople uspakajające... Jeżeli tylko zajdzie potrzeba, zawezwę pana...
Lecz nagle urwała, zwracając się w stronę ważniejszą, ku młodemu księdzu, z którym mówiła poprzednio:
— Proszę koniecznie, ale to koniecznie jeszcze o cztery lub pięć naczyń... Jakże chcesz, księże kochany, byśmy wystarczyć mogły z temi, które przygotowałeś... I tak jeszcze będzie niełatwo!
Ferrand słuchał, patrzył i wzruszony był zadziwiającym światem, do którego zamięszał się przypadkowo. On, niewierzący w moc uzdrowień z łaski cudu, poświęcający się, by nieść pomoc za wskazówkami wiedzy, wydziwić się nie mógł ilości ludzi szukających inną drogą swego zbawienia. Jako człowiek młody i świeżo wyszły ze Szkoły medycznej, trwożył się, widząc z jaką pogardą odrzucano tutaj najprostsze środki ostrożności, zdobycze wiedzy oparte na doświadczeniu, jak postępowano wbrew hygienicznym zasadom, pokładając ufność w wolę i łaskę nieba. Jeżeli wolą jego będzie, chorzy uzdrowionymi zostaną, cóż bowiem wobec nadprzyrodzonej potęgi znaczyć mogą prawa natury. Po cóż więc ci ludzie robią ustępstwo przyjętym obyczajom i wiozą z sobą doktora?...
Wrócił do swego pokoiku chmurny, jakby zawstydzony, że się tutaj znajduje.
— Na wszelki wypadek niechaj pan przygotuje pigułki z opium — rzekła siostra Hyacynta, odprowadzając doktora ku drzwiom jego pokoju. — Z pewnością będą potrzebne. Mam chorych, którzy zatrważają mnie swym stanem zdrowia.
Mówiąc, patrzała na niego swemi wielkiemi, łagodnemi oczami, ładnego niebieskiego koloru, a niezmąconej błogości uśmiech okrążał jej usta. Skutkiem ruchu, w jakim była bezustannie, twarz jej młodzieńcza ożywioną była rumieńcem. Chcąc po przyjacielsku dzielić się z doktorem Ferrand zajęciem, w którem serce jej brało udział, dodała:
— Jeżeli będę potrzebowała kogoś do pomocy przy moich chorych, czy mogę liczyć na pana?
Ferrand poczuł się teraz szczęśliwy ze swego przyjazdu do Lourdes. Przypomniał sobie, jak czule doglądała go ona w czasie śmiertelnej choroby, jaką przebył przed paru laty, uprzytomnił sobie jej troskliwość i wesołość ujmującą, była ona dla niego bezpłciowym aniołem, towarzyszem o wdzięku niewieścim.
— Pomagać ci będę, moja siostro, ile tylko zechcesz! Oddaję się pod twoje rozkazy i do twojego rozporządzenia, szczęśliwym będąc samą myślą, stania się użytecznym tobie. Czyż nie wiesz, siostro, jaką jestem przejęty wdzięcznością za wszystko, coś dla mnie czyniła?
Figlarnym ruchem siostra Hyacynta położyła sobie palec na usta, nakazując milczenie. Nikt za nic nie powinien jej być wdzięczny. Służebnicą bowiem była chorych i ubogich.
W tej właśnie chwili wnoszono pierwszą chorą do sali świętej Honoraty. Była nią Marya, niesiona w swej skrzyni przez Piotra i Gerarda. Ostatnia opuściła dworzec a wypadkiem, skutkiem nieporządku panującego przy zapisywaniu na dole, dostawała się pierwsza do sali w szpitalu. Pan de Guersaint pożegnał się z córką przed bramą, Marya bowiem pragnęła, by się natychmiast zajął znalezieniem pokoju dla siebie i dla Piotra. Czuła się niezmiernie zmęczoną i chociaż przed chwilą odżałować niemogła, iż chorzy nie są wprost kierowanymi ku grocie, teraz prosiła, by ją położono w łóżko.
— Tak moje dziecko — mówiła do niej pani de Jonquière, — przez trzy godziny wypoczniesz sobie nieco. Położemy cię zaraz do łóżka, będzie ci o wiele wygodniej niż w tej skrzyni.
Uniosła ją ze strony głowy a siostra Hyacynta podtrzymywała Maryę za nogi. Numer łóżka Maryi znajdował się pośrodku sali, w pobliżu okna. Przez chwilę leżała z oczami zamkniętemi, jakby wyczerpana z sił ostatnich tem przeniesieniem na łóżko. Wkrótce prosiła o powołanie Piotra, mając mu coś ważnego do polecenia.
— Drogi Piotrze, nie odchodź proszę. Bądź tu gdzie niedaleko, lecz uprzątnij zarazem tę skrzynię. Proszę, nieodchodź... Ja tak pragnę być natychmiast zniesiona na dół, gdy tylko pozwolą nam ruszyć ku grocie!
— Czy lepiej ci teraz? — zapytał Piotr.
— Tak, tak... Wreszcie sama niewiem. Pilno mi, niesłychanie pilno być już tam i modlić się u stóp Panny Przenajświętszej.
Gdy Piotr wyszedł z sali, zabierając z sobą skrzynię, Marya rozerwała się patrzeniem na przybywające tu chore. Pani Vêtu wniesiona przez dwóch tragarzy, złożoną została w ubraniu na łóżku obok Maryi. Leżała bez ruchu i bez tchu a twarz jej robiła wrażenie ciężkiej maski z ciemno-żółtego wosku.
Nierozbierano żadnej z chorych. Składano je tylko na łóżkach, zalecając, by się zdrzemnęły, by się o to starały. Te z chorych, które były nieco silniejsze, nie kładły się, lecz siedziały na materacach i porządkowały w swoich manatkach. Eliza Rouquet też w pobliżu Maryi będąca, roztworzyła swój koszyk i szukała w nim czystej chustki dla przysłonięcia sobie twarzy, kłopotała się i narzekała, że niema lusterka. Nie upłynęło dziesięciu minut a wszystkie łóżka zostały zajęte. Gdy siostra Hyacynta wraz z siostrą Klarą wniosły do sali la Grivotte, trzeba już było kłaść materace na ziemi.
— Otóż jest materac! — wołała pani Desagneaux. — Ot tutaj, będzie jej wygodnie. W tym kąciku jest spokojnie, zdala od drzwi, więc przeciąg tu niedochodzi.
Wkrótce siedem materaców zostało rozesłanych i zajętych. Z trudnością trzeba było się przesuwać pomiędzy wąziutkiemi ścieżkami, oddzielającemi jeden od drugiego. Cały środek sali był teraz zajęty. Każda chora miała przy sobie swój tłomoczek, koszyk lub pudełko, prócz drobniejszych zawiniątek. W nogach przed każdą chorą, potworzyły się stosy z rupieci, łącząc wysuwające się z pakunków ubogie szmaty, z prześcieradłami i kołdrami szpitalnej pościeli. Widok sali przedstawiał podobieństwo do skleconego na prędce ambulansu, wzniesionego skutkiem zaszłej niespodziewanej katastrofy, trzęsienia ziemi lub pożaru, którego ranne ofiary złożono tutaj tymczasowo, wraz z marnym uratowanym ich dobytkiem.
Pani de Jonquière chodziła od jednej chorej do drugiej, powtarzając łagodnie w formie prośby:
— Uspokój się i wypocznij. Staraj się zasnąć chociażby na chwilę.
Lecz usiłowania pani de Jonquière nie odnosiły pożądanego skutku. Zbyteczna jej gorliwość, a zwłaszcza gorliwość będących pod jej rozkazami dam szpitalnych wzmagała niepokój i gorączkowe usposobienie ogólne. Trzeba było zająć się przebraniem kilku chorych, zmienieniem im bielizny, inne zaś schorzałe kobiety, niemogące się poruszyć, chciały zaspokoić naturalne potrzeby. Jedna z nich, cierpiąca na wrzody w nodze, jęczała tak przeraźliwie, że pani Desagneaux postanowiła zmienić jej bandaże, lecz zajęcie to szło jej niezręcznie, niewprawnie, a przytem o mało sama nie zemdlała z powodu odrażającego odoru, jaki wydzielały odsłonięte przez nią rany. Mniej chore kobiety narzekały, że są głodne, przyniesiono więc bulionu i miseczki nim napełnione zaczęły krążyć wśród bezustannych zapytań, odpowiedzi, słów urywanych, oraz jęków.
Zosia Couteau znajdowała się też w tej sali pod opieką zakonnic. Śmiała się i mówiła coś ciągle, skacząc, biegając, rada z wydarzonych wakacyj. Wołano ją ze stron wszystkich, każda z kobiet pragnęła ją popieścić, z nią pomówić, a chociażby tylko popatrzyć na różową jej buzię, by zaczerpnąć otuchy w własne uzdrowienie. Zosia była dla nich dowodem rzeczywistości i możebności cudu.
W odmęcie tym godziny spływały jedna za drugą. Biła właśnie godzina siódma, gdy do sali wszedł stary ksiądz Judaine. Był on kapelanem sali św. Honoraty, lecz nie mając ołtarza dla odprawienia mszy, przybywał tylko dla pokrzepienia chorych słowem. Gdy się ukazał, powitały go okrzyki uradowania i pytano go z gorączkową niecierpliwością:
— Księże dobrodzieju, prowadź nas do groty! Prowadź jaknajprędzej!
Zapał i żądza wrzały w tem wołaniu. Pragnienie spiesznego dostania się do groty unosiło chorych z posłania, pragnienie to wzrastało z każdą chwilą, a ugasić je mogło tylko źródło cudowną wodą płynące... La Grivotte siadła na swoim materacu, złożyła ręce i modliła się, by ją prowadzono do groty. Nie byłże to początek spełnić się mającego cudu — ten napływ woli i sił w wycieńczonej suchotnicy? Przybyła martwa, bez tchu, zemdlona zdawać się mogło na zawsze, a oto teraz siedzi na swojem posłaniu i woła namiętnie, wodząc do koła jarzącemi się oczyma, pragnąc i oczekując godziny swego zbawienia; trupio blada jej twarz pokryła się rumieńcem, już zmartwychpowstawała!
— Zlituj się, zlituj księże i dobrodzieju nasz! Każ mnie ztąd zabierać! Czuję, że zostanę uleczoną, czuję, że dostąpię łaski Przenajświętszej Panny!
Ksiądz Judaine uśmiechał się do chorych, jak dobrotliwy ich ojciec. Słuchał co do niego mówiły i koił ich niecierpliwość uprzejmemi słowy. Wyruszą ztąd zaraz, niedługo. Lecz trzeba czekać spokojnie, rozsądnie, wszak powinny rozumieć, że trzeba wszystko przygotować. Matka Boska nie lubi, by jej gwałt zadawano, jest oznaczona godzina na wyruszenie ze szpitala, trzeba się stosować do przepisów i poddać się w pokorze woli przewodniczących, a posłuszni nagrodzonymi zostaną łaską Przenajświętszej Panny.
Przechodząc koło Maryi, zobaczył, że ma ręce złożone jakby do modlitwy, a usta jej szepczą błagania, by prędzej prowadzono ją ku grocie. Zatrzymał się przy jej łóżku.
— Tobie także pilno, moja córko! Uspokój się! łaska nieba jest niewyczerpana...
— Ojcze mój, ja konam z utęsknienia! Serce rozsadza mi piersi! Modlitwy przepełniają mię i dech mi tamują!...
Pobożne uniesienie Maryi wzruszyło duszę księdza. Patrzał ze współczuciem na nieszczęsną dziewczynę, wychudzoną i znękaną bólami, dotkniętą tak srodze w zaraniu lat swych młodocianych, zatrzymaną w rozwoju swej piękności. Chciał ją pokrzepić, uspokoić. Ukazał jej leżącą tuż obok panią Vêtu, która była nieruchoma, z oczami utkwionemi w zatrzymujące się w pobliżu osoby.
— Patrz, moje dziecko — rzekł do Maryi — jak ona czeka spokojnie! Wnika ona w siebie i oddaje się łasce Boga z ufnością dziecka. I ma racyę tak ufać...
Lecz głosem zniżonym, słabym jak tchnienie, pani Vêtu zanosiła skargę:
— Ach jakże ja cierpię! jak bardzo cierpię!...
Na kwadrans przed ósmą, pani de Jonquière zapowiedziała chorym, że mogą się już zacząć przygotowywać do pójścia do groty. Z pomocą siostry Hyacynty i pani Desagneaux, zapinała im suknie i obówała zniedołężniałe ich nogi. Niemało miały te panie do roboty; albowiem chore pragnęły przypodobać się Przenajświętszej Pannie starannym ubiorem. Wiele z nich umyło sobie nawet ręce. Inne wydostawały z zawiniątek bieliznę i przebierały się zupełnie. Eliza Rouquet uprosiła swej sąsiadki, olbrzymiej i wzdętej wodną puchliną, a jednak dbałej o swą powierzchowność kobiety, by pożyczyła jej lusterka, które tamta woziła z sobą w kieszeni. Eliza, oparłszy lusterko o poduszkę swego łóżka, obwiązywała głowę świeżą chustką, naciągając ją naprzód i chcąc jak można było najmniej pokazywać swą twarz, o ranach cieknących, potwornych. Zosia stała przed nią wyprostowana i zapatrzona w usiłowania nieszczęsnej Elizy.
Ksiądz Judaine dał sygnał do wyruszenia ku grocie. Chciał on osobiście towarzyszyć tam drogim swym córkom, jak nazywał chore z ojcowską czułością; damy szpitalne i zakonnice miały pozostać na miejscu, by uporządkować i zagospodarować się w szpitalu.
Chore opuściły salę z pośpiechem; tragarze i pomocnicy szpitalni znieśli lub podtrzymywali słabsze. Na dole znów powstał ścisk i zamęt nadzwyczajny. Podwórze przepełnione było ludźmi, wózkami i noszami, ustawiano teraz orszak pochodu ku miejscu zbawienia.
Piotr przymocował koła do skrzyni, w której znajdowała się Marya i stanął z nią na samym przodzie; wkrótce utworzył się za nimi zbity szereg chorych, rosnący, przedłużający się z każdą chwilą. Spuszczać się zaczęto po spadzistej Avenue de la Grotte. Piotr ciągnął już wózek wzdłuż placu de la Merlasse, podczas gdy ze szpitalnego podwórza wyprawiano jeszcze ostatnich chorych.
Była godzina ósma. Sierpniowe słońce jaśniało już wysoko na przestronem niebie niezmąconej czystości. Powietrze, oczyszczone spadłą w nocy burzą, było przejrzyste, świeże, dziewiczej niewinności. W tej światłości i pięknie letniego poranka, sunęła defilada cierpień i nędz ludzkich, spuszczając się po wilgotnym bruku ulicy. Sunęła defilada i sunęła bez końca, jak niewyczerpana dola nieszczęścia. W nieładzie, w zamięszaniu, wzmagał się wciąż wylew piekielny chorób najpotworniejszych, rzadkich w swej jakości, olbrzymi ilością, wstrząsający odrazą i politowaniem najgłębszem. Wyłaniały się głowy pożerane krostami, czoła z ohydną koroną złośliwej wysypki, nosy i usta, które cierpienie zamieniło w ryje bezkształtne. Choroby dawno przepadłe, uwidoczniały się ku postrachowi ludzkiemu, stara jakaś kobieta pokryta była trądem, inna porosła mchem jak drzewo spróchniałe i w cieniu innych opuszczone na pastwę pasorzytów. Cierpiący na wodną puchlinę, wezbrani jak kadzie pełne wody, chlupotać się zdawali pod narzuconemi na nich kołdrami, opinającemi się na ich brzuchach olbrzymich, podczas gdy z innych wózków i noszy, wysuwały się ręce lub nogi wykrzywione, skręcone długoletnim reumatyzmem. Ciała obrzękłe, okryte pęcherzami, nabierały podobieństwa do worków poszarpanych i napchanych brudnemi, wzdymającemu się szmatami. Jakiś człowiek mający puchlinę wodną w głowie, siedział na wózku, kołysząc wciąż olbrzymią swą czaszką, tak ciężką, że przeważywszy się w tył, jego samego ciągnąć się zdawała. Tam znów młoda dziewczyna, dotknięta chorobą nerwową, drgała przeraźliwie członkami, podrzucanemu niespodzianie, a twarz jej wykrzywiał grymas ruchomy, zwłaszcza z lewej strony. Z tyłu za nią wieziono inną dziewczynę, młodszą jeszcze od tamtej, szczekała ona głosem przeciągłym, wyjącym; był to jęk, jaki wydawała z bólu skutkiem konwulsyjnego drgania twarzy; męczarnia przez nią znoszona wysuwała jej wargi skaczące każda w innym kierunku, za każdem targnięciem dokuczliwszem. Suchotnicy szli i jechali gromadą. Wyniszczeni i wyzuci z sił dysenteryą, trzęśli się jak w febrze, chudością swą podobni do szkieletów. Skóra ich twarzy była trupio blada, sina, lub koloru ziemi, w której niezadługo przyjdzie im spoczywać... Pomiędzy nimi była kobieta o niezwykłej bladości, biała jak płótno, oczy zaś miała płomienne, rozżarzone, jakby w trupiej głowie pozapalane pochodnie. Wszystkie ułomności, zboczenia i nieprawidłowy rozrost członków kosztem innych pozostających w zaniku, można było ujrzeć tutaj w rozlicznych okazach. Kadłuby przegięte, ręce wywrócone, szyje osadzone krzywo — nadawały potwornym tym istotom postacie pajaców o ruchach tragicznych. Jedna z kobiet miała ręce rzucone w tył aż na plecy i zwarte w zupełnej nieruchomości, podczas gdy twarz jej przylgnęła policzkiem do lewego ramienia. Cała gromada młodych dziewczyn, prawie że dzieci, przerażała woskową cerą twarzy; cierpiały one na osłabienie lub próchnięcie kości pacierzowej, a nikłe ich karki toczyły ukryte w nich podskórne wrzody. Wiele kobiet, przeważnie młodych, odrętwiałe i nieprzytomne miało twarze, cierpiały one na raka w piersiach; inne leżały jak martwe na noszach z oczami smutnie utkwionemi w niebo; przysłuchiwać się one zdawały rytmicznemu pukaniu wrzodów, tworzących się w ich organach.
I tak ciągle i ciągle, nieustającym pochodem snuły się okropności nieuleczalnych chorób i męczarni; nieszczęsne ich ofiary siały przerażenie, wzmagające się groźną liczbą coraz to nowych skazańców. Ten jeden przerażał, a tuż drugi za nim zdwajał przerażenie! Dwudziestoletnia dziewczyna miała twarz ropuchy, a olbrzymie wole staczało się z jej szyi aż do pasa, tworząc jakby śliniak potworny. Przy niej szła niewiasta ślepa, wysoka i sztywno trzymająca głowę o twarzy marmurowo bladej, w której, zamiast oczu, czerwieniły się dwie ogromne rany, sączące krew z zielonawą ropą. Stara jakaś kobieta w stanie zupełnego idyotyzmu, bez nosa, wyżartego głęboko, z bezzębnemi czarnemi ustami, szła, śmiejąc się śmiechem okrutnym, rozlegającym się złowrogo. Wtem, jeden z epileptyków skręcił się konwulsyjnie na swej pościeli, pianą z ust bryzgając i w potworności swej rzucając się na noszach, lecz niezważano na to, nie zwolniono nawet kroku, śpieszono do celu, jakby wicher pędził tę chmarę; poczwary gnały roznamiętnione gorączkową żądzą, unoszącą je ku grocie, w której znaleźć pragnęły odrodzenie swoje.
Tragarze, księża, nawet chorzy — śpiewali teraz chórem żałośną koronkę Bernadetty. Wszyscy i wszystko toczyło się przyśpieszonym pochodem, wśród powtarzających się do obłędu zdrowasiek, rwąc wciąż naprzód, jak wezbrany i zalewający potok olbrzymi, unoszący swe fale z grzmiącym łoskotem.
Przy rogu ulicy świętego Józefa i placu de la Merlasse, stała na chodniku rodzina podróżująca w górach dla przyjemności; przybyć tu oni musieli z poblizkiego Cauterets lub Bagnerès. Stali teraz jak wryci, osłupieni z przerażenia. Musiała to być rodzina bogatych mieszczan; świadczyły o tem strojne ich postacie; ojciec i matka ubrani byli poważniej, lecz dwie dorosłe ich córki pociągały oko wykwintną zalotnością jasnych swych sukienek, twarze miały uśmiechnięte, szczęśliwe i wesołe, jak przystało osobom lubiącym się bawić i szukać rozrywki. W pierwszej chwili, napotkany przez nich pochód zadziwił ich tylko, lecz podziw ustępował teraz trwodze, coraz to silniejszej. Patrzeli i jakby oczom swoim niedowierzali; widok straszliwej defilady sprawiał na nich wrażenie potwornego widziadła, napastującego sny ludzi gorączką trawionych, lub średniowiecznego szpitalnego steku schorzałych w czasie jakiejś zarazy spadłej na miasto. Panny pobladły, rodzice tchnąć nawet nie śmieli, sił pozbawieni, by odejść, by nie widzieć okropności chorób wionących przed siebie powietrzem zatrutem ohydą wyziewów. Boże mój, po cóż tyle szpetoty, brudu, cierpienia! Czyż podobna, by to istnieć mogło pod słońcem promieniejącem radośnie, pod niebem pogodnem i jasnem, nad brzegami malowniczych górskich strumieni, wśród czystego, aromatycznego powietrza!
Piotr ciągnął wózek z Maryą i postępował na czele orszaku. Wydostawszy się z Alei na plac de la Merlasse, wstąpił jakby w kąpiel słoneczną i promiennie jarzącą wśród świeżego, wonnego powietrza. Odwrócił twarz i uśmiechnął się ku Maryi. Wkrótce dotarli do placu Różańca i zachwyconymi byli oboje czarująco pięknym widokiem, jaki roztoczył się przed nimi, wśród uroczo pięknego poranka.
Na wschód przed nimi spoczywała stara część miasteczka Lourdes, zagłębiająca się w nierówności gruntu, po za wielką skałą z ruiną starego zamku na swym szczycie. Zdala, po za odległemi górami, wschodziło słońce, śląc skośne promienie, w których świetle zarysowywała się owa samotna skała w lila konturach, ukoronowana walącemi się murami i wieżycą średniowiecznego obronnego zamku, strzegącego niegdyś przesmyku siedmiu dolin. Wśród złotych promiennych pyłów wibrujących w powietrzu, piętrzyły się i jeżyły śmiałe i dumne szczyty gór wyniosłych, podobne zaczarowanym grodom olbrzymów nieznanych, niżej zaś tonęły w półcieniach ludzkie siedziby o dachach i formach niewyraźnych, gubiąc się wreszcie w gromadnie zbitych domostw starej mieściny. Z po za boków samotnej skały zamkowej wysuwało się na lewo i prawo nowe Lourdes, z uśmiechającemi się wśród zieleni wesołemi domkami, lub połyskujące białością wyniosłych hoteli, okazałych domów, tworzących ulice ludne, ożywione, pełne magazynów i sklepów bogatych, powstałych tu w lat kilka, cudem prawdziwym. Strumień Gavy przepływał u stóp skały, tocząc spienione, kryształowe swe wody, zabarwione gdzieniegdzie na zielono lub błękitno. Głęboki on był i cichy pod starym mostem miasteczka, rwał się i huczał po zawałach pod nowym mostem, zbudowanym przez ojców zakonnych dla połączenia groty z dworcem kolei i świeżo ukończonym bulwarem. Obraz ten cały spoczywał na tle dwóch skał olbrzymich, małego Gersu i wielkiego Gersu; potężne ich grzbiety porosłe gdzieniegdzie nizką trawą, przybierały teraz skutkiem oświetlenia, niezwykłą delikatność odcieni liliowych, blado zielonych, zamierających w różowawych blaskach poranku.
Na północ, na prawym brzegu Gavy, po za pagórkami, wzdłuż których biegła linia kolei żelaznej, piętrzyły się szczyty zwane Busla; stoki ich lesiste rozpływały się w porannej światłości. W tej właśnie stronie leżała wioska Bartrès. Trochę na lewo, groziły niebu szponami, rysujące się szczyty góry Julos, z po za której wychylał się grzbiet Miramont. Jeszcze inne szczyty zanikały w oddali, rozpraszając się eterycznie w przezroczach atmosfery. Na pierwszym planie po za Gavą, wśród falujących zielonych pagórków, widniały liczne klasztory, które tu niedawno zbudowano. Wyrosły one i zakwitły jak naturalne płody, cudami słynącej okolicy. A więc najpierw dom przytułku dla sierot pod opieką zakonnic przybyłych tutaj z Nevers. Obszerny ten gmach promieniał teraz w słonecznej kąpieli. Dalej, przy drodze wiodącej do Pau, naprzeciwko groty, stał klasztor karmelitek. Wyżej po nad nim, wznosiły się budynki sióstr pod wezwaniem Wniebowzięcia, podczas gdy dominikanki osiadły dalej jeszcze, wśród puszczy i ledwie że bok jeden ich klasztoru był ztąd widzialny; na samych krańcach, w głębi doliny, dostrzedz można było gmachy należące do zakonu Niepokalanego Poczęcia, siostry tego zakonu nazywane są powszechnie siostrami niebieskiemi, od barwy habitu, jaki noszą; przyjmują one do siebie na tymczasowe mieszkanie, samotnie pielgrzymujące niewiasty, pragnące ciszy i mogące ją sowicie opłacić.
W chwili obecnej, wśród pogody letniego poranka, odzywały się dzwony i dzwonki wszystkich tych klasztorów, dźwięcznie i wesoło rozbrzmiewając w kryształowem powietrzu, podczas gdy z przeciwległych krańców horyzontu, z południowej strony, odpowiadały im inne dzwony innych klasztorów, łącząc z niemi swe rozgłośne, srebrzyste nuty radosnych powitań. Ze strony starego mostu, z klasztoru klarysek, dzwony roniły nuty gamy tak czystej i wesołej, jakby szczebiot ptasząt za wzór sobie obrały. Z tej strony miasta zataczały się doliny strzeżone łysemi, wyniosłemi górami, co stanowiło urocze przeciwieństwo z bujną roślinnością parowów. Góry mnożyły się jak fale rozhukanego oceanu, rozlewając się szeroko poniżej, łagodnemi wzdęciami gruntu. Pagórki zwane Visens mieniły się jak jedwabista mora drogocennym karminem i bladym błękitem.
Gdy Marya i Piotr spojrzeli w stronę zachodnią, olśnił ich nowy widok niespodziewaną swą pięknością. Słońce, pełnią swych promieni oświecało dwie nierównie wznoszące się kopuły gór Wielkiej Bêout i Małej Bêout. Były one jaskrawem tłem z purpury i złota, po którem wiła się wężykowato szeroka droga wiodąca do Kalwaryi okolonej drzewami. W chwale promiennego słońca stały trzy wspaniałe kościoły, wytrysłe ze skały na głos Bernadetty, nawołującej ludzi, by czcili świątyniami zsyłającą im cuda swej łaski Przenajświętszą Dziewicę.
Zaraz u stóp pagórka stał kościół św. Różańca, okrągły, nizki, jakby przygnieciony, wrzynał się w skałę w głębi olbrzymiego placu ujętego w dwa potężne ramiona kolumnady, wiodącej do krypty. Plac, kolumnada i kościół zdawały się być wykute z kolosalnej, jednolitej masy kamiennej; sklepienie kolumnady, wysokie jak w kościelnej nawie, zadziwiało ogromem pracy, jaką zużyć nad nim musiano; dwa potężne te ramiona, zatoczone w półkole areny, nadawały się ku uroczystym procesyom i pompatycznym występom kościelnym. Niemi również dążyły ku świątyni wózki z chorymi, by niedołężnym ułatwić zbliżenie się ich ku Bogu. Po nad kościołem św. Różańca, widniały potężne bramy krypty. Podziemny ten kościół wychodzić się zdawał na płaski dach niżej stojącej świątyni. Dach ten, wyłożony kamiennemi płytami, łączył się z kolumnadą pnącą się ku górze w łagodnym zakręcie. Wreszcie, ze szczytu tak teraz misternie rzeźbionej skały Massabielle, tryskał ku niebu gmach bazyliki. W porównaniu z kolosalnością architektury dwóch dolnych kościołów, oraz kolumnady, bazylika delikatną była i zadziwiała swą smukłością; biała w swej nowości, strzelista swą wysokością, podobną była nieskazitelnie czystej gołąbce, wzbijającej się lotem swym ku niebu, lub tchnieniu modłów gorących. Cienka strzała jej wieży pałała w słonecznej powodzi, rwąc się ku niebu; gorzała jak gromnica, widniejąca śmiało po nad horyzontem zastygłych fal gór niezliczonych, o dolinach rozesłanych pobliżej. Skała Massabielle cała sztuką ludzką w rzeźbione świątynie zamieniona, wątło i misternie odbijała przy potężnem, rozłożystem wzgórzu Kalwaryi, którego stoki pokryte były lasem. Przez rodzące się porównanie, wykute w skale Massabielle kościoły miały w sobie coś kruchego, przemijającego, jak wiara lub zabawka dziecinna, a unosząca się po nad niemi biała i smukła wieżyczka przywodziła pamięci myśl o wątłem i nikłem ramieniu modlącej się Bernadetty, która dłonie ku niebu wyciągając, korzyła się przed niem w napadach nieprzytomności przygnieciona nędzą swą ludzką.
Wejścia do groty nie można było ztąd widzieć. Znajdowało się ono na lewo, u stóp skały. Po za bazyliką widniał wielki gmach kwadratowy, siedlisko ojców, a znacznie jeszcze dalej, wśród rozłożystej i pełnej cienia doliny, wznosił się pałac biskupi. Szczegóły te tonęły wobec światłości, jaką płonęły trzy po nad sobą połyskujące kościoły. Poranne słońce, tumany złotych pyłów wzbijając wciąż ku górze, napełniało niemi powietrze, wśród którego dźwięczały i rozbijały się echa rozkołysanych dzwonów kościelnych, śpiewając pieśń radosną na powitanie rozpoczynającego się dnia dzisiejszego.
Gdy Piotr i Marya przedostali się na plac św. Różańca, rzucili spojrzenia swe na esplanadę tworzącą ogród o podłużnym środkowym trawniku, po bokach którego rosły wspaniałe drzewa dwóch alei dochodzących do nowego mostu. Tu wznosiła się kolosalna statua Matki Boskiej w koronie, zwrócona obliczem ku bazylice. Chorzy i pątnicy, przechodząc tedy, żegnali się pobożnie.
Przerażający swym składem orszak z chorych złożony postępował wciąż naprzód, podżegany swym rykiem monotonnego hymnu. Szkarada tego tłumu toczyła się wśród piękna letniego poranka, pod niebem promiennem, pomiędzy górami przybranemi w złoto i purpurę, pod cienistemi, zdrowo rosnącemi drzewami, po nad wód górskich kryształem i życiem... Piękno z otaczającej natury płynące uwydatniało jeszcze ohydę ludzkich skazańców, toczonych nieuleczalnemi chorobami skóry, z ciałem często gnijącem, wzdętem bezmiernie wodną puchliną, lub skręconem i wyłamanem reumatyzmem, odrętwiałem paraliżem; szły potworne istoty o głowach opuchłych, podrygiwali dotknięci tańcem św. Wita, świecili trupiemi głowami suchotnicy, wlekli się epileptycy, schorzali na raka, na rozmiękczenie kości; wyli szaleńcy, bełkotali idyoci, gnomy pokraczne wyłaniały swe wole zamiast ludzkich gardzieli... „Zdrowaś, zdrowaś Maryo!“ — powtarzało się bez przerwy, wzmagając się w swym okrzyku, unosząc na rozszalałych falach całą tę nędzę i ból ludzki ku grocie. Ludzie stawali jak wryci z osłupienia przy zetknięciu się z tym orszakiem, stali tak jeszcze, chociaż orszak ich mijał, bezprzytomni z przerażenia, otrząsnąć się nie mogąc ze zmory duszącej ich jakby w sennem widzeniu, a korowód ludzkich potworów pędził wciąż naprzód!...
Piotr i Marya pierwsi przeszli pod wysoką arkadą kolumnady. Przebywszy ją, skierowali się po nad brzeg Gavy i niespodziewanie, raptownie, stanęli przed grotą.
Piotr podwiózł wózek z Maryą jak można było najbliżej kraty. Ona uniosła się nieco, szepcząc z uniesieniem:
— O święta Dziewico, o Panno ukochana!...
Marya nie widziała teraz nic po nad grotę. Nie widziała łazienek ani dwunastu kranów, koło których dopiero co wózek jej przejechał. Nie istniały dla niej kramy, gdzie sprzedawano święcone pamiątki; nawet kazalnica była dla niej dostrzedz się niedającym szczegółem. Kazalnicę zajmował przybyły tu wczesnym rankiem ojciec Massias. Marya olśniona była grotą. Wydawało się jej, iż setki tysięcy świateł goreją po za kratą, napełniając nizką grotę płomieniem iskrzącego ogniska, po nad którem promieniała jak gwiazda przeczysta statua Przenajświętszej Panny. Statua umieszczona była w ostrołukowem, wązkiem wgłębieniu, wysoko i na samym jego przodzie. Po za tem chwały pełnem zjawiskiem nic już nie istniało dla Maryi.
— O Panno najpotężniejsza!... Królowo dziewic!... Święta Dziewico pomiędzy dziewicami!... — szeptała wciąż Marya.
Szczudła uleczonych kalek wyściełały ściany groty a stosy bukietów więdły pomiędzy bluszczami i głogiem. Pośrodku ustawiony był ołtarz a z boku stały organy niewielkie i przenośne, przysłonięte opończą. Za wzniesieniem oczów ku niebu, dostrzedz można było szczyt skały i białą na nim bazylikę. Delikatna jej architektura zarysowywała się ztąd w profilu a cienka iglica jej strzały tonęła w lazurze nieskończoności nieba, wnikając w nie jak modlitwa.
Piotr ustawił wózek z Maryą w pierwszym zaraz rzędzie, przed ciężkiemi dębowemi ławami, które w licznych szeregach na wzór kościelny, słały tutaj lecz pod gołem niebem. Ławy te już były zapełnione chorymi, mogącymi się poruszać. Przejścia pomiędzy niemi zajęły nosze i wózki, których koła stykały się z sobą, plącząc się wśród materaców i poduszek. Wszystkie choroby zmięszane tu były pospołu.
Rozejrzawszy się trochę, Piotr poznał twarze znajome. Państwo Vigneron siedzieli na ławie wraz z mizernym swym synem, Gustawem. Bogata skrzynia z niebieskiego atłasu, pokryta koronkami i mieszcząca w sobie panią Dieulafay, stała wprost na ziemi wyłożonej kamiennemi płytami. Mąż chorej, oraz jej siostra klęczeli u wezgłowia i modlili się gorąco. Zwolna, Piotr rozeznawał innych chorych, przybyłych tutaj „białym“ pociągiem. Pan Sabathier był tuż w blizkości brata Izydora, pani Vêtu spoczywała w głębi wózka, Eliza Rouquet siedziała, la Grivotte trawiona gorączką, unosiła się na obu swych rękach. Pani Maze klęczała na boku, pogrążona w modłach a pani Vincent z małą swą Różą w objęciach padła na kolana, unosząc chwilami wątłą swą dziecinę w górę, giestem zrozpaczonej matki, błagającej miłosierdzia, ratunku Bożej Rodzicielki.
Tłum cisnących się tutaj pielgrzymów wzrastał z każdą chwilą, wylewając się daleko, aż do nizkiego murku, opasującego bystry strumień Gavy.
— O Panno łaskawa — szeptała w dalszym ciągu Marya. — O Panno wierna!... O Panno, któraś poczęła bez grzechu!...
Omdlewała od modlitwy i na chwilę zamilkła, chociaż jej usta poruszały się od wewnętrznych błagań i zaklęć. Oczy jej równocześnie utkwione były w Piotra. Pomyślał on, że pragnie mu ona coś powiedzieć. Pochylił się ku niej.
— Czy chcesz, Maryo, żebym tutaj pozostał, aby módz cię zawieźć ku łazience, gdy tego zapragniesz?
Nie odrazu zrozumiała znaczenie słów Piotra, a zrozumiawszy, potrząsnęła głową przecząco. Potem zaś dodała gorączkowo:
— Nie, nie chcę, aby mnie teraz kąpano. Nie jestem jeszcze dość godną i czystą, by cudu dostąpić! Ranek cały modlić się będę ze złożonemi rękoma, modlić się będę, ile mi sił tylko starczy, z całej swej duszy... z całego serca.
Tchu złapać nie mogła ze zbytecznego wzruszenia, po chwili rzekła jeszcze:
— Przyjdź po mnie o godzinie jedenastej, by mnie odwieźć do szpitala. Nie ruszę się ztąd, czekając na ciebie...
Pomimo jej życzenia, Piotr wszakże nie odszedł. Klęknął na chwilę, pragnąc módz się pomodlić gorąco o uzdrowienie Maryi, którą kochał braterską miłością. Od chwili stanięcia przed grotą, czuł on wszakże, iż ogarniał go bunt głuchy, bunt tamujący nastrój ku modlitwie. Chciał, pragnął odzyskać wiarę, całą noc żywił się nadzieją, iż dawne wierzenia zakwitną w nim wraz z przybyciem na miejsce cudami słynące. Lecz wstyd tylko i niepokój wzmagały się w nim, zamiast upragnionego kwiatu wierzeń naiwnych z nieświadomości płynących. Raziła go dekoracya miejscowa, raziły kramy ożywiony wiodąc handel, raziła statua Matki Boskiej, sztywna i zaćmiona, pomimo sztucznego oświetlenia; równeż w nim uczucie wywoływała olbrzymia kamienna ambona, z której wciąż spływały „zdrowaśki“ wykrzykiwane przez zmieniających się zakonników. A więc dusza jego zamarła i stała się nieczułą na religijne uniesienia? I żadna błogosławiona rosa jej nie wskrzesi, by odżyć mogła z wiarą dziecka, lgnącego w zupełności do każdego wątku legendy?
Niemogąc się modlić, Piotr znów patrzał wokoło. W zakonniku zajmującym ambonę poznał ojca Masiass. Spotykał się z nim niegdyś i odczuwał niepokój w sobie wielki na widok jego bladej, wychudłej twarzy z oczami połyskującemi tłumioną żądzą namiętności; ojciec Massias miał usta kaznodziei a gdy przemawiał, zdawało się, że pragnie gwałt zadać niebu, by je zmusić do sprzyjania ziemi. Patrzał teraz Piotr na niego i w myślach swych rozważał o różnicach, jakie między nimi istniały; wtem, u stóp ambony dostrzegł ojca Fourcade, wiodącego ożywioną rozmowę z baronem Suire. Ten ostatni był jakby zaniepokojony, wreszcie na coś się zgodził, zrobił ustępstwo, kiwnąwszy głową. Był tam przy nich i stary ksiądz Judaine, przybliżył się jeszcze do zakonnika, szepcząc coś tajemniczo a na poczciwej jego twarzy malowało się silne zaniepokojenie; lecz skłonił się i on przed powziętem postanowieniem.
Wtem nagle, ojciec Fourcade ukazał się na ambonie, prostując swą wyniosłą postać nieco pochyloną w zwykłych okolicznościach z powodu podagry; nie chciał, by umiłowany przed innymi w jego sercu brat Massias opuszczać miał ambonę z jego powodu, zatrzymał go ruchem przyjaznym na pierwszym zaraz stopniu schodów i wsparł się na jego ramieniu.
Pewien swej nieograniczonej sławy, jaką tu posiadał, przemówił głosem jasnym i poważnym, nakazującym milczenie i ciszę niezmąconą:
— Drodzy bracia, drogie siostry! Przebaczcie mi, że przerywam modlitwy wasze; lecz chcę wam coś oznajmić, coś wymagającego współudziału i pomocy waszej w formie modłów waszych... Dzisiejszego ranka opłakiwać wam przyszło zgon jednego z braci naszych, zmarł on w „białym“ pociągu wpierw, nim zdołał wstąpić do ziemi Obiecanej...
Kaznodzieja się zatrzymał kilka sekund. Postać jego rość się zdawała a piękność jego twarzy była promienna. Mówił znów dalej:
— Drodzy bracia, drogie siostry! Przyszło mi na myśl, że nie powinniśmy tracić jeszcze nadziei... Któż wiedzieć może o niezbadanych wyrokach Boga? a może tą śmiercią chciał on uprzytomnić nam tylko wszechmoc swoją nieograniczoną?... Słyszę, jakby głos nakazujący mi, bym z tej oto kazalnicy zażądał od was modłów dla brata naszego, dla brata zmarłego lecz odżyć mogącego z łaski Matki Najświętszej, jeżeli prosić ona o to będzie Boskiego Syna swojego. Tak!... ciało zmarłego naszego brata jest tutaj! Przynieść je kazałem i od was zależy, by cud olśnił ziemię całą, by gorąco waszej modlitwy wzruszyło niebo i wyjednało tę łaskę najwyższą!... Zanurzymy martwe, skostniałe zwłoki w wodzie cudem płynącej i modlić się będziemy do Pana nad Pany, by wskrzesić je raczył!... by dotknął nas swą łaską, by ukazał nam dobroć niewyczerpaną...
Niewiadomo zkąd i dlaczego, lecz powiało nad zebranemi tchnienie wróżące. Wszyscy pobledli; i chociaż nikt nie rzekł ani słowa, dreszcz szmeru przebiegał wokoło. Ojciec Fourcade, uniesiony zapałem swej wiary, mówił coraz namiętniej:
— Drodzy bracia, drogie siostry! Duszy waszej żądam dziś w całości! Módlcie się zapalczywie, płomiennie! Niechaj modlitwą goreją serca wasze, krew wasza, życie wasze i najtkliwsze uczucia wasze! Módlcie się skupieniem sił waszych wszystkich! Módlcie się do utracenia pamięci o was samych, do nieprzytomności o miejscu, w którem się znajdujecie! Módlcie się siłą miłości, módlcie się siłą śmierci! Łaska, o którą dziś błagać będziemy, niepowszednią jest łaską, niechaj moc ukorzenia się naszego zmusi miłosierdzie Boże!... Aby modlitwy nasze miały możność wznieść się dość wysoko, by wyróżnione się stały przed obliczem Boskiego majestatu, niezaraz przystąpimy do urzeczywistnienia zamiarów naszych... Nad wieczorem dopiero, dnia dzisiejszego o godzinie czwartej, poddamy ciało zmarłego działaniu źródła tu płynącego... Drodzy bracia, drogie siostry, módlcie się do Panny Najświętszej, do Królowej aniołów, do Pocieszycielki strapionych!
Z sercem wezbranem miłością, uniesiony szałem swego wierzenia, rozpoczął różaniec a ojciec Massias wybuchnął głośnym od wzruszenia płaczem.
Zaniepokojony i dotychczas milczący, tłum wiernych uległ wzruszeniu zakonników, wyrywały się z piersi jego krzyki, łzy i niedomówione modły, gubiące się w strzelistych westchnieniach. Szał wionął nad tym tłumem, szał pochłaniający wolę, zlewający tu obecnych w jedną jedyną istotę roznamiętnioną bezgraniczną miłością, żądną niemożliwości, owładniętą szaleństwem, dyszącą pragnieniem cudu.
Przez chwilę Piotr myślał, iż ziemia usunęła się pod jego stopami i że padnie zemdlony. Wstał wszakże z klęczek i na bok się usunął.




III.

Ogarnięty wstrętem do pozostania tu dłużej, Piotr oddalić się zamierzał od groty, gdy dostrzegł nieopodal klęczącego pana de Guersaint; w skupieniu ducha modlił się całą żarliwością wielkiej swej wiary.
Piotr nie widział go od dzisiejszego rannego przybycia przed drzwi szpitala i nie wiedział o ile mu się udało wynająć potrzebne dla nich pokoje; na razie chciał podejść doń bliżej i spytać. Zawahał się wszakże, nie chcąc mu czynić przerwy w modlitwie; niósł on bowiem zapewne swe prośby ku niebu za córką swą ukochaną, którą miłował szczerze, pomimo chwiejności wiecznie dziecinnej swej mózgownicy. Przeszedł więc Piotr koło niego i zagłębił się w cień pod drzewami. Biła teraz godzina dziewiąta, miał więc dwie godziny czasu swobodnego.
Miejsce, w którem się znajdował, było gruntem nadbrzeżnym, gdzie się dawniej trzody pasły po nad Gavą. Dziś siłą pieniędzy powstał ogród cienisty o wspaniałej alei wzdłuż górskiego potoku, którego koryto usunięto dalej dla rozszerzenia placu pod ogród, oraz zbudowano monumentalną drogę o szerokim chodniku, zabezpieczonym od strony wody kamienną balustradą. Aleja dochodziła do stromego wzgórza, mając wszakże dwieście do trzystu metrów długości; ogród więc był jakby w naturalne ramy ujęty i odgrodzony; pełno w nim było ławek pod cieniem drzew rozłożystych i zdrowo rosnących. Nikt tędy nie przechodził, wkraczała tu jedynie rzesza pątników po ukończonych modłach przed grotą. Mnóstwo tu było ustronnych zakątków pełnych ciszy i błogiego spokoju, z widokiem na lesiste stoki gór, ciągnących się po drugiej stronie Gavy. Gdzieniegdzie las rzedniał, ukazując białe fronty kryjących się w zieloności gmachów klasztornych. W czasie gorących dni sierpniowych, ogród stanowił rozkoszne, chłodne wytchnienie, w cieniu drzew, ponad bieżącą wodą rzeki.
Piotr uczuł teraz całą rozkosz tego ustronia; naraz odpoczął, jakby zbudzony ze snu męczącego. Pytał i badał siebie, zaniepokojony doznanemi dziś wrażeniami. Wszak dzisiaj jeszcze przybył on do Lourdes z gorącą chęcią odzyskania wiary, chciał i pragnął powrócić do wierzeń lat dawnych, gdy będąc chłopięciem, posłusznem woli matczynej, składał ręce pobożnie i korzył się przed wielkością Stwórcy. Ale oto stanął przed grotą i chwycił nim wstręt niewypowiedziany. Bałwochwalczość kultu, namiętna gwałtowność wierzeń, szturm i gwałt zadawany zmysłom i rozsądkowi, zniechęciły go i osłabiły bardziej niż kiedykolwiek. Cóż pocznie on teraz? Czy ma się opanować i, otrząsnąwszy się z przygniatających go wrażeń rozpocząć dawniej zamierzone badanie legendy, o Bernadecie na miejscu, by w ten sposób zużytkować swą podróż? Czuł się obezwładnięty, zaniepokojony; może piękność natury, cień drzew szemrzących, chłód strumienia wartko płynącego, zdoła go ukoić i przynieść ulgę jego podrażnieniu...
Piotr dochodził właśnie do końca alei, gdy zaskoczyło go niespodziewane spotkanie.
Od kilku sekund patrzał on na postać starca postępującego w jego kierunku. Wyniosłego wzrostu mężczyzna, opięty był w czarny tużurek, a na głowie miał mięki, pilśniowy kapelusz z wielkiemi skrzydłami. Piotr starał się odnaleźć w pamięci jego czarne bystre oczy i nos o orlem zagięciu. Lecz długie włosy w srebrzystych zwojach, spadające na ramiona, oraz łącząca się z niemi broda, były mu obce zupełnie. Starzec zatrzymał się z miną również zadziwioną i odezwał się pierwszy:
— Ty tutaj, Piotrze? Ty w Lourdes?
Piotr poznał natychmiast głos przyjaciela swego ojca, swojego zbawcę zarazem, doktora Chassaigne, który uzdrowił go i podtrzymał w czasie jego choroby fizycznej i moralnej, jaką przebył po śmierci matki.
— Ach drogi doktorze, jakże szczęśliwy jestem z naszego spotkania!
Ucałowali się serdecznie, silnie wzruszeni niespodziewanem ujrzeniem się tutaj. Piotr przypomniał sobie teraz nieszczęścia spadłe na doktora, tłómaczyły one przedwczesną jego siwiznę, twarz smutną i cierpiącą. Parę lat zaledwie ubiegło od ostatniego ich widzenia się w Paryżu, lecz lata te gromami padały na starego jego przyjaciela — starca czyniąc z człowieka pełnego siły i czerstwości.
— Ty nie wiedziałeś, że pozostałem w Lourdes?... Lecz prawda, zkądże wiedzieć mogłeś!... Ja teraz nie pisuję listów. Żyję zdala od żywych a zbliska z umarłymi...
Oczy zaszły mu łzami i dodał złamanym głosem:
— Chodź, usiądziemy na ławce. Przyjemnie mi będzie pogawędzić z tobą i wspomnieć dawne czasy.
Smutek zaległ w sercu Piotra na widok przygnębienia widniejącego z każdego słowa doktora Chassaigne; nie umiał nic rzec mu razie, szeptał więc tylko powtarzając:
— Drogi, kochany doktorze! Dobry mój przyjacielu, jakże mi żal ciebie!...
Na niedolę doktora nie było rzeczywiście żadnego ratunku, żadnego pocieszenia. Przed paru laty odwiózł on chorą swą żonę do Cauterets i osadził tam wraz z dwudziestoletnią swą córką. Małgorzata była śliczną i miłą dziewczyną, czuwającą troskliwie nad matką, którą kochała z całą tkliwością. Po paru tygodniach pobytu u wód w Cauterets, pani Chassaigne uczuła znaczne polepszenie zdrowia; zaczęła projektować różne wycieczki w góry, gdy wtem, niespodzianie, znaleziono ją w łóżku zmarłą. Ojciec i córka osłupieli pod ciosem, jaki im los zadawał.
Doktór Chassaigne był rodem z Bartrès, a grób rodziny mieścił się na cmentarzu w Lourdes. Staraniem jego grób ten został wymurowany i miał zczasem zawrzeć jego zwłoki, by spoczęły przy trumnach rodziców. Kazał tam złożyć zmarłą niespodzianie żonę. Nie mógł oderwać się od grobu ukochanej swej towarzyszki. Minął tak tydzień od dnia pogrzebu, gdy wtem Małgorzata zasłabła nagle; chwyciły ją dreszcze wieczorem, a w dwa dni później już nie żyła! Nieszczęsny jej ojciec, czasu nawet nie miał na rozeznanie choroby. W pustym przedziale grobu, gdzie miały zczasem spocząć zwłoki doktora, złożono trumnę Małgorzaty, tej pięknej, zdrowiem tryskającej tak niedawno dziewczyny. A on pozostał sam, opuszczony nazawsze przez te dwie najdroższe istoty, których serca ogrzewały mu życie. Stał się starcem w przeciągu dni kilkunastu, niedołężnym, zbolałym starcem, w samotności swej zmrożonym nazawsze. Radość jego życia uleciała bezpowrotnie. Zazdrościł najnędzniejszemu wyrobnikowi kamienie tłukącemu przy drodze, gdy widział, że żona lub bose dziecko — przynoszą mu strawę jego mizerną. Teraz, już nie myślał nawet o wyjeździe z Lourdes; zapomniał o swych obowiązkach lekarza, mającego liczną klientelę w Paryżu, i żywot swój nieszczęsny wiódł przy grobie, gdzie spały snem wiecznym najdroższe mu istoty.
— Ach, drogi mój przyjacielu, zacny i dobry przyjacielu! Sercem odczuwałem ogrom bólów, jakie spadły na ciebie! — powtarzał Piotr z serdecznością najszczerszą. — Ale dla czegóż nie wspomniałeś przez te lat parę o ludziach, którzy cię miłują?... Dlaczego zamknęłeś się tutaj, pogrążony tylko w smutku swoim?
Doktór machnął rozpaczliwie ręką i rzekł:
— Nie mogę, nie mogę się ztąd oddalić! One są tutaj i trzymają mnie przy sobie... Już wszystko dla mnie skończone, oczekuję tylko, bym co prędzej mógł się z niemi połączyć.
Zapadło milczenie. Po za niemi, wśród krzewów, fruwały i świergotały ptaki; z przed niemi zaś płynącej Gavy, rozchodził się szmer bystro płynącej wody wśród kamieni i złomów. Słońce, coraz płomienniej pałając, złociło stoki gór poza Gavą rozsiadłych. Lecz oni, siedząc w cieniu drzew rozłożystych, na ławce ustronnej, otoczeni byli chłodem rozkosznym wśród dnia upalnego; siedzieli jakby w bezludnem pustkowiu, chociaż o dwieście kroków tłum ludzi był zebrany, tłum pobożnych pątników zamodlonych, z których żaden na krok nie odstępował groty cudami słynącej.
Długo rozmawiali jeszcze z sobą. Piotr opowiedział, jakim sposobem znajduje się w Lourdes, że przybył tu jako towarzysz chorej przyjaciółki lat swych chłopięcych, która oto teraz błaga o cud dla siebie i modli się o toż samo klęczący przy niej ojciec. Piotr, przypomniawszy sobie niektóre zdania wyrzeczone przez doktora Chassaigne w czasie ich rozmowy, wzdrygnął się cały i zawołał z podziwem w głosie:
— Doktorze! Ty wierzysz w cuda obecnie, jakim sposobem? Toż znałem cię jako niewierzącego, a co najmniej obojętnego względem wierzeń!
Patrzał nań przytem z podziwieniem wielkiem. Jakim sposobem ten uczony, o niezrównanej trzeźwości sądu, którego rozum i ścisłość wywodów tak nieraz uwielbiał — odmienił się tak wielce? Wszak umysł to był niepospolity, podniosły i jasny, urobiony na badaniach wiedzy doświadczalnej, a teraz wierzyć się zdawał w leki cudowne za pomocą wody ze źródła wolą nadprzyrodzoną wytrysłego?
— Toż własnowolnie i własnoręcznie dostarczyłeś, doktorze, mojemu ojcu, materyałów i dokumentów dotyczących Bernadetty, która chowała się w Bartrès, twojem gnieździe rodzinnem! A potem, w lat wiele, gdy mnie z kolei zajęła legenda o Bernadecie, mówiłeś mi o niej, jako o chorej miewającej halucynacye; uważałeś ją prawie za idyotkę a przynajmniej za wpół tylko przytomną istotę, niezdolną chcieć i myśleć... Czy pamiętasz, doktorze, nasze rozmowy, moje zwątpienia i błogi wpływ, jaki na mnie wywierał twój rozum światły i przekonywający?
Piotr wzruszony był, mówiąc te słowa, tak dalece dziwną wydała mu się okoliczność, że on, będący księdzem, który resztki swych dawnych wierzeń utracił przy boku doktora pielęgnującego go w chorobie, teraz spotyka się z tymże doktorem w postaci wierzącego, sam zaś tęskni i pragnie odzyskać utraconą na zawsze ułudę.
— Gdy cię znałem, doktorze, przyjmowałeś tylko pod uwagę fakta istniejące lub mogące się stwierdzić za pomocą metody doświadczalnej... Czyż przestałeś dowierzać wiedzy?
Doktór słuchał go z początku ze smutnym lecz spokojnym uśmiechem, teraz zaś na odgłos ostatnich słów Piotra, szarpnął się gwałtownie i rzekł z najwyższą pogardą:
— Wiedza! Cóż ja o niej wiedzieć mogę i na cóż mi ona posłuży?... Pytałeś mnie dopiero co, na jaką chorobę zmarła moja córka? Otóż nie wiem! Mnie, którego ludzie uważali za uczonego i mogącego śmierć odwrócić za pomocą mej wiedzy, otóż ja nic nie poradziłem, nic nie zrozumiałem, a nawet o godzinę przydłużyć nie mogłem życia własnemu mojemu dziecku! A moja żona, wszak wieczorem znalazłem, że jest prawie już zdrowa, cieszyłem się jej wesołością, a nazajutrz rano była zimnym i skostniałym trupem... Dla czegóż nie zdołałem wiedzieć, że umrze w kilka godzin po naszem wieczornem rozstaniu?... Nie, nie, dla mnie wiedza istnieć przestała! Nie chcę nic o niej wiedzieć! Jestem bydlęciem, jestem nieszczęsnym, który zna tylko ogrom nieszczęścia swego!
Mówił z gniewem i buntem przeciwko dawnej zarozumiałości swojej, przeciwko pysze, jaka nim niegdyś władnęła. Uspokoiwszy się nieco, dodał:
— Czynię sobie teraz wyrzut wielki, wyrzut prześladujący mnie bezustannie, niedający mi spokoju na chwilę... i dla tego też oderwać się nie mogę od tej groty i wciąż przebywam w jej sąsiedztwie. Dlaczego nie przywiodłem ku niej moich dwóch chorych ukochanych! Dlaczego nie upokorzyłem się przed grotą wraz z innymi! Byłyby się one modliły jak modlą się inne kobiety, które tam widziałeś, byłbym powinien klęknąć wraz z niemi i błagać Pannę Najświętszą, by zdrowo chować mi je raczyła — a może byłbym je miał przy sobie aż do własnego mego zgonu... Lecz ja, stary waryat, nie uczyniłem co należało i straciłem je nazawsze... Moja w tem wina!
Łzy toczyły się po twarzy mówiącego. Lecz mówił dalej:
— Pamiętam gdym był dzieckiem i mieszkałem w Bartrès przy rodzicach, jak nieraz moja matka, prosta i wierząca chłopka, składała mi ręce i modlić się kazała do Boga, by nam udzielał poparcia swego wszechmocnego. Modlitwa, której mnie ona nauczyła, wróciła mi na usta gdy spadły na mnie nieszczęścia i gdym pozostał sam jeden na świecie, słaby i niedołężny jak dziecko maleńkie. Cóż ty na to, Piotrze? Ręce złożyły mi się same jak niegdyś i modliłem się jak matka nauczyła, bo w nieszczęściu, w nędzy, w opuszczeniu mojem, potrzebowałem znaleźć ucieczkę, potrzebowałem pomocy nadludzkiej, czuwania boskiego, któreby za mnie chciało myśleć i koić rany zbyt srogie... Ach te pierwsze czasy mojej samotności! Jakiż zamęt wichrzył myślami rozbijającemi się po biednej mej głowie, takim ciosem niespodziewanym rażonej jak obuchem! Dwadzieścia nocy z rzędu nie spałem, myśląc, że danem mi będzie zmysły postradać. Bunt chwytał mnie i wygrażałem niebu, po chwili znów tarzałem się w pyle upokorzony i błagający, by Bóg wszechmocny ulitował się nad nieszczęściem mojem i wezwać mnie ku sobie raczył... Chwiejności moje tamę wreszcie znalazły, uspokojenie spłynęło mi wraz z wiarą... Piotrze, wszak znałeś moją córkę? Pamiętasz jak była piękną i młodą? Czyż można przypuścić, iż niesprawiedliwość jest tak bezgraniczną, by moja Małgorzata, która żyć nie miała jeszcze czasu, znikła na zawsze... i by życia pozagrobowego nie było?... Tak, ona żyje i żyć będzie, jestem najmocniej o tem przekonany. Wreszcie słyszę jej głos mówiący mi często, że się odnajdziemy i ujrzymy niezadługo. Ach ukochane moje, żono moja i córko, żyć z wami, być przy was, mieć nadzieję odzyskania was napowrót — oto całe szczęście, jakie chcę mieć w udziale, do którego wzdycham, pragnąc chwili tej co rychlej. Bóg jeden oddać mi je może i dla tego Bogu się oddałem.
Trząsł się jak zniedołężniały starzec, a patrząc na ten jego upadek, Piotr zrozumiał jego nawrócenie się: umysł jego osłabł pod doznanemi ciosami, odstąpił wiedzy, którą posądzał o podejście i wydarcie mu istot najdroższych, a w przystępie uczucia i rozrzewnienia swojego, wrócił do dawnych wierzeń przez matkę wszczepionych. Ten syn wieśniaczy, wychowany w poszanowaniu legendy, na starość uległ atawizmowi wierzenia, odzywającego się w nim po piędziesięciu latach spędzonych nad studyowaniem wiedzy z niezależnością trzeźwego, pozytywnego umysłu. Lecz teraz umysł ten zbyt silnym rażony został ciosem i w zmęczeniu swojem przeklina wiedzę, iż mu ona jego szczęścia zapewnić nie zdołała; buntuje się przeciw nauce, bo mu się ona nicością wydaje z chwilą, gdy ograniczony jej zakres stał się źródłem bólu i gorzkich łez jego. Zmęczenie, zniechęcenie ku życiu skutkiem samotności i opuszczenia, objawiło się podaniem wszystkiego w wątpliwość, a następnie tkliwością swych uczuć, swego smutku, rozrzewniony, zapragnął w coś wierzyć i spocząć w ukojeniu łatwowierności swojej.
Piotr nie przeczył mu, lecz słuchał z poszanowaniem należnem; serce miał wszakże rozdarte na widok zniszczenia, jakie zaszło w istocie starego jego przyjaciela. Więc najsilniejszych, najrozumniejszych, nieszczęście łamie i w zdziecinienie pogrąża! Serce Piotra zdjęła litość najwyższa. Westchnął wszakże:
— Ach gdyby ból i memu rozsądkowi chciał przynieść znieczulenie, abym mógł wraz z innymi klęknąć tam i modlić się z wiarą w cudowność tam głoszoną!
Blady i lekki uśmiech zabłądził na twarz doktora.
— Masz na myśli cuda, jakie mają miejsce w świętej naszej grocie? Znam twoje nieszczęście, drogie moje dziecko... jesteś księdzem, a wątpliwości są twoim udziałem. Cuda wydają ci się niepodobieństwem. Lecz cóż wiedzieć o tem możesz?... Powiedz sobie, że jesteśmy samą nieświadomością, a rzeczy uznane przez nas za niemożebne, spełniają się o godzinie i minucie każdej... Lecz dość rozmawialiśmy już z sobą, bo oto zaraz bić będzie jedenasta, więc powinieneś podążyć ku grocie. Czekać na ciebie będę pomiędzy godziną trzecią a czwartą i zaprowadzę cię do biura medycznego przy grocie, gdzie zobaczysz rzeczy zadziwiające. Niazapomnij więc, że czekać będę...
Po odejściu Piotra, doktór Chassaigne pozostał jeszcze czas jakiś na ławce. Gorąco się wzmogło, wzgórza płomienić się zdawały w oddali, gorejąc od słonecznych blasków. Zadumał się doktór w zielonawym cieniu drzew rozłożystych, wsłuchany w nieustający szmer Gavy, jakby pochwycić pragnął pozaświatowe głosy swych ukochanych zmarłych.
Piotr śpieszył się, by odnaleźć Maryę. Przyszło mu to z łatwością, tłum przerzedził się znacznie, wiele bowiem osób udało się na śniadanie. Pan de Guersaint siedział teraz przy córce, a ujrzawszy Piotra zaczął mu natychmiast opowiadać przyczynę swej długiej nieobecności. Przeszło dwie godziny spędził na szukaniu mieszkania, dzwonił przynajmniej do dwudziestu hoteli i wszędzie napróżno, nigdzie nie było nawet poddasza swobodnego, materace kładziono na korytarzach, by pomieścić nocą podróżnych. Już zwątpił, czy co znajdzie, gdy wreszcie w hotelu „Świętych Zjawisk“, dano mu dwa małe pokoiki zatrzymane od dni kilku, a teraz wolne, albowiem jeden z przybyć mających pątników, zmarł nagle, przed samą podróżą. Pan de Guersaint cieszył się niepomiernie, utrzymując, że szczęście mu dopisało.
O godzinie jedenastej, zebrani w grocie chorzy razem ruszyli z odwrotem, przebywając place i ulice zalane potokami słonecznych promieni. Gdy orszak stanął w szpitalu Matki Boskiej Bolesnej, Marya poprosiła swego ojca, oraz Piotra, by przyszli po nią dopiero około godziny drugiej, gdy chorzy wracać będą do groty, teraz zaś niechaj zjedzą śniadanie i wypoczną u siebie.
Poszli więc razem do hotelu „Świętych Zjawisk“ i każdy zamknął się w swoim pokoju. Pan de Guersaint legł na łóżku i zasnął głęboko, tak iż Piotr, przyszedłszy w parę godzin po niego, nie miał serca przerywać mu smacznego wypoczynku. Po cóż budzić go będzie?... wszak jego obecność w niczem nie może być pomocna. Wrócił więc do szpitala sam i powiózł Maryę w orszaku chorych śpieszących ku grocie. Przebyto plac de la Merlasse, plac św. Różańca, tłum wzmagał się coraz bardziej, tłum kąpiący się w słonecznej atmosferze i w dziękczynnej swej radości modlący się znakiem krzyża świętego. Piękność skwarnego dnia sierpniowego była teraz w całej swej chwale.
Gdy Piotr ustawił wózek Maryi przed grotą spytała go:
— Czy ojciec mój przyjdzie tu do nas?
— Tak, zapewne. Spoczywa obecnie.
Marya uczyniła giest, jakby chcąc wyrazić, że dobrze robi, że spoczywa po doznanem zmęczeniu. A drżącym głosem dodała:
— Piotrze, mój drogi, przyjdź po mnie dopiero za godzinę! Zawieziesz mnie wtedy do źródła... Nie czuję się jeszcze godną w tej chwili. Więc będę się modliła, modliła całą duszą...
Tak bardzo pragnęła ona przybyć do Lourdes i zbliżyć się do źródła, teraz zaś lękała się, miała skrupuły i obawę, czy godną jest dostąpienia łaski cudu. Mówiła, że nic nie jadła ze zbytecznego wzruszenia. Usłyszała te słowa młoda panna tuż obok stojąca i pochyliła się uprzejmie ku Maryi ze słowami:
— Jeżeli czujesz się pani osłabioną, proszę, rzeknij słówko, a natychmiast przyniosę ci filiżankę bulionu. My tu w tym celu jesteśmy.
Mówiącą była Rajmunda. Należała ona do grona panien, którym polecono rozdawać chorym bulion i mleko w filiżankach. Panny te występowały niegdyś zbyt strojnie do sprawiania tego urzędu, jedwabne ich fartuszki, obszyte koronkami, ustąpiły teraz miejsca o wiele skromniejszym, z płócienka w kratkę białą z niebieskim — tak wymagał przepis tegoroczny. Rajmunda ślicznie i strojnie wyglądała, pomimo pospolitości tego fartucha, było jej do twarzy z tą rolą skrzętnej, uważnej na wszystko gospodyni.
— Proszę, bardzo panią proszę — powtarzała z uśmiechem pełnym słodyczy — niechaj pani na mnie skinie w razie potrzeby, a bulion przyniosę natychmiast.
Marya podziękowała, zapewniając, że nic jeść nie będzie, a zwróciwszy się do Piotra, szepnęła:
— Za godzinę... jeszcze godzinę modlić się będę...
Piotr chciał pozostać przy niej, lecz niedozwolono mu tego, albowiem całość miejsca przy grocie, była przeznaczoną wyłącznie dla chorych, nawet jako tragarz szpitalny, nawet jako ksiądz, nie mógł tu pozostawać dłużej. Uniesiony prądem dążącego gdzieś tłumu, znalazł się wkrótce przed źródłem, a niespodziewany widok zatrzymał go tu dłużej.
Przed trzema budyneczkami, w których mieściło się po trzy wanny, sześć dla kobiet a trzy dla mężczyzn, była pozostawiona znaczna przestrzeń gruntu w cieniu drzew wyniosłych; odgrodzona sznurem przywiązanym od drzewa do drzewa, stanowiła ona plac, gdzie mieścili się chorzy pragnący zanurzenia w wodzie z cudownego źródła; wnoszono ich tutaj na noszach, inni stali, lub siedząc w wózkach, oczekiwali swej kolei. Po drugiej stronie sznurów, cisnęli się pątnicy w zbitym i niezliczonym tłumie.
W chwili przybycia tutaj Piotra stał kapucyn w pośrodku chorych i przewodniczył w modlitwach. Zdrowaśki wywoływał bezustannie, a tłum powtarzał za nim szmerem stłumionym, lecz potężnym i bezładnym.
Pani Vincent czekała już oddawna, by ją wezwano; blada była od nadmiernego wzruszenia a mała jej córeczka wciąż w jej objęciach spoczywająca, podobną teraz była do figurki z wosku odlanej. Gdy wreszcie przyszła kolej na panią Vincent i gdy ta postąpiła ku łazience z najdroższym swym ciężarem na ręku, kapucyn padł na kolana a wzniósłszy ręce ku niebu, zawołał wielkim głosem: „Panie, daj uzdrowienie naszym chorym!“. Okrzyk swój powtarzał raz po razie coraz głośniej, coraz namiętniej a tłum mu wtórował, wpadając w szał uniesienia, rycząc już, nie wołając: „Panie, daj uzdrowienie naszym chorym!“ i zanosząc się od spazmatycznego płaczu, padał na twarz, całując ziemię. Szaleństwo powiało nad zebraną rzeszą, chyląc i taczając w pyle jej czoła. Jęk tajonych cierpień rozrywających wnętrzności wyrywał się teraz z ust tego ludu, modlącego się najpierw cicho, potem głośniej, domagająco, wreszcie niecierpliwie i z gniewem najwyższym, huczącym nieprzerwanie, rwącym się w wysiłku, by gwałt niebu zadawszy, wyrwać i posiąść mu swą szczęśliwość: „Panie, daj uzdrowienie naszym chorym!“... I krzyk ten nieustająco grzmiał burzą szalejący.
Wtem Piotr spostrzegł la Grivotte. Płakała, zalewając się łzami i narzekając, że nie chcą jej zanurzyć w kąpiel uzdrawiającą.
— Mówią, że jestem suchotnicą i że suchotników nie mogą kąpać w zimnej wodzie źródła... A jednak sama na własne oczy widziałam, jak dziś rano kąpali kobietę taką samą jak moja chorobą dotkniętą... Więc dlaczegóż mnie tylko niechcą?... Od godziny mówić im nie przestaję, że martwią Pannę Najświętszą, odtrącając mnie od Jej źródła. O bo ja będę uleczoną, czuję, że będę uleczoną!
Coraz głośniej wyrzekała dziewczyna, siejąc popłoch pomiędzy chorymi. Zbliżył się ku niej jeden z miejscowych kapelanów i starał się uspokoić słodkiemi słowy. Niechaj będzie cierpliwszą, zaraz zapyta się o nią zdania ojców tu zebranych a jeżeli zachowa się spokojnie, to prawdopodobnie wkrótce i na nią kolej kąpieli nadejdzie.
Krzyk kapucyna i tłumu grzmiał nieustająco: „Panie, daj uzdrowienie naszym chorym!... Panie, daj uzdrowienie naszym chorym!“...
Piotr dostrzegł panią Vêtu przed drzwiami wiodącemi do łazienek. Niemógł oczów oderwać od jej twarzy zbolałej a teraz nadzieją żyjącej, z oczami utkwionemi w niewiasty wychodzące z wnętrza budynku; uważała je za szczęśliwe, wybrane i uleczone. Naraz wyszła ztamtąd pani Vincent, płakała, jakby obojętną była na stan swej córki, lecz płakała nad własną męczarnią powolnego konania w oczekiwaniu chwili teraz przeżytej, zrozpaczona odmową Matki Bożej, która ulitować się nie chciała nad biedną jej dzieciną.
Pani Vêtu przekroczyła teraz drzwi kąpieli upragnionej, szła tam z zapałem umierającej a życie odzyskać pragnącej i pewnej, że je tam odnajdzie. Tłum niezrażony i wytrwały wciąż powtarzał: „Panie, daj uzdrowienie naszym chorym!... Panie, daj uzdrowienie naszym chorym!“. Kapucyn padł twarzą na ziemię i krzyżem leżąc, rwał ją w pocałunkach namiętnych, tłum mu wtórował wyciem dzikiem, żrąc ziemię ustami...
Piotr pragnął podejść ku pani Vincent, by jej rzec parę słów pocieszenia, lecz nowy potok pielgrzymów uniósł go z sobą i rzucił przed źródło oblężone ludźmi. Woda źródła gromadziła się w zbiorniku ujętym murem nizkim o dwunastu kranach, których strumienie opadały w wązkie ocembrowanie, do jakiego tak się tłoczono, iż trzeba było kolejno ludzi tam dopuszczać. Pielgrzymi napełniali wodą butelki, dzbanki, blaszane naczynia. Dla zaoszczędzenia wody, krany puszczały jej strumienie dopiero za przyciśnięciem odpowiedniej rączki. Niewszystkie kobiety umiały sobie z tem poradzić, marudziły więc przy kranach, zalewając sobie nogi wytryskującą nagle wodą; gdy nie miały z sobą naczynia — piły ją wprost z pod kranu i obmywały sobie twarze. Piotr zauważył młodego człowieka, pijącego wodę kieliszkami siedem razy z rzędu, obmył nią oczy również siedem razy, przyczem nie obcierał sobie twarzy. Niektórzy pili, czerpiąc wodę muszlami, kubkami cynowemi, lub sakwami uszytemi ze skóry. Eliza Rouquet, uznawszy że kąpiel byłaby dla niej zbyteczną, przystępowała do źródła co godzina. Klękała, odsłaniając swą ranę potworną, maczała chustkę w wodzie uzdrowienie niosącej i przykładała do twarzy. Ścisk ludzi tak był wielki i tak bardzo każdemu było pilno, iż nikt nie zważał na odrażającą ranę Elizy; nieczekając, przykładano usta do tego samego kranu, pod którym zwilżała ona swe szmaty.
W tej właśnie chwili, Gerard wiozący pana Sabathier w wózku, spostrzegł Piotra i przywołał go ku sobie, by mu pomógł wnieść chorego do wody. Piotr dostał się w ten sposób do wnętrza łazienki przeznaczonej dla mężczyzn. Pozostał tu przeszło pół godziny, Gerard zaś wrócił ku grocie, dla przywiezienia innego chorego.
Do kąpieli znoszono chorych po kilku stopniach a zbiornik z wodą podzielony był na trzy przedziały, stanowiące jakby oddzielne wanny, mogące być zasunięte płóciennemi firankami; każdy więc był zupełnie sam w swej przegrodzie. Na przodzie tych wanien była wspólna izba, wyłożona kamiennemi płytami a jedyne jej sprzęty stanowiła prosta ława i dwa stołki. W tej poczekalni chorzy się rozbierali i ubierali, śpiesznie, niezdarnie, zaniepokojeni obrażoną swą wstydliwością. Jakiś mężczyzna, który dopiero co opuścił kąpiel, stał nagi i, przysłaniając się firanką, zakładał sobie bandaże drżącemi rękoma. Inny, suchotnik przerażającej chudości, trząsł się i charkał a na trupio bladej jego skórze powystępowały fioletowe plamy. Z trzeciej wanny wynoszono właśnie brata Izydora. Zemdlał, a chwilowo przypuszczano, że skonał. Lecz jęczał już teraz i skarżył się boleśnie. Zbiedzone cierpieniami jego ciało wywoływało uczucie głębokiego politowania; leżał na ławie rzucony, świecąc szeroką raną, zajmującą mu całe prawie biodro. Dwaj pomocnicy szpitalni, którzy wnieśli i wynieśli go z wody, pomagali sobie teraz przy wciągnięciu koszuli na bezwładne jego członki; poruszali nim ostrożnie, lękając się, by nie skonał im w ręku.
— Księże szanowny, pomóż mi proszę — rzekł do Piotra pomocnik szpitalny, rozbierający pana Sabathier.
Piotr pośpieszył z pomocą a w pomocniku szpitalnym, spełniającym czynności tak podrzędne, poznał markiza de Salmon-Roquebert, którego mu pan de Guersaint pokazał jeszcze na dworcu kolei żelaznej. Markiz mógł mieć lat około czterdziestu, twarz miał pociągłą, rycerską, o wielkim nosie szlachetnego rysunku. Był to ostatni potomek historycznego rodu, wielką posiadał fortunę, pałac, królewskiej wspaniałości w Paryżu przy ulicy de Lille i olbrzymie posiadłości ziemskie w Normandyi. Corocznie towarzyszył narodowej pielgrzymce do Lourdes i spełniał z przejęciem obowiązki pomocnika szpitalnego, chociaż nieodznaczał się pobożnością; do formułek religijnych stosował się jedynie z towarzyskiego przyzwyczajenia. Nie chciał przyjąć żadnego honorowego stanowiska w zarządzie i cały czas trwania pielgrzymki od rana do wieczora nosił chorych, rozbierał ich i ubierał we wstrętne w większości razy stare ich łachmany, przewijał odrażające rany, oddawał nieszczęśliwym nieustające usługi.
— Tylko proszę o ostrożność — rzekł do Piotra. — Zwłaszcza pończochy będziemy zdejmowali powoli z tych nóg obrzękłych. Tamtemu choremu zbyt pośpiesznie zdejmowano ubranie, przez co krwią się zbroczył.
Zostawiwszy pana Sabathier pod chwilową opieką Piotra, markiz zbliżył się ku choremu, o którym wspomniał i zaczął mu pomagać w nałożeniu obuwia. Poczuł, że coś jest wewnątrz lewego trzewika, pomacał, była to nagromadzona w nim ropa; oczyścił obuwie i przystąpił do obucia chorego; robił to z niesłychaną ostrożnością, albowiem noga pokryta była wrzodami.
— A teraz — rzekł do Piotra, wróciwszy ku panu Sabathier — urządźmy się tak, byśmy mogli mu zdjąć spodnie od pierwszego pociągnięcia.
W izbie znajdowali się tylko wpuszczeni do kąpieli chorzy i kilku pomocników szpitalnych. Był jeszcze kapelan odmawiający bezustannie „Ojcze nasz“ i „Zdrowaś“ — modlitwy bowiem niepowinny były ustawać ani na jedną chwilę. Drzwi wiodące na zewnątrz zastępowała spuszczona zasłona; dolatywały z po za niej wyraźnie modły tłumu i przenikliwy głos kapucyna wołającego bez przerwy: „Panie, daj uzdrowienie naszym chorym!.. Panie, daj uzdrowienie naszym chorym!“...
Przez wyniosłe okna przedostawało się do izby zimne światło, pozbawione słonecznych promieni, panowała tu wilgoć z ckliwym zaduchem piwnicy zalanej nieczystą wodą.
Wreszcie pan Sabathier został rozebrany. Zawiązano mu tylko wązką płachtę na brzuchu dla przyzwoitości.
— Proszę — mówił błagalnym głosem — proszę, zanurzajcie mnie w wodę powoli, stopniowo...
Pan Sabathier lękał się niezmiernie zimnej wody. Opowiadał, że gdy poraz pierwszy zanurzono go tutaj przed laty kilku, tak dalece się przeraził, iż przysiągł sobie nigdy na nic podobnego nie narażać się w przyszłości. Zdaniem jego nigdy nie było dotkliwszej tortury. Wreszcie, wstręt w nim jeszcze wzbudzała nieczystość wody. Ojcowie strzegący groty, obawiając się wyczerpać zbytecznie źródło, zmieniają wodę w wannach tylko dwa razy na dobę, ponieważ zaś przeszło stu chorych kąpie się w tym przeciągu czasu w każdej łazience, woda zamienia się w gąszcz wstrętny i cuchnący. Znajdują się w nim części skrzepłej krwi, ropy, skóry, szarpi, bandaży, pozostałości wszelkich ran, chorób i zgnilizny. Wodę znajdującą się w tych wannach można nazwać nalewką na zarodki trujące, esencją najzaraźliwszych chorób i jako cud prawdziwy poczytać należy, iż ludzie wychodzą żywo, skąpawszy się w tem błocie zgnilizny!
— Powoli, powoli — powtarzał pan Sabathier, zwracając swe słowa do Piotra i do markiza, którzy, ująwszy go pod uda, nieśli do wanny.
Patrzał na wodę z przerażeniem dziecka, na tę wodę gęstą, trupią, na której połyskiwały plamy tłustości podejrzanej i unoszącej się wzdęciami. Tuż przy brzegu, spłynął jakiś kawał czerwonawej galarety, jakby wrzód pęknięty i tutaj pozostały. Kawałki szmat ukazywały się miejscami, jak gnijące oderwane resztki ciała.
Pan Sabathier tak dalece bał się zimnej kąpieli, iż wolał zanurzyć się w wannę w popołudniowych godzinach, albowiem ilość ciał, które go tutaj poprzedziły, jakkolwiek zbrukały wodę, lecz ją swem ciepłem nieco ogrzały.
— Osuniemy pana na pierwsze stopnie, będziesz pan mógł siąść na nich — mówił doń markiz półgłosem.
Zalecił Piotrowi, by ujął chorego pod pachy.
— Nie wypuszczę go, niema obawy.
Tak więc, zwolna, opuszczali pana Sabathier w wodę. Teraz widać było już tylko jego plecy, te nieszczęsne, zbolałe plecy kołysały się i odymały, przeszywane dreszczem falującym po nich z przerażenia. Zanurzył się wreszcie cały, głowa pochyliła się spazmatycznie. Zdawało się, że kości w nim zatrzeszczały, że dusił się z braku tchu, którego ze strachu nie mógł pochwycić.
Kapelan stanął nad brzegiem wanny i powtarzał z nową zaciekłością w głosie:
— Panie, daj uzdrowienie naszym chorym... Panie, daj uzdrowienie naszym chorym!...
Markiz de Salmon-Roquebert powtarzał te słowa za przewodnictwem kapelana, taki był bowiem obowiązek pomocników szpitalnych w czasie kąpieli chorych. Piotr również musiał powtarzać: „Panie, daj uzdrowienie naszym chorym!“, a tak bezmierna litość opłynęła jego serce na widok tej nędzy ludzkiej, iż powtarzał je z pewną wiarą; oddawna nie czuł się tak usposobionym do modlitwy; pragnął bowiem całem jestestwem swojem, by znalazła się jakaś siła potężna, mogąca mu przynieść chociaż trochę ulgi.
Po kilku minutach markiz wraz z Piotrem wydobyli pana Sabathier z kąpieli, był trupio-blady, trząsł się cały. Rozpacz nim owładnęła, nie poczuł bowiem najlżejszej zmiany, kąpiel nie przyniosła mu ulgi. Więc pokusił się raz jeszcze napróżno! Już siódmy rok przybywa tutaj i błaga Najświętszej Panny o litość i zawsze głuchą pozostaje ona na jego prośby! Zamknął oczy i podczas gdy go ubierano, łzy bólu z doznanego zawodu staczały się po twarzy nieszczęśliwego.
Firanka u drzwi uchyliła się i wszedł do izby kulejący i wątły mały Gustawek Vigneron. Cała jego rodzina: ojciec, matka i ciotka, zostali na dworzu przed drzwiami, klękli wszyscy troje i modlili się przykładnie, oczekując rezultatu pierwszej kąpieli chłopca. Widząc ich dostatnie szaty i wygląd bogatych mieszczan, zaczęto szeptać pomiędzy tłumem, że modlący się ojciec chłopca jest wysokim urzędnikiem z ministeryum finansów.
Gustaw zaczynał się właśnie rozbierać, gdy ojciec Fourcade i ojciec Massias weszli do izby, wydając rozkaz, by powstrzymano kąpanie chorych, albowiem nadeszła godzina oznaczona dzisiejszego rana, godzina przystąpienia do wielkiego dzieła, godzina zanurzenia w źródle trupa zmartwychpowstać mającego, jeżeli niebo najwyższą tę łaskę udzielić zechce pragnącym i modlącym się wiernym...
Tłum zebrany na zewnątrz, modlił się coraz żarliwiej, namiętne jego głosy wzbijały się ku niebu, tonąc w błękitach i blaskach dnia płonącego słonecznym żarem.
Wniesiono do izby przysłonięte nosze i postawiono w pośrodku. Zaraz za tragarzami weszli: baron Suire, prezydent Przytułków Matki Boskiej Zbawicielki i Berthaud, jeden z naczelników zarządu. Zdawali się oni ulegać niezwykłemu wzruszeniu i szeptali z ojcem Fourcade i z ojcem Massias. W parę sekund później, obadwaj zakonnicy padli na kolana i modlili się z rękoma wzniesionemi ku niebu; twarze ich pałały natchnieniem i żądzą, by Bóg chciał objawić ludziom swą wszechmocność nieograniczoną.
— Panie, wysłuchaj nas!... Panie, wysłuchaj nas!...
Pana Sabathier już nie było w izbie, jeden tylko Gustawek pozostał tu z chorych, zapomniano o nim, i na wpół rozebrany siedział na stołku i patrzał zaciekawiony.
Odsłonięto nosze i ukazał się trup nieznajomego, zmarłego w wagonie w czasie nocnej podróży dzisiejszej. Trup był sztywny, skostniały i jakby skurczony, oczy miał szeroko rozwarte. Trzeba było go rozebrać, miał bowiem na sobie odzież, w której go śmierć zaskoczyła. Zawahali się przez chwilę pomocnicy szpitalni, tak odrażającą wydała się im ceremonia rozbierania tego trupa. Markiz de Salmon-Roquebert, tak usłużny i miłosierny względem ludzi dotkniętych najwstrętniejszemi chorobami, chwiał się w swej woli, usunął się na bok, klęknął i modlitwą chciał się odgrodzić od zetknięcia się z trupem. Piotr poszedł za jego przykładem, też klęknął, niewiedząc co począć ma z sobą.
Ojciec Massias modlił się coraz żarliwiej, głosem coraz silniejszym, zagłuszając wołania słane ku niebu przez swego przełożonego, ojca Fourcade.
— Panie, racz nam zwrócić naszego brata!... Panie, ukaż wolę swoją ku większej chwale Twojej!...
Jeden z pomocników szpitalnych przemógł się i zaczął ściągać spodnie z umarłego człowieka; lecz skostniałe nogi nieustępowały i należało unieść ciało. Drugi pomocnik, zachęcony przykładem kolegi, zbliżył się i rozpinał wytarty czarny tużurek, zwieszający się na zmarłym; pół głosem zrobił uwagę, iż najwłaściwiej byłoby rozciąć nożyczkami ubranie; inaczej stracą dużo czasu i niczego niedokażą, próżna ich robota...
Berthaud patrzał z niepokojem na ich usiłowania. Podszedł ku baronowi Suire i zamienił z nim szybko kilka słów narady. Berthaud, będący z natury swej człowiekiem praktycznym i kierującym się niegdyś na męża stanu, potępiał myśl ojca Fourcade, narażającego się na niemożebną do ziszczenia awanturę. Lecz opór jego okazał się bezskutecznym wobec postanowienia zakonnika; teraz trzeba było brnąć dalej i skończyć co rychlej: tłum czekał, modląc się od rana. Przyśpieszyć więc należało chwilę wyczekiwania i obejść się z trupem, zachowując wszelkie pozory należnego szacunku. Zamiast potrząsać nim dla obnażenia jego ciała, Berthaud zaproponował zanurzenie go w kąpiel w ubraniu. Jeżeli zmartwychpowstanie — będzie dosyć czasu, by zmienić mu ubranie! Powiedział to śpiesznie i szeptem obudwu pomocnikom szpitalnym i pomagał im własnoręcznie do wsunięcia rzemiennych pasów pod uda i pod pachy nieboszczyka.
Ojciec Fourcade dał znak przyzwolenia skinieniem głowy, podczas gdy ojciec Massias zdwajał żarliwość swej modlitwy.
— Panie, spuść nań tchnienie swoje a niezawodnie się odrodzi!... Panie ześlij mu duszę jego, by mógł wielbić Cię na nowo!...
Wspólnym wysiłkiem pomocnicy szpitalni unieśli trupa i zawiśniętego na rzemiennych pasach nieśli ku wannie, opuszczając go zwolna w wodę, w obawie by nie wyśliznął się i nie zatonął, osiadając na dnie. Ciało zanurzyło się, a nędzne okrywające je ubranie oblepiwszy postać zmarłego, zarysowywało jego szkielet. Spłynął na wodzie jak topielec. Przerażającą była zwłaszcza głowa nieboszczyka, jakkolwiek był on bowiem skostniały, sztywny, głowa wszakże przeważała się w tył i pozostawała pod wodą; napróżno podtrzymywano i unoszono pasy pod pachami: o mało nie wyśliznął się trup skutkiem tego ruchu. Usta miał pełne wody a rozwarte szeroko jego oczy, po raz drugi umierać się zdawały pod powłoką nieczystej kąpieli. Jakże mógł on odetchnąć, odnaleźć swe tchnienie?
Trzy minuty trwała ta próba, trzy minuty nieskończonej długości. Dwaj zakonnicy i kapelan wpadli teraz w paroksyzm podbudzania; namiętnemi modłami swemi zgwałcić pragnęli wolę nieba, żądni ziszczenia się swej prośby, słali ją głosem krańcowego wysiłku, dusząc się rozbudzającemi ich własnemi słowy:
— Panie, rzuć tylko spojrzenie Swoje a zmartwychpowstaną zmarłe członki jego! Panie, niechaj on ożyje na wezwanie głosu Twojego, by nawrócił niewiernych ku uczczeniu wielkości Twojej! Panie, rzeknij słowo Twoje, by wszyscy ludzie na ziemi uznali wszechpotężną siłę i wolę Twoją!
Jakby mu się struny w gardle porwały, ojciec Massias padł na ziemię bez głosu i wsparty na łokciach, dysząc nieprzytomnie, resztki sił zużywał, całując kamienną posadzkę izby.
Z zewnątrz dolatywały wciąż modły tłumu wyjącego powtarzane nieustająco słowa kapucyna: „Panie, daj uzdrowienie naszym chorym!... Panie, daj uzdrowienie naszym chorym!“...
Słysząc i widząc, co się naokoło niego działo Piotr cierpiał coraz bardziej. Czuł, iż klęczący przy nim markiz drży, owładnięty tem samem co on wzruszeniem. Ulga prawdziwa spłynęła na wszystkich, gdy rozgniewany niewłaściwością całej tej sceny, Berthaud zawołał:
— Wynoście go z tej kąpieli! Wynoście co prędzej!
Wydobyto nieboszczyka z wody i złożono na noszach. Zmoczone na nim łachmany czyniły zeń topielca. Z włosów, z odzieży — woda spływała, zalewając izbę. Zmarły pozostał zmarłym, jak to można było przewidzieć z góry.
Obecni otoczyli go kołem i patrzyli nań w przykrem milczeniu. Zasunięto wreszcie firanki noszy i wyniesiono trupa z izby; ojciec Fourcade, który skutkiem nadmiaru wzruszenia, zapomniał dotychczas o dokuczającej mu podagrze, znów teraz zachorował i wsparty na ramieniu ojca Massias, wyszedł za tragarzami. Odzyskał prawie natychmiast znamionującą go trzeźwość i przytomność umysłu, a gdy tłum się uciszył na jego widok, rzekł:
— Drodzy bracia, drogie siostry, Bóg nie zechciał oddać nam zmarłego. W najwyższej swej dobroci zapragnął go zatrzymać przy swoim boku, wśród wybrańców swoich...
Taki był koniec uczynionej przez zakonników próby, odtąd o nieboszczyku nie wspomniano już ani razu.
Do kąpieli niesiono teraz chorych, a mały Gustawek, obecny przy zanurzaniu nieboszczyka i patrzący ciekawie, bez trwogi na całą tę scenę, począł kończyć rozpoczęte swe rozbieranie. Ukazało się teraz wynędzniałe jego ciało. Skrofuliczne to dziecko miało żebra wystające również jak kość pacierzową, która przedzierała nieledwie naciągniętą na plecach skórę. Niezmierną chudość Gustawa uwydatniały zwłaszcza jego nogi, cienkie jak patyki, lewa szczególniej noga była już tylko kością, prócz tego miał dwie wielkie rany rozjątrzone, na udzie i na krzyżu ta ostatnia straszny przedstawiała widok krwistem swem wyżarciem. Uśmiechał się wszakże, przywykłszy do swego cierpienia, pogardzając niem nieledwie z filozofią dorosłego człowieka, jakkolwiek miał zaledwie lat piętnaście a wyglądał na dziesięcioletnie mizerne dziecko.
Markiz de Salmon-Roquebert wziął go na ręce z wielką ostrożnością i sam niósł go do wanny, dziękując Piotrowi za ofiarowanie się z pomocą.
— Zaniosę go sam, on lekki jest jak ptaszę... A ty, mój mały, niebój się, nieść cię będę uważnie i spuszczę cię do wody powolutku...
— O ja się zimnej wody nie lękam... Może mnie pan zanurzyć odrazu...
Gustaw kąpiel swą odbywał w tej samej wannie, w której zanurzano poprzednio zwłoki zmarłego człowieka. Matka jego i ciotka modliły się, patrząc na wynędzniałe ciało swego syna.
Piotr, widząc że nie jest tu potrzebny, opuścił izbę a spostrzegłszy, iż trzecia godzina już wybiła, śpieszył się, by co prędzej dojść do groty, gdzie czekała na niego Marya. Zadziwił się, gdy spotkał ją wśród tłumu. Wózek jej ciągnął Gerard, który na chwilę nie przestał wożenia chorych.
Niecierpliwie wyczekiwała nadejścia Piotra a niewidząc go, nie chciała czasu tracić dłużej, czuła się bowiem w pożądanym stanie łaski. Zdecydowała się, by ją zawieziono ku źródłu. Spotkawszy się teraz z Piotrem, niemogła się powstrzymać od uczynienia mu wymówki:
— Ach, Piotrze, ty zapomniałeś o mnie!
Wobec tego niespodziewanego zarzutu, Piotr nie znalazł odpowiedzi, podprowadził ją ku łazienkom przeznaczonym dla kobiet i padł na kolana przygnieciony śmiertelnym smutkiem. Postanowił czekać na Maryę, niepowstając z klęczek, pewien, iż wyjdzie ona uzdrowiona ku niemu i podąży wraz z nim ku grocie, śpiewając hymny dziękczynne. Ona również pewną była, iż wyjdzie uzdrowioną, bo dla czegóżby nie miało sprawdzić się jej przeczucie?... Napróżno silił się, by odnaleźć w swej pamięci słowa jakiej modlitwy; zanadto był wzruszony. Był przygnębiony wrażeniami rzeczy widzianych, wyczerpany zmęczeniem fizycznem, czuł, iż mózg odmawia mu posłuszeństwa, nie wiedział co widzi, nie wiedział w co wierzy. Żywotnem czuł w sobie tylko swe wielkie przywiązanie do Maryi i w zmęczeniu swem nadmiernem stał się jak dziecko, uczuwające potrzebę błagania o łaskę kogoś potężnego, by zadość się stać mogło jego życzeniom gorącym. Wszak pokorą i prośbą wiele ubłagać można. Więc mimowolnie poddawszy się wpływowi otoczenia, Piotr z głębi swego serca powtarzał zrozpaczonym głosem wraz z tłumem:
— Panie, daj uzdrowienie naszym chorym!...
Minęło tak dziesięć minut a może i więcej, gdy ukazała się znów Marya wieziona na swym wózku. Miała twarz ponurą i bladą a piękne, bujne jej włosy wysoko w ciężkie zwoje upięte połyskiwały złocisto, widać że woda nie zamoczyła ich w kąpieli. Z wyrazu rozpaczy widniejącej z jej twarzy, Piotr się domyślił, że ulgi nie doznała żadnej. Zadziwienie, iż niedostąpiła spodziewanej łaski, mieszało się u niej z najwyższem zniechęceniem. Odwracała oczy, by nie spotkać się ze spojrzeniem Piotra. Serce mu zdrętwiało, gdy ją ujrzał w tym stanie; chwycił za dyszel wózka, chcąc zawieźć ją ku grocie.
Ciżba wiernych modliła się zapamiętale. Klęcząc, leżąc krzyżem, całując ziemię, ryczeli w bezprzytomnym szale, powtarzając za kapucynem, którego głos smagać się ich zdawał jak biczem, ostro się wycinającym:
— Panie, daj uzdrowienie naszym chorym!... Panie, daj uzdrowienie naszym chorym!...
Stanąwszy przed grotą, Marya prawie że zemdlała. Piotr i Gerard byli przy niej a Rajmunda nadbiegła zaraz z filiżanką rosołu. Wysilali się w chęciach usłużenia Maryi. Zwłaszcza Rajmunda, wciąż trzymając filiżankę z rosołem w ręku, starała się okazać pieszczotliwą i uprzejmą. Gerard patrzał na młodą osobę, robiąc sobie w myśli uwagi, że ta ładna panna, chociaż niema posagu, lecz stworzoną jest na rzadkich cnót kobietę; będzie ona najniezawodniej umiała dobrze dom swój prowadzić, będzie skrzętną, uważną, doświadczoną i umiejącą rozkazywać, nie tracąc przytem wdzięku i wyszukanej uprzejmości. Tak, Berthaud ma racyę, takiej mu właśnie żony potrzeba.
— Może pani sobie życzy, abym uniósł nieco chorą? — zapytał się Gerard Rajmundy.
— Dziękuję panu... jestem dość silna, by sama to uczynić... A wreszcie lepiej będzie, gdy poić ją będę łyżeczką.
Marya wracała do przytomności, lecz zamknęła się ponurem milczeniu i znak dawała, by ją zostawiono w spokoju. Nie chciała rosołu, nie chciała, by do niej mówiono. Dopiero gdy Rajmunda i Gerard oddalili się każde w swoją stronę, pożegnawszy się wzajemnie uprzejmym uśmiechem, Marya odezwała się do Piotra głosem stłumionym:
— Mego ojca tu nie było?...
Po chwili namysłu, Piotr wyznał jej prawdę:
— Zostawiłem twego ojca w hotelu, zasnął i nie chciałem go budzić.
Marya znów wpadła w odrętwienie graniczące z rozpaczą i ręką wskazywała, by i on oddalił się i pozostawił ją samą, nie chciała żadnej pomocy, odwracała się od okazywanego jej współczucia. W martwej nieruchomości zapatrzyła się w biały, marmurowy posąg Matki Boskiej; modlić się teraz nie mogła, rozpacz i zniechęcenie owładnęło nią całą, patrzyła więc z niemą wymówką na postać widniejącą w górze groty, jarzącej się od świec zapalonych.
Była teraz godzina czwarta. Piotr, przypomniawszy sobie umówioną o tej porze schadzkę z doktorem Chassaigne, poszedł do biura, gdzie rozpatrywano i potwierdzano uzdrowienia, pewien, że zastanie tam starego swego przyjaciela.




IV.

Doktór Chassaigne oczekiwał na Piotra przed drzwiami, wiodącemi do biura zaświadczającego uzdrowienia.
Zwarty tłum ludu wyczekiwał tutaj na wchodzących chorych, dopytując się ich o szczegóły doznanej ulgi, tenże tłum witał radosnemi okrzykami wychodzących i uznanych za uleczonych. Rozchodziła się natychmiast falująca i wzbierająca nowina o cudzie, jako ślepiec odzyskał wzrok z łaski Panny Przenajświętszej, głuchy zaczął słyszeć a paralityk odrodzonym zostawał na siłach.
Piotr niemało miał trudu, by przedostać się przez tę ciżbę, a dotarłszy do doktora zapytał:
— No cóż? czy będziemy dziś mieli cud jaki naprawdę? Coś niezbitego, rzeczywistego?
Doktór Chassaigne uśmiechnął się łagodnie i rzekł z wiarą nowonawróconego:
— Cuda nie dzieją się na obstalunek. Bóg zsyła swą łaskę dowolnie...
Kilka osób z administracyi strzegło wejścia do biura; rozstąpiono się z uszanowaniem przed doktorem Chassaigne, którego tu wszyscy znali. Za doktorem wszedł i jego towarzysz.
Biuro mieściło się w rodzaju budy zbitej z desek i przegrodzonej na dwie izby. Pierwsza stanowiła poczekalnię dla chorych, w drugiej zaś obradowali lekarze, wysłuchując opowiadania chorych i wydając im należne papiery. Ciasno tu było i niewygodnie, lecz było to pomieszczenie tymczasowe, przyszły lokal biura zaświadczającego miał być obszerny i był już na ukończeniu, tuż przy kościele św. Różańca.
W poczekalni, na jedynej ławie drewnianej jaka tu stała, siedziało dwoje chorych, oczekujących wezwania; pozostawali oni pod strażą pomocnika szpitalnego.
Wszedłszy do drugiej izby, Piotr zadziwił się nad ilością osób tutaj zebranych; ścisk był i gorąco tak wielkie, iż odurzająco działało na nowo przybyłych. Izba była kwadratowa, wymalowana na kolor jasno-żółty, a gołe jej ściany przecinało jedno tylko okno o szybach pociągniętych białym pokostem, by nikt z tłumu nie mógł zaglądać do jej wnętrza. Okna tego nie można było uchylić, natychmiast bowiem wtłaczały się w otwór głowy ludzi stojących pod ścianami budynku. Umeblowanie izby było niesłychanie proste, zaniedbane. Składało się ono z dwóch sosnowych stołów nierównej wysokości, a przystawionych jeden do drugiego; na źle oheblowane ich deski nie zarzucono nawet serwety. W kącie stały półki z nagromadzonemi w nieładzie papierami wszelkiego rodzaju, piętrzyły się tam oderwane arkusze, wielkie księgi regestrowe, broszury i teki. Co najmniej trzydzieści stołków wyplecionych słomą zajmowało podłogę, widniały między niemi dwa stare, poobszarpywane fotele, przeznaczone dla chorych.
Obecny tutaj doktór Bonamy podszedł śpiesznie na powitanie doktora Chassaigne, którego nawrócenie się ku wierze było uważane za oczywisty dowód potężnego wpływu, jaki wywierała w tym kierunku cudami słynąca grota. Znalazł dla niego krzesło, postarał się następnie o drugie i ofiarował Piotrowi, skłaniając się z uszanowaniem przed jego sutanną. Usadziwszy ich, doktór Bonamy rzekł tonem wyszukanej grzeczności:
— Kochany kolega pozwoli, iż nie będę przerywał mego zajęcia... Właśnie rozpoczęliśmy badać okoliczności odnoszące się do tej młodej panny.
Słowa ostatnie odnosiły się do głuchej dwudziestoletniej chłopki, siedzącej obecnie na jednym z foteli.
Piotr nie zwracał chwilowo uwagi na wymieniane słowa, lecz czując szum w głowie i wielkie zmęczenie w nogach, rozglądał się w około, pragnąc zdać sobie sprawę z otoczenia i czynności dokonywanych pod przewodnictwem doktora Bonamy.
Było tu osób mniej więcej piędziesiąt. Znaczna ich część stała wsparta plecami o ściany izby. Przed dwoma stołami siedziało pięciu mężczyzn. Naczelnik wydziału kąpielowego siedział pośrodku i pochylony nad grubą księgą regestrową, odwracał jej karty, poszukując potrzebnych wiadomości. Koło niego zasiadł zakonnik z reguły ojców pod wezwaniem Wniebowzięcia, a trzej pozostający młodsi seminarzyści spełniali czynności sekretarzy; pisali, dopełniali papiery, odnoszące się do danego chorego i składali je w należytej klasyfikacyi po skończonem zbadaniu i podpisaniu zaświadczenia.
Uwagę Piotra zajął przedewszystkiem ojciec Dargelès, którego pokazano mu dzisiejszego poranku; był on naczelnym redaktorem pisma: „Journal de la Grote“, należał do zakonu pod wezwaniem Niepokalanego Poczęcia. Miał twarz szczupłą, nos spiczasty, oczy mrugające bezustannie, a cienkie, pełne wyrazu jego usta okrążał nieschodzący z nich uśmiech. Siedział skromnie przy końcu niższego stołu i zapisywał notatki, zbierając wiadomości dla swego dziennika. Podczas trzydniowej wielkiej corocznej pielgrzymki, był on jedynym przedstawicielem swego zakonu czynnym i ukazującym się wszędzie; reszta potężnego zakonu pod wezwaniem Niepokalanego Poczęcia usuwała się chwilowo na bok, jakkolwiek wiadomą było rzeczą, iż ojcowie ci byli tutaj siłą poruszającą, dzierżyli w swych dłoniach całość organizacyi; oni też całe z niej ciągnęli zyski...
Resztę zebranych tutaj osób stanowili doktorzy w liczbie przeszło dwudziestu, kilku świadków i osób wpływowych, przez ciekawość tu przybyłych, oraz świeccy księża. Obecni doktorzy nie znali się wzajemnie, pochodzili ze stron różnych, zachowywali się milcząco, czasami tylko któryś z nich rzucił pytanie, w ogóle zajęci byli raczej badawczem uważaniem jeden na drugiego, aniżeli zastanawianiem się nad chorymi. Co to byli za jedni ci lekarze? Łatwo można było wiedzieć ich nazwiska, lecz nikogo one nie objaśniały, tak dalece były nieznane. Jeden z nich tylko zwracał na siebie ogólną uwagę, wiedziano bowiem, iż jest profesorem przy pewnym katolickim uniwersytecie.
Doktór Bonamy nie siadał i nie odpoczywał ani chwili. On przewodniczył zebraniu, on zadawał pytania chorym. Dzisiaj zwracał głównie całą swą uwagę i uprzejmość do osoby jasnego blondyna, który niespodzianie przybył do Lourdes, wysłany z Paryża przez jeden z najpoczytniejszych dzienników stolicy, którego był stałym współpracownikiem. Mówiono, że jest to człowiek zdolny i mający znaczenie. Warto więc było przyłożyć starań dla nawrócenia i przekonania tego rodzaju niedowiarka. Dzięki jemu mogło spłynąć wiele dobrego i pożytecznego. Doktór Bonamy usadził go w jednym z foteli i zdawał się działać i mówić tylko dla niego jednego. Z dobrodusznym wyrazem twarzy zapewniał z przekonywającym uśmiechem:
— Niczego tak nie pragniemy, jak należytego ocenienia naszych czynności. Światła nietylko że się nie lękamy, lecz go właśnie pragniemy... W tym celu używamy ludzi dobrej woli, by zechcieli nam dopomódz radą i obecnością swoją.
Uzdrowienie głuchej wieśniaczki było bardzo wątpliwe, gniewnie też rzekł do niej doktór Bonamy:
— Ależ, moja kochana, tobie się tylko zdaje, że jesteś już uleczona... Zaledwie zaszło trochę polepszenia w twoim stanie... Przyjdź innym razem.
Półgłosem zaś dodał w formie objaśnienia dla zebranych:
— Gdybyśmy zważali na to, co chorzy mówią, przychodząc do naszego biura, trzebaby im wszystkim dawać zaświadczenia, wszyscy bowiem utrzymują, że zostali uzdrowionymi. My jednak wydajemy zaświadczenia tylko w razach sprawdzonego, rzeczywistego uleczenia, gdy prawda jasną jest jak słońce... I zauważcie panowie, że w podobnych wypadkach, nie zaświadczamy objawienia się cudu, tylko zaświadczamy, że chory został uzdrowiony... Nie naszą jest rzeczą rozsądzać przyczyny tego rodzaju objawu, my rozstrzygamy jedynie, czy chory, poddający się naszemu badaniu, nosi ślady swego cierpienia, czy też jest w stanie zupełnego zdrowia.
Mówił tak, podkreślając znaczenie słów wyrzeczonych, kładąc nacisk na uczciwość, z jaką odbywały się czynności biura, wydającego zaświadczenia. Nie był on ani większym głupcem ani większym kłamcą niż wielu innych, wierzył, nie wierząc a korzystając z niedokładności wiedzy medycznej tak pełnej niespodzianek; był pewnym, iż czasami zdarzają się w jej dziedzinie nieprawdopodobieństwa. Na schyłku swej karyery doktorskiej podjął się urzędowania przy sprawdzaniu uzdrowień za pomocą źródła przy grocie; położenie jego, prócz wielu korzyści, miało także i wiele niedogodności, w rzeczy samej wiódł on wszakże życie szczęśliwe i przyjemne.
Na zadane sobie pytanie przez paryzkiego dziennikarza odpowiadał, wdając się w szczegóły objaśniające czynności biura zaświadczającego. Każdy chory przybywał do Lourdes opatrzony w papiery, między któremi znajdował się raport lekarza z opisem danej choroby. Czasami chory posiadał kilka raportów, odnoszących się do jego cierpienia, były one wydane przez różnych doktorów leczących go dotychczasowo. Te historyczne dokumenty danej choroby, pielgrzym przybyły do Lourdes w celu odzyskania zdrowia, składał w biurze doktora Bonamy. W razie uzdrowienia, robota w biurze polegała jedynie na wydaniu świadectwa. Znano bowiem rodzaj choroby na mocy dostarczonych dokumentów, teraz więc przekonać się tylko należało, czy symptomaty cierpienia ustąpiły.
Piotr słuchał uważnie opowiadania doktora i od chwili jak tu wszedł, znacznie się już uspokoił, odzyskując zwolna zwykłą swą przytomność i trzeźwość umysłu. Duszność tylko i gorąco, panujące w izbie, dokuczały mu bardzo. Zaciekawiony słowami doktora Bonamy, byłby chętnie zadawał mu pytania, lecz sutanna, którą nosił, powstrzymywała go od czynnego wystąpienia. Ach ten strój jego księży, jakże często był on dla niego przeszkodą, zmuszającą do ciągłego usuwania się od spraw najżywotniejszych!
Uradował się Piotr niezmiernie, słysząc seryę pytań zadawanych przez owego wpływowego pisarza, pragnącego widocznie zapoznać się z działalnością biura. Formułował on swe zarzuty. Wadliwem mu się wydało, iż jeden doktór stawiał dyagnozę choroby, drugi zaś, znacznie później wydawał świadectwo uzdrowienia, niezbadawszy chorego zaraz po jego przybyciu do Lourdes. Musiały ztąd wynikać liczne pomyłki. By to usunąć, należało ustanowić komisyę lekarską, przed którą stawiać się byli powinni wszyscy chorzy przybywający do Lourdes. Pod nadzorem komisyi opisany stan zdrowia każdego chorego, w razie uzdrowienia, dozwalał na sprawdzenie, łatwe już i nieulegające wątpliwości.
Doktór Bonamy nie bez pozornej słuszności przeczył, mówiąc, iż komisya nie podoła nawałowi pracy: w czasie pielgrzymek miałaby tysiące chorych do zbadania każdodziennie a wszak każdy chory przedstawiał sobą nowe zagadnienie, co wywoływałoby dyskusyę pomiędzy lekarzami, wchodzącymi w skład komisyi, a zbijanie stawianych poglądów, sprzeczne dyagnozy, przyczyniłyby się tylko do tem większych niepewności! Badania wszystkich chorych zaraz po przyjeździe, są rzeczą niemożebną do urzeczywistnienia a korzyści nie przedstawiałyby żadnych; przeciwnie, mogłyby się stać przyczyną nieskończonej ilości pomyłek. Porządek dotychczasowy na praktyce oparty o wiele jest dokładniejszy. Dlaczegóż nie mamy polegać na świadectwie lekarskiem, przedstawionem przez każdego chorego? Posiada ono niezaprzeczoną wagę i powinno być decydującem.
Doktór Bonamy pochwycił jedną z tek i wydostawszy z niej zwój świadectw lekarskich, przywiezionych przez chorych, zmuszał paryzkiego dziennikarza do rozpatrzenia się w nich bliżej. Wiele z nich raziło swą pobieżnością. Były wszakże i staranniej redagowane opisy chorób. Niektóre podpisy lekarzy były legalizowane w miejscowym zarządzie gminy. Pomimo wszystko, roje powątpiewań nastręczały te dokumenty. Kto zaręczy, iż rzeczywiście lekarz podpisał świadectwo? Jakie pobudki wpłynęły na wydanie tych świadectw? Czy władza lekarska ma w ogóle coś z niemi wspólnego? A wreszcie, jeżeli świadectwo jest rzeczywiście wydane przez medyka, to o ile orzec można, czy nie działały na niego wpływy postronne, czysto osobistej natury? Wzbudzały one podejrzenie i wywoływały chęć śledztwa co do swej wiarogodności. Podkopana w ten sposób ufność, pobudzała do surowej krytyki, podającej w wątpliwość fakta uważane tutaj jako pewniki.
Pod nawałem tego rodzaju zarzutów, doktór Bonamy czerwieniał, pocił się i rzucał niecierpliwie, dowodząc:
— Ależ my postępujemy z najwyższą oględnością! Jeżeli zaszłe uzdrowienie danego chorego nie daje się objaśnić drogą naturalną, prosimy, by przyszedł powtórnie i badamy go z całą możliwą ścisłością... Może pan wreszcie zauważyć, że nie działamy w tajemnicy... przeciwnie, otoczyć się pragniemy współpracownictwem ludzi światłych... wszystko się dzieje u nas jawnie. Pomiędzy obecnemi tutaj osobami większość jest lekarzy, przybyłych z najodleglejszych i różnych stron Francyi. Uciekamy się do światłej ich wiedzy, błagamy ich, by zechcieli wspólnie z nami zastanawiać się i badać chorych a po każdej naradzie rozpatrujemy spisany z niej protokół... Zwracam się do was, kochani koledzy... protestujcie, jeżeli macie co do zarzucenia... jeżeli rażą was przyjęte przez nas sposoby!
Nikt nie drgnął i nie odezwał się na to żądanie. Większość obecnych doktorów składała się z ludzi wierzących, ci więc z zasady zgadzali się z działalnością biura zaświadczającego; inni zaś, ludzie wiedzy, przybyli tutaj przez ciekawość lub dla zbadania trudnych do objaśnienia wypadków uzdrowienia, unikali wszelkiej dyskusyi i krytyki przez grzeczność, uważając że byłaby nie na miejscu i bez żadnego pożytku. Stali oni milcząc, patrzyli i słuchali a gdy zbyt gwałtowna opanowywała ich żądza mówienia w imię rozsądku, gdy bunt ich chciał się ujawnić, śpiesznie opuszczali salę.
Zadowolniony z ogólnego milczenia, doktór Bonamy rozejrzał się tryumfująco. Dziennikarz zapytał go jeszcze, czy jest on sam jeden dla załatwienia się z tylu choremi?
— Tak, jestem zupełnie sam jeden, lecz to wystarcza. Moja działalność doktora biura przy grocie nie jest bynajmniej uciążliwą. Cała moja praca polega na wydawaniu świadectw osobom, które uzdrowionemi tutaj zostały.
Po chwili dodał z łaskawym uśmiechem:
— Ach zapomniałem! Mam do pomocy kolegę Raboin, który utrzymuje porządek w dostarczanych nam papierach.
Mówiąc to wskazywał na otyłego czterdziestoletniego mężczyznę, o twarzy pełnej, z wystającemi jak u doga szczękami i siwiejącą już czupryną. Raboin był wierzącym, zaciekłym i egzaltowanym w swem wierzeniu; nie dozwalał on, by wątpiono o cudownych uzdrowieniach, wydarzających się w Lourdes. Bolał on niezmiernie nad czynnościami dokonywanemi w biurze, uważając je za zbyteczne. Wybuchał gniewem, gdy poddawano dyskusyi zaszłe tutaj uzdrowienia. Odwołanie się do zdania lekarzy, oburzyło go niezmiernie, lecz doktór Bonamy uspakajał go, mówiąc:
— Nie gniewaj się, nie oburzaj, kochany mój przyjacielu! Trzeba zawsze pozwolić na wyjawienie powątpiewania, jeżeli ono jest szczere; każdemu wolno mieć swoje zdanie.
Zaczęli wchodzić chorzy. Jakiś człowiek, zdjąwszy koszulę, pokazał swój tors obsypany wysypką, z której miejscami wykruszał się rodzaj proszku, podobnego do mąki. Nie uważał się za uzdrowionego, twierdził tylko, iż po każdej pielgrzymce doznawał znacznej ulgi. Po nim, przyprowadzono kobietę, przerażającej chudości; okazała się być hrabiną i opowiedziała dziwne o sobie szczegóły. Siedem lat temu, Matka Boska uzdrowiła ją po raz pierwszy. Miała wówczas suchoty. Wyszła następnie zamąż, i była matką czworga dzieci. Lecz suchoty znów teraz wróciły, szukała ulgi na swe cierpienia zastrzykując sobie często morfinę, pragnąc zaś odzyskać zdrowie, ponownie przybyła do Lourdes i zaraz po pierwszej kąpieli czuje się znacznie lepiej; weźmie też udział w dzisiejszej wieczornej procesji z pochodniami, wraz z przybyłymi z nią tutaj członkami rodziny w liczbie dwudziestu siedmiu osób. Po hrabinie weszła niemłoda już kobieta, która skutkiem choroby nerwowej, była niemą od kilku miesięcy; dziś, podczas procesji o godzinie czwartej, odzyskała głos nagle i w zupełności, ujrzawszy niesiony Przenajświętszy sakrament.
— Panowie — zwrócił się doktór Bonamy do otaczających, z miną mędrca o szerokich poglądach — zauważcie proszę, iż nigdy nie wydajemy świadectwa osobom uzdrowionym z chorób nerwowych. Zwróćcie wszakże uwagę, kochani koledzy, na dziwny zbieg okoliczności: ta kobieta leczoną była w szpitalu Salpétrière w Paryżu, przeszło przez sześć miesięcy, kuracja nie przyniosła jej ulgi, przybyła tutaj a język jej natychmiast odzyskał władzę.
Doktór Bonamy niecierpliwił się wszakże, nie mając między dzisiejszemi chorymi żadnego szczególniejszego okazu do przedstawienia paryzkiemu dziennikarzowi. A o tej właśnie porze, pomiędzy godziną czwartą i piątą, częstokroć miewały miejsce zadziwiające uzdrowienia, odbywała się właśnie procesya i Matka Boska najchętniej zsyłała wtedy swą łaskę na wybranych swoich, rozegzaltowanych całodziennemi modłami. Dotychczas defilujący w biurze chorzy, nie przedstawiali nic godniejszego uwagi.
Z zewnątrz dolatywały do izby wciąż trwające na dworzu modły; tłum się niecierpliwił i wrzał gorączkowo, podniecony własnemi krzykami modłów namiętnych, domagał się cudu, drżał z wyczekiwania, szemrząc na opóźnienie.
Wtem do biura wsunęła się młoda dziewczynka, uśmiechnięta i skromna zarazem; patrzała bez trwogi oczami połyskującemi niezwykłą roztropnością.
— Jak się masz, Zosiu! — zawołał do niej uradowany doktór Bonamy. — Uzdrowienie tej dziewczynki miało miejsce rok temu; przedstawia ono zadziwiające objawy, pozwólcie więc, panowie, bym wam udzielił niektórych objaśnień.
Piotr poznał w nowoprzybyłej dziewczynce znajomą sobie Zosię Couteau, która wsiadła do „białego“ pociągu w Poitièrs. Był teraz świadkiem ponownie odegranej sceny, którą raz już widział w wagonie.
Doktór Bonamy opowiadał uważnie słuchającemu dziennikarzowi, szczegóły dotyczące choroby: kość w lewej pięcie zaczęła próchnieć, operacya chirurgiczna zdawała się być nieuniknioną; rana jątrzyła się i zwiększała przerażająco, lecz zaraz po pierwszem zanurzeniu w źródle groty, nastąpiło natychmiastowe uzdrowienie i zagojenie.
— Zosiu, opowiedz panu, nie bój się i mów śmiało wszystko.
Dziewczynka podniosła nieco ręce z owym znanym już Piotrowi dziecinnym wdziękiem, jakby nakazując milczenie, i rozpoczęła wyuczone swe opowiadanie:
— Tak więc, noga moja bardzo mnie bolała, nie mogłam już nawet chodzić do kościoła, trzeba ją było obwiązywać szmatkami, bo ciągle z niej ciekły różne nieczystości... Pan Rivoire, nasz doktór, przeciął mi piętę, chcąc zobaczyć co jest w środku i powiedział, że trzeba będzie wyciąć mi kawałek kości, skutkiem czego byłabym niezawodnie okulała na zawsze... Modliłam się szczerze do Matki Boskiej, pojechałam do Lourdes i zanurzyłam nogę w cudownem źródle. A tak mi było pilno być uzdrowioną, że nawet nie zdjęłam szmatek, któremi noga była okręcona. Wszystko, co niepotrzebne, pozostało w wodzie; gdy nogę wyjęłam z kąpieli była zupełnie zdrową...
Doktór Bonamy słuchał opowiadania Zosi i przytakiwał głową za każdem jej słowem. Gdy na chwilę przerwała, rzekł do niej:
— A powiedz nam, co ci powiedział doktór Rivoire, skoro zobaczył twoją nogę po uzdrowieniu.
— Gdy wróciłam do rodziców i doktór Rivoire zobaczył moją nogę, zawołał: „Nie wiem, czy dyabeł, czy też Bóg zesłał uzdrowienie temu dziecku; rzecz to dla mnie obojętna; lecz prawdą jest, że noga jest zupełnie zdrowa“.
Słowa doktora zawsze wywoływały śmiechy w słuchaczach, Zosia liczyć się też zdawała na wywołanie tego efektu.
— Zosiu, a pamiętasz coś powiedziała pani hrabinie, dyrektorce sali w szpitalu?
— Ach! tak... Nie miałam z sobą bielizny na zmienienie szmatek, w które okręcano moją nogę, więc powiedziałam: „Matka Boska ulitowała się dziś nademną i uzdrowiła moją nogę, bo wiedziała, że niemam szmatek na zmianę“.
Znów słowa te wywołały śmiechy, wszyscy byli zadowoleni i patrzyli życzliwie na roztropną minę dziewczynki, opowiadającej może zbyt wyraźnie, tonem wydawanej lekcyi, lecz ze szczerością w głosie i pewnem przejęciem.
— Zosiu, zdejmij trzewik i pokaż swoją nogę, aby wszyscy mogli ją zobaczyć... Trzeba, aby każdy mógł dotknąć i uwierzyć w twoje zupełne uzdrowienie.
Zdjęła szybko obuwie z nabytą ku temu wprawą i pokazała swą nóżkę czystą, białą, starannie utrzymaną. Poniżej kostki widniał znak blizny, długi i biały, świadcząc o głębokiej kiedyś ranie. Kilku doktorów z pomiędzy obecnych zbliżyło się i patrzało w milczeniu. Inni, którzy urobili sobie zdanie, co o tem sądzić należy, nie ruszyli się z miejsca. Jeden z przypatrujących się doktorów, zapytał z wyszukaną grzecznością i uśmiechem: dlaczego Matka Boska pozostawiła szramę po zagojonej ranie — to niezawodnie dla uprzytomnienia cudu, jaki zesłała. Wdał się teraz w szczegóły techniczne, zapewniając, iż kawałek kości oraz ciała odrosły natychmiastowo, co nie dawało się wytłomaczyć drogą naturalną.
— Och nie potrzeba rzeczy tak nadzwyczajnych żeby uwierzyć — zawołał dziennikarz. — Niechaj zobaczę najlżejsze zacięcie palca scyzorykiem i niechaj ten palec będzie natychmiast zagojony po zamoczeniu w wodzie, a cud będzie rzeczywisty i pierwszy schylę głowę.
Po chwili zaś dodał:
— Gdybym miał w posiadaniu źródło gojące tak natychmiastowo rany, świat bym przekształcił niezawodnie! Nie wiem na razie jakbym to uczynił, lecz zawezwałbym narody, by przybywały. Cuda stwierdzić bym nakazał z tak niezbitą jasnością prawdy, iż panem świata byłbym, mając siłę taką w posiadaniu! Bo jakże nadludzką, boską byłaby moja potęga!... Ale aby stać się tak mogło, musiałbym uniemożliwić wszelkie powątpiewanie stwierdzeniem prawdy jasnej jak słońce. Prawdy namacalnej i przystępnej dla każdego, który tem samem stawałby się wierzącym.
I znów zaczął mówić z doktorem Bonamy o sposobach zaprowadzenia ścisłej kontroli. Zgadzał się, iż skutkiem napływu chorych niekażdy z nich mógł być badanym zaraz po przybyciu. Ale dlaczegóż nie oddzielić jednej sali w szpitalu dla chorych, posiadających rany uwidocznione na ciele? Tych kilkudziesięciu chorych, można było wtedy oddać w opiekę komisyi, która do spisanego protokółu o stanie danej rany, powinna była dołączać dokładne jej odbitki fotograficzne. W razie uzdrowienia, komisya, po należnem zbadaniu, spisywałaby nowy protokół na podstawie poprzedniego. Komisya powinna rozpocząć swą działalność od ran, chorób widocznych, zewnętrznych, albowiem te nie ulegają zaprzeczeniu.
Tego rodzaju poglądy i nalegania, doktór Bonamy zbywał z zakłopotaniem niejasno formułowanemi odpowiedziami.
— Zapewne, zapewne, wszak my pragniemy rzucić jaknajwięcej światła na naszą działalność... Ale złożenie komisyi przedstawia olbrzymie trudności... Żebyś pan wiedział, jak trudno o wzajemne porozumienie! Nie ulega przecież wątpliwości, iż myśl pańska jest doniosłego znaczenia...
Na szczęście dla doktora Bonamy, drażliwą tę rozmowę przerwało wejście nowej chorej. Podczas gdy Zosia, którą nikt się już nie zajmował, obuwała sobie nogę, weszła Eliza Rouquet i, zdjąwszy chustkę z głowy, ukazała straszliwą swą twarz w całej ohydzie ran zaognionych i cieknących. Opowiadała, że od rana bezprzestannie okładała twarz szmatami maczanemi w wodzie u źródła, i zdawało się jej, że znacznej doznała ulgi, przybladła i podeschła. Piotr zauważył ze zdziwieniem, iż tak było rzeczywiście.
Nadarzający się ten przykład choroby zewnętrznej, dostarczył dziennikarzowi nowego argumentu do dalszego popierania poprzednio projektowanej komisyi i sali oddzielnej pod jej wyłącznym zarządem. Protokół spisany po przyjeździe tej dziewczyny stanowiłby dowód w razie jej uleczenia, o cudownych skutkach groty, usuwającej wilka swą wodą. Byłby to tryumf dla źródła, cud oczywistością swoją stałby się niezaprzeczalny.
Doktór Chassaigne trzymał się dotychczas na uboczu, pragnąc, by zachodzące fakta same przez się mówiły i oddziaływały na Piotra. Teraz pochylił się ku jego ramieniu i rzekł półgłosem:
— Rany zewnętrzne, rany zewnętrzne... Ten panicz ani się domyśla jak widzę, że wielu z najznakomitszych lekarzy twierdzi, iż znaczna ilość ran wynika skutkiem nerwowego rozstroju naszego organizmu. Tak, rany powstają z powodu złego odżywiania się skóry... Rozliczne kwestye, odnoszące się do naszego odżywiania, mało są znane... Wreszcie przypuszczać często można, że wiara, która uzdrawia, może rzeczywiście uzdrowić pewne rodzaje ran, jak naprzykład fałszywego, pozornego wilka... Cóż za pewność zyska wtedy ów panicz za pomocą komisyi i sali oddzielnej, którą proponuje?... Zwiększyłby tylko taką salą chorób zewnętrznych nieład i chaos istniejący w dziedzinie medycyny... Wiedza jest próżnią... oceanem, otchłanią niepewności...
Gorzko i boleśnie uśmiechnął się domawiając ostatnich wyrazów. Doktór Bonamy był tymczasem zajęty badaniem Elizy Rouquet, zalecał jej, by w dalszym ciągu robiła okłady z wody w grocie, oraz by codziennie przychodziła do biura pokazywać tego skutki. Zwracając się do obecnych, rzekł z prostoduszną swą uprzejmością:
— Jest to początek znacznego polepszenia... nie ulega wątpliwości, że zaszło polepszenie.
Ku ogólnemu zadziwieniu, wpadła do biura młoda kobieta, w której Piotr poznał la Grivotte. Wpadła jak bomba, podrygując, śmiejąc się i krzycząc na całe gardło:
— Jestem zdrowa... jestem już zdrowa...
Opowiadała, że nie chciano jej kąpać pomimo błagania, natarczywości, łez, jakie wylewała skutkiem tej odmowy; dopiero z rozkazu ojca Fourcade zanurzono ją w wannie. I nastąpiło co przeczuwała. Zaledwie od trzech minut była w kąpieli, gdzie zanurzono ją spoconą i duszącą się z kaszlu, gdy uczuła powracające jej siły prądami gwałtownemi, jakby ją biczem kto smagał po całem ciele. Była teraz w stanie niezmiernego podniecenia, radowała się i śmiała, nie mogąc ustać spokojnie na miejscu.
— Jestem zdrowa!... ach gdybyście panowie wiedzieli, jak jestem szczęśliwa, iż jestem już zdrowa!...
Zadziwiające polepszenie zdrowia la Grivotte wprowadziło Piotra w osłupienie. Oczom własnym nie wierzył, by mogła to być taż sama dziewczyna, która nie dalej jak dzisiejszej nocy leżała bliska skonu na ławce w wagonie, trupio blada, kaszląc i plując krwią bezustannie? Teraz była zwinna w swych ruchach, smukła i prosta, policzki jej pałały szkarłatnym rumieńcem, oczy połyskiwały, a radość i życie promieniały z całej jej postaci.
— Panowie — odezwał się doktór Bonamy, mamy przed sobą niezwykle ciekawy okaz. Rozpatrzmy się bliżej...
I zażądał papierów przywiezionych przez la Grivotte. Lecz niełatwo można było je odnaleźć wśród rupieci nagromadzonych na obu stołach. Sekretarze, młodzi seminarzyści, szukali papierów, wszystko przewracając, lecz znaleźć ich nie mogli. Wstał, by ich poszukać, siedzący pośrodku naczelnik wydziału kąpielowego, lecz nie odnalazłszy, siadł na swe miejsce. W tem, niespodziewanie sam natrafił na papiery La Grivotte; były one wsunięte pod wielką regestrową księgę leżącą tuż, tuż przy nim. Aż trzech doktorów wydało jej świadectwa, odczytywał je głośno. Wszyscy trzej mówili stanowczo i jednobrzmiąco, że chora ma suchoty silnie rozwinięte, oraz liczne przypadłości nerwowe, pogarszające stan ogólny.
Doktór Bonamy zwrócił uwagę, iż wobec jednostajnego w swym wyniku zdania trzech doktorów, wątpić nie można było o prawdziwości dyagnozy. Opukał teraz starannie chorą i wyrzekł z cicha:
— Nie słyszę nic... zupełnie nic...
Po chwili wszakże zmiarkował się:
— To jest... tak jak nic.
Zwrócił się teraz do grona obecnych tutaj doktorów:
— Może który z panów zechce mi dopomódz w sprawdzeniu... Jesteśmy tutaj dla wspólnej narady, badania i dyskusyi.
Zrazu nikt się nie ruszył. Wreszcie jeden z obecnych doktorów wysunął się i osłuchał chorą; zdania swego nie wyraził wszakże i zamyślony potrząsnął głową znacząco. Zdecydował się wreszcie powiedzieć, że nie może dać ścisłego określenia. Zastąpił go inny, który uznał kategorycznie, jako ta kobieta nigdy suchot nie miała. Teraz wszyscy doktorzy obsłuchiwali chorą kolejno, prócz pięciu czy sześciu stojących na boku i uśmiechających się dwuznacznie. Powstało zamięszanie wielkie, albowiem każdy lekarz wyjawiał teraz swój pogląd, a każdy był odmienny. Mówili razem, głośno, przestając się słyszeć i rozumieć wzajemnie. Najspokojniejszym z obecnych był ojciec Dargelès; nabytem doświadczeniem wiedziony, pewnym był, że zachodzący objaw uzdrowienia, stanie się głośnym ku tem większej chwale Przenajświętszej Panny, sprawiającej cuda w grocie. Spisywał skrzętnie notatki, pochylony nad rogiem stołu.
Wśród panującego tu hałasu, Piotr rozmawiał z doktorem Chassaigne. Pewnymi byli, iż nikt nie słyszy wątku ich rozmowy.
— Ach te wanny, w których kąpią tutaj chorych, jakże wstrętne zrobiły na mnie wrażenie! Dla czegóż tak rzadko zmieniają w nich wodę?.. Cóż za brud i stek mikrobów! Uznaną i rozpowszechnioną metodę antyseptyczną depcą tu wprost nogami! I rzeczywiście zrozumieć nie mogę, jakim sposobem zaraza nie uśmierca tu ludzi gromadnie? Przeciwnicy teoryi o zaraźliwości mikrobów, muszą się śmiać tryumfująco...
Lecz doktór Chassaigne powstrzymał go.
— Nie unoś się, moje dziecko... Kąpiele są brudne, nie przeczę, lecz nie przedstawiają one żadnego niebezpieczeństwa. Zauważ tylko, że woda tutejszego źródła jest bardzo zimna, nie dochodzi nawet do dziesięciu stopni, a zaraźliwe zarodki rozwijają się w temperaturze przewyższającej stopni dwadzieścia pięć. A potem, ludzie dotknięci cholerą, tyfusem, ospą, szkarlatyną, wogóle zaraźliwemi chorobami, nie przyjeżdżają do Lourdes. Widzimy tutaj choroby organizmu: paraliż, skrofuły, wrzody, rany, raki, suchoty, a te nie udzielają się za pośrednictwem wody i kąpieli. Moczone w niej stare rany, niczego się nie lękają i cierpień swych nie udzielają drugim. Ręczyć ci mogę, że w tym kierunku, Matka Boska nic nie potrzebuje powstrzymywać.
— A więc ty doktorze, dozwoliłbyś swych chorych nurzać w lodowato zimnej wodzie, nie bacząc na ich reumatyzmy, suchoty, choroby serca, miesięczne niedomagania?... I tę oto suchotnicę, spoconą i konającą rzuciłbyś do wanny?...
— O nie! z pewnością nie!... Są środki heroiczne, na które nie odważamy się w zwyczajnych warunkach. Zimna kąpiel może spowodować śmierć osoby chorej na suchoty, lecz z drugiej strony czyż pewnymi jesteśmy, że przy zbiegu nieznanych nam okoliczności, nie jest w stanie jej uzdrowić?... Ja uwierzyłem obecnie, że w Lourdes działają siły nadprzyrodzone, lecz po za tem, domyślam się, że uzdrowienia zachodzące tutaj przychodzą częstokroć same przez się, dzięki owej zimnej kąpieli, którą w wielu razach uważamy jako środek barbarzyński i wprost niedorzeczny... Ach jakże my mało wiemy! jak bardzo jeszcze mało!...
Wpadł teraz w gniew i miotał przekleństwa przeciwko wiedzy, którą znienawidził, którą pogardzał od chwili, jak nie dozwoliła mu uratować dwóch najdroższych mu istot: jego żony i córki.
— Ty dopytujesz się o pewniki, żądasz prawdy... medycyna niezdolną jest zadowolnić cię pod tym względem... Posłuchaj sprzeczki tych oto panów! Czyż nie zachwycasz się różnością ich poglądów, ścierających się wzajemnie? Nie przeczę, że jest pewna ilość chorób znanych już dokładnie w najdrobniejszych swych przejawach. Są środki zbadane w skutkach, jakie wywołują; lecz nikt nie zna i nikt nie wie nic o łączności danego środka z daną chorobą, albowiem ilu jest chorych, tyle jest nowych przypadków i za każdym razem doświadczenie rozpoczyna się od początku. Tak, medycyna jest sztuką, nie może być ona ściśle doświadczona i niezłomnie stosowana według jednej zasady; skuteczność jej zależy od przyczyn drobnych, nieznanych, jest rzeczą wypadku, genialnej pomysłowości lekarza... Rozumiesz więc, że ludzie chcący tu czegoś dowodzić na podstawie niezłomnych prawideł wiedzy, śmiech tylko we mnie wzbudzić mogą. Gdzież są te prawidła w medycynie?... Niechaj mi ktokolwiek zechce je odsłonić!
Chciał zamilknąć, nie gniewać się dłużej, lecz nie mógł opanować swego uniesienia.
— Powiedziałem ci, że stałem się wierzącym... Ten poczciwy doktór Bonamy, zaciekawia mnie swoim spokojem, z jakim sprowadza tutaj doktorów ze stron różnych, poddając ich światłej wiedzy badanie cudów, któremi dysponuje. Chyba dla tego, że im więcej przybędzie tu doktorów, tem trudniej wydobyć będzie prawdę; zagłuszoną ona zostanie wrzawą walki, ścierających się zdań, sprzecznej dyagnozy, ilością i jakością metod leczniczych. Jeżeli dotychczas nie mogą się oni zgodnie odnosić co do chorób zewnętrznych, jakiż powstaje chaos, gdy rzecz idzie o cierpienia wewnętrzne, jedni zaprzeczają, gdy drudzy twierdzą. Dlaczegóż zatem wszystkiego nie nazwać i nie uznać jako cud?... Bo w jakimkolwiekbądź razie, czy to natura dobrotliwym swym wpływem sprowadza uzdrowienie, czy też działa jakaś siła dla nas nieznana i niepojęta, doktorzy zadziwionymi są otrzymanemi rezultatami, rzadko przewidzieć się dającemi, zwłaszcza w ścisłem znaczeniu tego słowa... bywają one częstokroć wprost sprzeczne z uczynionemi naprzód obliczeniami... Zgadzam się z tobą, iż organizacya tutejsza niewiele warta. Te świadectwa lekarzy nieznanych, nie mogą być dostateczną rękojmią. Kontrola nad dostarczanemi przez chorych dokumentami, powinna być o wiele surowszą i oględniejszą. Lecz przypuśćmy, że te złe strony zostaną usunięte i zastąpione innemi, prawidłowo i ściśle naukowemi. Czyż jesteś tak naiwnym, byś uwierzył, że to kogoś przekona, natchnie zaufaniem? Zaślepienie jest właściwością ludzką i najwyższego potrzeba wysiłku, by prawda choćby najdrobniejsza zyskała prawo bytu.
Piotr zaczynał teraz rozumieć przyczyny wywołujące rozgłośną sławę Lourdes, tę sławę wzmagającą się od lat tylu, wzbudzającą cześć jednych a pośmiewisko drugich. Działały tutaj siły wielorakie, mało znane i badane, a może odłogiem jeszcze dla myśli ludzkiej leżące, działała autosuggestya, podniecenie wyobraźni, podtrzymywane przez czas dłuższy, regulamin w trakcie podróży, modły i śpiewy pobożne doprowadzające do obłędu trwaniem swem i monotonnością; działało jeszcze tchnienie uzdrowienia siłą woli nagromadzonego tłumu, siłą obliczyć się niedającej potęgi wynikającej z egzaltacyi religijnej, doprowadzonej do szału. Tak, uzdrowienia miały miejsce rzeczywiście, nie było w tem ułudy ani oszustwa. W ten sposób przyjmowane zachodzące tu fakta — o wiele szerszy a zarazem prostszy przybierały charakter. Ojcowie strzegący groty nie plamili swego sumienia kłamstwem, przyczyniali się jedynie do zwiększenia panującego zamętu pojęć, wyzyskiwali nieświadomość ogółu.
Można więc było przypuszczać, iż wszyscy działali tutaj z zupełnie dobrą wiarą, tak doktorzy, wydający świadectwa uzdrowienia, jak chorzy, pocieszeni doznaną ulgą w cierpieniu, jak i świadkowie zaklinający się, że to widzieli. Z tego zbiegu okoliczności wynikała niemożebność stwierdzenia, czy cud istnieje lub nie istnieje. Bo dla wszystkich cierpiących a tutaj uzdrowionych, cud stawał się rzeczą oczywistą, w którą wierzyli patrzący nań, jak również ci liczni, potrzebujący nadprzyrodzonych wierzeń i nadziei.
Doktór Bonamy zbliżył się do doktora Chassaigne rozmawiającego z Piotrem. Ten ostatni zapytał:
— W jakim stosunku względnie do liczby chorych, zdarzają się wypadki uleczenia?
— Dziesięć na sto — odpowiedział doktór Bonamy — i byłoby znacznie jeszcze więcej, gdybyśmy wierzyli wszystkiemu co nam mówią; wszyscy, rzec można, twierdzą, że zostali uleczonymi. Lecz urząd mój nakłada na mnie obowiązek pilnowania i kontrolowania cudów. Z urzędu więc powstrzymuję zbyt wielką gorliwość i strzegę, by rzeczy wiary nie popadały w śmieszność... Moje biuro kładzie swą wizę jedynie wtedy, gdy uleczenie zostało stwierdzone i posiada wszelkie pozory rzeczywistości.
Słowa doktora przerwało niechętne szemranie. Był to tłumiony gniew Raboina, fanatycznego pomocnika doktora Bonamy.
— Stwierdzanie uzdrowień... stwierdzanie uzdrowień... Po co to stwierdzanie?... Cud trwa bezustannie w objawieniach swoich. Dla wierzących stwierdzanie go jest rzeczą zbyteczną. Chylą przed nim głowy i wierzą. A dla niedowiarków — czyż warto?... Oni nie chcą dać się przekonać,.. Mojem zdaniem, cała nasza robota w biurze jest niedorzecznością, głupstwem.
Doktor Bonamy gniewnie i surowo nakazał mu milczenie.
— Raboin, nakazuję ci milczeć... Jesteś wciąż zbuntowany... Powiem ojcu Capdebarthe, że nie chcę mieć dłużej takiego jak ty pomocnika. Siejesz tylko nieporozumienia i nieposłuszeństwo.
Człowiek ten wszakże miał zupełną racyę gniewać się i jątrzyć, gdy niezdarnemi rękoma dotykano świętych jego wierzeń. Piotr patrzał na niego z uznaniem i sympatyą. Bo rzeczywiście cała praca podejmowana w biurze zaświadczeń, dokonywana była nietylko niedołężnie lecz całkowicie zbytecznie. Uwłaczającą musiała się wydawać wierzącym a dla niedowiarków nie była dostateczną. Czyż cud może być sprawdzonym? Wierzyć wystarcza. Objawienia Boże przyjmować należy nie wchodząc w ich tajniki. W epokach wierzeń najgłębszych wiedza powstrzymywała się od chęci tłomaczenia Boga. Cóż mogła mieć ona z tem wspólnego?... Wdając się w rzeczy wiary, podkopuje ona własną swą wielkość. Pragnący wierzyć i wierzący, padać winni krzyżem, całować ziemię i korzyć się przed najwyższym majestatem. Kompromisy są tutaj zbyteczne! Chęć zrozumienia tylko do wątpliwości doprowadzić jest w stanie.
Cierpieniem przejmowały Piotra zdumiewające rozmowy, jakie słyszał naokoło siebie. Wierzący mówili o cudach swobodnie, spokojnie jak o rzeczach potocznych, naturalnych. Najdziwaczniejsze pogłoski powtarzali jako pewniki. Cuda, wciąż pleniły się; cuda opowiadali bez uśmiechu na ustach, bez najlżejszego protestu istniejącej w nich chociażby szczypty rozsądku. Wciąż widocznie przebywając i żyjąc wśród gorączkowych złudzeń, nie dziwili się niczemu, wszystko za możebne uważając. A byli pomiędzy nimi nietylko prostaczkowie, zdziecinniali, nieoświeceni lub fanatycy jak Raboin; sporo z nich odznaczało się wykształceniem, wyższością umysłu i wiedzy. Jakże trudno jest pojąć podobny stan rzeczy!
Cierpienie i niezadowolnienie wzrastało wciąż w Piotrze; gniew jego tłumiony wyrwać się pragnął i wybuchnąć z całą swą namiętnością. Rozsądek jego wzdrygał się i miotał nakształt istoty, rzuconej w wodną głębinę i unoszonej falami pragnącemi ją pochłonąć. Mniemał on obecnie, że ludzie, obdarzeni siłą umysłową, jak doktór Chassaigne naprzykład, zanim zginą w odmęcie wiary na ślepo muszą przebywać tę walkę jaka wrzała w nim oto teraz; zwyciężeni i opierać się niechcący, lub niezdolni, przepadali na zawsze, bezpowrotnie.
Piotr patrzał na starego swego przyjaciela, rażonego ciosami przez los mu zadanemi, był on nieskończenie smutny i słaby jak dziecię płaczące w swem sieroctwie i bezlitośnem opuszczeniu. Mimo to nie mógł się powstrzymać od wypowiedzenia protestu, który cisnął mu się na usta:
— Jeżeli mało jest prawd zbadanych, jeżeli niewiele w przyszłości danem nam będzie dociec, nie powinno to nas wszakże powstrzymywać od żądzy posiadania coraz szerszej o nich świadomości. Nie należy się poddawać zniechęceniu i opieszałości; przez taką słabość naszą pogłębiają się ciemności tego co nieznane. Nadzieją naszą być winno, iż nadejdzie pora, gdy fakta, dziś niezrozumiałe, jasnemi, przejrzystemi się staną. Niewzruszonym naszym ideałem i celem — powinno być dążenie i pochód ku zbadaniu rzeczy nieznanych, jakkolwiek powolnem i mozolnem jest zwycięztwo rozumu, podlegającego tak łatwo nędzom naszego ciała, naszych skłonności... Ach rozum! ileż on cierpień nam sprowadza, lecz w nim też spoczywa cała nasza siła... Gdy rozum marnieje, marnieje z nim zarazem wartość posiadającej go jednostki. Niechaj przepada mój spokój, niechaj przepada możebna szczęśliwość, przekładam ponadto zaspokojenie pragnień mego rozumu; wolę szukać i zginąć, lecz w pogoni zadowoleń mej żądzy rozumienia!
Doktór Chassaigne miał oczy łez pełne. Zapewne majaczyło teraz przed nim wspomnienie zmarłych jego ukochanych. Opanował się wszakże i szeptem odpowiedział:
— Rozum, rozum, tak, napawa nas on często dumą bezmierną, wydając się nam jedyną racyą istnienia... Inna jednak jeszcze, prócz rozumu, władnie nami siła... Miłość — ta wszechpotężna władczyni życia; jedyne, najwyższe dobro dane człowiekowi... a gdy posiadaną miłość się postrada...
Głos mu uwiązł w powstrzymywanem łkaniu. Zaczął machinalnie przewracać stronnice regestru leżącego na stole. Wypadkowo spotkał się z nazwiskiem Maryi de Guersaint, wypisanem wielkiemi literami. Przejrzał papiery odnoszące się do choroby Maryi, a mianowicie owe świadectwa paryzkich doktorów, zgadzających się w zdaniu, iż chora dotkniętą jest paraliżem mlecza pacierzowego.
Przeczytawszy, odezwał się znów do Piotra:
— No słuchajże, moje dziecko... wiem, że od lat wielu kochasz bardzo pannę de Guersaint... Cóż rzekłbyś, gdyby ona tutaj odzyskała zdrowie?... Przeczytałem dopiero co świadectwa dwóch znanych lekarzy, a wiedzieć przecież musisz, że paraliż, jakim jest dotkniętą, uważany bywa dotychczas za cierpienie nieuleczalne... Otóż jeżeli ta dziewczyna, skazana nieodwołalnie na kalectwo i niedołęztwo przez wiedzę, odżyje tutaj i zacznie biegać, skakać, jak to już widziałem niejednokrotnie od chwili mego tu pobytu, czyż nie będziesz uszczęśliwiony? Czyż nawet wtedy wątpić jeszcze będziesz o siłach nadprzyrodzonych?...
Piotr chciał odpowiedzieć natychmiast, gdy naraz przypomniał sobie słowa swego kuzyna, doktora Beauclair, który był zdania, że Marya dostąpi cudownego uzdrowienia; objawi się ono niespodzianie, raptownie, jakby na raz po śnie głębokim przebudzoną do życia została; nastąpi ta zmiana w chwili najwyższego, egzaltowanego podniecenia całej jej istoty. Zawahał się Piotr w odpowiedzi, wreszcie rzekł, nie wyjawiając całości swych myśli:
— Tak, rzeczywiście, byłbym uszczęśliwiony uzdrowieniem Maryi... I masz, doktorze, racyę; najżywotniejszem dążeniem naszem, jest chęć posiadania, dostąpienia szczęśliwości. Ta potężna żądza jest właściwą przyczyną naszych wstrząśnięć i zaburzeń.
Piotr uczuwał, iż dłużej niepodobna mu będzie wytrzymać w dusznej atmosferze biura. Gorąco stawało się coraz nieznośniejsze, pot spływał mu po twarzy. Doktór Bonamy dyktował obecnie jednemu z seminarzystów szczegóły, odnoszące się do badanego stanu zdrowia la Grivotte, podczas gdy ojciec Dargelès czuwał nad treścią i stylem, podnosząc się i szepcząc swe uwagi na ucho doktorowi, zmieniającemu wyrażenia podług jego żądania.
Gwar i zamieszanie trwało tutaj dalej. Doktorzy wiedli z sobą dysputy, odnoszące się jak na teraz do specyficznych przypadków, niemających nic wspólnego z kwestyą opracowywaną. W tej izbie zbitej z desek, gorąco i zaduch tamowały oddech, doprowadzając prawie do omdlenia. Dziennikarz przybyły z Paryża wyszedł już ztąd przed chwilą, niezadowolniony, iż wyczekiwał napróżno objawienia się cudu.
Piotr rzekł do doktora Chassaigne:
— Wyjdźmy ztąd, bo robi mi się niedobrze.
Prawie równocześnie z nimi wyszła ztąd la Grivotte. I zaraz po za drzwiami biura wpadli w tłoczący się i falujący tłum ludzi, pragnących ujrzeć zblizka cudownie uzdrowioną. Pogłoska cudu musiała się już była rozejść, albowiem ciśnięto się ku wybranej i dotkniętej łaską; każdy pytać się jej pragnął, lub spojrzeć na nią zblizka, obetrzeć się o kraj szaty tej szczęśliwej! Twarz jej pałała rumieńcami, oczy błyszczały płomieniem, szła, zataczając się w tanecznych podskokach, powtarzając wciąż te same słowa:
— Jestem uzdrowiona!... Jestem uzdrowiona!...
Wrzaski wyjącego radośnie tłumu zagłuszyły głos dziewczyny. Uniesioną została rozkołysanemi i zwartemi falami ciżby, znikła w niej, jak pochłonięta odmętem, po chwili wypłynęła niespodziewanie znów w innym kierunku, teraz właśnie znalazła się przy boku Piotra i doktora Chassaigne, usiłujących się ztąd wydostać.
Ujrzeli oni stojącego w pobliżu komandora. Jednym z objawów jego manii było pojawianie się częste w pobliżu źródła przy grocie; gniewał się i zrzędził tutaj chętnie. Po wojskowemu obciśnięty w swój tużurek, podpierał się na lasce o srebrnej gałce, pociągając lewą nogą, nieco sparaliżowaną od czasu, gdy został rażony drugim atakiem. W nieprzytomnem uniesieniu dążąca ku grocie la Grivotte, popychana i roztrącana przez walący się ku niej tłum ludzi rozszalałych, otarła się o postać komendanta, wciąż powtarzając:
— Jestem uzdrowiona... Jestem uzdrowiona...
Twarz komandora nabiegła krwią, a oczy zaiskrzyły się gniewem; wybuchnął z gwałtownością:
— Tem gorzej dla ciebie, jeżeli jesteś uzdrowiona, tem gorzej!
Wszyscy go tu znali i uważali za człowieka niepoczytalnego. Zaczęto się śmiać i szydzić z jego wiecznego zachwalania śmierci. Podniecony tem zachowaniem tłumu, komandor prawił niedomawiane zdania, że litość bierze patrzeć na niedorzeczność ludzką; po cóż tak uparcie żyć oni pragną, pozbawieni środków materyalnych, młodości, urody... życia im się zachciewa! I ta oto dziewczyna, czyż nie lepiej, by zmarła była natychmiast; lecz ona chce żyć a zatem cierpieć... Słowa komandora niecierpliwić wielu poczęły; szemrano coraz głośniej i bliżej w około niego. Przechodzący tędy ksiądz Judaine, spostrzegłszy na co się zanosi, zbliżył się, ujął pod rękę komandora i uprowadzając go na stronę, gromił łagodnie:
— Ależ daj pokój, kochany panie, wywołujesz skandal swem zachowaniem się... Po cóż ty się buntujesz przeciwko dobroci Boga, zsyłającego pocieszenie nędzy naszej ludzkiej... dozwalającego na ulgę w cierpieniach?... Nieraz mówiłem ci już, że najlepiejbyś zrobił, klęknąwszy przed boskim majestatem, wraz z innymi... wymodliłbyś sobie uzdrowienie chorej twojej nogi i żyłbyś zdrowo jeszcze z lat dziesiątek.
Komandor dusił się z gniewu.
— Ja, ja mam prosić o przedłużenie mego życia jeszcze na lat dziesiątek?... Ja który utrzymuję, iż najpiękniejszym dniem dla mnie, będzie dzień mojej śmierci!... Ja miałbym się płaszczyć i upadlać jak te tysiące chorych przybywających tutaj!... zgania ich w tę gromadę strach... nikczemny strach śmierci, wyją oni w szpetocie słabości swojej, z rozsadzającej ich żądzy życia i życia raz jeszcze... O nie, ja nie uczynię tego, bo gardziłbym wtedy samym sobą!... gardziłbym i brzydził się sobą... Zdechnąć pragnę, zdechnąć co najprędzej... chcę przestać istnieć, tęsknię do nicości!...
Wydostali się nareszcie z tłumu i ponad Gavą napotkali na Piotra idącego tędy z doktorem Chassaigne. Komandor zwrócił się do tego ostatniego:
— Czy wiesz, doktorze, iż zachciało się im teraz wskrzeszać umarłych?... Opowiadano mi to przed chwilą... oszaleć można z oburzenia!... No cóż?.. cóż ty na to, doktorze? Człowiek jakiś szczęśliwie doczekał się nareszcie wyzwolenia swego i zmarł... a oni porwali jego trupa, zanurzyli w swojej wodzie, niecny tworząc zamach przywrócenia mu życia. No, a jeżeli byłby powstał do życia, bo nigdy niczego pewnymi być nie możemy na tym dziwnym świecie, gdyby był ożył pod działaniem owej ich wody, czyż nie byłby on w prawie nawymyślania im za ten postępek? Plunięciem w twarz byłby niezawodnie podziękował tym naprawiaczom ciała powołanego do spoczynku. Czy ten zmarły ich prosił o zbudzenie go ze snu wiecznego?... Zkądże oni wiedzieć mogą, jaką była jego wola?... A może szczęśliwość osiągnął wraz z nicością?... Powinni byli znać jego zapatrywania, zapytać się o zdanie... No a gdyby tak na mnie próbować chcieli i gdyby się im ta wstrętna próba udała? Dobrze... bym ich przyjął!... Niechajże ludzi zostawią w spokoju i nie mieszają się do nieswoich rzeczy! Ja bym im pokazał moją wdzięczność, oj tak! i co prędzej zmarłbym na nowo!
Oburzenie komandora wywołało mimowolny uśmiech na ustach doktora i księdza Judaine. Piotr tylko spoważniał jeszcze, jakby zmrożony posłyszanemi słowy. Nie byłyżto zrozpaczone skargi żałośne wskrzeszonego Łazarza?... Częstokroć Piotrowi się zdawało, iż Łazarz, z grobu powstawszy, wołał ku boskiemu wskrzesicielowi swemu: „Po cóż powołałeś mnie, Panie, napowrót do sromoty ziemskiego życia? Spałem tak smacznie snem wiecznym, nieprzerwanym nawet marzeniem! Zakosztowałem słodyczy spokoju, błogiej rozkoszy nicości, a tyś mi to wydarł teraz, Panie! Za życia doznałem wszystkich nędz, cierpień, zdrad, płonnych nadziei, rozczarowań, porażek i chorób; katuszą cierpień znoszonych spłaciłem dług za otrzymane życie, za to życie, którego nie pragnąłem, bo pragnąć nie mogłem; zrodziłem się, nie wiedząc dla czego, żyłem nie wiedząc po co?... A teraz, Panie, Ty każesz po raz wtóry dźwigać ciężar żywota, skazujesz na powtórną karę początku, gdym już był dobieżał do jej ostatecznego kresu! Cóżem zawinił, by pokuta moja tak srogi miała wymiar? Żyć jeszcze, żyć znowu! Niestety! Niestety... zamierać znów z dniem każdym w żywotności ciała swojego, mieć dar rozumu, lecz dar tak szczupły, iż tylko na zwątpienie starczyć może... mieć wolę na to, by wolą objawić się nie mogła, mieć uczucia, by łzami bólu kąpać swe serce... Męki te przebyłem, truchlejący doczekałem skonu, tej okropnej chwili skonu, o której myśl sama zatruwa istnienie całe. Czułem na sobie wilgotne zimno śmiertelnego potu, krew w żyłach zastygającą, dech uchodzący wraz z ostatnią czkawką konania! Utrapienia te i nędze, chceszże o Panie! bym przebywał dwukrotnie?... chceszże, bym przerażające widmo skonu nosił przez życie po raz drugi? a ztąd niedola moja w dwójnasóbby większą się stała od niedoli raz tylko żyjących?... O Panie, odbierz mi co prędzej dar życia na nowo zesłany! Panie, spraw cud swój miłosierny i powróć mnie na pościel grobu mojego! uśpij mnie bez bólu snem wiecznym, nigdy nieprzerwanym... Panie, ulituj się nademną! Panie, uchroń od męczarni powtórnego życia! zwolnij od katuszy, na którą dotychczas nie śmiałeś skazać nikogo! Panie, wszak miłowałem Ciebie i służyłem Ci wiernie! Czemuż mnie właśnie obrałeś za narzędzie gniewu swojego, gniewu straszliwego w swych objawach, czyniących mnie skazańcem życia powtórnego, ku przerażeniu ludzi z pokolenia w pokolenie! Łaski i dobroci Twojej błagam, o Panie! Powróć mi sen wieczny, którym już obdarzony byłem, na który zasługiwać musiałem! Uśpij mnie, uśpij bez bólu, w błogiej rozkoszy bezdennej nicości!“
Ksiądz Judaine zdołał uspokoić wzburzenie komandora i odeszli razem, a Piotr pożegnał się z doktorem Chassaigne, zobaczywszy, iż jest już po godzinie piątej, Marya zatem musiała wyczekiwać go z niepokojem. Idąc ku grocie, spotkał wytwornego księdza des Hermoises, rozmawiającego z ożywieniem z panem de Guersaint, który, przespawszy się i wypocząwszy w swym hotelowym pokoju, miał minę zadowolonego szczęśliwca. Obadwaj ci panowie podziwiali piękność udzielającą się twarzom niewieścim pod wpływem religijnej ekstazy. Mówili również o projektowanej wspólnie wycieczce do cyrku Gavarnie, jednej ze słynniejszych miejscowości w Pirenejach.
Na widok Piotra, pan de Guersaint, pożegnał się z nowym swym przyjacielem, a dowiedziawszy się, że Marya nie poczuła polepszenia po wziętej kąpieli, podążył zafrasowany ku córce.
Odnaleźli Maryę w tejże samej pozie rozpaczy pełnej; patrzała na statuę Matki Boskiej z niemą wymówką, połączoną z osłupieniem, iż wysłuchania prośby swej pozyskać nie zdołała. Nie odrzekła nic ojcu, gdy pochyliwszy się nad nią pieścił i pocieszał ją czułemi słowy; spojrzała tylko ku niemu szeroko rozwartemi i bolejącemi oczami a zaraz potem utkwiła je na nowo w marmurowej postaci Przenajświętszej Panny, jaśniejącej białością w promieniach świateł, jarzących się setkami u podnóża groty.
Piotr czekał stojący na skinienie chorej, by wieźć ją z powrotem do szpitala Matki Boskiej Bolesnej, a pan de Guersaint klęknął pobożnie i modlił się przykładnie. Modlił się następnie dla siebie już tylko, pragnąc, by za pośrednictwem łaski tu działającej, mógł napotkać na swej drodze człowieka, wielkie posiadającego kapitały i by człowiek ten zawierzyć mu zechciał milion franków, ów milion nieodzownie potrzebny dla wypróbowania wynalezionej przez niego metody dowolnego kierowania balonami.
Około godziny jedenastej wieczorem, Piotr zostawił pana de Guersaint w hotelu świętych Zjawisk, sam zaś przed położeniem się na spoczynek, poszedł na chwilę do szpitala Matki Boskiej Bolesnej.
Poszedł tam zaniepokojony o Maryę, którą pozostawił wciąż pogrążoną w ponurej rozpaczy i milczeniu. Przy drzwiach sali świętej Honoraty, zapytał się o panią de Jonquière, lecz ta udzieliła mu niepomyślnych wiadomości: Marya nie przemówiła dotychczas ani słowa, nie odpowiadała nikomu na stawiane jej pytania i nic dotychczas nie jadła. Pani dyrektorka pragnęła, by Piotr wszedł do sali. Wejście tutaj wzbronione było mężczyznom, lecz ksiądz nie jest mężczyzną.
— Ona taka przywiązana do pana, liczę że posłuszną panu będzie. Proszę, niechaj pan wejdzie i siądzie przy jej łóżku, czekając przyjścia księdza Judaine, który ma tu nadejść o godzinie pierwszej po północy, by dać komunię świętą najciężej chorym, tym, które poruszać się nie mogą lub jedzą nieregularnie o każdej porze. Niechaj ją pan pocieszy i uspokoi...
Piotr wszedł do sali i postępując za panią de Jonquière doszedł do łóżka Maryi i siadł u wezgłowia.
— Moje drogie dziecko — rzekła do chorej dyrektorka — przyprowadziłam ci kogoś bardzo przez ciebie kochanego. Przypuszczam, że zechcesz z nim porozmawiać i że uspokoi cię w twojem wzruszeniu.
Marya poznała Piotra, lecz patrzała na niego z tąż samą co poprzednio niemą rozpaczą; a twarz jej poczerniała i miała surowy wyraz zaciekłości i buntu.
— Chcesz może, aby nam coś przeczytał, coś w rodzaju jego opowiadania w czasie podróży? — pytała dalej pani de Jonquière. — Nie, niechcesz?... To cię nie rozerwie i nie pocieszy?... No to zobaczymy później... Zostawiam was razem, i mam nadzieję, że za chwilę już ci wróci zwykła twoja łagodność.
Cichym szeptem Piotr zaklinać począł Maryę, by nie poddawała się rozpaczy. Lecz próżnemi były jego słowa, jakkolwiek starał się być pieszczotliwym i przyjacielskim. Wszak dopiero dzień jeden przebyli, a jeżeli Matka Boska nie uzdrowiła jej dzisiaj, to niezawodnie uzdrowi jutro, nagradzając ją sowicie za pokładaną w niej nadzieję. Marya nie zdawała się słuchać szeptanych słów pociechy, odwróciła się zaciąwszy usta z goryczą, oczy miała gniewne i bezcelowo utkwione w przestrzeń. Przestał więc do niej mówić i rozglądał się po sali.
Otaczał go widok straszny. Nigdy może jeszcze nie odczuł tyle wstrętu, a zarazem politowania złączonego z trwogą.
Obiad zjedzono i ukończono tu od dawna, przynoszone wszakże jedzenie porcyami z kuchni, rozstawione było po trosze przy wszystkich łóżkach; i tak przez noc całą niektóre chore domagały się bezustannie nowego posiłku, podczas gdy inne jęczały bez przerwy, błagając, by odwrócono je na pościeli lub posadzono dla zaspokojenia potrzeb naturalnych. Wraz z nocą wzmagała się gorączka chorych, prawie żadna z nich nie miała snu spokojnego. Niektóre rozebrały się przed pójściem do łóżka, inne leżały w ubraniu, były i takie, które nie zdejmowały z siebie ani sukni, ani bielizny, przez cały czas pielgrzymki, tak wielka zachodziła trudność w rozebraniu i ubraniu ich na nowo.
Wśród słabego i migotliwego oświetlenia, sala wydawała się bardziej zaludnioną i zarzuconą: prócz piętnastu łóżek wzdłuż ściany, prócz siedmiu materacy rozesłanych tu za dnia, dodać jeszcze musiano nowe posłania, zawalające całą podłogę. Łachmany wszelkiego rodzaju piętrzyły się wszędzie wstrętnemi kupami, a z pośród nich wyglądały stare koszyki, skrzynki i walizki. Zdawało się, iż stąpić kroku nie było tu podobna. Dwie dymiące się lampki słały nikłe swe promienie na to obozowisko konających. Zaduch panował tu straszny, pomimo iż obadwa okna były uchylone; wciskało się tylko przez nie duszne, gorące powietrze upalnej sierpniowej nocy. Snuły się wciąż cienie do mar podobne, rozlegały się krzyki, wydawane jękliwie, sala przeludnioną być się zdawała, podobna do jakiegoś piekła nagromadzeniem męczarni, konaniem wśród nocy, niedolą cierpienia.
Pomiędzy snującemi się postaciami, Piotr poznał Rajmundę. Skończywszy swoje czynności w bufecie, przyszła tutaj ucałować swą matkę na dobranoc; sypiała ona w maleńkiej izdebce na poddaszu, razem z zakonnicami. Pani de Jonquière przejęta ważnością swego urzędu, nie kładła się na spoczynek przez cały czas trwania pielgrzymki narodowej. Miała przygotowany dla siebie fotel, rzadko wszakże mogła usiąść w nim spokojnie, potrzebowano bowiem i wzywano jej bezustannie. Energicznie i serdecznie pomagała jej ładna pani Desagneaux, uszczęśliwiona swą działalnością. Siostra Hyacynta zapytała się jej razu pewnego z uśmiechem: „Pani jesteś stworzona na zakonnicę, dla czego nie wstąpiłaś do zakonu?“. Zadziwiona niespodziewanem zapytaniem, potrząsnęła figlarnie swoją jasnowłosą główką, mówiąc z przekonaniem: „Nie mogę, bo mam męża, którego kocham niezmiernie!“
Pani Volmar nikt nie widział w szpitalu. Mówiono, iż z rozkazu pani de Jonquière poszła się położyć, cierpiała bowiem na silną migrenę, na co pani Desagneaux, zauważyła, że gdy nie jest się pewną swego zdrowia, nie należy zapisywać się w grono dam szpitalnych... Słowa te wyrzekła dla podtrzymania własnej energii, nogi i ręce drżały jej bowiem od zbyt silnego zmęczenia, lecz ukrywała to starannie, przybiegając na każde skinienie chorych, zawsze gotowa i upatrująca, by się komuś przysłużyć i dopomódz. Ona, ta rozpieszczona paryżanka, która u siebie w domu dzwoniła na służbę, kiedy chciała, by jej podano lichtarz stojący tuż obok na kominku — tutaj, w szpitalu, zapominać się zdawała o wszelkiej dla siebie wygodzie; całemi dniami podawała miski i naczynia, wylewała je i czyściła, opatrywała i myła najwstrętniejsze rany, chwytała obiema rękoma chore i podtrzymywała ich ciała, podczas gdy pani de Jonquière poprawiała poduszki, by podsunąć je dogodniej. Około godziny jedenastej, senność i zmęczenie obezwładniły energię pani Desagneaux. Przysiadła na chwilę w swoim fotelu, lecz sen wypłatał jej figla, chwyciwszy ją niespodzianie i gwałtownie. Zasnęła natychmiastowo i spała teraz snem kamiennym; ładna jej główka spoczęła, pochylona na ramieniu a kędzierzawe rozwiane jej włosy, otoczyły ją swą jasnością. Nie słyszała teraz ani jęków, ani nawoływań, ani hałasu; spała jak zabita.
Pani de Jonquière, zbliżywszy się w stronę Piotra, szepnęła:
— Chciałam sprowadzić tutaj doktora Ferrand, tego doktora, który przyjechał z nami z Paryża, może byłby jakiem lekarstwem uspokoił naszą Maryę. Lecz właśnie jest bardzo zajęty w sali dolnej, w sali Małżeństw, gdzie przyjęto brata Izydora, którego stan zdrowia się pogorszył. Wreszcie my rzadko kiedy wzywamy doktora do naszych chorych, bo przecież przywozimy ich tutaj dla powierzenia ich losu w ręce Panny Przenajświętszej...
Siostra Hyacynta, mająca zamiar czuwania noc całą nad choremi wraz z dyrektorką sali, zbliżyła się ku mówiącym:
— Wracam właśnie z sali Małżeństw, gdzie zaniosłam parę pomarańcz panu Sabathier, widziałam się tam z doktorem Ferrand, już ocucił brata Izydora... A zatem jeżeli pani sobie życzy, pójdę sprowadzić doktora?...
Piotr oparł się temu stanowczo.
— Nie, nie. Marya uspokoi się bez niego. Za chwilę poczytam jej trochę, to na nią dobrze wpłynie.
Marya wciąż trwała w upartem milczeniu. Jedna z lamp stała w pobliżu i oświetlała twarz chorej. Mizerną była bardzo, a rysy jej nabrały kamiennej nieruchomości. W sąsiedniem łóżku po za Maryą, spała z twarzą odsłoniętą Eliza Rouquet. Spała głęboko, a potwornie szpecące ją rany, zdawały się rzeczywiście blednąć i przysychać. Na lewo, tuż przy krześle Piotra leżała na łóżku, osłabiona i niedoznająca ulgi w swych bólach pani Vêtu; dreszcze wywołane cierpieniem nie dozwalały jej zdrzemnąć się chociażby chwilowo. Piotr przemówił do niej, pragnąc ją pocieszyć, podziękowała mu ruchem głowy, a zebrawszy ostatnie siły szepnęła:
— Było dziś kilka uzdrowień. Ucieszyłam się niemi bardzo.
Leżąca na materacu rozesłanym na ziemi w nogach łóżka pani Vêtu, uzdrowiona dzisiaj la Grivotte, unosiła się często ze swego posłania, trawiona wciąż gorączkowem swem podnieceniem i powtarzała głośno, jakby sama do siebie:
— Jestem uzdrowiona... jestem uzdrowiona...
Wtem zaczęła opowiadać obszernie, że zjadła dzisiaj połowę kurczaka, ona, nic prawie nie jedząca od kilku miesięcy. A wieczorem towarzyszyła o własnych siłach procesyi z pochodniami przeszło przez dwie godziny. Utrzymywała, że chętnie byłaby tańczyła noc całą, gdyby Matka Boska wydawała bal dla swoich wybranych.
— O tak, jestem uzdrowiona... zupełnie, zupełnie uzdrowiona...
Słysząc zapewnienia dziewczyny, pani Vêtu przemogła się na uśmiech pełen dobroci i rzekła spokojnie, z zupełnem zaparciem się siebie:
— Matka Boska słuszność miała wielką uzdrawiając ją najpierw, bo biedną jest ona bardzo. Więcej się raduję z jej uzdrowienia, aniżeli przyszłoby mi się radować z własnego powstania z niemocy... bo mam mój sklepik w Paryżu, więc mogę jeszcze poczekać.. Ale na każdego kolej przychodzi, na każdego bez wyjątku...
Prawie wszystkie chore posiadały tę wielkość abnegacyi, ciesząc się szczerze z uzdrowienia innych. Rzadko pomiędzy niemi pojawiała się zazdrość. Ulegały one szczęśliwej epidemii, zarażając się jedna od drugiej niezłomną nadzieją uzdrowienia, czyniąc to zależnem od woli Panny Przenajświętszej. Powstrzymywały się więc od niecierpliwości, czekały, ufne w nadejście błogosławionej łaski; tymczasem zaś mówiły, iż nie należało narażać się Matce Boskiej narzekaniem i natręctwem; boska uzdrowicielka musiała mieć swe racye, dla których rozpoczynała cud swój dobrotliwy od tej, a nie od tamtej. Najbardziej nawet chore modliły się raczej za sąsiadki swe szpitalne, aniżeli za siebie, tak dalece wspólność cierpienia i nadziei rozbudziły w nich poczucie braterstwa. Każdy cud nowo wydarzony stawał się rękojmią cudu następnego. Wciąż odradzająca się ich wiara, była niezachwianą. Opowiadały sobie o wydarzeniu dzisiaj zaszłem. Sparaliżowana dziewka folwarczna dostąpiła cudu; powstała w grocie i szła o własnych siłach; gdy wróciła do szpitala, zapragnęła pójść pieszo, by podziękować raz jeszcze Przenajświętszej Pannie za cud doznany w Jej grocie. Lecz w połowie drogi zachwiała się i padła zemdlona; przyniesiono ją do szpitala na noszach, zaraz wszakże umarła; tak, lecz umarła uzdrowiona, mówiły kobiety, leżące na sąsiednich z nią łóżkach. Matka Boska zarówno kocha wszystkie swoje dzieci, o żadnem nie zapomni ta Pani miłości pełna; na każdego spuści swą łaskę i ześle mu zdrowie, jeżeli nie rozporządzi inaczej i nie powoła do raju swojego, gdzie wybrani przez nią, przy jej boku pozostawać nie przestają.
Piotr pochylił się znów ku Maryi, proponując jej ponownie głośne czytanie, lecz ona niespodziewanie wybuchnęła gwałtownym płaczem. Złożyła głowę na ramieniu swego przyjaciela i głosem stłumionym, strasznym od bólu dotychczas tajonego, opowiadała mu bunt swój przeciwko wierze. Rzadkim był tak nagły upadek wierzeń i zanik odwagi, rzadką taka wściekłość istoty cierpiącej i doprowadzonej do ostatecznego zniecierpliwienia, niechcącej i niemogącej dłużej już czekać, Marya bluźniła temu, co dotychczas miłowała.
— Ona zła jest i niesprawiedliwa! tak, tak, zła i niesprawiedliwa, skoro uzdrowić mnie dziś nie chciała. Tak bardzo, tak zupełnie byłam pewną, że wysłucha mnie dzisiaj. Tak gorąco ją o to prosiłam! Teraz nigdy już nie wyzdrowieję, skoro dzisiaj to nie nastąpiło. Wszak dzisiaj jest sobota a ja zawsze byłam przekonaną, że Ona mnie uzdrowi w sobotę... Nie chciałam o tem mówić... Piotrze... nie pozwól mi mówić dłużej... bo serce mam zbolałe i za wiele mogłabym powiedzieć.
Piotr przycisnął jej głowę do siebie w braterskim uścisku i starał się stłumić krzyki, wyrywające się z ust Maryi.
— Uspokój się!... błagam cię, uspokój się. Nie trzeba, aby słyszano twe słowa! Ty, taka pobożna, zastanów się, Maryo! Nie gorsz i nie siej zwątpienia pomiędzy obecnymi!
Lecz ona nie mogła się opanować, pomimo, że się o to starała.
— Muszę mówić, muszę, bo wrzące we mnie bunty rozsadzić mi serce gotowe! Nie miłuję Jej teraz! Nie wierzę w Nią! Wszystko co o Niej opowiadają — kłamstwem jest tylko! Nie ma Jej nawet, Ona nigdy nie istniała i nie istnieje, inaczej nie byłaby głuchą na prośby do niej zanoszone, litośćby miała nad łzami mojemi. Żebyś ty wiedział jak bardzo ją błagałam! Jak szczerze się do Niej modliłam!... O! ale teraz nie chcę już! nie chcę dłużej! muszę ztąd wyjechać natychmiast! Zabierz mnie ztąd, Piotrze, unieś mnie gdzie daleko, lub złóż chociażby na ulicy, bo nawet przechodnie ulitują się mej nędzy, współczuć mi będą, nie odtrącą tak jak ona odtrąciła mnie od siebie!...
Słabła z wysiłku i opadła na wznak na poduszki, bełkotała już tylko niezrozumiałe słowa bez związku. Po małym przestanku, mówiła dalej:
— Nikt mnie wreszcie nie kocha. Mój ojciec nawet odstąpił mnie dzisiaj. Ty, mój drogi Piotrze, też o mnie zapomniałeś. Widząc, że mnie ktoś obcy a nie ty wiezie do źródła, uczułam się zmrożona w moich nadziejach. Tak, chłód powątpiewań moich doznawanych w Paryżu, owiał mnie całą. Ponoszę teraz karę tych powątpiewań moich. Za moje zwątpienie uzdrowioną dziś nie zostałam. Musiałam się modlić niedość gorliwie, nie stałam się godną Jej łaski...
Przestawała już bluźnić, znajdowała usprawiedliwienie dla nieba. Twarz jej wszakże wyrażała jeszcze zawziętość przeciwko siłom nadprzyrodzonym, z któremi była dziś w walce, które miłowała i błagała napróżno i bez spodziewanego posłuchania.
Gdy wydarzały się czasami podobne objawy buntu pomiędzy chorymi, wyzywającymi, przeklinającymi niebo za doznane odtrącenie od łaski, panie szpitalne, zakonnice, ulęknione, udawały że nie słyszą. Łaska nieba odwracała się od tych nieszczęsnych, oczekiwać należało, by znowu w nie wstąpiła. Podniecenie zbuntowanych słabło i zamierało powoli i salę szpitalną zalegała znów cisza, przerywana tylko jękami cierpiących.
— Uspokój się, Maryo, błagam cię, uspokój się — powtarzał Piotr z cicha, widząc że ogarnia ją teraz nowa trwoga, że wątpić zaczyna sama o sobie, w przypuszczeniu, iż z własnej winy stała się niegodną dostąpienia łaski.
Siostra Hyacynta zbliżyła się do łóżka Maryi:
— Nie będziesz mogła przyjąć komunii świętej, znajdując się w takim stanie rozdrażnienia... Dla czegóż nie chcesz, by ksiądz Piotr poczytał głośno, kiedy wyjątkowo dla ciebie na to pozwalamy?
Znużonym, pełnym zniechęcenia ruchem, Marya zgodziła się na głośne czytanie. Piotr sięgnął pośpiesznie do walizki stojącej przy łóżku, gdzie znajdowała się książeczka z niebieską okładką z naiwnym rysunkiem Matki Boskiej z Lourdes, a z której, podczas podróży, zaczął czytać historyę Bernadetty. Lecz tak samo jak w czasie jazdy koleją nie czytał on z niej, lecz raczej wysnuwać począł z własnej myśli dalszy ciąg swego opowiadania. Przedstawione przez niego fakty nabierały życia, pociągając ku sobie proste umysły słuchaczów.
Z sąsiednich łóżek i materaców, wychylały się teraz twarze chorych, wsłuchujących się w opowiadanie. Chciały się zapoznać z dalszym ciągiem historyi Bernadetty, a spać nie mogły dotychczas, albowiem modliły się i gorączkowo wyczekiwały nadejścia księdza Judaine, mającego im udzielić komunię świętą. I w tej mizernej sali szpitalnej, słabo oświetlonej dymiącemi się lampkami, rozbrzmiewać począł głos Piotra, mówiącego coraz donośniej, by wszystkie chore mogły słyszeć jego słowa.
Rozpoczął od przeczytania w książeczce:
„Jednocześnie z pierwszemi cudami, rozpoczęły się prześladowania. O kłamstwo i szaleństwo posądzano Bernadettę, grożąc jej więzieniem. Ksiądz Peyramal, proboszcz w Lourdes, oraz JE. biskup Laurence z Tarbes trzymali się z ostrożnością na stronie, wyczekując następstw, podczas gdy władze cywilne: prefekt, prokurator cesarstwa, komisarz policyi, działali z opłakaną zawziętością przeciwko dobru religii...“
Podczas gdy czytał te słowa, Piotr odtwarzał w umyśle swoim całość rzeczywistą prawdy zaszłych wydarzeń. Cofnąwszy się myślą nieco w tył, odnalazł Bernadettę w chwilach pojawiających się jej pierwszych zjawisk; jakże ujmującą była ona ze swą szczerością wierzenia, z nieświadomością cierpienia, jakiemu podlegała. Tak, była ona jasnowidzącą, świętą, której twarz w chwili ekstazy nabierała nadludzkiej piękności: czoło jej promieniało, oczy skąpane były w światłości, rysy szlachetniały, a usta nawpół uchylone, płonęły miłością. Majestat widniał z całej jej postaci; żegnała się znakiem krzyża świętego zwolna, jakby cały horyzont napełnić nim pragnęła.
W dolinach, wioskach i miastach sąsiednich, tylko o Bernadecie teraz mówiono. Objawiająca się jej postać jeszcze nie rzekła kim była, a już poznawano ją, mówiąc: „To Ona! to Panna Przenajświętsza!“ Pod owe dnie pamiętne, w dzień targu, ludzi do Lourdes przybyło tyle, iż miasteczko pomieścić ich nie mogło. Każdy chciał ujrzeć dzieweczkę wybraną, której ukazywała się Królowa aniołów w własnej swej osobie; każdy chciał być obecny na tę chwilę, by podziwiać piękność, spływającą na ubogą pastuszkę, gdy oczyma swemi, pełnemi zachwytu, oglądała uchylającą się zasłonę niebios.
Z każdym rankiem, tłum coraz większy gromadził się nad Gavą; tysiące ludzi zalegało wybrzeże, przybywając wcześnie, w obawie stracenia najmniejszego szczegółu z pojawiającego się tutaj widzenia. Skoro tylko postać Bernadetty dostrzedz zdołano, rozchodził się szept pomiędzy zebranymi: „Oto idzie święta, święta, święta!“. Rzucano się na jej spotkanie, całowano ubogie jej suknie. Ta dzieweczka była dla nich mesyaszem, tym wiecznie przez wszystkie narody wyczekiwanym i spodziewanym mesyaszem, którego potrzeba odradza się wciąż na nowo, przekazując się z pokolenia w pokolenie.
W Lourdes nad brzegiem Gavy, powtórzyć się miała z dawien dawna powtarzająca się historya: ukazanie się Panny Najświętszej ubożuchnej pasterce, głos nadprzyrodzony nakazujący ludziom skruchę i opamiętanie, wytryśnięcie źródła i zadziwiające cuda, jakie ono sprowadzało na chorych i strapionych; rozgłos o tych nadzwyczajnościach, spędzał tłumy coraz liczniejsze, łaknące uzdrowienia, spragnione pociechy.
Ach te pierwsze cuda spływające w Lourdes na ludzi przy źródle skały Massabielle! Zakwitły one jak wiosenne kwiaty pocieszenia i nadziei, napełniając swą wonią serca nieszczęśliwców szarpanych nędzą i chorobą! Stary Bouriette przewidział, konające dziecko Bouhohortsów ożyło, zanurzone w zimno-lodowatą wodę źródła; głusi odzyskiwali słuch, kulawi uzdrowione mieli nogi; a Blaise Maumus, Bernard Soubies, August Bordes, Blezeta Soupenne, Benedykta Careaux uzdrowionymi zostali z śmiertelnych niemocy. Ujawnione na nich cuda podniecały wyobraźnię, opowiadano sobie o nich, coraz to więcej dodając szczegółów; egzaltowała się fantazya cierpiących na ciele i sercu, wzrastało wierzenie w niechybną łaskę najwyższą, gotową ulżyć ich cierpieniu.
We czwartek, 4-go marca, w dzień piętnastego i ostatniego ukazania się Matki Bożej, przeszło dwadzieścia tysięcy ludzi zebrało się przed grotą. Ze wszystkich gór i dolin sąsiednich, skierowano się ku błogosławionej skale zjawiska. A tłum ów liczny znajdował tutaj stosowną strawę dla swego głodu; zasiadał do zaczarowanej uczty i spożywał boskie pokarmy; dosyć tu było nadzwyczajności, by zadowolnić jego wierzenia w nadprzyrodzone siły, a widział je tutaj skore ku niesieniu ludziom ziemskiej pociechy; jasno i otwarcie one działały, ztąd wnosić można było, iż zaprowadzić one zechcą większą sprawiedliwość i skłonią ludzi ku serdeczniejszemu braterstwu. Więc rozlegał się nareszcie głos bożego zmiłowania! Ujawniała się dawno oczekiwana prawica boża, niewidzialna lecz litościwa, gojąca rany najdotkliwsze i z ludźmi nierozłączne. Ach to marzenie, rojone przez ludzkość z pokolenia w pokolenie, jakże bujnie i raptownie rozrastało się ono, gdy najlżejsze oznaki uprzytomniać je i urzeczywistniać poczynały! A wieki całe wyczekiwać należało, by okoliczności pomyślne nawiązywały się w tej sile jak oto obecnie w górskiej mieścinie, w tem Lourdes starodawnem i na uboczu wyrosłem, gdzie wiara żyła w całej pełni, płonąc w swej czystości mistycznem ogniskiem.
Wraz z nowo powstającą religią, rozpoczęły się prześladowania; religie najbardziej wyrastają na glebie użyźnionej udręczeniem i buntem. Tak jak niegdyś w Jerozolimie gdy rozeszły się wieści o cudach, wykwitających z pod stóp Zbawiciela, tak teraz w Lourdes zaniepokoiły się władze cywilne, prokurator, sędzia pokoju, mer i prefekt, zamieszkujący w Tarbes; częste miewali oni z sobą narady. Prefekt był szczerze wierzącym katolikiem, chodził regularnie do kościoła i zachowywał jego przepisy; był to człowiek powszechnie szanowany, dbały o ścisłe sprawowanie powierzonego sobie urzędu, obrońca publicznego porządku a przeciwnik wszelkiego fanatyzmu, który wieść może tylko do niesforności i buntu, przeniewierzając się rzeczom wiary istniejącej. Miał on pod swemi rozkazami w Lourdes komisarza policyi, obdarzonego sprytem i patrzącego na wszystko z lojalnego punktu widzenia; objawienia, mające miejsce w grocie, miały się stać, w jego mniemaniu, polem do wykazania własnych jego zdolności, nacechowanych zręczną, przewidywać umiejącą roztropnością.
Rozpoczęła się walka. Komisarz rozkazał Bernadecie stawić się w jego biurze zaraz w pierwszą niedzielę postu, gdy pogłoski objawień krążyć poczynały. Rozpytywał się łagodnie, to gniewał się i srożył, zawsze jednakie otrzymując odpowiedzi; dziewczę mówiło mu co wiedziało i widziało; szczegóły tylko drobne nawiązywały się nowością w niezmiennem jej opowiadaniu. Ustaliło się ono w jej mózgu dziecięcym i już rozwinąć się niemającym. Wątła, cierpieniem nacechowana postać Bernadetty, przedstawiała sobą niepospolity okaz histeryi; Bernadetta nie mogła być posądzoną o kłamstwo, ulegała ona bezwiednemu nawiedzeniu; był w niej zanik zupełny woli ku otrząśnięciu się z pierwotnie doznanej halucynacyi. Biedna, tęskna dzieweczka niezdolną była do żadnej myśli zdrożnej; a widzenie któremu się poddała krzyżem się jej stało; zwarta z niem na zawsze, cierpiała swoją mękę i cierpieć miała do dni swych ostatka. Zwolnioną i oswobodzoną być mogła tylko przez gwałtowne wyrwanie z otoczenia, w którem żyła dotychczas, a które przysposobiło ją do jasnowidzenia doznanego; myśl zajmująca ją wyłącznie ulotnićby się musiała pod napływem nowych, niedoznawanych dotąd wrażeń, świat inny, ludzie inni, miłość, podziałałyby skutecznie. Lecz inaczej los zrządził: Bernadetta była wybranką łaski niebieskiej, Matka Boża zstępowała ku niej i dla niej tylko była widzialną; wyróżnienie takowe okupić należało cierpieniem, nieustannem cierpieniem aż do samego dni ostatka.
Piotr znający dzieje Bernadetty z najskrupulatniejszą dokładnością, przechowywał dlań w swem sercu tkliwe uczucie braterskie; miłował prostotę, uczciwość i wdzięk tej duszyczki, znoszącej katuszę za swoje wierzenia. Uniesiony własnem opowiadaniem, posłyszał drżenie swego głosu i poczuł że oczy zaszły mu łzami, lecz nie opanowywał swego wzruszenia. Udzieliło się ono Maryi. Leżała ona dotychczas jakby skamieniałą będąc z bólu, lecz teraz oto, twarz jej złagodniała: rozplotła zaciśnięte dłonie i szepnęła z litością współczucia:
— Ach biedna Bernadetta! Sama jedna w opuszczeniu swojem, jakże bronić się ona będzie przeciwko tylu przedstawicielom władzy na ziemi, ona, tak naiwna, dumna i wierząca!
Wraz z Maryą bolały nad losem Bernadetty i inne chore, słuchające słów Piotra. Sympatyczne współczucie przemogło cierpienia przez nie doznawane. I sala ta szpitalna, piekło męczarni wielorakich w sobie mieszcząca, sala zatrutem od smrodliwości powietrzem zionąca, pełna po brzegi nagromadzonych nędzarek, wijących się i jęczących z bólu na swoich barłogach, otumaniona migotliwem światłem dymiących latarek, słabo rozpraszających nocne ciemności, wśród których przesuwały się cienie omdlewających ze zmęczenia zakonnic, napełniła się teraz jasnością najwznioślejszej miłości braterskiej, boskim promieniem współczucia i miłosierdzia. Biedna! biedna Bernadetta! — powtarzały chore, oburzając się przeciwko prześladowaniom, jakich doznała, obstając niezłomnie w obronie rzeczywistości widzenia swojego.
Po chwilowej przerwie, Piotr opowiadał dalej o doznanych przez Bernadettę przykrościach. Po skończonem śledztwie w biurze komisarza policyi w Lourdes, Bernadetta stawić się musiała przed trybunałem w Tarbes. Podstępnemi pytaniami sędziowie wymódz na niej chcieli zaprzeczenie zeznań jej poprzednich. Lecz marzenie jej, aksyomatem dla niej było, i stało opornie, odpierając zaciekania się zebranych przeciwko niej władz świeckich.
Zawezwano dwóch lekarzy. Zbadawszy stan jej bliżej, ci dwaj lekarze sumiennie wypowiedzieli swoje poglądy. Zdaniem ich, Bernadetta dotkniętą była chorobą nerwową, a dokuczająca jej astma była jednym z objawów; przy tego rodzaju cierpieniach, pojawiają się czasami halucynacye, zwłaszcza przy zbiegu pewnych okoliczności. Takowe orzeczenie lekarzy, o mało co nie spowodowało zamknięcia Bernadetty w szpitalu w Tarbes. Powstrzymano się wszakże, chcąc uniknąć ulicznych zaburzeń. Tymczasem bowiem Bernadetta wielki już rozgłos zyskała. Pewien biskup klęknął przed nią jak przed świętą. Bogate panie chciały okupić jej wyswobodzenie, sypiąc hojnie swem złotem. Wciąż nadciągały gromady pielgrzymów, pragnących ją oglądać. Zmęczona natarczywością tych objawów uwielbienia, schroniła się Bernadetta do klasztoru zakonnic obsługujących szpital w Tarbes. Przygotowano ją tutaj do pierwszej komunii, oraz uczono ją czytać i pisać, co szło bardzo opornie. Widząc, że Matka Boska, wybrawszy ją za narzędzie swoje ku szerzeniu i świadczeniu swej łaski, zaniedbała uleczyć wybrankę swoją od chronicznych duszności, zawieziono Bernadettę do wód, do pobliskiego Cauterets, lecz wody nie wpłynęły na polepszenie jej zdrowia...
Gdy Bernadetta wróciła do Lourdes, rozpoczęły się na nowo urzędowe śledztwa i wzywania przed władze cywilne. Mnożyły się toż samo objawy uwielbienia, jakiem ją otaczano. Znużona tem wszystkiem, Bernadetta nabierała coraz wyraźniejszego wstrętu do świata. Nigdy więc nie miało jej być danem stać się dziewczęciem zdrowem i wesołem, nigdy jako dziewica nie miała ona marzyć o miłości, o mężu, nigdy jako młoda matka nie miała całować rumianych swych dziatek. Widzenie, jakie miała w grocie pod skałą Massabielle, winno jej było zastąpić całą tę szczęśliwość... Była ona wybranką i męczennicą swej ułudy. Wierzący zaś mówili: Panna Przenajświętsza zwierzyła jej trzy tajemnice; bronić one ją mają, jako zbroja troista, od przeciwności spotykanych przez ciąg życia.
Przez dłuższy przeciąg czasu, duchowieństwo zachowywało się nieufnie i nie wypowiadało swego zdania w sprawie Bernadetty. Proboszcz w Lourdes, ksiądz Peyramale, był człowiekiem szorstkim, a wielka jego dobroć łączyła się z uczciwością i energią, której używał, gdy sądził że tak czynić należy. Gdy po raz pierwszy spotkał się z Bernadettą, surowszym się jeszcze okazał od komisarza policyi; nie znał jej i nie wiedział co sądzić należy o tej dziewczynie, wychowanej w Bartrès i której nigdy nie wykładał katechizmu w swoim kościele. Nie chciał wierzyć w prawdę słów Bernadetty i radził jej z ironicznym uśmiechem, aby poprosiła tę piękną Panią spływająca na białym obłoku, niechaj rozkaże zakwitnąć głogom rosnącym u stóp skały; głogi nie zakwitły na życzenie proboszcza, lecz on sam zmienił swe postępowanie. Z początku zaopiekował się, jako dobry pasterz owieczką swoją. Ulitował się gdy prześladowania rozpoczęto i mówiono o uwięzieniu Bernadetty, tej wątłej, prosto w oczy patrzącej dzieweczki, opowiadającej ze skromną łagodnością o widzeniu jakie miała. Z początku, jako człowiek ostrożny, mógł wątpić, mógł się lękać zamięszania swej religii w podejrzaną kabałę, dla czegóż miał wszakże trwać w upartem zaprzeczaniu cudu?... Święte księgi wspominają często o wydarzających się cudach; cały dogmat wiary spoczywa na dociec się niedającej tajemnicy... Pokrzepiony temi myślami bronić się przestał i nabierał coraz głębszego przekonania, iż Panna Przenajświętsza objawiła się temu dziecku, by on, proboszcz w Lourdes, poznał Jej wolę, jako żąda Ona mieć kościół zbudowany, by wierni ze stron najdalszych doń pielgrzymując, modlić się ku uczczeniu Jej mogli. Proboszcz polubił Bernadettę i stał się jej obrońcą; zachowywał się wszakże oględnie, wyczekując decyzyi swojego biskupa.
JE. biskup Laurence w Tarbes nie dawał znaku życia w całej tej sprawie. Zamknąwszy się szczelnie w biskupim pałacu, milczał, jakby wzburzenie umysłów w Lourdes nie interesowało go bynajmniej. Wydał on wszakże surowe rozkazy księżom swojej dyecezyi i żaden z duchownych nie ukazał się dotąd pomiędzy tłumami, gromadzącemi się przed grotą. Czekał; tymczasem zaś pozwalał prefektowi pisać w cyrkularzach urzędowych, iż władze cywilne postępują w zgodnem porozumieniu z władzą duchowną. Nie musiał widocznie wierzyć w pojawienie się zjawisk, godząc się chętniej z lekarzami, którzy widzenia Bernadetty przypisywali chorobliwemu usposobieniu dziewczęcia, skłonnego do halucynacyj. Sceny, mające miejsce koło groty w Lourdes, przybrały od pierwszej chwili zakrój tak niezwykły, iż biskup cichaczem kazał sobie codziennie zdawać z nich sprawę; milczał i zachowywał się obojętnie na pozór, w cuda bowiem nie wierząc, był w obawie, aby kościół, zamięszawszy się niepotrzebnie, nie stracił przez to na swej powadze; ta gorączkowa podnieta umysłów nie mogła inaczej jak mieć smutny i nieciekawy koniec. JE. biskup Laurence był bardzo pobożny, umysł miał przytem zimny i praktyczny; zarządzał on swą dyecezyą z niezwykłą roztropnością. W danej chwili zapaleńsi i wierzący przezwali go świętym Tomaszem, objawiał bowiem stale swoje powątpiewanie, aż wreszcie zachodzące okoliczności wpłynęły na zmianę jego poglądów. Zatykał on uszy, nie chcąc nic słyszeć i wiedzieć, postanawiając zrobić ustępstwo, gdy nabierze przekonania, iż religia poszkodowaną tu w niczem nie zostanie.
Prześladowania coraz ostrzejszy przybierały charakter. Z ministeryum wyznań z Paryża nadszedł rozkaz, by powstrzymano wszelkie manifestacye w Lourdes. Prefekt kazał otoczyć wojskiem dostęp do groty. Czcią powodowani wierni a wdzięcznością uzdrowieni — poznosili do groty mnóstwo kwiatów w wazonach. Rzucano pomiędzy nie sztuki monety, podarki składano coraz obfitsze i bogatsze. Porobiono tu nawet różne zmiany i ulepszenia: kamieniarze wykuli rodzaj zbiornika, by nie uchodziła marnie cudowna woda źródła; inni wyrównywali ziemię, torując drogę ku grocie. Pomimo wszystko, pomimo zbierającego się tłumnie ludu, prefekt rozkazał wzbronić przystępu w tę stronę, grotę zaś zabił deskami; chciał jeszcze uwięzić Bernadettę, lecz w ostatniej chwili cofnął się na szczęście...
Wzburzenie umysłów przynosiło oczywiście szkodliwe rezultaty. Wykazywały one swe skutki, zwłaszcza pomiędzy dziećmi. Niektóre udawały, inne wpadały w nerwowe ataki; popłoch szerzył się i udzielał szeroko; nad spokojnem Lourdes, powiał dech szaleństwa.
Nim przystąpiono do zabicia groty deskami, komisarz postanowił wywieźć z niej nagromadzone przez wiernych podarki. Nikt nie chciał wynająć mu wozu. Dopiero nad wieczorem stara jakaś kobieta zgodziła się wóz swój wynająć. We dwie godziny później, padła na ziemię i połamała sobie żebra. Człowiek zaś, który pożyczył swej siekiery ludziom przez komisarza przysłanym, postradał nazajutrz nogę, niespodziewanie przygniecioną olbrzymim kamieniem. Już zmrok zapadał, kiedy nareszcie komisarz uwoził z groty złożone tam kwiaty, gromnice, pieniążki i serca ze srebrnej blaszki, rzucone w podarku na piasek koło źródła. Tłum szemrał i sykał, wygrażał pięściami, nazywając komisarza gwałcicielem, złodziejem i zbrodniarzem! Robotnicy przez komisarza nasłani, ukończyli nareszcie wbijanie słupów i zagradzanie groty deskami; miały one strzedz porządku, niedopuszczać do świętego miejsca, przeciąć możność obcowania z owem czemś nieznanem, uwięzić cud, by nie ujawniał się na zewnątrz... Z niesłychaną naiwnością władze cywilne mniemały, iż koniec zdołały położyć wszystkiemu i że te kilka desek powstrzymać zdoła tysiączne tłumy, zbiegające się tutaj z daleka, wiedzione żądzą swych iluzyj, spragnione nadziei.
Gdy nowo powstająca religia zabronioną została przez prawo jakby zbrodnia, gdy prześladowania i gwałty ją dotknęły, zapłonęła tem silniejszem płomieniem w głębi serc jej pragnących. Wierni przybywali w sąsiedztwo groty, a nie mając do niej dostępu, padali na kolana, modlili się pod gołem niebem, płacząc i wyrzekając nad nieszczęściem swojem, tęskniąc za upragnioną a teraz im wydartą szczęśliwością... Pokrzywdzonymi czuli się zwłaszcza przybywający tutaj chorzy; wielu z nich, nie bacząc na barbarzyński rozkaz prefekta, zakazujący im szukać uzdrowienia, wyłamywali deski dzielące ich od groty, wdzierali się po za nie popychani żądzą, przezwyciężyć się nie dającą, i czerpali uzdrawiającą wodę ukradkiem.
Rozkaz prefekta coraz drażliwsze wywoływał oburzenie. Jakto! Jakiem prawem, ludzie ci siedzący na urzędach tak dalece byli okrutnymi?... Wytrysło źródło, cudowną swą wodą przywracające postradane zmysły i członki, uzdrawiające wszystkie choroby i utrapienia, a oni zdrój, co szczęśliwością darzył nędzarzy, pod klucz swój zagarnęli, nie dozwalając, by niósł pocieszenie strapionym? Potworność taka, nienawiścią jątrzyła serca prostacze. Cudowność i wierzenie w tę cudowność potrzebą życia ich była, jak chleb, woda i powietrze.
Na mocy owego urzędowego rozkazu, aresztowano każdego, kto przekroczył wyrażone w nim przepisy; widziano też obecnie całe szeregi tych złoczyńców, stawianych przed sądem; były to najczęściej stare kobiety i ledwo poruszać się mogący schorowani ludzie, obwinieni o czerpanie wody ze źródła życiem płynącego. Przerażeni wydarzającą się im awanturą, jąkali się przed sądem, błagali zrozpaczeni, nic nie rozumiejąc dla czego skazywano ich na kary, jak zwykłych przestępców. Nienawistne szemrania tłumu wzmagały się za każdą nową niesprawiedliwością rządzących; wszak panowie, urzędy piastujący, wszystkie bogactwa na swój użytek zagarnęli, a nie mając już co zabierać ogołoconemu ludowi, chcą teraz, w bezlitosnej zakamieniałości serca swojego, odebrać dobro z łaski niebios nędzarzom tej ziemi nadane, chcą wydrzeć im marzenia o pozaświatowej władzy i pocieszeniu, chcą skruszyć wiarę w siły nadprzyrodzone i upostaciowane, które z troskliwością rodzicielską nad dziećmi swemi czuwając, zsyłają im spokój duszy i uzdrowienie ciała.
Pewnego ranka najnędzniejsi chorobą i niedostatkiem pielgrzymi zmówili się pomiędzy sobą i poszli gromadnie do mera; kornie klęknęli na podwórzu przed gmachem urzędu i płacząc błagali, by zechciał im dozwolić przystępu do źródła; lament tych nieszczęśliwych rozrzewnił najtwardsze nawet serca. Jakaś matka z dalekich stron tutaj przybyła, uniosła w górę na wpół już zmarłą swoją dziecinę, pytając głosem rozpaczliwym: ażali dostępu nie dadzą jej do źródła i skonać ma jej dziecko, pomimo iż inne dziatki życie w grocie odzyskały? Ślepiec ukazywał mętne swe oczy, przewidzieć spragnione, blady wyrostek odsłaniał ranami okryte swe ciało, a sparaliżowana kobieta wysilała się, by złożyć ręce w błagalnej prośbie: więc umierać mamy nie doznawszy pocieszenia, skonać w męczarniach tuż obok zdroju uzdrowienia, który przed nami skrywacie?... opuścili nas lekarze z całą mądrością swoją, my, wiedzeni wiarą, przybyliśmy tutaj szukać odrodzenia, lecz zamknięto nam dostęp do tego, co nam dać może szczęście!...
Wszyscy wierzący niemniej byli zrozpaczonymi. Widzieli oni rąbek nieba uchylonego przed sobą, rozświetliła się ciemność ziemskiego ich żywota; rabowano im teraz radosną ich chimerę, najwyższe pocieszenie strapionych, wiarę, iż Panna Najświętsza zstąpić z niebios raczyła, by nieść ludziom nieskończoną w swej błogości słodycz wszechmocnego orędownictwa swego.
Złączone prośby obecnych nie wymogły nic na merze, nie pocieszył ich nawet żadną obietnicą. Powstał tłum z ziemi i szlochając, oddalił się jeszcze nieszczęśliwszy, jakby rażony gromem doznaną niesprawiedliwością. Szemrzący wyrzekali na bezmyślność okrucieństwa i znęcania się nad nędznymi i upośledzonymi prostakami, lecz pewność mieli oni niezłomną, iż niebo nie zaniedba spuścić pomstę na prześladowców...
Walka taka trwała już od kilku miesięcy. Zadziwiający przedstawiała ona widok. Z jednej strony stali: minister, prefekt, komisarz policyi, to jest ludzie trzeźwych poglądów i ożywieni jaknajlepszemi intencyami, po drugiej zaś stronie coraz nawalniejszy tłum zrozpaczonych, tłum pragnący bronić swych wierzeń i ułudy mistycznej o pozaświatowej sprawiedliwości, która pocieszeniem jego była w niedoli i nędzy życia doczesnego. Ludzie, przedstawiający władzę i porządek, chcieli, by uszanowano ich wolę, by zadawalano się religią w karby ujętą, by rozsądek dominujący wpływ swój wywierał; lud zaś, spragniony szczęścia, unosić się dawał egzaltowanej swej żądzy zbawienia na tym i na tamtym święcie. Ach przestać już cierpieć, zdobyć równość dobrobytu, czuć się pod strażą Matki dobrej i sprawiedliwej, a gdy śmierć zawrze powieki, zbudzić się w raju!...
Prześladowania, opowiadane przez Piotra, wywoływały buntownicze pogróżki chorych w sali św. Honoraty. Piotr zawiesił na chwilę dalsze opowiadanie, by dać możność ujścia tłumionemu gniewowi chorych, które komisarza prześladującego Bernadettę i wiernych, zwały szatanem i Herodem. La Grivotte siadła na swym materacu powtarzając:
— Ach potwory, nie dozwalali się modlić do Panny Przenajświętszej, która uzdrowiła mnie dzisiaj!...
W serce pani Vêtu wstąpiła nadzieja uzdrowienia, pomimo głębokiego przeświadczenia, iż niewiele już czasu pozostanie na tym świecie; gniewała się na myśl, iż gdyby prefekt był zwyciężył, grota w Lourdes nie świadczyłaby swych dobrodziejstw.
— Nie byłoby pielgrzymek, nie byłybyśmy dziś tutaj, nie doznawałybyśmy cudownych uzdrowień, jakie setkami zachodzą co roku!...
Zbyt gwałtownie wypowiedziała te słowa i chwyciła ją duszność; nadbiegła ku niej siostra Hyacynta i posadziła na łóżku. Pani de Jonquière, korzystając z przerwy w opowiadaniu, obsługiwała młodą kobietę, nie mogącą się ruszyć na naturalne potrzeby, skutkiem rozwiniętej choroby mlecza pacierzowego. Dwie inne chore, nie mogąc w swych łóżkach uleżeć skutkiem gorąca, przechadzały się po sali drobnemi krokami, chwiejne i białe jak mary. Z ciemnego kąta sali dolatywało wciąż ciężkie chrapanie astmatycznego oddechu, towarzyszyło one bezustannie w czasie opowiadania Piotra. Jedna tylko Eliza Rouquet spała spokojnie, leżąc na wznak z twarzą odsłoniętą, ukazując potworną swą ranę widocznie już bledszą i zasychającą.
Było już teraz kwadrans po dwunastej. Ksiądz Judaine mógł nadejść lada chwila dla udzielenia świętej komunii. Łaska wstępowała w serce Maryi, nabrała teraz przekonania, iż Panna Przenajświętsza nie uzdrowiła jej dzisiaj karcąc ją za chwilę zwątpienia, jakiego się dopuściła wstępując do kąpieli. Żałowała Marya buntu swojego, korzyła się, wyrzucając sobie jakby zbrodnię, nieufność i zuchwalstwo swoje: czy winy takie mogą zyskać przebaczenie? Blada jej twarz tonęła w powodzi jasnych jej włosów, oczy miała łez pełne, patrzała na Piotra ze smutkiem niewymownym.
— Ach Piotrze, jakże niepoczciwą dziś byłam! Słuchając twojego opowiadania o zbrodniach, jakich w zarozumiałości swojej dopuścił się prefekt i jego urzędnicy, zrozumiałam winę moją własną... Nabieram przekonania, iż szczęście ludzkie polega wyłącznie na wierze i miłości.
Chore dopominać się poczęły o dalszy ciąg opowiadania. Piotr ociągał się zrazu, lecz wreszcie zadość uczynił ich prośbom.
Grota zasłoniętą była wciąż deskami i nocą pokryjomu zakradano się tu cichaczem, chcąc się pomodlić i unieść trochę wody ze źródła. Zaczęły się rozchodzić pogłoski, iż bunt przeciwko rozporządzeniom prefekta przeniknął całą okolicę; mieszkańcy wiosek i wioseczek odgrażali się, że zejdą się w dolinie i ruszą pospołu na wyzwolenie groty z niewoli i ucisku. Odgróżki te nie były płonne: gotował się lud zbiorowo, gorączką wierzeń swych podniecony, żądny cudów, jakie mu odebrano; napewno można było przewidzieć, iż zbiorowa jego masa zwycięży, znosząc doszczętnie wszelkie tamy rozsądku i porządku publicznego.
Pierwszy poczuł się zwyciężonym w biskupim swoim pałacu biskup w Tarbes. Jego ostrożność i wątpliwość oprzeć się nie mogły gwałtownemu porywowi ludu, nad którym miał pieczę. Przez pięć miesięcy ratował się milczeniem oraz tajemnemi rozkazami wzbraniającemi księżom brania udziału w manifestacyach przed grotą; bronił on w ten sposób Kościoła, przeciwko któremu skierować się mogła szalejąca obecnie zawierucha zabobonów. Lecz pocóż miał opór stawiać dłużej?... Odczuwał on nędzę swego ludu i by znośniejszą stała się do zniesienia, dozwolił swym owieczkom na cześć bałwochwalczą, której tak chciwie pożądały. Resztkami swej dotychczasowej oględności powodowany, wydał rozporządzenie ustanawiające komisyę, której zadaniem będzie rozpatrzenie sprawy i przeprowadzenie śledztwa: przyjmował więc objawienia i cuda w zasadzie, oddalając jedynie ostateczne uznanie groty.
Jeżeli rzeczywiście prawdą było przypisywane J. E. biskupowi z Tarbes wyższe wykształcenie, rozum chłodny i rozważny, łatwo wyobrazić sobie można, w jakim musiał być niepokoju i niezgodzie sam z sobą tego ranka, gdy podpisał owe pierwsze rozporządzenie, odnoszące się do groty w Lourdes. Długo musiał on klęczyć w swej kaplicy, błagając Boga, by oświecić go raczył i podyktować, jak właściwie postąpić należy. Nie wierzył on w objawienia; wyższe wykształcenie naukowe usposobiło go do zakreślania wznioślejszych pojęć o bóstwie. Powodowany najwyższą litością i miłosierdziem ku strapionemu ludowi swojemu, którego pocieszeniem jest ułuda, jaką zwykł się żywić, biskup nakazał milczenie rozsądkowi i zapragnął podnieść wiarę. „O Panie — modlił się biskup — przebacz, iż sprowadzono Cię z wysokości, gdzie królujesz wszechwładnie! Przebacz, że obniżam Cię, mięszając do dziecinnych wymysłów i cudów niedorzecznych. Urągowiskiem jest mięszać wielkość imienia Twojego do postronnych zdarzeń wynikłych z choroby i przywidzenia. Boże, przebacz mi, lecz oni cierpią tak bardzo, i tak niezmiernie spragnionymi są pocieszenia! Tylko czarodziejskie wydarzenia i nadzwyczajności mogą rozerwać i ukoić cierpienie towarzyszące ich życiu, Boże, na mojem miejscu uczyniłbyś to, co dzisiaj chcę uczynić! Pomógłbyś do otumanienia, dającego ukojenie! Niechaj pojęcie o bóstwie Twojem ulegnie skażeniu, byle ci nieszczęśni trochę pociechy na tej ziemi doznali!“. I zalany łzami, biskup złożył ofiarę z Boga własnego przez miłosierdzie najwyższe; ulitował się pasterz nad mizernem stadem ludzkiem, które trzymać był winien w swej pieczy.
Pan ówczesnej Francyi, cesarz, powstrzymać wreszcie kazał dotychczasowe prześladowanie. Przebywał on w tej porze roku w Biarritz, sąsiadującem nieledwie z Lourdes. Miewał też codzienne i dokładne wiadomości o zjawiskach w grocie; prócz tego, paryzkie dzienniki rozpisywały się o tem szeroko a dopełniła miary prześladowania szermierka dziennikarzy wolteryanizmem przesiąkłych. Podczas, gdy ministeryum wyznań, prefekt i komisarz policyi wspólnie działali dla utrzymania zdrowych poglądów i porządku publicznego, cesarz dumał i milczał; był on w sobie zamkniętym marzycielem, nikomu nieukazującym głębi swych myśli. Petycye nadsyłano mu coraz liczniejsze, lecz nie wypowiadał co i czy myśli nad ich treścią. Otoczyli go biskupi, wielcy dygnitarze, panie u dworu bywające pragnęły nań wpłynąć, wszyscy go badali — ale on milczał. Bez przerwy walka wrzała w około niego w tej sprawie. Brali w niej udział wierzący i umysły chimeryczne, pociągnięte tajemniczością objawień; przeciwnikami zaś ich byli ludzie pojęć wyzwolonych, mężowie stanu, lękający się zbyt gwałtownych wzruszeń imaginacyi. Obojętny na tę walkę, cesarz milczał.
Wahający się i długo lękliwy przed przyjęciem postanowienia, cesarz zdecydował się nagle i przemówił. Chodziły pogłoski, iż na niego wpłynęła cesarzowa błagalnemi swemi prośby. Niezawodnie musiała ona z nim mówić, niemniej przeto na decyzyę jego wpłynęły rozbudzone dawne marzenia, kiedy to roił o przysporzeniu ludziom szczęśliwości; cesarz miewał takie zwroty serdeczne litości względem maluczkich. Temi samemi co biskup powodowany względami, nie chciał zamykać wrót ułudzie, pocieszycielce nieszczęśliwych; zrozumiał całą niepopularność rozkazu prefekta, zakazującego chorym i strapionym poić się u źródła, zdrowiem i pocieszeniem płynącego. Wysłał więc depeszę, rozkazując w kilku słowach, by uprzątnięto palisadę i nie wzbraniano dostępu do groty.
Radosne hosanna zabrzmiało tryumfująco. Szczęśliwa nowina okrzyczana została po placach i ulicach Lourdes, rozgłośne brzmienie trąb i bębnów zwoływało ludzi ku wspólnemu radowaniu się.
Komisarz policyi dyrygował osobiście rozwaleniem palisady z desek, która z jego rozkazu została wzniesioną. Tak on jak i prefekt wysłanymi zostali do innego departamentu.
Pielgrzymi nadciągali teraz z nowym wybuchem egzaltacyi; cześć dla świętej groty zyskiwała coraz liczniejszych wyznawców. Głos powszechny twierdził między nimi: Bóg chciał, Bóg zwyciężył. Bóg? Niestety, nie! Zwyciężyła tutaj nędza ludzka, potrzeba pocieszenia kłamstwem chociażby, ułudną nadzieją, w którą wierzyli ci skazańcy, oddający swe zbawienie w ręce niewidzialnej, nieznanej wszechpotęgi, silniejszej od natury. Zwyciężyła jeszcze tutaj litość i dobroć pasterzy tego stada, wyrozumiałość biskupa i cesarza. Dali oni pocieszenie, jakiego żądały stare ich dzieci, pozostawili im używalność fetyszów, uspakajających jednych a uzdrawiających drugich.
W połowie listopada zjechała do Lourdes komisya wyznaczona przez biskupa a mająca przeprowadzić śledztwo na miejscu. Stawić się przed nią musiała Bernadetta, członkowie komisyi stwierdzali zaszłe dotychczas cuda. Z tych opisali szczegółowo trzydzieści najwybitniejszych wypadków, by przedstawić biskupowi, który uznał je za wiarogodne i przekonywające. Ostrożność i oględność zachowywał wszakże biskup i nadal. Dopiero w trzy lata później oświadczył piśmiennie, iż Matka Boska rzeczywiście ukazała się w grocie Massabielle a liczne cuda miejsce tam miewają od tej pory. Zakupił równocześnie od miasta Lourdes grotę wraz z obszernym otaczającym ją gruntem. Stawszy się właścicielem groty, zarząd biskupstwa rozpoczął roboty dla udogodnienia pielgrzymom dostępu do źródła. Z razu roboty te na niewielką, skromną były prowadzone skalę, zakres ich jednak rozszerzał się stopniowo, w miarę napływu pieniędzy, które nadsyłano ze wszystkich chrześciańskich krain. Oczyszczono grotę i otoczono żelaznemi kratami. Odwrócono koryto Gavy dla rozszerzenia placu, na którym założono aleje, ogrody i zasiano trawniki. Wreszcie przystąpiono do budowy kościoła, stosując się w tem do życzenia Panny Najświętszej, miejsce nań obrano ponad grotą, na szczycie skały Massabielle.
Proboszcz z Lourdes, ksiądz Peyramale kierował i dozorował rozpoczętemi robotami; o ile był on przeciwnikiem groty w samych początkach, o tyle obecnie pragnął gorliwością swej wiary odkupić dawne powątpiewania. Bernadettę traktował po ojcowsku, lubił ją niezmiernie i we wszystkiem stosował się do woli tego dziewczęcia, przez którego usta wydała mu rozkazy Panna Przenajświętsza. Chciał on zaznaczyć swe pierwszeństwo przed innymi, przybierał ton rozkazujący i osobiście czuwał, by zakreślone plany przyszłych robót jak najgodniejszemi się stały swą doniosłością i pięknością Pani tego miejsca, Królowej aniołów, która raczyła wyróżnić i upodobać sobie jego parafię.
Pierwsza uroczystość kościelna odbyła się w grocie dopiero w sześć lat po widzeniach Bernadetty, w dniu ustawienia w szczelinie skały posągu Panny Najświętszej, właśnie w tem miejscu, gdzie ukazywała się otoczona jasnością. W dniu tym uroczystym całe miasteczko przybrało się świątecznie, wszędzie powiewały flagi a dzwony kościelne bezprzestannie dzwoniły. Drugie pięć lat minęło a pierwsza msza odprawioną została w krypcie bazyliki, której tylko strzelista wieża nie była jeszcze ukończoną. A było to roku 1869.
Dary coraz bogatsze i obfitsze nadsyłano na rzecz nowego kościoła. Złoto płynęło strumieniem do groty, dozwalając na coraz wspanialsze budowy, zachęcające ludzi do osiedlania się tutaj i tworzenia nowej dzielnicy miasta. Cześć dla groty ustanawiała rodzaj nowego obrządku nowej wiary. Pragnienie uzdrowienia uzdrawiało chorych, żądza cudu wywoływała cuda. Nędza i niedola ludzka wytworzyła bóstwo pełne litości i nadziei: potrzeba złudzeń oraz ulgi zawsze objawiała siłę twórczą, ukazującą potrzebującym raje nadziemskich rozkoszy w pozagrobewem istnieniu, gdzie wszechwładna a sprawiedliwa potęga szafuje wieczną szczęśliwością.
Słuchający opowiadania Piotra w sali świętej Honoraty, pokrzepionymi się czuli tem przezwyciężeniem przez grotę licznych trudności, jakie towarzyszyły pierwszym uzdrowieniom. Grota zwycięzki odniosła tryumf nad zmowami swych prześladowców; grota manifestowała swą nadprzyrodzoną potęgę, i ci, którzy ku niej śpieszą, prędzej lub później pocieszonymi i uzdrowionymi zostaną. Chorzy, zebrani w sali świętej Honoraty, czuli nadzieję wstępującą i utrwalającą się w swych sercach, zadrżeli radośnie, słysząc słowa Piotra, wzruszonego ich wzruszeniem:
— Bóg zwyciężył, i cuda nie przestały spływać na pielgrzymujących do groty. Najciężej bolejący i strapieni dostępują uzdrowienia i pocieszenia przed innymi.
Trzymaną w ręku książeczkę, zawierającą historyę Bernadetty, Piotr zamknął, domawiając tych słów a w tejże samej właśnie chwili wszedł do sali ksiądz Judaine, by udzielić świętej komunii.
Marya, gorączkowo podniecona, czuła się teraz napowrót wierzącą. Pochyliła się w stronę Piotra i rzekła błagalnie:
— Nie odrzucaj prośby, jaką mam do ciebie! Chcę, byś mnie wyspowiadał i rozgrzeszył. Bluźniłam a więc pozostaję obecnie w grzechu śmiertelnym. Jeżeli nie wypełnisz mej prośby, nie będę mogła przyjąć Hostyi Przenajświętszej a mnie tak bardzo potrzeba pocieszenia, tak łaknę umocnienia się w wierze!.
Piotr odmawiał jej przeczącym ruchem głowy. Nigdy dotychczas nie chciał się zgodzić, gdy Marya prosiła go, by ją wyspowiadał. Nie chciał, bo ją uważał za swoją przyjaciółkę, bo jedyną była ona kobietą, którą mógł kochać i pożądać, opierając te przypuszczenia na wspomnieniach z lat dawnych, gdy swoboda, zdrowie i wesołość przyświecały im obojgu.
Marya nie przestawała domagać się spowiedzi.
— Błagam cię, Piotrze, nie odmawiaj i przyczyń się do cudu, który zdrowie mi przywróci!
Uległ jej życzeniom. Wysłuchał jej przyznania się do winy, jak zbuntowana, iż uzdrowioną nie została, wpadła w bezbożność i bluźniła przeciwko Pannie Najświętszej. Wysłuchawszy, dał jej rozgrzeszenie słowami rytuału.
Ksiądz Judaine ustawił kielich na małym stoliku, pomiędzy dwoma zapalonemi świecami; światło ich połyskiwało jak dwie smutne gwiazdki, zawisłe w półcieniu szpitalnej sali.
Okna były otwarte, chciano bowiem usunąć zaduch panujący tutaj z wyziewu ciał nagromadzonych chorych, pokrytych przeważnie łachmanami zużytemi od starości i potu. Pomimo otwartych okien, świeże powietrze nie mogło się tutaj przedostać, okna bowiem wychodziły na maleńkie podwórko, studnią raczej będące, tak wysokie okalały je mury. Ciemność i gorąco buchać się ztamtąd zdawały wewnątrz sali.
Ksiądz Judaine przywdział albę a Piotr, który ofiarował mu się z pomocą, szeptał „Confiteor“. Kapelan, odmówiwszy „Misereatur“ i „Indulgentiam“ wzniósł kielich ze Świętą Hostyą, mówiąc: „Oto Baranek Boży, który gładzi grzechy świata!“.
Chore, oczekujące z niecierpliwością godziny komunii, oczekujące jak konający w męczarni, któremu cud ma położyć upragniony koniec, powtarzały po trzykroć w najwyższem skupieniu ducha: „Panie, nie jestem godna, byś wstąpił do przybytku serca mojego, lecz rzeknij tylko słowo Swoje, a tem zbawisz duszę moją“.
Ksiądz Judaine postąpił ku łóżkom nieszczęśliwych, tuż za nim szedł Piotr, a za niemi siostra Hyacynta i pani de Jonquière, każda ze świecznikiem w ręku.
Siostra Hyacynta wskazywała chore, mające przystąpić do komunii; ksiądz zatrzymywał się, pochylał, kładł Hostyę na język kobiety, wymawiając sakramentalne słowa po łacinie. Prawie wszystkie wyczekiwały tej chwili z błyszczącemi gorączkowo oczami, rozmodlone jak w kościele, pomimo nieporządku i zaduchu panującego w tej sali. Dwie kobiety, z tych, które miały przystępować do komunii, zasnęły, siostra Hyacynta musiała je budzić. Były i takie, które jęczały, prawie że bezwiednie przed i po komunii, jakby nieświadome, iż Bóg wstąpić w nie raczył. Głośne chrapanie dochodzące wciąż z ciemnego kąta sali rozlegało się teraz wśród ciszy i poważnego nastroju, z tem przykrzejszą, męczącą monotonnością. Smętny był ten pochód z czterech istot złożony i sunący cicho po smutnej sennej i przepełnionej bólem sali a wśród pomroki tu panującej, jarzyły się żółte dwie gwiazdki, niesionych za księżmi świeczników.
Jak pociągające zjawisko ukazała się teraz twarz Maryi, ogarniętej religijną ekstazą. Oświetlały ją słabem swem światłem trzymane tuż w pobliżu świeczniki. Marya piękną była niezwykłą pięknością, przemieniła się pod silnie doznawanem wzruszeniem. Złote jej wspaniałe włosy rozsypały się w około jej bladej twarzy a oczy jakby nadmiernie zwiększone tonęły w nadziemskim zachwycie. Przyjęła komunię w szale cichego uniesienia, niebo rozkoszy zdało się, iż wstąpiło w jej serce; nie czuła ona teraz biednego swego ciała, prawie że zamarłego w niedołęztwie fizycznem.
Po chwili, ujęła rękę Piotra, mówiąc:
— Ona mnie uzdrowi! Ona mi to rzekła! Idź i spocznij teraz, mój drogi przyjacielu... Bądź o mnie spokojny. Spać dziś będę wybornie...
La Grivotte też miała przyjmować świętą komunię, lecz odmówiono jej, mówiąc, by przystąpiła do Stołu Pańskiego, nazajutrz rano w kościele świętego Różańca. Pani Vêtu czarny swój, schorzały język wsunęła z odbijającą na nim Hostyą, po za usta zaciśnięte z bólu i głośno czknęła w tejże samej chwili.
Po skończonej ceremonii, gdy Piotr opuszczał salę, postępując za księdzem Judaine, spostrzegł śpiącą w fotelu ładną panią Desagneaux, którą zmęczenie powaliło z nóg raptownie, jakby niespodziewanym gromem. Spała głęboko. Wytrwalsze od niej, siostra Hyacynta i pani de Jonquière, nie przestawały trudnić się swojemi choremi; odwracały je na łóżkach, czyściły i obmywały w nieczystości, opatrywały ich rany. Sala spokojniejszą być się zdawała. Błogość jakaś zstąpiła od chwili, gdy Bernadetta wywołaną została i uprzytomnioną opowiadaniem Piotra. Pełna pociągającego wdzięku jej postać słała ukojenie przybyłym tutaj pątnikom. Drobna i wątła pasterka jasnowidząca unosić się zdawała po nad łóżkami, tryumf jej był teraz zupełny, niosła bowiem pocieszenie z niebios płynące i koiła cudownym jego balsamem rany zrozpaczonych i odepchniętych od dóbr doczesnych. Chore, osuwając się w ciszę nocną i senność, widzieć się ją zdawały. Pochylona nad niemi, schorzała i wątła jak one, uśmiechała się słodko, składając każdej współczującej pocałunek.

KONIEC DNIA DRUGIEGO.

DZIEŃ TRZECI.
I.

Sierpniowy poranek niedzielny, jasny był i ciepły. Pan de Guersaint ubrał się i był gotów do wyjścia, chociaż zaledwie siódma godzina wybiła; nie mógł on się dość nacieszyć pomyślną okazyą, jaka nadarzyła się w dniu przyjazdu do Lourdes, gdy po długiem, bezowocnem poszukiwaniu stancyi, ofiarowano mu dwie izdebki w hotelu pod wezwaniem św. Zjawisk, przy ulicy de la Grotte.
Wczorajszego wieczoru położył się do łóżka o godzinie jedenastej, czuł się teraz wyspany, wypoczęty i rzeźki; załatwiwszy się z ubieraniem, poszedł do pokoju Piotra. Zastał go śpiącego, Piotr bowiem wrócił do siebie dopiero o godzinie drugiej w nocy, a po wzruszeniach dnia wczorajszego, długo nie mógł zasnąć; zdrzemnął się zaledwie nadedniem. Sutanna jego leżała rzucona na krześle, a reszta ubrania, porzucona tu i owdzie, wymownie świadczyła o zmęczeniu, jakiemu uległ wczorajszego wieczoru.
— No cóż, śpiochu? — zawołał wesoło pan de Guersaint — myślisz długo jeszcze tak wylegiwać się w łóżku?... Nie słyszysz, że dzwony kościelne już nas wzywają?...
Piotr, obudzony znienacka, rozglądać się począł z rodzajem ździwienia po ciasnej, hotelowej izdebce, napełnionej promieniami słońca. Przez otwarte okno płynęły donośne i wesołe dźwięki dzwonów i dzwonków z licznych w Lourdes kościołów i kaplic, budząc miasto całe na modlitwę i nadzieję.
— Czy my aby zdążymy być na ósmą w szpitalu — niepokoił się pan de Guersaint — Marya czekać nas będzie przed ósmą, a przecież musimy zjeść śniadanie?...
— Zapewne, że zjeść powinniśmy śniadanie. Niechaj pan każe podać co prędzej dwie filiżanki czekolady. Ja wstanę natychmiast i ubiorę się w mgnieniu oka.
Pozostawszy sam w swoim pokoju, Piotr przeciągnął zmęczone członki, nie czekając jednak dłużej, wyskoczył z pościeli i śpiesznie się ubierał. Nie skończył się umywać, a już pan de Guersaint zjawił się z powrotem, nudził się bowiem w samotności.
— Zaraz nam przyniosą śniadanie... Ależ zamięszanie panuje w tym hotelu! Czy widziałeś właściciela, pana Majesté, ubranego po kucharsku w bieli i z powagą prezydującego w swojem biurze?... Podobno nigdy jeszcze nie mieli takiego nawału gości, tracą głowę, nie mogąc nastarczyć ich żądaniom... A jaki też tu hałas bezustanny!... Trzykrotnie budziłem się skutkiem tego dzisiejszej nocy. Nie mam pojęcia co się dzieje u moich sąsiadów... lecz przez ściany dolatują mnie jakieś zadziwiające odgłosy... Jeszcze przed chwilą słyszałem uderzenie o mur, szepty tajemnicze i westchnienia...
Urwał, nie chcąc czynić dalszych domysłów i zapytał:
— A ty, czy dobrze dziś spałeś?
— Nie. Zmęczyłem się niezmiernie, upadałem wprost ze znużenia, wróciwszy w nocy do siebie i właśnie skutkiem tego zasnąć nie mogłem. A może hotelowy hałas spać mi przeszkadzał.
Teraz Piotr skarżyć się zaczął na cienkość ścian hotelu, na ścisk panujący w całym domu, który skrzypiał i trzeszczał, jakby rozsadzany nadmiarem mieszkańców. Rozlegało się bezustanne bieganie po korytarzach, potrącano się i łajano, ociężałe kroki i grube głosy dolatywały zewsząd: do tego dodać należało jęczenie chorych, kaszel na przeróżne tony; ściany nawet kaszlać się zdawały. Ruch i hałas nie ustawał noc całą; wchodzili jedni, wychodzili drudzy; godziny nie regulowały życia ludzi tutaj przybyłych i żyjących gorączkowo; przygnała ich do Lourdes namiętna żądza, śpieszyli do tej modlitwy z niepokojem wyczekiwania czegoś, równie upragnionego jak schadzka miłosna.
— A Marya, w jakiem usposobieniu zostawiłeś ją wczoraj? — zapytał niespodziewanie pan de Guersaint.
— Znacznie się uspokoiła. Otrząsnąwszy się z rozpaczy, która nią zawładnęła, odnalazła zwykłą sobie cierpliwość i pobożność.
Zapadło chwilowe milczenie.
— O ja się nie obawiam! — rzekł ze zwykłym swym optymizmem pan de Guersaint. — Zobaczysz, że wszystko pójdzie pomyślnie... Co do siebie, jestem uszczęśliwiony. Mówiłem ci, że w modlitwach moich przed grotą, błagałem Pannę Najświętszą, by pobłogosławić raczyła zamiary, jakie mam w kwestyi jaknajkorzystniejszego wyzyskania mojego wielkiego wynalazku, odnoszącego się do sposobu kierowania balonami. Otóż czy dasz temu wiarę?... już częściowo wysłuchać mnie raczyła. Wczoraj wieczorem ksiądz des Hermoises oświadczył mi w przyjacielskiej pogadance, iż zapozna mnie z człowiekiem niezmiernie bogatym, mieszkającym w Tuluzie, interesuje się on bardzo mechaniką. Czyż nie oczywisty palec boży układa okoliczności tak szczęśliwie?...
Śmiał się serdecznie, ciesząc się z naiwnością. Potem dodał:
— Jakiż to miły człowiek ten ksiądz des Hermoises! Dziś pomówię z nim, by wyrozumieć czy nie będzie można obmyślić wspólnej wyprawy do cyrku Gavarnie; jeżeli ta wycieczka wypadnie niedrogo, to pragnąłbym skorzystać z nadarzonej okoliczności.
Piotr, który chciał wziąść na siebie wszystkie koszta podróży, począł go namawiać:
— Ależ koniecznie trzeba, aby pan skorzystał ze sposobności i zobaczył tę najciekawszą miejscowość górską; zawsze byłeś pan ciekawy poznać góry Pirenejskie. Marya wreszcie ucieszy się niezmiernie, gdy się dowie, że pan jedziesz na tę wycieczkę.
Wtem weszła służąca, wnosząc na tacy, przykrytej serwetą, dwie filiżanki czekolady i dwie bułeczki; zostawiła za sobą drzwi roztwarte, tak, iż można było widzieć część długiego, hotelowego korytarza.
— Oho! widzę, że już sprzątają w pokoju mego sąsiada — rzekł pan de Guersaint, a zwracając się do służącej, zapytał: — On z żoną swoją przyjechał?...
Dziewczyna zadziwiła się.
— O nie. On jest sam jeden.
— Jakto sam jeden?... całą noc słyszałem wstawanie, chodzenie, szepty, a jeszcze dziś rano słodkie westchnienia!...
— Pan się musi mylić — odpowiedziała służąca. — On jest zupełnie sam w swoim pokoju. Teraz właśnie wyszedł i prosił, by co prędzej u niego sprzątano — a nie ma tam nawet drzwi żadnych, prócz na korytarz i drzwi do wielkiej szafy w murze. Zamknął ją na klucz i klucz wziął z sobą: musiał zapewne tam schować swoje papiery i pieniądze...
— My tego pana znamy dobrze... to hojny podróżny... W roku zeszłym wynajął on o tej porze jeden z domków w sąsiedniej ulicy, pan Majesté ma, prócz hotelu, kilka domków, które wynajmuje. Ale w tym roku były już zajęte, gdy się zgłosił ów pan z Paryża i musiał się zadowolnić pokojem tu na piętrze. Bardzo był z tego niekontent... ale cóż było robić? Nie chce jadać ze wszystkimi. Jedzenie nosić mu trzeba do niego i to najlepsze wina i najlepsze potrawy...
— Aha! już rozumiem! — zawołał pan de Guersaint ze śmiechem. Najadł się wczoraj i napił zbyt wiele i to mu spać nie dawało!
Milczący dotychczas Piotr zapytał:
— Obok mego pokoju czy nie zamieszkują dwie panie z panem i z dzieckiem, chodzącem o kuli?...
— Ksiądz dobrodziej ma racyę. Znam ich dobrze. Zajmują dwa pokoje. W jednym sypia pani Chaise, ciotka małego, a w drugim państwo Vigneron z synem swym Gustawem. Ciasno im, ale nie było więcej pokojów. Już drugi rok jak stają u nas. O, to bardzo porządni państwo.
Nocą, nie mogąc spać, Piotr prawie był pewien, że poznaje po głosie pana Vigneron, który skarżył się na gorąco. Służąca opowiadała dalej, kontenta z rozmowy dającej jej trochę wypoczynku. Wskazując na drzwi numerów wychodzących na korytarz, opisywała mieszkających po za niemi podróżnych. Na lewo zajmował stancyę ksiądz, tuż obok matka z trzema córkami, a jeszcze dalej dwoje państwa w wieku podeszłym. Na prawo mieszkał jakiś pan sam jeden, dalej młoda pani sama jedna, a jeszcze dalej familia przybyła tutaj aż z pięciorgiem drobnych dziatek. Nawet poddasze hotelu przepełnione było podróżnymi. Służące hotelowe ustąpiły swych izdebek gościom i spały wszystkie razem w pralni. Wczorajszej nocy rozłożyć musiano materace na zakrętach wschodów i w sieni, a ksiądz, wraz z tymi pielgrzymami przybyły, spać musiał na bilardzie, zamiast w łóżku.
Udzieliwszy tych szczegółów, służąca wyszła, a po skończonem śniadaniu, pan de Guersaint wrócił na chwilę do swego pokoju dla obmycia rąk, niezwykle był on bowiem staranny w pielęgnowaniu swej osoby. Czekając jego powrotu. Piotr wyszedł na wąziutki balkon, na który wychodziło okno. Wszystkie okna trzeciego piętra zaopatrzone były w takie balkoniki otoczone balustradą ciętą z drzewa w fantastyczne desenie.
Stanąwszy tu, Piotr mocno się zadziwił. Na sąsiedni balkon, należący do pokoju zamieszkanego przez jednego tylko pana, wychylona była główka kobieca. Piotr poznał tę kobietę, była nią pani Volmar. Przestraszyła się, poznawszy swego sąsiada. Piotr niemniej był od niej zmięszany i udając iż jej nie widział, cofnął się szybko w głąb swego pokoju. Lecz teraz zrozumiał rzecz całą. Ów samotnie podróżujący mężczyzna, nie znalazłszy więcej nad jeden pokój swobodny, ukrywał w nim swą ukochaną, zamykając ją w owej wielkiej szafie, podczas gdy go sprzątano; jeść musieli z jednego talerza potrawy, które tu dla niego przynoszono, popijając z jednej tylko szklanki. Zamkniętą i jakby uwięzioną była pani Volmar w tym pokoju hotelowym, lecz szepty i westchnienia miłosne, tłomaczyły wszystko. Teraz, usłyszawszy że ukończono sprzątanie, wyszła ze swego ukrycia, roztwierając drzwi szafy z wewnątrz i wysunęła głowę na balkon, by odetchnąć świeżem powietrzem, a zarazem wyglądać przyjścia tego, którego kochała. Piotr znał teraz przyczynę, dla której nie spełniała swej służby w szpitalu, i wiedział już, dla czego pani Desagneus nie mogła się o nią dopytać. Zamyślił się nad losem tej kobiety; w Paryżu życie jej upływało pomiędzy świekrą surową i odstręczającego obejścia, oraz mężem, niegodnym jej miłości. Rok cały upływał jej w udręczeniu i w oczekiwaniu trzydniowej swobody, trzydniowej pieszczoty. By pozyskać te dni kilka, musiała używać wybiegu i dopuszczać się świętokradztwa; pod pozorem służenia Bogu, zadawalniała żądzę miłosnych swych pragnień. Piotr nie wiedział dla czego, lecz do głębi duszy wzruszony, zalał się łzami. Czystość obyczajów, na którą skazywał się dobrowolnie, łzami i smutkiem napełniła mu serce.
— No cóż, idziemy?... — zawołał wesoło pan de Guersaint, stanąwszy w progu. Opięty był starannie w szare sukienne ubranie i kończył nakładać rękawiczki.
— Tak. tak, idziemy — odparł Piotr, odwracając się pod pozorem szukania swego kapelusza, rzeczywiście zaś dla obtarcia z twarzy łez i zapanowania nad sobą.
Wyszedłszy na korytarz, posłyszeli basowym głosem odmawiane głośno poranne modlitwy pana Vigneron. Idąc korytarzem, rozminęli się z barczystym, czterdziestoletnim mężczyzną, o starannie przystrzyżonych faworytach. Szedł on śpiesznie, niosąc pakiet spory w ręku, widocznem było, iż pragnął nie zwracać na siebie niczyjej uwagi, a stanąwszy przed swemi drzwiami, otworzył je kluczem, wyjętym z kieszeni i znikł po za niemi, cicho, jak mara.
Pan de Guersaint obrócił się za nim, gdy ich minął, i rzekł półgłosem:
— To ów jegomość samotnie jedzący i pijący w swoim pokoju. Pewien jestem, iż w paczce którą niósł przy sobie, muszą być różne przysmaki, świeżo zakupione.
Piotr udał, że nie słyszy uczynionej uwagi, lękał się bowiem dzielić nieswoją tajemnicę z panem de Guersaint, którego uważał za człowieka płochego i lekkomyślnego. Wstydliwość wreszcie była dlań dostatecznym hamulcem; wstyd bowiem i nieśmiałość ogarniały go stopniowo; wiedział on teraz, iż nawet w Lourdes, wpośród mistycznej egzaltacyi, ciało nie ustępowało praw swoich.
Przybyli do szpitala w chwili właśnie, gdy znoszono chorych, by ich prowadzić do groty. Marya, przespawszy noc wybornie, była dziś wesołą. Przywitawszy się z ojcem, łajać go zaczęła pieszczotliwie, iż dotychczas nie obmyślił jeszcze swej wycieczki w góry. Prosiła, by zajął się tem koniecznie, jeżeli chce zrobić jej wielką przyjemność. O sobie zaś mówiła spokojnie i z uśmiechem, iż wie dobrze, że nie dnia dzisiejszego zostanie uzdrowioną, a zwracając się do Piotra, prosić go zaczęła, by koniecznie wyrobił jej pozwolenie przepędzenia nocy dzisiejszej w grocie. O podobną łaskę starała się większość chorych, a wszystkie pragnęły jej dostąpić, udzielano wszakże pozwolenia z trudnością i tylko w razach wyjątkowych, drogą stosunków prywatnych.
Piotr przeciwny był projektowi Maryi, lękał się złych skutków dla jej zdrowia; taka noc spędzona pod gołem niebem, nabawić ją mogła choroby; gdy ujrzał wszakże jak wielką sprawia przykrość Maryi swoim oporem, uległ, obiecując zająć się wyrobieniem pozwolenia. Musiała biedaczka mieć wiarę głęboką, iż Panna Przenajświętsza uzdrowi ją niezawodnie, po modłach jakie do Niej zaniesie, pozostawszy z Nią sam na sam, wśród ciszy nocnej.
Dzisiejszego rana, Marya tak bardzo czuła się osamotnioną w tłumie modlących się przed grotą pątników, iż około godziny dziesiątej, poprosiła, by ją odwieziono do szpitala; jako powód podała zmęczenie oczu, wywołane zbyt silnym blaskiem dnia słonecznego.
Gdy ojciec jej wraz z Piotrem wnieśli ją i złożyli na łóżku w sali świętej Honoraty, Marya pożegnała się z nimi, prosząc, by nie zajmowali się nią aż do wieczora.
— Nie przychodźcie dziś po mnie popołudniu. Nie chcę wracać do groty przed zmierzchem, byłoby to napróżno... Ale o godzinie dziewiątej przyjdziesz po mnie, mój drogi Piotrze?... Przyjdziesz, boś mi przyrzekł że się zastosujesz do mojego życzenia.
Powtórzył swe przyrzeczenie, iż starać się będzie o pozwolenie, chociażby musiało się to oprzeć o ojca Fourcade.
— Do widzenia więc wieczorem, kochana córeczko moja — rzekł pan de Guersaint, całując Maryę na pożegnanie.
Odeszli, pozostawiając ją na łóżku, spokojną i zamyśloną, z oczami szeroko rozwartemi i zapatrzonemi w przestrzeń, z uśmiechem pełnym nadziei.
Gdy wrócili do hotelu, była godzina wpół do jedenastej. Pan de Guersaint, upojony pięknością letniego dnia pogodnego, zaproponował, by załatwić się co prędzej ze śniadaniem i puścić się następnie na zwiedzenie Lourdes. Chciał wszakże poprzednio zajść do swego pokoju. Piotr poszedł za nim. Niespodziewanie natknęli się tu na scenę dramatyczną i bolesną. Drzwi od mieszkania państwa Vigneron otwarte były na korytarz, a w głębi pokoju na kanapie, na której sypiał mały Gustawek, leżał on teraz prawie bez życia. Był trupio blady i przed chwilą dopiero zaczął przychodzić do siebie z ciężkiego i długiego zemdlenia. Rodzice myśleli, iż skonał. Pani Vigneron jeszcze teraz ruszyć się nie mogła z krzesła, na które padła, tak dalece przeraził ją stan Gustawa. Pan Vigneron krzątał się i rzucał po pokoju gorączkowo, ostatecznie zdecydował się przyrządzić szklankę wody z cukrem i orzeźwiającemi kroplami. Mięszał łyżeczką w szklance i głośno zapewniał, iż ten kordyał przywróci Gustawa do stanu normalnego. Lecz czy to kto kiedy słyszał, aby chłopak mocny jeszcze, pomimo swego niedomagania, mdlał tak łatwo?... blednąc i drżąc jak spłoszone kurczę?... Mówiąc to, pan Vigneron spoglądał z niepokojem na ciotkę Gustawa, bogatą panią Chaise, która stała wyprostowana w pobliżu kanapy i zdrowszą się być zdawała dzisiejszego ranka; ręce drżeć mu poczęły na myśl, iż gdyby Gustaw nie był wrócił do przytomności z omdlenia, cały po niej spodziewany spadek, wynoszący pół miliona, byłby dla nich beznadziejnie stracony. Pod wrażeniem tych myśli, siłą podważać począł zaciśnięte zęby syna, chcąc go zmusić do wypicia całej szklanki lekarstwa. Wszakże w chwili gdy Gustaw odetchnął nieco głębiej i oczy otworzył, zakołatało w sercu pana Vigneron szczere ojcowskie uczucie; zapłakał z radości i począł pieścić chłopca najtkliwszemi słowy.
Pochyliła się teraz nad chłopcem bogata jego ciotka; lecz Gustaw odepchnął ją z najwyższą nienawiścią, jakby chcąc się pomścić za bezwiedne zwyrodnienie uczuć swych rodziców, łaknących złota tej kobiety. Długoletnia choroba wyrobiła w tym piętnastoletnim chłopcu, niesłychaną wrażliwość. Obrażona pani Chaise odeszła o parę kroków i siadła nieruchomie na krześle, podczas gdy rodzice Gustawa, uradowani iż strach doznany o życie jedynaka raz jeszcze płonnym się okazał, patrzyli na niego i składali dzięki Przenajświętszej Pannie. On zaś spoglądał uśmiechając się znacząco i smutnie, odgadywał bowiem wszystko i życia nie pragnął.
— Czy pomoc nasza może być państwu przydatną?... — zapytał Piotr z uprzejmością.
— Dziękujemy, dziękujemy panom najuprzejmiej — odpowiedział pan Vigneron, wychodząc na korytarz. — Już złe minęło, ależ mieliśmy strach przed chwilą!... Wszak to nasze jedyne dziecko i ze wszech miar jest ono nam drogie!...
Godzina zbliżającego się śniadania zapowiadała się wzmagającym ruchem w całym hotelu. Rzucane w pośpiechu drzwi, zamykały się z łoskotem, po korytarzach i schodach biegano bezustannie. Trzy młode panny przebiegły, frunąwszy lekkiemi swemi sukienkami, małe dzieci płakały krzykliwie, głosy ich dochodziły z głębi sąsiedniego pokoju. Śpiesznie drepcząc, dążyli nie wiedząc dobrze gdzie, starzy ludzie płci obojej a księża, zapominając o powadze swego stanu duchownego, zagarniali sutanny obydwu rękami, by nie przeszkadzały im biedz co prędzej. Od góry do dołu ściany wszystkie drżały pod zbytniem ciśnieniem nagromadzonych i spieszących się ludzi.
Hotelowa służąca niosła teraz przez korytarz wielką tacę z zastawą i potrawami; zastukała do drzwi samotnie podróżującego pana; czas dłuższy stała, oczekując, nim jej otworzył, wreszcie drzwi uchyliły się i pozostały tak, podczas gdy dziewczyna rozstawiała śniadanie na stole. Podróżny stał plecami obrócony do korytarza, był sam, a w pokoju jego panowała cisza i spokój, gdy służąca skończyła swą czynność, wypuścił ją i zamknął drzwi w milczeniu.
Pan Vigneron, rozmawiający wciąż z panem de Guersaint i z Piotrem, rzekł:
— O mam nadzieję, że Przenajświętsza Panna uzdrowi nam nasze dziecko! A teraz czas nam iść na śniadanie. Doznane wzruszenie podziałało mi na apetyt, dawno nie byłem tak głodny!
Pożegnawszy się z rodziną Vigneron, pan de Guersaint wraz z Piotrem zeszli na dół do sali jadalnej, lecz nie znaleźli tam już ani jednego wolnego miejsca. Ścisk tu był i mięszanina ludzi nadzwyczajna. Kilka miejsc wolnych, jakie dostrzegli, zamówionych było naprzód przez bogatszych podróżnych. Jeden z usługujących chłopców powiedział im, że od dziesiątej do pierwszej godziny po południu sala jadalna bez przerwy przepełniona jest gośćmi, górskie powietrze wpływa bowiem na dobry apetyt podróżnych.
Zmuszeni czekać, poprosili chłopca, by ich zawiadomił, gdy znajdą się dwa swobodne miejsca. Nie wiedząc co z sobą zrobić, pan de Guersaint z Piotrem skierowali się ku wyjściu i przystanęli w bramie hotelu. Wychodziła ona na szeroką ulicę, przez którą przepływały roje odświętnie przybranej ludności.
Właściciel hotelu, pan Majesté, ubrany od stóp do głów biało, w strój swój kucharski, ukazał się w bramie i rzekł z wyszukaną uprzejmością do wyczekujących na śniadanie dwóch przyjaciół:
— Może panowie zechcą poczekać w salonie?...
Pan Majesté mógł mieć lat około czterdziestu i silił się, by nosić z królewską godnością nazwisko pozostawione mu przez rodziców. Łysy, blady, oczy miał okrągłe, niebieskiego koloru, osadzone w woskowej twarzy, zakończonej trzema wspaniałemi podbródkami, stopniowo opadającemi jeden z pod drugiego. Przybył on przed laty z Nevers, jako kucharz przytułku, pozostającego pod opieką zakonnic. Ożenił się w Lourdes z kobietą miejscowego pochodzenia, małą i czarniawą. Zobopólną pracą i starannością, państwo Majesté w niespełna lat piętnaście dorobili się sporego mająteczku a hotel przez nich prowadzony należał do pierwszorzędnych w mieście. Od kilku lat rozszerzyli znacznie zakres swej działalności, otwierając magazyn w tym samym budynku co hotel i osadziwszy tam młodą siostrzenicę pani Majesté, sprzedawali różańce, medaliki, obrazki i wszelkiego rodzaju świętości, wywożone masami jako pamiątki z Lourdes, przez pątników i zwykłych podróżnych.
— Panom dogodniej byłoby może w salonie?... — ponownie odezwał się pan Majesté, który z przyzwyczajenia okazywał pierwszeństwo Piotrowi, ze względu na jego sutannę.
Lecz obadwaj ci panowie woleli pozostać w bramie, przechadzając się zwolna i oddychając świeżem powietrzem. Właściciel hotelu pozostał więc z nimi, pragnąc zawiązać rozmowę, jak to zwykł był czynić przez uprzejmość dla gości, dodatnio przez siebie wyróżnionych. Na początek zaczęto mówić o procesyi z pochodniami; uda się niezawodnie wyjątkowo świetnie dzisiejszego wieczoru, albowiem nietylko jest pogodnie, lecz najlżejszego niema wiatru. Przeszło piędziesiąt tysięcy osób zjechało się na dzień dzisiejszy do Lourdes; mnóstwo między nimi jest podróżnych, odbywających kuracyę w sąsiednich stacyach kąpielowych; dla tego też panuje taki ścisk w godzinach śniadaniowych. Prawdopodobnie zabraknie dziś chleba w mieście; zdarzało się to czasami w latach poprzednich.
— Widzicie panowie, jaki rwetes dziś w całym hotelu! Przepraszam, lecz nie moja w tem wina, że musicie panowie nieco poczekać na wolne miejsce w sali jadalnej.
W tej chwili nadszedł listonosz i przyniósł spory pęk dzienników, oraz wielką ilość listów. Wszystko razem złożył na stole w biurze. Trzymając zaś w ręku jakiś list, zapytał:
— Czy nie tutaj stanęła pani Maze?
— Pani Maze... pani Maze... powtarzał właściciel hotelu, nie, na pewno nie mamy żadnej pani Maze pomiędzy naszymi gośćmi.
Piotr, usłyszawszy wymienione między nimi słowa, zbliżył się i rzekł:
— Wiem, że jakaś pani Maze znajduje się w Lourdes i stanąć miała u zakonnic pod wezwaniem Niepokalanego Poczęcia; zdaje mi się, że te zakonnice zowią się tutaj pospolicie siostrami Niebieskiemi.
Listonosz podziękował i odszedł. Gorzki uśmiech okrążył teraz usta pana Majesté.
— Siostry Niebieskie... — szepnął. — Ach te siostry Niebieskie...
Rzucił ukośne spojrzenie na sutannę Piotra i powstrzymał dalsze słowa, lękając się, iż wypowiedział już i tak zbyt wiele. Serce miał wszakże wezbrane; pragnął ulżyć sobie, wypowiadając zwykłe swoje zgryzoty, odzywające się bólem przy zdarzonej okazyi. A może ten młody ksiądz przybywający z Paryża, nie należy do tej bandy, jak nazywał mianem ogólnem wszystkich duchownych, obsługujących grotę, wszystkich handlarzy zbijających pieniądze, za pomocą Matki Boskiej z Lourdes. Powoli i ostrożnie postanowił mówić dalej.
— Chciałbym, aby ksiądz dobrodziej raczył wierzyć, że jestem dobrym katolikiem. Wreszcie w Lourdes niema innych. Co do mnie, chodzę na mszę regularnie a do spowiedzi na Wielkanoc... Ale mimo, że jestem dobrym katolikiem, pozwalam sobie powiedzieć, że zakonnice nie powinny zakładać restauracyi i hotelów przy klasztorze. To źle, źle bardzo z ich strony.
I wybuchnął już teraz z całą szczerością urazy, jaką żywił względem zakonnic czyniących nieuczciwą konkurencyę jego handlowemu przedsiębiorstwu. Czyż te zakonnice pod wezwaniem Niepokalanego Poczęcia, te siostry Niebieskie, nie powinnyby się były ograniczać na przygotowywaniu Hostyi, oraz na praniu bielizny kościelnej? Ale gdzież tam, tego im mało! Klasztor swój zamieniły w hotel dla podróżujących samotnie kobiet, wynajmowały im pokoje, stołowały je w ogólnej sali, albo dla dogodności podróżnych, zanosiły im jedzenie do numerów; stosując się do wszelkich wymagań. Prawda, że czysto utrzymywały swój zakład, zorganizowały porządek wzorowy, za tanie pieniądze dostarczając wielkich wygód; one tylko mogły taką małą pobierać opłatę, korzystały bowiem darmo z miejsca. Żaden też hotel w Lourdes nie miewał takiej ilości podróżnych jak one.
— Ale czyż to przyzwoicie, aby zakonnice handlowały?... A ich przełożona umie sobie radzić! Ona to pierwsza powzięła myśl zużytkowania klasztoru na cel taki, powiodło się jej wyśmienicie od samego początku, co widząc, ojcowie strzegący groty chcieli zagarnąć w swoje ręce zbierane przez nią pieniądze. Ale ona stawiła opór i wolała zerwać z ojcami. Tak, tak, pojechała aż do Rzymu i sprawę swoją wygrała, cały też zysk z podróżnych zgarnia ona do swej kieszeni. Boże mój! czyż to jednak słyszane rzeczy, aby zakonnice wynajmowały pokoje i sprzedawały jedzenie jak w restauracyi!
Podniósł z oburzeniem ręce ku niebu i sapał aż z gniewu.
— Ale pański hotel na tem nie cierpi — zauważył Piotr głosem spokojnym. — Wszak nie masz pan ani jednego wolnego łóżka, ani jednego talerza, niezajętego przez podróżnych. Gdzież byś pan pomieścił większą ilość gości?
Pan Majesté z żywością odparł:
— Widać to zaraz, że ksiądz dobrodziej nie zna warunków miejscowych. Podczas wielkiej dorocznej pielgrzymki, prawda, że wszystkie hotele są przepełnione, nie możemy narzekać... Ale to trwa cztery do pięciu dni tylko; po za wyjątkowymi temi dniami, gości jest znacznie mniej... O, co do mnie nie narzekam, ja zawsze potrafię poprzestać na małem! Mój hotel równie jest znany i słynny jak „Hôtel de la Grotte“, a wszak tam już dwóch właścicieli doszło do majątku. Zupełnie więc bezstronnie wymawiam siostrom Niebieskiem, że mięszają się do spraw sobie niewłaściwych. Zabierają nam z przed nosa bogate podróżne, które przebywają u nich po kilka tygodni... a panie prawdziwie bogate, najchętniej przybywają do Lourdes w czasach spokojnych, gdy niema natłoku pielgrzymów... rozumiecie teraz panowie, jaka szkoda nam się ztąd dzieje... tak, tak, zabierają nam najkorzystniejsze okazye, najprzyjemniejszą klientelę... bo te podróżne są dobrze wychowane, spokojne, modlą się całemi dniami w grocie, rachunków nawet nie przeglądają, tylko płacą, nigdy się o nie nie targując.
Tak Piotr, jak pan de Guersaint, nie spostrzegli dotąd pani Majesté, która pochylona nad regestrami, dodawała rachunki. Odezwała się teraz donośnym, cienkim swym głosem:
— W przeszłym roku mieliśmy tego rodzaju klientkę. Bawiła u nas całe dwa miesiące. Szła do groty od rana, wracała, by co zjeść i znów szła do groty, jadła i kładła się spać. Żadnej nigdy nie robiła uwagi, zawsze była uśmiechnięta i ze wszystkiego zadowolniona. Zapłaciła rachunek, spojrzawszy tylko na ogólną sumę... Ale takich klientek odżałować nie można... i zawsze się je dobrze wspomina...
Wstała, domawiając tych słów; była to mała, chuda, ciemna brunetka, czarno ubrana, zaledwie wązki biały kołnierzyk wywinięty, rozjaśniał nieco drobną jej postać. Mówiła dalej, zachwalając swe towary:
— Jeżeli panowie mają zamiar zaopatrzyć się w pamiątki z Lourdes, polecamy się ich pamięci. W naszym magazynie jest wielki wybór przedmiotów, najbardziej poszukiwanych przez podróżnych. Goście nasi mają zwyczaj tyko u nas zakupywać pamiątki z Lourdes...
Pan Majesté tymczasem potrząsał głową z miną żarliwego katolika, zasmuconego bezprawiami, uwłaczającemi głębokiej jego wierze.
— Nie chcę ubliżać wielebnym ojcom tutejszym, ale wyznać mi należy, że posuwają swą chciwość zbyt daleko... Panowie musieli widzieć sklep, założony przez nich tuż przy grocie?... Sklep ten zawsze jest pełen kupujących; sprzedają w nim gromnice i świętości... Bardzo wielu spotykałem księży, gorszących się tem kramarstwem... oświadczali oni wręcz, iż nadszedł czas, by znów przekupniów wypędzić ze świątyni... Chodzą również wieści, iż ten olbrzymi sklep, prawie naprzeciwko naszego otwarty, jest własnością ojców... sklep ten zasila w pamiątkowe świętości, prawie wszystkie drobne kramy w Lourdes... Gdyby tak wszystkiemu wierzyć, co ludzie opowiadają, to ręczyćby można, iż ojcowie pobierają procent od sprzedawanych w całem Lourdes, medalików, statuetek...
Głos pana Majesté drżał z oburzenia i wzruszenia, że sprawy tej doniosłości zwierza nieznanym sobie podróżnym. Łagodna i spokojna twarz Piotra, wzbudzała w nim jednak wielkie zaufanie; mówił więc dalej z całą zawziętością kupca, podkopywanego handlowo przez potężnego przeciwnika.
— Może jest nieco przesady w tem opowiadaniu. Wielka wszakże szkoda wynika dla religii, iż ojcowie trudnią się handlem jak my biedni ludziska... Czyż ja naprzykład żądam, aby oni ze mną dzielili się pieniędzmi, które otrzymują za odprawianie mszy? Albo czyż powstaje w mej głowie zamiar, aby dawali mi procent tyle a tyle od sta, z prezentów jakie z całego świata do nich spływają?... Dlaczegóż więc ojcowie mięszają się do nieswoich rzeczy i sprzedają taki sam towar jak ja w moim sklepie?... W przeszłym roku mało zarobiliśmy i to tylko przez nich... z ich powodu... Za wielu i tak nas było właścicieli sklepów... wszyscy w Lourdes chcą Pana Boga sprzedawać i na Nim zarabiać... trudno też wyżyć z handlu... i niedługo zabraknie nam kawałka chleba, zabraknie nam wody, by pragnienie ugasić... Oj tak, tak, chociaż Matka Boska jest za nami, bywają chwile, że ciężko żyć i wyżyć na tym świecie!
Jakiś klient oderwał pana Majesté od toczonej rozmowy, wkrótce wszakże wrócił a prawie równocześnie z nim weszła młoda dziewczyna, wzywając panią Majesté. Nowoprzybyła przedstawiała typ miejscowej piękności; drobna, tłusta, miała bujne czarne włosy, twarz okrągłą i ładną, wesoło uśmiechniętą.
— To nasza siostrzenica Apolina. Już od dwóch lat zajmuje się prowadzeniem naszego sklepu. Jest to córka brata mojej żony. Popadł on w biedę i Apolina pasała bydło w Bartrès. Ujęła nas ona swoją ładną i miłą twarzyczką, więc wzięliśmy ją do siebie i bynajmniej tego nie żałujemy; zasługuje, byśmy ją lubili, stara się nam przypodobać i wcale dobrze sprawia się ze sprzedażą w sklepie.
Nie wspomniał ani słowa, że Apolina uchodziła za dziewczynę płochych obyczajów. Widziano ją nieraz w towarzystwie młodych ludzi, spacerującą po nocy ponad Gavą. Interesom sklepu nie szkodziło to bynajmniej, przeciwnie, klijentów pociągały wielkie jej czarne oczy chętnie się do nich śmiejące. W przeszłym roku Gerard de Peyrelongue nie wychodził prawie ze sklepu. Przestał tam uczęszczać dopiero z chwilą, gdy postanowił się ożenić szybko i korzystnie. Zastąpił w tym roku Gerarda wytworny ksiądz des Hermoises. Przyprowadzał on Apolinie mnóstwo dam, zakupujących pamiątki z Lourdes dla znajomych.
— Panowie mówicie o Apolinie?... rzekła wracająca ze sklepu pani Majesté. Czy panowie zauważyli jak ona bardzo jest podobna do Bernadetty?... O proszę... niech panowie zechcą spojrzeć na tę fotografię.... to Bernadetta kiedy miała lat osiemnaście.
Piotr i pan de Guersaint zbliżyli się ku wiszącej na ścianie fotografii Bernadetty a pan Majesté potakiwał z najgłębszem przekonaniem!
— Tak, tak, Apolina jest wykapanym portretem Bernadetty, tylko o wiele jest ładniejsza. Bernadetta była smutna i wynędzniała.
Nadbiegł chłopiec usługujący w sali jadalnej oznajmiając, że jest wolny mały osobny stolik. Dwukrotnie pan de Guersaint chodził do sali jadalnej, by naocznie się przekonać, czy rzeczywiście nie było jeszcze miejsca; pilno mu było bardzo załatwić się ze śniadaniem i wyjść na miasto, by zapoznać się z niem bliżej, korzystając z pięknej pogody. Śpiesznie się teraz rzucił ku sali, nie słuchając słów pana Majesté, który zapewniał, iż panowie niezbyt długo czekać musieli, zdarzało się bowiem, iż podróżni znacznie dłużej wyczekiwali, aż kolej na nich przyjdzie. Wskazany im stolik znajdował się w samej głębi sali jadalnej, tak iż musieli przejść przez całą jej długość.
Sala była dość wązka lecz długa, wymalowana olejno na kolor jasno-dębowy a żółte, tłuszczem jakby oblane jej ściany, poobtrącane były miejscami i pełne plam. Jakkolwiek często odnawiana, zniszczoną była i zabrudzoną, skutkiem bezustannego przepełnienia i ścisku ludzi zasiadających tu do stołu i jedzących szybko a wiele. Ozdobę jej całą stanowił wielki zegar z pozłacanego bronzu; lśnił się na marmurze kominka a po jego bokach stały mizerne dwa kandelabry. U pięciu okien wychodzących na ulicę, wisiały gipiurowe firanki a spuszczone sztory zasłaniały częściowo od palących promieni słonecznych. Pośrodku stał wązki stół, mający co najmniej osiem metrów długości. Można było przy nim pomieścić około trzydziestu osób, dzisiaj wszakże czterdzieści zmieścić się musiało. Przy maleńkich stolikach, ustawionych przy murze, jeszcze drugie czterdzieści osób spożywało teraz śniadanie. Trzech chłopców obsługiwało gości a biegając bezustannie, potrącali się wzajem oraz siedzące za stołami osoby.
Zaraz przy wejściu ogłuszał hałas panujący w sali, hałas uciążliwy i nieznośny, na który składał się głosy ludzkie, szczęk noży, widelcy i talerzy. Wchodziło się tutaj jak do pieca wilgotnego; na twarzy osiadała ciepła para, przesycona zapachem różnorodnych potraw.
Odurzony hałasem i panującą tutaj atmosferą, Piotr zrazu nic odróżnić nie był zdolny. Siadł przy stoliku wyznaczonym, a stolik ten tak był maleńki, iż dwa ustawione na nim nakrycia stykały się z sobą. Spojrzał teraz Piotr na wielki stół, zajmujący środek sali i wprost odrażającego doznał wrażenia. Jedzono w około niego przeszło od godziny i kilkakrotnie stołownicy już się przy nim zmienili, nakrycie straciło swoją symetryę a plamy przeróżnych sosów i wina, zbrukały cały obrus. Nawet kompotierki stojące na stole i mające być jego ozdobą, wyrugowane były z miejsc sobie właściwych. W około tego wstrętnego stołu siedziała publiczność niemniej zadziwiająca; otyli księża, młode panny wątłe i źle rozwinięte, matki ich rozlewające się w swych sukniach, mężczyźni o cerze krwią nabiegłej, całe rodziny usadzone rzędem i wykazujące stopniowe zwyrodnienie, szpetotę coraz większą. Wszyscy ci ludzie jedli łapczywie, łykali śpiesznie, spoceni i nagleni a skutkiem braku miejsca siedzieli bokiem z rękoma przyciśniętemi do ciała, niezgrabni w ruchach, odrażający. Podziwiać można było ilość jedzenia, którą spożywali; zmęczenie rozwijało w nich apetyt, napełnić zaś chcieli się jaknajprędzej, by nie tracąc czasu wrócić do groty. Jeden tylko pomiędzy nimi ksiądz barczysty i otyły, rozparł się wygodnie i jadł z powagą, nakładając sobie obficie wszystkiego na talerz; nie śpieszył się, żuł powoli, majestatycznie i nieustająco.
— Nie zmarzniemy tutaj — zawołał pan de Guersaint, ocierając pot z czoła. Pomimo wszystko jeść będę z apetytem; od czasu jak jestem w Lourdes, ciągle jestem głodny... A ty czy także jesteś głodny?...
— Tak, tak, będę jadł — odpowiedział Piotr, ze wstrętem myśląc o śniadaniu.
Spis potraw składających śniadanie był bardzo obfity: łosoś, jajecznica, kotlety z tartemi kartoflami, cynadry duszone, kalafiory, mięsa na zimno, placek z morelami; wszystko to stało zbyt długo na ogniu, sosy były ckliwe, rzadkie i trąciły źle mytemi rądlami. Owoce tylko były piękne, zwłaszcza brzoskwinie. Goście, spożywający śniadanie, nie byli wybredni i nic ich tutaj nie raziło. Jakaś śliczna młoda panna o słodkich oczach i jedwabnej cerze, wciśnięta pomiędzy starego księdza i brodatego, brudnego jegomościa, jadła z widocznem zadowolnieniem nerki pływające kawałkami w pomyjowatej wodzie, mającej być sosem.
— Ten łosoś wcale jest smaczny — zauważył nawet pan de Guersaint — dodać tylko mu trzeba trochę soli, a będzie wyborny.
Piotr zdecydował się jeść pomimo wstrętu, należało bowiem podtrzymać siły. Przy sąsiednim stoliku pani Vigneron i pani Chaise siedziały naprzeciwko siebie, oczekując na przybywającego teraz dopiero pana Vigneron i Gustawa; chłopiec bledszym był niż zazwyczaj i ociężalej wspierał się na kuli.
— Usiądź przy ciotce — rzekł do niego ojciec. — Ja usiądę przy twojej matce.
Spostrzegłszy swych sąsiadów, pan Vigneron zbliżył się do ich stolika.
— Już ani śladu nie zostało po zemdleniu! Natarłem go wodą kolońską i spokojny jestem, że będzie mógł kąpać się dziś w grocie.
Siadł teraz przy żonie i rzucił się na podawane potrawy. Resztę pozostałego w sobie wzruszenia wypowiadał głośno, bo też niemałego nabawiło go strachu to zemdlenie Gustawa. A gdyby był skonał, pozbawiając tem samem swych rodziców oczekiwanego spadku po pani Chaise? Ta właśnie opowiadała obecnie, iż doznała znacznej ulgi niedalej jak wczoraj; ulga objawiła się niespodziewanie, podczas gdy modliła się przed grotą. Radowała się, pewną prawie będąc, iż uleczyła ją Panna Najświętsza z choroby serca, wymieniała szczegółowo usunięte od wczoraj groźne dla niej symptomaty choroby, a pan Vigneron patrzał na nią z niepokojem, wytrzeszczonemi, okrągłemi oczami. Nie był on złym człowiekiem, nikomu śmierci nie życzył, oburzał się tylko na myśl, iż Matka Boska okazuje swą łaskę tej starej kobiecie, zamiast zesłać ją na tego biednego Gustawa, który pomimo swej młodości, jeszcze żadnej nie doznał ulgi. Jadł właśnie kotlety z tartemi kartoflami, nakładając sobie w usta olbrzymie kęski, gdy spostrzegł, że pani Chaise gniewać się jeszcze zdaje na swojego siostrzeńca.
— Gustawie, czy przeprosiłeś ciocię?
Chłopiec spojrzał na ojca z zadziwieniem, jasnemi swemi oczami, błyszczącemi wśród chudej, mizernej twarzyczki.
— Czy nie pamiętasz, te byłeś dla cioci bardzo niegrzeczny, żeś ją odepchnął skoro pochyliła się nad tobą, gdy otworzyłeś oczy po zemdleniu?...
Pani Chaise z wielką powagą oczekiwała rezultatu; Gustaw zaś jadł w milczeniu i bez apetytu, środkowy, najmiększy kawałek kotletu pokrajanego mu przez matkę na drobne kęski. Milczał i spuścił oczy na talerz, jakby w postanowieniu oparcia się życzeniu ojca, zmęczony swą rolą udawania czułości.
— Gustawie, upamiętaj się. Czyż nie wiesz, że ciocia bardzo cię kocha... i jak wspaniałomyślnie chce ci swoje przywiązanie okazać?...
Lecz Gustaw stanowczy opór stawiał tym razem. Nienawidził swej ciotki, zwłaszcza w tej chwili. Dla czegóż nie umierała ta kobieta?.. Żyła, by zatruwać mu stosunek jego względem rodziców; gdy widział z jaką pieczołowitością pielęgnują jego zdrowie, nie mógł rozróżnić czy to czynią przez miłość rodzicielską, czy też przez chciwość, życie bowiem jego zapewniało spadek po bogatej pani Chaise.
Widząc zawziętość Gustawa, przemówiła do niego z powagą matka:
— Bardzo mnie martwisz, Gustawie. Jeżeli nie chcesz rozgniewać mnie zupełnie, to przeproś ciocię natychmiast.
Wobec nalegania obojga rodziców, chłopiec uległ. Po co miał wojować?... Niechajże rodzice posiądą te pieniądze, do których tak wielką przywiązują wagę; wszak wie on dobrze, że długo żyć nie będzie, jak również wie o tem, że tych pieniędzy pożądają oni dla siebie. Wiedział i rozumiał, chociaż nie mówiono przy nim wszystkiego otwarcie; lecz choroba zaostrzyła w nim słuch tak dalece, iż myśli słyszeć się zdawał. Rzekł więc:
— Przepraszam ciocię za to, że byłem względem niej niegrzeczny.
Dwie wielkie łzy spływały teraz po jego policzkach, jakkolwiek starał się uśmiechać; był to uśmiech człowieka serdecznego, a zarazem rozczarowanego długoletniem doświadczeniem.
Pani Chaise pocałowała Gustawa, zapewniając go, że się nie gniewa. Uradowani z zakończonego nieporozumienia, państwo Vigneron z humorem ludzi, którym życie dobrze się składa, zajęli się wyłącznie śniadaniem.
— Przyrządzenie cynadrów pozostawia wiele do życzenia, ale kalafiory za to są wyśmienite.
Szczęki wszystkich obecnych zajęte były żuciem. Nigdy jeszcze nie zdarzyło się Piotrowi widzieć ludzi tak wyłącznie oddanych jadłu, pocili się i dusili, sala cała napełnioną była gorącym oparem. Zapachy potraw mięszały się i potęgowały, unosząc się w powietrzu w postaci dymu. Chcąc coś powiedzieć, trzeba było krzyczeć; rozmowa ogólna toczyła się bowiem głośno, a usługujący chłopcy tracili głowy, nie mogąc nastarczyć z podawaniem nakryć, które rzucali ze szczękiem; do wszystkiego dołączał się hałas przygłuszony szelestem rozcierających strawę zębów jedzących.
Drażniło Piotra to zbiegowisko ludzi, zegnanych do jednego stołu; mężczyźni, kobiety, księża, dzieci, tłoczyli się pospołu, siedzieli prawie jedni na drugich, nasycając swój głód z łapczywością sfory psów puszczonej do jadła i rwącej kawały schwycone na prędce. Koszyki z chlebem krążyły po stole i wypróżniały się z niesłychaną szybkością. Podano teraz mięso na zimno. Były to resztki z dnia wczorajszego; baranina, cielęcina, szynka, obłożone garniturem z jasnej i trzęsącej się galarety. Rzucono się na to danie jakby z zamiarem pochłonięcia go co rychlej. Żołądki były już pełne, nowego wszakże nabrały apetytu; nie należało pozostawiać nic na półmiskach, do ostatniego źdźbła też zjedzono owe resztki zimnego mięsiwa. Otyły ksiądz, odznaczający się apetytem pomiędzy tymi żarłocznymi, spożywał deser; trzecią już olbrzymią brzoskwinię obierał starannie i ćwiartkami łykał z wyraźnem zadowoleniem i przykładną powagą.
Hotelowy posługacz wniósł do sali przyniesione przez listonosza listy, które pani Majesté ułożyła podług alfabetu, jak należało. Listy wywołały ogólne zamieszanie i popłoch.
— Dziwna rzecz — zawołał pan Vigneron — list do mnie, a przecież nikomu nie dałem mojego adresu.
Wtem przypomniał sobie.
— Ach to musi być list od kolegi Sauvageot, który mnie zastępuje czasowo w ministeryum finansów.
Otworzył list, lecz ręce drżeć mu poczęły i wrzasnął prawie na całe gardło:
— Naczelnik umarł!
Wstrząśnięta słowami męża pani Vigneron, prawie bezwiednie, tak dalece rozsadzała nią radość, zawołała na głos:
— Więc ty będziesz naczelnikiem!
Taki awans był celem, do którego wzdychali oddawna; mógł się on urzeczywistnić tylko skutkiem śmierci naczelnika. Po dziesięciu latach oczekiwania, spełniało się ich marzenie. Radość pana Vigneron nie miała teraz granic. Wypowiadał skryte swe myśli:
— Matka Boska sprzyja mi najwyraźniej!... Dziś rano, modląc się, prosiłem by zechciała przyspieszyć moją nominacyę. Zaledwie kilka godzin minęło a już jestem wysłuchany!
Wtem spostrzegł, że pani Chaise zbyt badawczo utkwione ma w niego oczy, a Gustaw uśmiecha się znacząco; powstrzymał się więc w objawianiu swej radości. Nie wątpił wszakże, iż każdy, tak jak on, prosi Matkę Boską przedewszystkiem o coś dla siebie. Hamując radość z odniesionego tryumfu, pan Vigneron rzekł dobrodusznie:
— Powiedziałem, że Matka Boska sprzyja mi najwyraźniej, właściwie chciałem powiedzieć, że miłuje ona nas wszystkich... i że niezawodnie każdego z nas łaską swą szczególną wyróżni... wszyscy dostąpimy pocieszenia... Ach ten biedny naczelnik! Ktoby się był spodziewał, że umrze tak nagle! Prawdziwie jestem zmartwiony! Muszę zaraz posłać bilet wizytowy z kondolencyą do wdowy.
Silił się, by panować nad swą radością, pewien był teraz, iż Matka Boska z równą łaskawością wysłuchiwać będzie i spełniać inne, najtajniejsze jego pragnienia. Gdy podano na ich stolik placek z morelami, wydał się im znakomicie udanym i Gustaw wyjątkowo dostał dziś kawałek ciasta.
— Dziwna rzecz — rzekł do Piotra pan de Guersaint, popijając czarną kawę, którą kazał sobie podać — bardzo dziwna, iż w tej sali prawie nie widzi się chorych. Cały tłum ludzi, zebrany koło stołów, cieszyć się musi wyjątkowo dobrem zdrowiem, sądząc po apetycie z jakim znikały potrawy.
Prócz chorego Gustawa, który jadł jak ptaszek na maleńkie odrobiny pokrajane kąski, pan de Guersaint, upatrując teraz w sali innych chorych, odnalazł ich sporą liczbę.
Pomiędzy dwoma kobietami, z których jedna na pewno cierpiała na raka, siedział człowiek z olbrzymiem wolem. Nieco dalej przerażała bladością twarzy i chudością ciała, młoda jakaś dziewczyna, niezawodnie musiała mieć suchoty. O kilka miejsc po za nią, poznał pan de Guersaint widzianą już idyotkę, której towarzyszyły dwie krewne; podtrzymywały ją gdy szła, a obecnie pilnowały jej przy stole, karmiąc ją łyżką; oczy miała błędne, jakby puste, twarz martwą, pozbawioną wyrazu, a jedząc śliniła, serwetę założoną pod brodę. Zapewne musiało być w sali znacznie jeszcze więcej chorych, lecz utonęli oni gdzieś chwilowo pomiędzy zdrowymi i zgłodniałymi; a może i oni, podnieceni podróżą, modłami, nadzieją, należeli dziś do jedzących?...
Kończono teraz deser. Znikały więc placki z morelami, stosy owoców i sera, nieład na stole coraz był większy, a plamy od sosów i wina rozlewały się i ciągnęły po całym obrusie.
Była już godzina dwunasta.
— Wracamy zaraz do groty? — zapytał żony pan Vigneron.
Słowo Grota, powtarzały teraz wszystkie usta; dojadano w pośpiechu i gwałtownem przynagleniu resztki deseru, bełkocząc pełnemi od jedzenia ustami: „Do groty, do groty!“. Spieszono się przełknąć, by znów się modlić i śpiewać koronki.
— Kiedy mamy całe pół dnia swobodne — rzekł pan de Guersaint — skorzystajmy i obejrzyjmy miasto. Poszukam przy tej okazyi powozu na jutrzejszą wycieczkę; pojadę w góry, stosując się do życzenia Maryi.
Piotr, zmęczony duszną atmosferą sali, rad był że śniadanie się skończyło. Wyszedłszy do sieni, głęboko odetchnął. Stało tu mnóstwo ludzi oczekujących na śniadanie i swobodne miejsca w sali jadalnej. Zwartą kolumną wtargnęli teraz do sali i w jednej chwili niebyło znów już ani jednego miejsca przy głównym stole i przy małych stolikach. Jeszcze przez godzinę miało trwać śniadanie. Jeszcze więc przez godzinę rzucać się tu miano na podawane potrawy i rwać jadło kawałami ku sobie, jeszcze godzinę trwać miało żucie i łoskot, w ruch nagły wprawionych szczęk, w gorącu, zaduchu i odmęcie hotelowej sali jadalnej aż do mdłości przesyconej wyziewami potraw, oraz ciał, nagromadzonych w niej ludzi.
— Za chwilę wrócę — rzekł Piotr — muszę pójść do siebie po świeżą chustkę.
Cisza panowała na wschodach i cisza zalegała wyludnione teraz korytarze i pokoje. Piotr posłyszał lekki szelest, stanąwszy przed drzwiami swego pokoju. Doleciał on go z sąsiedniego numeru; jakiś śmiech pieszczotliwy nastąpił po brzęknięciu rzuconego na talerz widelca. Dobiegł go teraz odgłos pocałunku; Piotr odczuł i odgadł go raczej, aniżeli posłyszał; zdawało mu się, iż kochające usta, zamykają usta inne, zbyt głośno się śmiejące. Zapewne to ów podróżny, samotnie tu przybyły, zasiadł teraz do swego śniadania.




II.

Wyszedłszy na ulicę, Piotr i pan de Guersaint szli zwolna pomiędzy coraz liczniejszym tłumem, odświętnie postrojonych ludzi. Niebo było jaskrawo niebieskie a miasto kąpało się w słonecznych promieniach; w powietrzu unosić się zdawała wesołość dnia świątecznego, wesołość hałaśliwa, jarmarczna, odzwierciadlająca życie i chęć używania mieszkańców miasta i zbiegłego tutaj zewsząd ludu. Przecisnąwszy się wzdłuż chodnika alei de la Grotte, zatrzymać się musieli na rogu placu de la Merlasse, tak niezmierny ścisk tutaj panował; tłum jednych spotykał się z tłumem nadciągającym z innej strony, na placu zaś pełno było koni i krzyżujących się ekwipażów różnego rodzaju.
— Wszak nam nie pilno? — zauważył pan de Guersaint. — Chciałbym się wszakże przedostać na plac Marcadel w środku starego miasta. Hotelowa służąca powiedziała mi, że fryzyer tam osiadły wynajmuje niedrogo powozy na dalsze wycieczki. Tobie wszystko jedno, w którą pójdziemy stronę?...
— O tak! wszystko mi jedno, wszędzie pójdę chętnie, by panu towarzyszyć.
— Dobrze, więc chodźmy! Każę się ogolić przy tej sposobności.
Dochodzili właśnie do placu św. Różańca, po za którym ciągną się trawniki aż do Gavy, gdy spotkali znajomych. Pani Desagneaux i Rajmunda de Jonquière, rozmawiały wesoło z Gerardem de Peyrelongue. Ubrane były jasno, w suknie letnie i strojne, a białe jedwabne ich parasolki, lśniły się na słońcu. Wykwintni, strojni i młodzi, wszyscy troje światową wiedli rozmowę. Panie szczebiotały, śmiejąc się ze swobodą właściwą ich wiekowi, trójka ta swoją odmiennością od tłumu, nęcące wywierała wrażenie.
— Nie, nie — powtarzała pani Desagneaux, nie pójdziemy teraz, bo nie wypada nam iść do pańskiej restauracyi, podczas gdy w niej jedzą śniadanie koledzy pana.
— Ale zapewniam panią, że warto tam zajść... i przyjęto by tam panie z największą uprzejmością... Panno Rajmundo, czyż i pani nie ma ochoty pójść tam pod moją strażą? Wreszcie na pewno spotkamy tam mego kuzyna Berthaud, a wiem że bardzo rad będzie pokazać paniom całe urządzenie.
Rajmunda uśmiechała się uprzejmie, a pełne życia jej oczy wyraźnie mówiły, że z całą przyjemnością poszłaby za radą Gerarda. W tej właśnie chwili, Piotr i pan de Guersaint podeszli, by przywitać się z paniami.
Gerard opowiedział nowoprzybyłym, że namawia panie, by poszły zobaczyć jadłodajnię której jest członkiem. Była to restauracya założona przez członków przytułku Matki Boskiej Zbawicielki, to jest przez dobrowolnych tragarzy, pomocników szpitalnych, którzy chcieli w czasie swego chwilowego pobytu w Lourdes jeść wspólnie zdrowe potrawy i za tanie pieniądze. Pomiędzy tymi ochotnikami, było wielu ludzi ubogich, a przynajmniej względnie ubogich, ochotnicy ci bowiem należeli do różnych warstw społecznych; trzeba zatem było ustanowić cenę dziennego utrzymania nizką, dla każdego z nich przystępną. Płacono po trzy franki i miano trzy razy dziennie jedzenie; pozostające, niespożyte potrawy restauracya rozdawała biednym. Zarząd wybierali pomiędzy sobą. Zadaniem zarządu było kupno prowiantów i najem służby; członkowie, w razie potrzeby, nie powinni się byli uchylać od spraw, mających na celu dogodność i porządek zajmowanego lokalu.
— Ależ to bardzo zajmująca instytucya — zawołał pan de Guersaint — chodźmy obejrzeć ją zblizka, jeżeli nasza obecność nie będzie zbyteczną?...
Pani Desagneaux zgadzała się teraz.
— O, w liczniejszem towarzystwie, bardzo chętnie i ja zobaczę ową restauracyę! Wahałam się dotąd, bo nas było za mało... nie chciałam, by nam zarzut z tego czyniono.
Śmiała się, mówiąc te słowa, wszyscy też za nią śmiać się poczęli. Pan de Guersaint podał jej ramię, a Piotr zaszedł z lewego boku; pani Desagneaux wielce dlań była sympatyczną; drobna, żywa, pełna wdzięku i wesołości, promieniała uśmiechem; cerę miała białości mleka, a jasne jej włosy wiły się buntowniczo naokoło główki.
Za nimi szła Rajmunda pod rękę z Gerardem. Rozmawiała z nim uprzejmie, lecz zarazem poważnie, jak przystało na dobrze wychowaną pannę, umiejącą swemu zachowaniu nadać pozór młodzieńczej swobody. Zdawała sobie sprawę, iż Gerard może stać się owym upragnionym przez nią mężem, postanowiła korzystać z okazyi i podbić jego serce. Starała się czarować go wdziękiem, jaki promieniał od zdrowej i pociągającej jej postaci; mówiła zaś o życiu praktycznem, popisując się swą niezwykłą znajomością domowego gospodarstwa; rozpytywała się Gerarda o szczegóły organizacyi i kupna prowiantów, wykazując mu przez ścisłe obliczenia, jak znaczne oszczędności mogli zaprowadzić w wydatkach ufundowanej restauracyi.
— Pani musi być niermiernie zmęczoną? — pytał pan de Guersaint pani Desagneaux.
Oburzyła się i prawie ze złością odparła:
— O nie! Tylko wczoraj, nie wiem dla czego, sen mnie ogarnął niespodziewanie około północy i spałam jak zabita w fotelu w sali św. Honoraty. A niech sobie pan wyobrazi, że moje towarzyszki tak dalece były dla mnie niedobre, że nawet mnie nie obudziły.
Roześmiano się z oburzenia ładnej pani Desagneaux. Lecz ona, nie ustając w gniewie na samą siebie, mówiła dalej:
— I spałam jak kłoda całe osiem godzin! Tak, spałam, chociaż najmocniejsze miałam postanowienie czuwania nad choremi przez noc całą!
Lecz i ją śmiech zaczął ogarniać. Roześmiała się głośno, pokazując ładne, białe swoje ząbki.
— Cóż panowie mówicie?... dobra ze mnie pomocnica!... Ta biedna pani de Jonquière zastępowała mnie przez całą noc... nie odpoczywając do rana! Napróżno siliłam się teraz namówić ją, aby poszła z nami na spacer; nie chciała uledz moim prośbom.
Rajmunda, usłyszawszy ostatnie słowa, rzekła podniesionym głosem:
— Ach ta dobra moja mama zamęcza się dobrowolnie! Ledwie ustać dziś może o własnych siłach! Uprosiłam ją, aby trochę spoczęła, zaręczając jej, że chore będą mimo to dojrzane.
Mówiąc te słowa, zwrócone do wszystkich, patrzała z miłym uśmiechem na Gerarda. Zdawało mu się nawet, iż przycisnęła się nieco bliżej do niego, jakby na dowód, że dobrze jej i miło iść z nim pod rękę i rozmawiać swobodnie. Uszczęśliwiony był temi domysłami. Tłomaczył jej teraz, że wypadkowo dziś właśnie nie jadł śniadania w towarzystwie kolegów; wyprawiał bowiem z Lourdes znajomą sobie rodzinę, która wyjechała koleją o godzinie wpół do dwunastej.
— Zbliżamy się do naszej restauracyi. Czy pani słyszy jak koledzy hałasują?...
Ze starego budynku tynkowanego i pokrytego dachem cynkowym, dochodziły głosy i śmiechy. Budynek okolony był wyniosłemi drzewami, krył się między niemi jakby w gaju.
Gerard przeprowadził całe towarzystwo przez kuchnię, mieszczącą się w obszernej, jasnej izbie. Prócz wielkiego pieca i stołu, rzucały się tutaj w oczy olbrzymich wymiarów garnki. Zwrócił uwagę zwiedzających na kucharza. Miał on krzyż czerwony na swem białem ubraniu, przybył bowiem do Lourdes jako pielgrzym, wyglądał wszakże zdrowo, a z tłustej jego twarzy uśmiech zdawał się nie schodzić ani na chwilę.
Gerard roztworzył teraz drzwi, wiodące wprost do wspólnej dla wszystkich sali jadalnej.
Sala była długa, a dwa rzędy prostych, sosnowych stołów ciągnęły się wzdłuż niej symetrycznie. Prócz mniejszego, podręcznego stołu i prostych stołków, wyplatanych słomą, nie było tu żadnych innych mebli. Ściany pobielone były wapnem a podłoga wyłożona czerwoną, połyskującą od czystości cegłą; skromny wygląd sali, przypominał refektarze klasztorne i nie było to bynajmniej rzeczą wypadku.
Jadło tu obecnie około stupiędziesięciu mężczyzn różnego wieku; jedli, śpiewali, klaskali; szczera i pociągająca wesołość panowała tutaj z dziecięcą swobodą. Przybyli oni do Lourdes z przeróżnych stron Francyi, należeli do najrozmaitszych warstw społeczeństwa i fortuny, tutaj wszakże, w tej sali, czuli się braćmi, równymi sobie we wszystkiem. Wielu nie znało się nawet z nazwiska, a pomimo to z radością spotykali się co roku, spełniając swą trzydniową służbę w czasie pielgrzymki narodowej. W Lourdes żyli z sobą jak bracia, jakkolwiek nic o sobie nie wiedzieli przez całą długość roku, rozproszeni po Francyi, oddani swym zajęciom, porwani trybem codziennego swego życia. To coroczne spotkanie w imię miłości bliźniego, powab dla nich miało niewypowiedziany. Przez kilka dni żyli życiem wspólnem w uznojeniu, lecz zarazem ze swobodą puszczonych na rekreacyę dzieci; korzystali też z niej całą piersią, poświęcając się dla dobra innych, lecz i weseląc się pod pięknem, pogodnem niebem tego górskiego zakątka. Wszystko tu było dla nich nowością i radością, nawet to wspólne, skromne gospodarstwo stanowiło dla nich uciechę; dumnymi się czuli ze swej administracyi, z prostej kuchni, w której się warzyły zakupione przez nich prowianty.
— Widzicie państwo — mówił Gerard — iż pomimo ciężkiej służby, jaką tutaj spełniamy, wesołości nam nie brak... Jest nas około trzechset, lecz podzieliliśmy się na dwa oddziały, aby połowa mogła być zawsze w czynności przy grocie i w szpitalach. Dwa razy zatem zasiadamy do stołu zmieniając się kolejno.
Przybyłe z Gerardem towarzystwo, zdawało się swą obecnością podwajać panującą tutaj wesołość. Berthaud, naczelnik tragarzy, jadł na końcu stołu, zobaczywszy wszakże panie, wstał z wyszukaną grzecznością, by się z niemi przywitać.
— Ale jak apetycznie tutaj pachnie — zawołała z roztrzepaną minką pani Desagneaux. Czy nas pan nie zaprosi na śniadanie na jutro? Z chęcią popróbowałabym waszej kuchni.
— Na nieszczęście nie można! Nie dopuszczamy pań do naszego stołu! — odrzekł śmiejąc się Berthaud. — Ale jeżeli panowie zechcecie przyjść jutro do nas na śniadanie, bardzo będziemy radzi i bardzo prosimy.
Od pierwszego rzutu oka, Berthaud zauważył, iż Gerard zaczyna porozumiewać się z Rajmundą. Ucieszył się, życzył sobie bowiem, aby się z sobą pobrali.
— Zdaje mi się, że to markiz de Salmon-Roquebert — zapytała Rajmunda — ten, który siedzi pomiędzy dwoma młodymi ludźmi, wyglądającymi na kupczyków?...
— Tak... a ci młodzi ludzie są rzeczywiście synami kupca z Tarbes... ich ojciec ma sklep z materyałami piśmiennemi. Tak, tak, to markiz, poznała pani swego sąsiada z ulicy de Lille w Paryżu; prawdziwie królewski ma on tam pałac; jest to bez wątpienia jeden z najbogatszych ludzi we Francyi, jak również ród jego jest jednym z najstarożytniejszych... Lecz widzi pani, że z apetytem zajada potrawkę z baraniny, przyrządzoną w skromnej naszej kuchni!
I rzeczywiście, markiz miał minę człowieka zupełnie zadowolnionego. Pracował na równi z innymi, żywił się za trzy franki dziennie, siadał do stołu i obcował z kupczykami i robotnikami, którzy tutaj żyli z nim razem na stopie równości a w Paryżu nie mieliby nawet odwagi, by powitać go na ulicy. To trzydniowe życie w Lourdes w tak odmiennych i wyjątkowych warunkach, było komunią i rękojmią przyszłego zbliżenia się warstw społecznych, w imię miłości bliźnich.
Markiz dnia dzisiejszego miał wyjątkowo dobry apetyt. Dopomógł on przy źródle przy kąpieli przeszło sześćdziesięciu chorym; widziane najstraszniejsze dolegliwości ludzkiego ciała wyczerpały jego siły zarówno jak zmęczenie fizyczne, którego doznał. Koleżeński stosunek, jaki panował pomiędzy nim a otaczającymi go tutaj ludźmi, nosił cechę braterstwa i łączności, jaką wyradza praca uprawiana wspólnie na jednem polu. Lecz to braterstwo, pociągające i urocze, było tymczasem możliwe pod tym tylko warunkiem, iż nie potrwa dłużej nad dni kilka...
Jakkolwiek pan de Guersaint dopiero co ukończył jeść śniadanie w hotelu, dał się skusić na potrawkę z baraniny a sprobowawszy oświadczył, że jest wyborna. Piotr spostrzegł tymczasem barona Suire, który przechadzał się zwolna po sali z miną człowieka, chcącego wiedzieć wszystko; nawet w jaki sposób odżywiają się ludzie zapisani pod jego zwierzchnictwo prezydenta Przytułków. Zobaczywszy barona, Piotr przypomniał sobie życzenie Maryi spędzenia nocy w grocie; przypuszczając, że baron może mu to ułatwić a nawet wydać potrzebne pozwolenie, zbliżył się ku niemu ze swą prośbą.
— Tak, mogę udzielić pozwolenia; czasami, wyjątkowo pozwalamy chorym przepędzić noc na modlitwie przed grotą... ale czynimy to zawsze z wielką oględnością! Czy ręczy mi pan, że chora niema suchot?... Nie?... No to niechajże się stanie zadość jej życzeniu; powiem o tem słówko ojcu Fourcade i uprzedzę panią de Jonquière, że może ją wypuścić ze swej sali.
Jakkolwiek baron Suire nadawał sobie pozór człowieka nieodzownego i obciążonego najcięższemi odpowiedzialnościami, był on w gruncie rzeczy zacnym i poczciwym człowiekiem. Z uprzedzającą grzecznością zbliżył się do przybyłych gości i opowiadał im szczegóły organizacyi Przytułku Matki Boskiej Zbawicielki.
Członkowie tej organizacyi mieli obowiązek zbierania się na wspólną modlitwę. Rada administracyjna odbywała posiedzenia dwa razy dziennie w obecności naczelników wydziałowych, ojców i niektórych kapelanów. Do świętej komunii przystępowano jak można najczęściej. Baron gubił się w zawiłościach szczegółów opowiadanych, kładąc wszakże nacisk, iż musiał rozwijać całą energię, by utrzymać żelazną prawicą porządek, co niezmiernie było trudne, tak z powodu ilości członków, jak wciąż zmieniającego się ich składu w kolejno spełnianej służbie czynnej. Słuchając go, można było myśleć, że uważa się za głównodowodzącego generała, który na czele niezliczonej armii, zwycięża w corocznej walnej bitwie, złowrogiego ducha wieku.
Dla tem swobodniejszej gawędki ze zwiedzającem towarzystwem, odprawił Berthauda, by skończył jeść zaczęte śniadanie, sam zaś, nagadawszy się, postanowił przez uszanowanie dla dam, przeprowadzać je aż do skraju cienistego podwórza przed restauracyą, gdzie się ze wszystkimi pożegnał.
— Dziękujemy panu, najuprzejmiej dziękujemy — powtarzała pani Desagneaux. — Wszystko, co pan raczył nam opowiedzieć, zajęło nas niezmiernie!
— To ja państwu dziękuję — zapewniał baron. — Rad byłem bardzo, żem mógł państwu pokazać kawałek mojego królestwa, którem zarządzam jak mogę najlepiej.
Gerard nie odstępował Rajmundy. Pan de Guersaint dawał znaki Piotrowi, iż czas byłoby iść na plac Marcadel, do starego miasta, gdy w tem pani Desagneaux, przypomniała sobie obietnicę, daną jednej ze swych znajomych, że wyśle jej wprost z Lourdes butelkę wody z cudami słynącego źródła. Zapytała się Gerarda jak należy postąpić dla spełnienia obietnicy.
— Pozwoli pani, bym w dalszym ciągu pozostał przewodnikiem?... A może i panowie z nami pójdziecie?... Pokażę państwu magazyn, gdzie napełniają i korkują butelki; zaraz na miejscu opakowywane są w skrzyneczki i wysyłane na kolej. Jest to ciekawe do widzenia.
Pan de Guersaint zgodził się natychmiast i ruszyli w poprzednim porządku w stronę magazynu. Gerard, jakkolwiek przewodniczył wyprawie, szedł z Rajmundą z tyłu, przepuściwszy przodem panią Desagneaux z panem de Guersaint i Piotrem.
Palące słońce zdawało się przywabiać tłumy, snujące się po placu świętego Różańca, wyglądało to na zbiegowisko jarmarczne, gapiące się na wszystko i wszystkich.
Zakład butelkujący i ekspedyujący wodę, znajdował się tuż obok, pod jednym z olbrzymich łuków balustrady. Składały go trzy obszerne izby. W pierwszej butelkowano wodę, którą przywożono z groty w beczkach osadzonych na kołach; beczki te malowane na zielono, zaopatrzone były kranem a robotnik butelkujący wodę w szklane, zielonkowate flasze, nie uważał nawet, by nie przepełniały się zbytecznie. Świadczyła o tem kałuża wody, szeroko rozlewająca się na ziemi. Butelki nie nosiły na sobie żadnego napisu, korek też był zupełnie zwyczajny, jedynie tylko na ołowianej kapsli pokrywającej szyjkę widniała nazwa Lourdes. Dla zabezpieczenia wody od psucia się, kapsla przywierała do butelki za pomocą laku. W dwóch następnych izbach mieściły się warsztaty stolarskie; pełno tu było narzędzi i wiórów. Przeważna część zręcznych skrzyneczek tutaj wyrabianych, była na jedną lub dwie butelki, które układano zasypując trocinami. Ekspedycya cudami uświęconej, wody z Lourdes przypominała ekspedycyjne magazyny kwiatów w Nicei, oraz owoców w Grasse.
Gerard nie zważał na to bynajmniej i tonem spokojnego zadowolnienia objaśniał, oprowadzając:
— Widzicie państwo naocznie, że wodę przywożą tutaj prosto z groty, co w niwecz obraca żarty, jakich dopuszczają się ludzie w tym względzie. Wszystko dzieje się tu prosto i jasno. A proszę również zauważyć, że ojcowie nie sprzedają wody, jak ich mylnie o to posądzają. Butelka pełna wody ze źródła, kosztuje tutaj dwadzieścia centymów, to jest cenę szkła. Chcąc ją wysłać, trzeba opłacić koszt opakowania i transportu, co razem wyniesie jednego franka i siedemdziesiąt centymów... Wreszcie, wolno każdemu wypełniać wodą naczynia u źródła i zabierać ją darmo na swój użytek.
Słuchając tych objaśnień, dawanych przez Gerarda, Piotr zastanawiał się, iż rzeczywiście ojcowie nie musieli zbyt wiele zarabiać na wysyłanej ztąd wodzie; cały ich zarobek ograniczał się na robocie skrzyneczek, oraz na butelkach, które brane tysiącami, kosztowały ich o wiele mniej, aniżeli dwadzieścia centymów.
Rajmunda, pani Desagneaux, oraz pan de Guersaint doznali niemałego rozczarowania przy zwiedzaniu tego ekspedycyjnego magazynu. Zielone beczki, wióry, smarowidła oblepiające szyjki butelek raziły żywą i bujną ich wyobraźnię. Dotychczas roili oni o nadzwyczajnościach otaczających ceremonię napełniania butelek wodą cudami uświęconą; wyobraźnią swą widzieli oni zastępy kapłanów bogato w szaty kościelne przybranych i błogosławiących obrządkowi, podczas gdy chóry młodzieży zawodziły pienia natchnione.
Stojąc w pośrodku magazynu i patrząc na prozaicznie odbywaną tutaj czynność, Piotr zadumał się nad doniosłością objawów wynikających z silnej wiary. Uprzytomniał sobie pokój chorego gdzieś daleko, bardzo daleko od groty, gdy od dawna wyczekiwana z upragnieniem przesyłka z Lourdes wreszcie nadeszła; obecni otwierają w pokoju chorego skrzynkę ze wzruszeniem a na widok butelki pełnej wody ze źródła, chory pada na kolana, modli się zapatrzony w ten święty kordyał, zdrowie przywrócić mu mający i z uniesieniem wierzącego wychyliwszy czystą tę kryniczną wodę, doznaje ulgi lub zupełnego uzdrowienia. Tak, wszechwładna iluzya zdolną jest dokonywać cudów!
— Nim pójdziemy do biura dla wyprawienia przesyłki, zaproponował Gerard, może państwo zechcecie wejść do składu, w którym przechowają się gromnice?... To bliziutko ztąd, o dwa kroki.
Nie czekając na odpowiedź, Gerard prowadził znów całe towarzystwo na drugą stronę placu świętego Różańca, pragnął bowiem jak najdłużej pozostać przy Rajmundzie.
Prawdę powiedziawszy, skład z gromnicami mniej jeszcze był ciekawy od zwiedzonego przed chwilą magazynu i warsztatów. Pod jedną z arkad prawego skrzydła balustrady, ciągnęła się obszerna piwnica, podzielona deskami na liczne przegrody. W tych przegrodach, piętrzyła się niezmierna ilość świec woskowych ułożonych podług wielkości. Były to gromnice składane przez wiernych dla oświetlenia groty, a zbywające; wyłącznie ku temu przeznaczone wózki przywoziły tutaj na skład świece, które pielgrzymi składali przed grotą a które nie znajdowały natychmiastowego spożytkowania. Wózki te po kilka razy dziennie były napełniane. Podług przyjętej zasady, każda gromnica, ofiarowana w grocie przez pielgrzymów, zgorzeć była powinna na chwałę N. Panny u stóp Jej posągu. Dniem i nocą, w każdej porze roku paliło się paręset świateł w grocie; lecz ilość, składanych w darze gromnic tak bywała obfitą, iż stosy świec wyrastały w góry coraz więcej zabierające miejsca. Mówiono cichaczem, że ojcowie zmuszeni byli sprzedawać corocznie te nadmierne stosy wosku a nawet zwolennicy groty twierdzili z pewną dumą, iż pieniądze otrzymywane ze sprzedaży tych świec zbywających, wystarczyć mogły na utrzymanie groty, kościołów i całej organizacyi przy źródle.
Rajmunda i pani Desagneaux zadziwione były tylko ilością. Ileż tu świec! Ileż świec! Zwłaszcza małych, kosztujących od piędziesięciu centymów do franka; były to stosy wprost zdumiewające! Pan de Guersaint chciał spróbować zliczyć ich rzędy, lecz podołać temu było niepodobna.
Piotr patrzał w milczeniu na te tysiące gromnic mających płonąć nawet wśród dziennej jasności na tem większą chwałę niebios i, jakkolwiek nie był on lubiącym ciągnąć zyski ze wszystkiego, nie mógł się powstrzymać od nasuwającej mu się uwagi, jak wielką ilość biednych można było poratować, spieniężając ten wosk, który napróżno z dymem się ulotni! Marnotrawstwem mu się to wydało, chociaż rozumiał radość wynikającą ze zbytku i zadowolnienie zwodnicze, karmiące ludzi chlebem pokrzepienia.
— No a moja butelka? kiedyż ją wyślemy?... — zapytała pani Desagneaux.
— Zaraz pójdziemy ztąd do biura — odpowiedział Gerard — za pięć minut tam będziemy.
Znów przeszli powtórnie przez plac świętego Różańca i wstępowali po schodach wiodących do bazyliki. Biuro znajdowało się przy zakręcie drogi, prowadzącej do Kalwaryi. Budynek zajmowany przez biuro, był stary i nędzny, zbity z desek pociągniętych wapnem, pookruszanem przez wiatr i deszcze. Wielki szyld głosił: „Tutaj należy się zgłaszać z zakupywaniem mszy, składaniem darów i sprawami dotyczącemi bractw. Przyjmuje się obstalunki na dostawę wody Lourdes, oraz prenumeratę dziennika „Les Annales de Notre Dame de Lourdes”.
Ileż milionów przepłynęło przez nędzne to biuro! Sądząc ze skromnego jego wyglądu, myśleć można było, iż musiało ono datować się z pierwszych czasów rozgłośnej sławy dzisiejszego Lourdes; z czasów niewinności początków, gdy pierwsze fundamenty bazyliki wyrastać poczynały w dzikiem jeszcze ustroniu.
Weszli do biura zaciekawieni, jak załatwiają się tutaj czynności. Lecz ujrzeli tylko ścianę z niewielką kratą. Pani Desagneaux pochylić się musiała dla dania obstalunku i adresu swej znajomej a gdy zapłaciła franka i siedemdziesiąt centymów, wydano jej mały świstek cienkiego papieru; było to pokwitowanie, pozorem swem przypominające świstki, dawane podróżnym na dworcach kolejowych przez urzędnika ważącego kufry.
Gdy ztąd wyszli, Gerard wskazał wielki budynek, odległy o jakie dwieście lub trzysta metrów i rzekł:
— Tam mieszkają ojcowie, obsługujący grotę.
— Ale nigdzie ich nie widać tych ojców — zauważył Piotr.
— Tak, nie widać ich, ale tylko w czasie corocznej pielgrzymki narodowej; na te dni kilka odstępują oni pierwszeństwa przybywającym z Paryża ojcom zakonu pod wezwaniem Wniebowzięcia.
Dom mieszkalny ojców przypominał obronny zamek średniowieczny. Okna były zamknięte, dom wyglądał jakby pusty. Wszystko w nim wszakże brało swój początek i znajdowało swój koniec. Piotrowi się zdało, iż słyszy bezustannie zgarniane we wnętrze tego domu złoto i krew tłumów, przybywających do groty ze stron najdalszych. Wtem Gerard dodał głosem zniżonym:
— Ale oto najlepszy dowód, nawet w czasie pielgrzymki można ich oglądać, bo właśnie nadchodzi wielebny ojciec Capdebarthe, przełożony zakonu.
Przeszedł tuż koło nich zakonnik o postaci wieśniaka. Ledwie, że z grubsza okrzesanego; ciało jego było dość niezdarne a głowa, zbyt wielka, ostrą była w swych liniach, jakby wyrąbanych siekierą. Z oczu niepodobna było cośkolwiek wyczytać a prostacza twarz zachowała w swej cerze odcień ziemi, znojnie przez przodków uprawianej; ryżawa była i martwa. Biskup Laurence dał dowód niepospolitego sprytu politycznego, oddając tym misyonarzom zarząd groty, od której obecnie zwał się ich zakon. Misyonarze ci przeważnie rekrutowali się z pomiędzy miejscowej ludności; posiadali jako znamienne cechy wytrwałość i chciwość, połączone z namiętnem przywiązaniem do swych gór i ziemi.
Zwolna, cała piątka spacerujących spuściła się na plac de la Merlasse i szła szerokim bulwarem, okrążającym lewe skrzydło balustrady aż do alei de la Grotte.
Godzina pierwsza dawno już wybiła a jeszcze w mieście całem jedzono w dalszym ciągu południowe śniadanie, bo piędziesiąt tysięcy przybyłych do Lourdes pielgrzymów i ciekawych, nie zdołało jeszcze zasiąść do stołu, wyczekując swej kolei. Piotr, wyszedłszy z sali jadalnej hotelu, zostawił tam tłumy cisnących się do stołu, w restauracyi członków Przytułku; widział setki towarzyszów, zajadających z apetytem i wesołością a teraz, chodząc po mieście, znów na każdym kroku spotykał zastawione jadłem stoły, i dotąd jeszcze stoły te okrążone były jedzącymi. Tutaj, na świeżem powietrzu, po obu stronach ulic, jedli ludzie ubożsi, cisnąc się i przepychając, zdobywali sobie miejsca przy stołach wązkich, skleconych naprędce z deski położonej na kozłach i czasami pokrytej ceratą; po obu stronach takich stołów były ławy z prostego drzewa. Dla zdobycia nieco cieniu, kołysały się ponad tem rozciągnięte na drutach i kołkach płócienne płachty. Sprzedawano tutaj po dwa susy miseczki rosołu lub kawy. Na tykach, podpierających owe płachty, mające stanowić namioty, pozawieszano pęki kiełbas, kiszek i szynek. Niektórzy z przekupniów smarzyli w tłuszczu kartofle lub dusili liche części mięsa w sowicie dosypanej cebuli. Gryzące dymy, odrażajace swędy i ckliwe chociaż ostre wyziewy potraw mięszały się z rozpalonym przez słońce pyłem, tumanami unoszonym przez tysiące przechodniów drepczących bezładnie i prawie na miejscu.
Długie szeregi klientów oblegały stragany z żywnością, wyczekując chwili, by się do nich dostać i by zasiąść na ławach przed wązkiemi deskami, zastępującemi stoły; zaledwie dwie miseczki mogły się na nich zmieścić naprzeciwko siebie. Śpieszyli się wszyscy, pożerali, z łapczywością niezmierną, chcąc zadowolnić nienasycony swój apetyt, towarzyszący zwykle wielkiemu zmęczeniu, połączonemu z moralnem wstrząśnieniem. Zwierzę powetować sobie teraz chciało; żarło i opychało się po wycieńczających modlitwach, po ekstazie na tle legend nadprzyrodzonych, doznanych w zapomnieniu ciała. Pod jaśniejącem niebem o tej porze dnia niedzielnego, Lourdes było już tylko placem jarmarcznym, na którym tłumy, zbiegłe ze stron różnych, oddawały się obżarstwu, w niem czerpiąc całą radość życia, w zapomnieniu chwilowem o dokuczliwości chorób, mających znaleźć tutaj uleczenie; wierzyli w nie mocno, mimo rzadkości spływających cudów.
— Jedzą i bawią się w zapomnieniu swej nędzy! — rzekł Gerard — wypowiadając myśli osób którym towarzyszył.
— Ta możność zapomnienia, słusznie im się należy, biednym ludziskom! — szepnął Piotr z cicha.
Mocno on był wzruszony tą pomstą natury. Natomiast, gdy doszli do drogi, wiodącej do groty, oburzył się natarczywością przekupek oblegających bandami przechodniów, gwałtem nieledwie ich zmuszających do kupowania świeczek i kwiatów dla Matki Boskiej. Przekupki te, przeważnie młode, z rozczochranemi włosami lub w jaskrawych chustkach na głowach, narzucały się wprost wstrętnie ze swoim towarem; stare niemniej były i bezczelne. Każda z nich miała paczkę świeczek pod pachą, a trzymając jedną z nich w ręku, potrząsała nią tuż przed idącymi, wciskając swój towar słowy i uczynkiem: „Kup pani świeczkę, przyniesie ci szczęście!“. „Kup pan świeczkę, przyniesie ci szczęście!“ — wrzeszczały piskliwie. Jakiś pan, otoczony i szarpany przez trzy młode przekupki, o mało co nie został przez nie odarty z tużurka. Również napastnicze były dziewczyny, sprzedające kwiaty; bukiety ich, a raczej niezdarne okrągłe wiązki, okręcone szpagatem, podobne były z kształtu do główek kapusty. „Bukiet, oto bukiet dla Panny Najświętszej!“. W razie odmowy, przechodzień słyszał za swemi plecami, przytłumionym zaledwie głosem rzucane obelgi.
Przekupstwo, bezczelny wyzysk trapi tu pielgrzymów aż do progów groty. Tryumfująco krzewi się w sklepach, przypierających jedne do drugich i zamieniających ulice Lourdes w olbrzymich rozmiarów targowisko; tenże sam wyzysk toczy się środkiem ulic, na wózkach, sprzedających różańce, koronki, medaliki, statuetki i święte obrazki. Na każdym kroku sprzedają tutaj i kupują; kupują również obficie jak jedzą, każdy chce przywieźć pamiątki ze świętego jarmarku.
Wśród zgiełku, ścisku i przepychania się przekupniów, wesołą i pełną życia nutę stanowili chłopcy sprzedający dziennik „Journal de la Grotte“. I oni ogarnięci byli chciwością zysku, a przenikliwe ich głosy wciskały się w uszy nieustającą monotonnością powtarzanego frazesu: „Le Journal de la Grotte!“ Le numero paru ce matin! Deux sous, „Le Journal de la Grotte“!.
Wśród bezustannego popychania i ruchomych fal, przeciskającego się tłumu ludzi, Rajmunda z Gerardem ujrzeli się odosobnionymi od reszty towarzystwa. Rozmawiali z sobą jak bliscy sobie znajomi i słodko było im obojgu być samymi z sobą, wśród tego natłoku ludzi. Pani Desagneaux, spostrzegłszy iż pozostali daleko w tłumie, zatrzymała się, by na nich poczekać, a gdy byli już blisko, zawołała na nich:
— Przybywajcie, przybywajcie, bo się łatwo tutaj zgubić!
Piotr słyszał mówiącą właśnie do Gerarda Rajmundę:
— Mama jest niezmiernie zajęta. Ale niech się pan postara pomówić z nią przed naszym wyjazdem.
A Gerard odpowiedział jej natychmiast:
— Nie omieszkam tego uczynić. O jakże jestem szczęśliwy dzięki Pani!
Tak więc miły ten spacer, spędzony na oglądaniu ciekawości Lourdes, kończył się małżeństwem. Rajmunda zwyciężyła, — a Gerard powziął wreszcie decyzyę, oczarowany jej wdziękiem, rozsądkiem i wesołością.
Wtem, pan de Guersaint, rozglądający się do koła z głową podniesioną w górę, zawołał:
— Piotrze, patrz na tym balkonie, czy to nie nasi towarzysze z „białego pociągu“? Wiesz, ci państwo niezmiernie bogaci: pani młoda i piękna a zniedołężniała przez chorobę, której towarzyszył w pielgrzymce do Lourdes mąż, oraz ładna, wytwornie strojna jej siostra?...
Mówił o państwu Dieulafay i rzeczywiście byli to oni na owym balkonie, należącym do obszernego, przez nich wynajętego mieszkania, w domu nowym i zwróconym swą fasadą na plac i trawniki, ciągnące się przed kościołem św. Różańca.
Zajmowali oni całe pierwsze piętro, a pokoje umeblowane były z całym przepychem, na jaki Lourdes mógł się zdobyć. Dywany i firanki przywiozła służba, wysłana w tym celu naprzód z Paryża.
Pogoda dnia dzisiejszego pozwoliła wywieźć chorą na balkon; spoczywała leżąc w fotelu. Miała na sobie swobodnie puszczoną suknię z białych koronek. Mąż jej, zawsze opięty w czarny tużurek, stał po prawej stronie fotelu chorej, podczas gdy jej siostra, prześlicznie ubrana w jasno liliową suknię, siedziała na lewo i z uśmiechem na ustach, pochylona ku niej, zdawała się mówić, chociaż nigdy żadnej nie otrzymywała odpowiedzi.
— Bardzo wiele słyszałam — rzekła pani Desagneaux — o tej pięknej pani w liliowej sukni. Jest ona żoną pana Jousseur, zdolnego dyplomaty, lecz niedobrego męża. Porzuca, zaniedbuje on swą żonę, pomimo niezwykłej jej urody. W przeszłym roku wiele mówiono w paryskich salonach o miłości, jaką ona płonęła dla pewnego młodego pułkownika. Lecz najpobożniejsze salony twierdzą, iż przezwyciężyła tę miłość, dzięki swej głębokiej religijności.
Przystanęli na chwilkę i patrzyli ku tym trojgu ludziom na balkonie, a pani Desagneaux znów rzekła:
— Opowiadano mi, że nieszczęśliwa pani Dieulafay, była niedawno jeszcze równie zdrową i piękną jak siostra... Twarz jej miała nawet posiadać wyraz bardziej pociągający słodyczą i wesołością... A teraz.. cóż z niej!.. leży na słońcu jakby martwa, trupio blada, bez kości, z ciałem przelewającem się bezwładnie, tak iż każdy lęka się dotknąć tej nieszczęśliwej. Ach tak! bardzo ona jest nieszczęśliwa! Zaledwie dwa lata jak wyszła za mąż...
Rajmunda opowiedziała ze swej strony, iż pani Dieulafay przywiozła z sobą wszystkie swoje kosztowności, z zamiarem złożenia ich w darze N. Pannie z Lourdes. Gerard potwierdził tę wiadomość, mówiąc, iż dzisiaj właśnie przyjętemi zostały do skarbca w bazylice; prócz tych kosztowności, państwo Dieulafay ofiarowali szczerozłotą lampę wysadzaną drogiemi kamieniami i znaczną sumę pieniężną dla biednych.
Matka Boska nie wzruszyła się tą hojnością, bo chora jeszcze słabszą była niż poprzednio.
Słuchając tych opowiadań, Piotr, zapatrzony na balkon, zamyślił się nad losem tej młodej kobiety, tak nędznej, pomimo swej olbrzymiej fortuny. Litość najgłębszą wzbudzała ona, pomimo otaczającego ją zbytku i jak widmo niedoli ludzkiej, unosiła się ze swego bogato rzeźbionego balkonu po nad tłumem pielgrzymów, cisnących się wokoło groty, tłumem teraz rozweselonym spożytem jadłem i śmiejącym się z zadowolnienia z rozkosznie pięknej niedzieli. Przy boku chorej, znajdowały się dwie istoty najbardziej ją miłujące: siostra, która rzuciła nęcące ją ku sobie światowe przyjemności, oraz mąż, zapominający dla niej o zajęciach swego banku obracającego milionami we wszystkich częściach świata. Te dwie istoty, w strojne przybrane szaty i stojące na straży chorej, z najtkliwszą czułością uwydatniały jeszcze srogość jej nędznej doli. Grupa tych trojga ludzi, dotkniętych losem, a wyniesionych zarazem po nad tłum, cisnący się poniżej ich balkonu, innych nędzarzy, skupiła teraz całą uwagę Piotra. Byli oni najbogatsi, ale równocześnie i najnędzniejsi.
Niebezpiecznie było stać w pośrodku alei, co chwila bowiem rozmijały się powozy. Niektóre z nich pędziły cwałem, zaprzężone czwórkami koni, brząkających wesoło drobnemi dzwoneczkami. Powozami temi przybywali spacerem do Lourdes goście, bawiący u wód sąsiednich w Pau, Barèges lub Cauterets. Przybywali tutaj na kilka godzin, wiedzeni ciekawością i uradowani pogodą, dozwalającą użyć w całej pełni uroczych górskich widoków, roztaczających się przed nimi w czasie dokonywanej przejażdżki. Wysiadano teraz z powozów i dążono do bazyliki lub do groty, śmiejąc się i rozmawiając wesoło; dążono tam, bo należało to widzieć. Szary tłum pielgrzymów urozmaiconym był teraz sunącemi się wśród niego, wykwintnie strojnemi rodzinami; młode kobiety w jasnych sukniach przysłaniały się jaskrawemi parasolkami, biegając tu i owdzie, żądne widzieć i przedostać się wszędzie. Napływ tych strojnych gości ostatecznie przemienił teraz Lourdes w wielkie jarmarczne obozowisko; panowie przyszli wziąść chwilowy udział w igrzyskach przygotowanych dla szarej gawiedzi.
Niespodziewanie pani Desagneux głośno zawołała:
— Berto! Ty tutaj?...
I równocześnie witała pocałunkami, młodą, ładną brunetkę, wysiadającą z powozu wraz z trzema innemi strojnemi paniami, wesoło, ze śmiechem szczebioczącemi pomiędzy sobą. Głosy młodych kobiet krzyżowały się; zachwycone były niespodziewanem spotkaniem.
— Ty nie wiedziałaś, że jesteśmy w Cauterets?... Chciałyśmy wszystkie cztery skorzystać z sąsiedztwa Lourdes i przyjechać tu spacerem. A twój mąż... także jest tutaj z tobą?...
Pani Desagneaux zaprzeczyła z pewnem oburzeniem:
— Ależ nie, on jest w Trouville, czyż nie wiesz, że nie chcę, aby mi towarzyszył w czasie pielgrzymki?.. Pojadę do niego we czwartek.
— Ach prawda, prawda! — podchwyciła ładna brunetka, wyglądająca na wielkiego trzpiota. — Zapomniałam, że ty przybyłaś do Lourdes wraz z pielgrzymującymi.
A zniżywszy głos z powodu Rajmundy, zapytała na ucho:
— No a powiedz... o to dziecko, którego nie możesz się doczekać, czyś prosiła Matki Boskiej?...
Pani Desagneaux zarumieniła się lekko i powstrzymując przyjaciółkę od dalszego mówienia, odszepnęła:
— Tak, prosiłam... Przecież od dwóch lat tęsknię napróżno... i dotychczas nie mam żadnej nadziei... Lecz tym razem pewną jestem, że sobie tę łaskę wymodliłam... O nie śmiej się! Naprawdę czułam dziś modląc się w grocie, że będę wysłuchaną...
Roześmiała się wreszcie równie serdecznie, jak śmiała się jej przyjaciółka i wesoła rozmowa stała się ogólną. Ofiarowała się nowo przybyłym za przewodniczkę po Lourdes, obiecując im, że w przeciągu dwóch godzin, pokaże im wszystkie miejscowe osobliwości.
— Chodź z nami, Rajmundo! Twoja matka wie, że jesteś ze mną, więc nie będzie się niepokoić o ciebie.
Panie pożegnały się z panem de Guersaint i z Piotrem, zamieniając z sobą ukłony: Gerard zaś, który też śpieszył do swojego zajęcia służbowego w szpitalu, uścisnął czule rączkę Rajmundy. Patrzyli przytem na siebie znacząco, jakby raz jeszcze potwierdzając postanowienie, powzięte w czasie wspólnej przechadzki. Panie się oddaliły, dążąc ku grocie. Było ich sześć, wszystkie były ponętne, strojne i wesołe, zdobił je przytem rozkoszny wdzięk młodości.
Pan de Guersaint rzekł teraz do Piotra:
— Czas nam pomyśleć o golibrodzie na placu Marcadel... Muszę się z nim widzieć. Ty pójdziesz ze mną?...
— Tak, pójdę, gdzie pan zechcesz. Marya nie potrzebuje nas, aż dopiero wieczorem.
Doszli do nowego mostu, idąc cienistemi alejami, przecinającemi rozległe trawniki przed kościołem św. Różańca. Lecz tu nowe nastąpiło spotkanie. Ujrzeli przed sobą księdza des Hermoises, oprowadzającego dwie młode panie, które przybyły z Tarbes rannym pociągiem. Szedł pomiędzy niemi promieniejący i z uprzejmością światowca pokazywał im i tłomaczył wszystko, co wiedział o Lourdes, odrzucając w swem opowiadaniu smutne strony obrazu; nie wspomniał nawet o chorych i nędzarzach, przybywających tutaj szukać zdrowia i pocieszenia; cała groza niedoli ludzkiej nikła w powodzi pogodnego, słonecznie promieniejącego dnia wesołości i wypoczynku.
Pan de Guersaint zbliżył się do niego, chcąc pomówić o projektowanej jutrzejszej wycieczce do Gavarnie, lecz ksiądz des Hermoises odpowiedział mu pośpiesznie, lękając się, by piękne panie czekać nie musiały zbyt długo:
— Niechaj pan zechce rozporządzić się według własnego uznania. Słusznie pan robi, chcąc naszą wycieczkę urządzić jaknajoszczędniej, będę miał bowiem z sobą dwóch księży niemogących rzucać pieniędzmi... Będzie nas zatem czterech... Wieczorem niechaj pan nie zapomni zawiadomić mnie o godzinie wyjazdu.
Pożegnawszy się co prędzej z panem de Guersaint, pośpieszył za paniami i wiódł je ku grocie cienistą aleją wzdłuż Gavy, szepczącej jakby miłosne zwierzenia.
Piotr tymczasem stał z boku; ponieważ był zmęczony, oparł się plecami o parapet nowego mostu. Po raz pierwszy uderzony został wielką ilością księży, snujących się wśród tłumu. Patrzał teraz na nich uważnie, a przechodziło ich mnóstwo. Była między nimi wielka rozmaitość: jedni byli w czystych, dostatnich sutannach, ci musieli przybyć na czele kompanii pielgrzymów ze swojej parafii, inni, biedni proboszcze wiejscy, znacznie gorzej byli ubrani, szli skromnie; musieli widocznie długo składać oszczędności, by módz tutaj przybyć, ruch otaczający ich dokoła, onieśmielał ich do reszty; najliczniejszymi wszakże byli księża świeccy, niewiadomo zkąd i po co znajdujący się w Lourdes, w czasie narodowej pielgrzymki; korzystali oni dla własnej przyjemności z ogólnego zamięszania; obowiązków nie mieli żadnych, używali swobody, niewiadomo nawet, czy odprawiali mszę każdego ranka. Życie płynęło im teraz słodko, kosztowali wakacyj, zgubieni w tłumie; należeli oni do tejże kategoryi księży, co wytworny ksiądz des Hermoises, jakkolwiek i między nimi też wielkie zachodziły różnice, począwszy od młodych, woniejących zapachami i wymuskanych wikaryuszów, a kończąc na starych proboszczach w obdartych sutannach i człapających sabotach. Tak, ilość księży była wprost zadziwiająca. Wszystkie ich rodzaje miały tu swoich przedstawicieli. Byli między nimi krępi, tłuści, chudzi, wysocy, mali; przypędzeni szczerością swoich wierzeń, inni, sprawiający swój urząd li tylko z uczciwością człowieka spełniającego przyjęte zobowiązania; niemała była też ilość intrygantów, przyjeżdżających do Lourdes z planem z góry obmyślonym.
Piotr stał, patrzał i dziwił się nad tą nadzwyczajną ilością księży; każdy z nich inną był ożywiony myślą, lecz wszyscy śpiesznie dążyli ku grocie; pędzili tam, jakby gnani przez obowiązek lub wiarę głęboką, dla własnej przyjemności, lub też dla pozbycia się corychlej nieznośnej pańszczyzny. Wyróżnił Piotr pomiędzy innymi, księdza maleńkiego wzrostu, szczupłego i czarnego; mówił on z włoskim akcentem, a błyszczące i ruchliwe jego oczy, zdawały się zdejmować plany z całej okolicy; podobny był raczej do szpiega, któremu polecono zbadać miejscowość przed zdobywczym najazdem... Drugi jeszcze ksiądz zwrócił uwagę Piotra. Wzrostu i tuszy okazałej, twarz miał łagodną i sapał, zapewne zbyt obfite spożywszy śniadanie; zatrzymał się teraz przed ubogą, starą i schorzałą kobieciną, popatrzał na nią i wcisnął jej w rękę srebrną pięciofrankówkę.
Pan de Guersaint, wróciwszy z powrotem, rzekł:
— Chodźmy teraz do owego golibrody. Pójdziemy bulwarem, a potem ulicą Basse.
Nic nie odrzekłszy, Piotr ruszył z nim w kierunku wskazanym. Wszak i on nosił sutannę; nigdy mu ona tak lekką nie była jak wśród tego tłumu pielgrzymów. Żył tutaj w rodzaju odurzenia i niezdawał sobie należycie sprawy z otoczenia; niby się spodziewał, iż spadnie na niego niespodziewana łaska wiary, w samej rzeczy zaś, doznawał coraz wstrętniejszego niesmaku, wynikającego z miejscowych warunków, z któremi się zapoznawał. Niezwykła ilość księży zgromadzonych w Lourdes przestała go razić, poczuwał się do braterstwa z nimi; jakże wielu musiało być w podobnem co on położeniu! Spełniali przyjęty obowiązek o ile możności najuczciwiej, pomni na swą misyę pasterzy i pocieszycieli.
Pan de Guersaint nie dozwolił mu długo pozostawać w milczeniu:
— Czy wiesz, że ten bulwar niedawno został ukończony?... Wydziwić się nie można, jakie tu zaszły zmiany od lat dwudziestu! Miasto całe zbudowano jakby czarem!
Strumień Lapaca, wpadający do Gavy, płynął tuż po za domami. Skręcili w boczną uliczkę, chcąc go zobaczyć. Nad jego brzegiem ciągnęły się stare domostwa o dziwacznych, staroświeckich liniach. Było tu także kilka wodnych młynów o sterczących nieruchomie wielkich kołach. Dopytali się o młyn, ofiarowany rodzicom Bernadetty przez biskupa Laurence. Pokazano im również dom, gdzie zamieszkiwali młynarze Soubirou, wyprowadziwszy się z ulicy des Petits-Fossés; jakkolwiek dom ten nazywa się w Lourdes domem Bernadetty, rzadko bywała ona w nim u rodziców, było to bowiem w czasie, gdy znalazła stałe schronienie w klasztorze zakonnic z Nevers.
Wreszcie przez ulicę Basse przedostali się na główny plac miasteczka.
Plac kształtu trójkątnego stanowił najbardziej ożywiony punkt starego Lourdes; znajdowały się tutaj kawiarnie, apteki i najokazalsze sklepy. Największy z nich i najbardziej rzucający się w oczy miał front pomalowany na jasno zielony kolor, a nad wysokiemi oknami o jednotaflowych szybach, jaśniał złotemi literami napis szyldu: „Cazaban, coiffeur“.
Pan de Guersaint i Piotr weszli tam, lecz w sklepowym salonie nie zastali nikogo; postanowili zatem poczekać. Szczęk noży i widelcy dolatywał ich z sąsiedniego pokoju, który chwilowo zamieniono na table d’hôte; kilkanaście osób kończyło tam jeść śniadanie, chociaż była już godzina druga. Tak więc, pomimo iż dawno minęło południe, jedzono i wciąż jeszcze jedzono na wszystkich stołach miasteczka.
Fryzyer, pan Cazaban, wzorem innych mieszkańców Lourdes, wynajmował w czasie corocznej wielkiej pielgrzymki, wszystkie pokoje swego prywatnego mieszkania, sam zaś z całą rodziną przeprowadzał się na te dni kilka do piwnicy, mającej zaledwie trzy metry kwadratowe przestrzeni. Dusili się w tej norze bez światła i powietrza, śpiąc i jedząc w niesłychanej ciasnocie. Cała ludność Lourdes z zaciekłością uganiając się za zyskiem, znikała w podziemnych lochach na te dni kilka, odstępując przyjezdnym pokoje, łóżka swoje i swych dzieci, oddając na użytek pielgrzymów siebie i swoje sprzęty.
Po chwili oczekiwania, pan de Guersaint głośno począł wołać:
— Czy tu nikogo niema?!...
Na to wołanie, ukazał się mały, krępy człowieczek, prawdziwy pirenejczyk o twarzy wydłużonej, policzkach wystających, cerze spalonej słońcem i zaszłej krwistemi plamami. Wielkie, błyszczące jego oczy biegały bezustannie, równie jak wychudłe, chociaż muskularne członki, gestykulujące gorączkowo; mówił z również zadziwiającą szybkością:
— Pan zapewne życzy się ogolić?.. Przepraszam najmocniej, że panowie zmuszeni byli czekać, ale mój pomocnik wyszedł właśnie, a ja zajęty byłem gośćmi, którzy u mnie wynajęli mieszkanie wraz ze stołem... Niechaj pan zechce usiąść... zaraz przygotuję wszystko do golenia...
I pan Cazaban raczył osobiście zająć się klientem, nie czekając powrotu swego pomocnika; rozrabiał mydło, ostrzył brzytwy. W ciągu tej czynności rzucał niedowierzające, ukośne spojrzenia, na sutannę Piotra, który, siadłszy na boku, wziął do ręki dziennik i wyglądał na człowieka pogrążonego w odczytywaniu zawartych w piśmie najświeższych wiadomości.
Zapanowało chwilowe milczenie. Dokuczliwem ono znać było dla pana Cazaban, bo pokrywszy mydlaną pianą brodę klienta, rzekł:
— Niech pan dobrodziej sobie wyobrazi, że moi goście tak się zamodlili w grocie, iż teraz dopiero spadli mi na śniadanie... Słyszy ich pan?... jedzą w sąsiednim pokoju... w sali jadalnej... Byłem z nimi dotychczas, bo tego grzeczność przecież wymaga... Lecz nie mogę wiecznie być z nimi; mam przecież klientów... więc i względem nich mam obowiązki... Trzeba się starać, by każdego i wszystkich zadowolnić.
Pan de Guersaint, który niemniej lubił wdawać się w gawędkę, zapytał:
— Więc pan wynajmuje mieszkania pielgrzymom?...
— O nie ja jeden! My wszyscy w Lourdes odstępujemy nasze mieszkania przyjeżdżającym. Takie to już warunki naszego życia! Okoliczności nami rządzą...
— I pan chodzi z nimi do groty?...
Cazaban oburzył się na podobne posądzenie. Zaprzestał skrobania brody brzytwą i z powagą, pełną godności rzekł:
— Nigdy! Nie, nigdy! Już od pięciu lat moja noga nie postała w tem mieście nowem, które podoba się pewnym ludziom budować i wciąż powiększać!
Znać było, że powstrzymywał swe słowa, skutkiem nieufności obudzonej, obecnością Piotra. Wciąż zerkał na jego sutannę ukradkiem, wreszcie czerwony krzyż, przypięty do ubrania pana de Guersaint, powstrzymywał go również od pragnącej się ujawnić szczerości opinii. Nie mógł wszakże zapanować nad sobą dłużej:
— Każdemu wolno mieć swoje zapatrywania... szanuję pańskie wierzenia... lecz co do mnie, to rzecz różna... nie podzielam wiary w te wszystkie fantasmagorye! Nigdy się z tem nie kryłem!... Jeszcze za cesarstwa znany byłem z moich republikańskich przekonań, zawsze byłem wolnomyślnym! A kilku nas takich było zaledwie w całem mieście Lourdes! Tak, dumny jestem, żem należał do tych pierwszych a nielicznych!
Przystąpił teraz do operowania lewego policzka; miał minę rozjaśnioną i tryumfującą. Od tej chwili zerwała się tama i popłynęła swobodnie powódź słów z ust pana Cazaban. Równie jak pan Majesté, właściciel hotelu „Świętych Zjawisk“, pan Cazaban, osiadły w starej dzielnicy miasta, wylewał nagromadzone w swem sercu zarzuty przeciwko ojcom, stróżom groty: dlaczego zajmują się handlem, otwierają sklepy... i na każdym kroku podrywają nieuczciwą konkurencyą dobrobyt kupców, hotelistów, restauratorów?... Albo siostry niebieskie z zakonu pod wezwaniem Niepokalanego Poczęcia! Czyż nieuzasadnioną jest zawiść, jaką wzbudzają?... Wszak odebrały mu aż dwie stałe klientki, które przyjeżdżają co roku do Lourdes na trzy tygodnie.
Latami całemi zbierała się i rosła nienawiść pana Cazaban; ze słów jego rozjątrzonych, przeglądała zazdrość całego starego Lourdes względem nowo powstałego miasta, tego miasta po drugiej stronie góry zamkowej, wyrosłego tak szybko i potężnie, z tylu wspaniałemi jak pałace domami, gdzie gromadziło się teraz życie, zbytek i pieniądze wszystkich przyjeżdżających do groty; tak, tam życie i dostatek wzmagał się z dniem każdym, krzywdząc i wysysając resztki dogorywającego życia w starodawnem Lourdes, które pozostało ubogą, górską mieściną, o małych, wązkich uliczkach, zarastających trawą. Walka trwała wszakże; stara mieścina broniła się od zgonu i czyniła wysiłki, by przyciągnąć ku sobie część chociażby pielgrzymów. Odmalowywano domy, zakładano sklepiki i odstępowano całą ilość pokojów mieszkalnych przyjezdnym gościom; lecz sklepy marniały z braku klientów, zakupujących wszystko w pobliżu groty, a najbiedniejsi tylko pielgrzymi decydowali się brać mieszkania w starej dzielnicy, zbyt oddalonej od groty i kościołów, pozbawionej wygód istniejących w domach nowowznoszonych, nieobeznanej ze zbytkiem nowoczesnych hoteli. Nierówność walki pogarszała położenie, dzieląc na dwa nienawistne i nieprzejednane obozy, górne i dolne miasto; bezustanne intrygi, przeciwko sobie skrycie knowane, pochłaniały życie mieszkańców tych dwóch dzielnic.
— O, mnie oni nie zobaczą w swojej grocie! — zawołał z przekonaniem pan Cazaban, potrząsając brzytwą. — Czy to nie jest prawdziwe zgorszenie, iż takie zyski ciągnie się ze wszystkiego pod pozorem groty! Czy nie zgroza patrzeć na takie bałwochwalstwo i prostacze przesądy w wieku XIX, który się mianuje wiekiem cywilizacyi!... A niechże pokażą chociażby jednego chorego ze starego Lourdes, któregoby uleczyli swoją wodą! A przecież ani chorych, ani kalek nie brakuje u nas w mieście. Przed laty było inaczej! My pierwsi doświadczyliśmy dobrodziejstw cudów. Ale od dwudziestu lat woda źródła w grocie, przestała być nam pomocną! Już na nas nie działa uzdrawiająco! jesteśmy zbyt blisko, a podobno że trzeba przyjeżdżać zdaleka, by w nią wierzyć... Oj tak; głupstwo to wszystko. Proszę mi dać sto franków, a jeszcze nie pójdę do ich groty!
Obojętność Piotra, gniewać się zdawała z zapałem mówiącego pana Cazaban. Brzytwa jego, mniej pośpiesznie pracująca, oczyszczać dopiero zaczęła prawy policzek; on zaś nieustawał w rozszerzaniu dalej swych uraz, streszczających się w obwinieniu ojców za ich chciwość; tak, bezmierna ich chciwość była przyczyną zła i waśni istniejących. Ojcowie przekraczali warunki kontraktu istniejącego pomiędzy nimi a miastem. Gdy zakupili od miasta grunta, teraz do nich należące, i na których tyle już wybudowali gmachów, zobowiązali się, iż żadnego nie będą prowadzili handlu; podpisem swym zaręczyli, iż sprzedawać nie będą nic, nawet wody ze źródła, wytrysłego w grocie. Powodów do licznych procesów nie brakło miastu. Lecz niczego i nikogo ojcowie się nie boją, tak dalece pewnymi są posiadanej władzy. Wszelkie pieniądze i dary, nadsyłane do Lourdes pod adresem parafii, ujęli oni w swoje ręce i wszystko idzie ku wzbogaceniu groty, oraz zbudowanej przez nich bazyliki.
W zapomnieniu i w zapalczywości swojej, Cazaban zawołał naiwnie:
— Żeby chociaż przez uprzejmość, dzielić się chcieli z miastem, tem, co otrzymują!...
Gdy wreszcie ogolony pan de Guersaint obmył się i siadł znów w fotelu, Cazaban prawił dalej:
— A żeby pan wiedział inne jeszcze rzeczy! Cóż oni zrobili z nieszczęsnego naszego miasta! Czterdzieści lat temu dziewczęta w Lourdes nie wiedziały nawet co to jest rozpusta. Pamiętam, za czasów mojej młodości, że chłopak, który chciał pohulać, miał do wyboru trzy czy cztery znane nierządnice; w dzień jarmarku, widziałem na własne oczy, jak mężczyźni stawali u drzwi tych nierządnic rzędem i każdy czekał swojej kolei! Dużo się zmieniło od owego czasu! Jakaż smutna zmiana obyczajów. Teraz, prawie każda dziewczyna sprzedaje świeczki albo kwiaty, w pobliżu groty... Musiał pan dobrodziej widzieć, z jaką bezczelnością zaczepiają przechodniów i prawie gwałtem zmuszają, by kupowali towar ofiarowany! Wstyd nam przynoszą te wyuzdane dziewczyny! Zarabiają dużo i to je uczy próżniactwa, przez całą zimę nic nie robią, wyczekując ciepła wiosennego i powrotu pielgrzymów. Prawda, że za to chłopcy nasi mają teraz z kim się bawić... zgorszenie, prawdziwe zgorszenie! A te przybłędy snujące się po Lourdes w postaci przekupniów, furmanów, szynkarzy ulicznych, czy to oni mało złego z całego świata nam znoszą?... Grubiaństwo i bezwstyd zionie od tych włóczęgów, a wszak ulice nowego miasta roją się latem od tych trutniów przelotnych; oni i tłumy zlatujące się do owej groty i wzniesionej przez ojców bazyliki, oto ma pan dobrodziej ludność, zamieszkującą na nową modę zbudowaną dzielnicę Lourdes!
Piotr opuścił trzymany w ręku dziennik na kolana i słuchał uważnie rozmowy. Po raz pierwszy ujawniło się przed nim istnienie dwóch Lourdes. Stare Lourdes — uczciwe, pobożne i w ciszy żyjące spokojnie, oraz nowe Lourdes — zepsute, zdemoralizowane napływem milionów, stosami złota, tłumami pielgrzymów, cwałem zmieniających się z dniem każdym; musieli oni wnosić z sobą i szerzyć zarazę, sama ich ilość była tego przyczyną. Jakiż nieprzewidziany rezultat naiwnych i szczerych widzeń Bernadetty, modlącej się z uniesieniem przed dziką wówczas grotą u podnóża skały Massabielle! Cóż się stało z czystością zamiarów i celów tych wysoko stojących ludzi, którzy zezwoleniem swem dali dostęp do groty i dozę szczęśliwości swych owieczek zwiększyć zapragnęli! Zamiast ukojenia, otwarli wrota wyzyskowi i rozpasaniu się najwstrętniejszych plag, ciążących nad ludźmi. Zgromadziły się tłumy i wybuchła zaraza!
Cazaban, widząc że i Piotra zajął swą wymową, gestykulował coraz gwałtowniej, jakby pragnąc wymieść i w otchłań rzucić trujące naleciałości zabobonów i rozpusty. Zamilkł wreszcie i przyczesawszy włosy panu de Guersaint, rzekł z uprzejmością:
— Pan dobrodziej już gotów!
Teraz dopiero pan de Guersaint zaczął z nim mówić o najmie powozu. Fryzyer zrazu się wzdragał, mówiąc, że to nie od niego zależy, lecz od jego brata, po dłuższej dopiero chwili zgodził się osobiście rzecz tę załatwić. Najem powozu, zaprzężonego w parę koni, wynosił na cały dzień piędziesiąt franków. Lecz uszczęśliwiony, że się nagadał i że słuchano go z baczną uwagą, zgodził się wyjątkowo dostarczyć powóz za czterdzieści franków. W wycieczce do Gavarnie miało wziąść udział osób cztery, wypadało więc po dziesięć franków na każdego. Umówiono się, że wyjadą w nocy, około godziny trzeciej, tak by wrócić wieczorem i to niezbyt późno.
— Powóz stanie przed drzwiami hotelu o godzinie oznaczonej, powtórzył z wielką godnością Cazaban. Pan dobrodziej spuścić się może na moją akuratność.
Nadstawił ucho. Hałas poruszanych noży i widelców nie ustawał w sąsiednim pokoju. Jeszcze tam jedzono, głód pielgrzymów jeszcze nie został nasycony; musiano tak jeść w dalszym ciągu jak Lourdes długie i szerokie... Jakiś głos domagał się donośnie podania koszyka z chlebem.
— Przepraszam panów bardzo, lecz muszę teraz wracać do moich gości!...
Nie obmywszy rąk od zajęć fryzyerskich wpadł do sali jadalnej. Drzwi zostały za nim uchylone i Piotr z wielkiem zadziwieniem zobaczył na ścianach obrazy treści religijnej, zwłaszcza widok groty rzucał się w oczy swą wielkością jaskrawą. Obrazy te musiały być zawieszane wyłącznie w czasie przyjazdu pielgrzymów, dla tem większej ich przyjemności.
Była teraz godzina trzecia. Gdy Piotr i pan de Guersaint wyszli na ulicę, powietrze rozbrzmiewało donośnym odgłosem licznych dzwonów kościelnych. Bazylika pierwsza zawezwała na nieszpory; natychmiast zawtórował jej dzwon parafialnego kościoła; potem przyłączały się coraz to inne dzwony klasztorów i kaplic, tworząc chór potężny i tonami odmienny. Kryształowy dźwięk dzwonu w klasztorze karmelitek, łączył się z poważnym głosem dzwonu w klasztorze pod wezwaniem Niepokalanego Poczęcia. Od strony klasztoru sióstr Niebieskich z Nevers i od dominikanek — dolatywały rozgłośne i wesołe dzwonki pomniejsze, zlewając się w pieśń wspólną.
W dni uroczyste dzwony rozlegały się w Lourdes bezustannie, od wczesnego rana do późnego wieczoru, rozbrzmiewając ponad domami miasta, niby szumem skrzydeł aniołów płynących nad miastem. Niezwykle piękną była ta pieśń ich donośna, rozkołysana pod niebieskiem, pogodnem niebem, jaśniejącem nad miastem żarłocznem, które, wreszcie głód swój nasyciwszy, wylegiwało się na słońcu, trawiąc jadło, świeżo spożyte.




III.

Pod wieczór niepokój coraz silniejszy opanowywał Maryę, oczekującą w szpitalu Matki Boskiej Bolesnej nadejścia Piotra. Wiedziała ona bowiem przez panią de Jonquière, iż baron Suire i ksiądz Fourcade wydali rozporządzenie, dozwalające jej na przepędzenie nocy przed statuą N. Panny w grocie. Co chwila pytała się siostry Hyacynty:
— Czy naprawdę nie wybiła jeszcze godzina dziewiąta?...
— Ależ nie... uspokój się, moje dziecko... zaledwie jest teraz wpół do dziewiątej. Przygotowałam dla ciebie ciepły, wełniany pled, niezapomnij się nim okryć nad ranem, bo wtedy zawsze jest zimniej, a wilgoć od Gavy płynącej tuż przy grocie, mogłaby ci zaszkodzić. Wreszcie w górach zazwyczaj ranki bywają chłodne.
— Nie lękaj się o mnie, droga siostro, noce są piękne i ciepłe! Lepiej mi będzie na dworzu aniżeli w tej sali! Ach Boże, jakże ja szczęśliwą jestem dzisiaj! Cóż za radość niewysłowiona mieć przed sobą noc całą do spędzenia w towarzystwie Matki Boskiej!
Wszystkie chore zazdrościły tego szczęścia Maryi. Każda z nich marzyła o dostąpieniu radości, jakie spływają wraz z modłami na korzących się przed Majestatem groty w nocnem odosobnieniu i ciszy. Mówiono sobie, iż wśród ciemności nocy, Matka Boska chętnie ukazuje się wybranym swoim. Lecz niełatwo przychodziło uzyskać pozwolenie, trzeba było mieć wielkie protekcye. Ojcowie coraz rzadziej dawali się skłaniać do udzielania tej wyjątkowej łaski, albowiem zdarzało się, iż chorzy marli wśród nocnych tych modłów, jakby pod wpływem nadmiaru ekstazy.
— A jutro rano — mówiła dalej siostra Hyacynta — przystąp do świętej komunii w czasie mszy w grocie. Dopiero po mszy, każesz się odwieźć z powrotem do szpitala.
Wybiła godzina dziewiąta. Czyż Piotr taki zazwyczaj akuratny zapomniał o danej obietnicy?... Rozmawiające osoby w około Maryi zaręczały jej, że jeżeli zaraz powiozą ją do groty, to będzie miała sposobność zobaczenia wieczornej procesyi z pochodniami. W czasie pielgrzymki, każdego dnia kończono modły procesyą wieczorną, lecz w niedzielę napływ ludzi był większy i procesya zyskiwała na okazałości; dzisiejsza będzie niezrównanie świetną, przeszło trzydzieści tysięcy pątników weźmie w niej udział a każdy z uczestników nieść będzie w ręku gorejącą gromnicę. W czasie tego rodzaju procesyi, nieraz się już ludziom zdawało, że widzą uchylające się aż do głębi niebo; gwiazdy zdają się wówczas spływać na powierzchnię ziemi. Rozpamiętywania te wszystkie wiedzione, smutkiem napełniły serca chorych w sali świętej Honoraty. Wyrzekały na los swój nieszczęsny, przykuwający je do łoża boleści, podczas gdy zdrowsi, mogli patrzeć na dziwy wieczornej procesyi.
— Maryo — rzekła pani de Jonquière — przyszedł po ciebie twój ojciec wraz z księdzem Piotrem.
Ucieszona Marya zapomniała o dotychczasowych swych obawach.
— Piotrze, drogi Piotrze! Śpieszmy się, śpieszmy co rychlej do groty!
Znieśli ją na dół, Piotr zaprzągł się do wózka i ruszyli ku Grocie, sunąc zwolna pod ciemnem niebem, usianem gwiazdami; pan de Guersaint szedł z boku, tuż u głów córki.
Noc była piękna, bezksiężycowa a ciemno-szafirowy aksamit nieba, przetykanym się być zdawał tysiącami połyskujących brylantów; powietrze łagodne i ciepłe ogarniało, jak wonna kąpiel, przesycona zapachem ziół i lasów górskich. Spora ilość pielgrzymów dążyła ulicą ku grocie; szli w skupieniu i ciszy, niczem nie przypominającej jarmarcznego tłumu, rozpychającego się przez dzień cały. Gdy stanęli na placu de la Merlasse, owa głębia nieba i ciemności zwiększyła się jeszcze, olbrzymie trawniki słały się jak jeziora a wielkie rozłożyste drzewa rzucały cień na ich obszar. Pomimo ciemności, wysmukła strzała bazyliki rysowała się blado, strzelając w górę z lekkością widziadła.
W miarę jak zbliżali się do groty, ścisk ludzi stawał się coraz większy. Na placu zaledwie można się było posuwać naprzód. Zaniepokojony Piotr rzekł:
— Niepodobna nam będzie teraz przedostać się do groty. Spróbujmy, czy nie lepiej nam będzie w której z bocznych alei, po za „schroniskiem pielgrzymów“.
Marya jednak chciała koniecznie widzieć wyruszającą do groty procesyę.
— Piotrze! drogi Piotrze, staraj się wywieźć mnie w pobliże Gavy. Ztamtąd zobaczę wszystko, jakkolwiek z daleka ale zobaczę.
Pan de Guersaint równie jak ona, ciekawy wieczornej procesyi, uspakajał Piotra.
— Nie bój się! Ja idę z tyłu i pilnuję, aby wózek Maryi nie był potrącany.
Ulegając ich chęciom, Piotr kierować się zaczął w stronę potoku. W kwadrans zaledwie przecisnęli się po za pierwszy łuk monumentalnej balustrady. Ciągle w bok teraz postępując, doszli do Gavy, ponad którą znacznie mniej było ludzi. Na szerokich chodnikach, wzdłuż parapetu, zajęły miejsca osoby ciekawe widowiska. Upatrzywszy dogodny kącik, Piotr zatrzymał wózek, opierając go o parapet. Widzialna ztąd grota jaśniała gorejącemi światłami.
— Czy dobrze będzie ci tutaj?...
— O tak! dziękuję, dobry mój Piotrze. Chciałabym tylko usiąść, by lepiej módz widzieć.
Pan de Guersaint pomógł jej usiąść, sam zaś stanął na kamiennej ławie, ciągnącej się przez całą długość parapetu. Niezliczone tłumy ludzi wyczekiwały procesyi z tą samą ciekawością i niepokojem jak się czeka na zapowiedziany fajerwerk w dniu uroczystości publicznych. Wspinano się na palce, wyciągano szyje. Piotr niemniej był zaciekawiony, chociaż nic jeszcze nie było do widzenia.
Zebranych tu było około trzydzieści tysięcy osób a wciąż nowi napływali przybysze. Każdy z nich trzymał w ręku gromnicę oprawioną w rodzaj papierowej trąbki, na której był wydrukowany niebieskim kolorem wizerunek N. Panny z Lourdes. Nie zapalono jednak jeszcze gromnic.
Ponad ruchomemi falami morza głów ludzkich, jaśniała grota, jarząc się płomieniście i rzucając odblask niby od olbrzymiej jakiejś kuźnicy. Przyciszony szmer głosów, powiew ludzkich oddechów, wykazywały swą potęgą ogrom zebranych tutaj ludzi; tysiące istot stłoczonych, duszących się zanurzało się w ciemności, kołysząc się zlekka całą tą ruchomą masą, zwiększającą się co chwila w swym napływie. Powodzią ludzką zalane teraz były wszystkie zakątki w pobliżu groty, pod drzewami, w zaułkach, ciemności pełnych, wszędzie byli ludzie wyczekujący czegoś i tego czegoś spragnieni.
Wreszcie zapłonęło tu i owdzie kilka gromnic wśród tłumu; zabłysły one jak iskry na tle ciemności. Zapalano ich coraz to więcej, liczba ich wzrastała z wielką szybkością; tworzyły się teraz lśniące gwiazdkami wysepki, lub wydłużające się smugi świetlane, niknące wśród konstelacyi. Trzydzieści tysięcy gromnic zapłonęło teraz, migotliwem światłem zalewając przestrzeń; krótkie żółte ich płomyki, zlały się w jedno olbrzymie ognisko, jasnością swą zaćmiewające odblaski, co biły od groty.
— Ach Piotrze, jakie to piękne! — szeptała Marya. Jest to coś, jakby zmartwychpowstanie drobnych, słabych, ubożuchnych duszyczek, które budzą się i jaśnieją swą siłą zbiorową.
— Niezaprzeczenie piękny, wspaniały widok! — powtarzał pan de Guersaint, uniesiony artystycznym zachwytem. — Patrzcie tam w dali, dwie wielkie smugi świateł przecinają się i tworzą krzyż jaśniejący.
Piotr był wzruszony wyrzeczonemi słowy Maryi. Miała racyę; te chwiejne płomyki, drobne jak punkta, mizerne i skromne jak ludek prostaczy, imponujący sprawiały widok a zlane w jedną całość, olśniewały jak słońce. Rodziły się coraz to nowe ich potoki wązkie oddalone, lecz dążące ku morzu światła i chętnie się w niem gubiące.
— Patrz, Maryo, czy widzisz to jedno światełko zgubione w oddaleniu?... jakie ono chwiejne... ale i ono zmierza ku innym i zwolna zatonie, zwiększając wspólne ognisko.
Jasno teraz było jak w dzień biały. Drzewa, opromienione światłem od spodu, przybrały jaskrawą, zieloną barwę; wyglądały jak malowane i przypominały teatralne dekoracye. Ponad ruchomem ogniskiem świateł, wysuwały się w górę liczne chorągwie, jaskrawo i sztywno odbijając swą różnobarwnością tła, na którem występowały oblicza świętych, wyraziście haftowane jedwabiami. Łuna ta świateł płonęła łuną w górze, wzdłuż skały, ponad którą strzała bazyliki widniała białością swą zarysowaną na ciemnem niebie; a dalej bledniejąca po drugiej stronie Gavy, oświetlała wzgórza i występujące na nich fasady klasztorów, rozsiadłych wśród zieleni.
Światła iskrzyły się, stojąc w miejscu jak płomienne jezioro, którego falami, drobnemi lecz kołyszącemi się bezustannie, były pojedyncze płomyki, lśniące jak gwiazdy. Wtem, drgnęły chorągwie i jezioro w rzekę zmienione, szukało sobie drogi, którą wyznaczonem mu było popłynąć.
— Czy oni aby nie tędy iść będą?... — zawołał zaniepokojony pan de Guersaint.
Piotr, który wiedział jaką drogą przejdzie procesya, objaśnił, iż pójdzie ona najpierw krętą drogą, wykutą z niemałym kosztem wzdłuż skały aż ku górze, tam, obszedłszy po za bazyliką, procesya spuści się ku dołowi, prawem skrzydłem balustrady i stanie na placu i w ogrodach przed kościołem świętego Różańca.
— Oto już pierwsze rzędy świateł posuwają się ku górze pomiędzy zielonością.
Widok stał się wprost zachwycającej piękności. Drżące światełka oddzielały się zwolna od głównego ogniska i płynęły niby ulatując w górę. Oko nie było w stanie dostrzedz, co je właściwie przytrzymuje tuż przy ziemi. Poruszały się i drgały jak złoty pył słoneczny, zapruszony wśród ciemności. Niezadługo powstała ze świateł skośna, szeroka linia; wtem załamała się gwałtownie i spłynęła wyżej, podczas gdy jej śladem szły inne światła, załamując się w coraz liczniejsze zakręty. Wreszcie całe wzgórze przerznął teraz gzygzak płomienny, rysujący się na kształt błysku gromu, jak go przedstawiają na obrazkach, wśród czarności nieba. Płomienny ten gzygzak nie zacierał się, lecz wzmagał ilością swych załamań, drobne światełka snuły się wciąż zwolna ku górze, postępując spokojnie, wytrwale, bez pośpiechu. Chwilami, płomienny ten rysunek rwał się miejscami; procesya przebywała wtedy zadrzewiony strzęp ziemi, znów jednak wypływała z po za drzew i kroczyła w górę, ku niebu.
Wreszcie ustało wspinanie się procesyi, doszła bowiem na sam szczyt pagórka.
Głos w tłumie objaśnił:
— Teraz okrążą bazylikę.
A inny głos dorzucił:
— Dopiero za jakie dwadzieścia minut zaczną spuszczać się na dół.
Znów któś powiedział.
— Jest ich przeszło trzydzieści tysięcy, i zaledwie za godzinę wyruszą z groty ostatnie chorągwie.
Z chwilą gdy procesya ruszyła z miejsca, szepty stłumione zastąpił śpiew litanii. Były to godzinki, ułożone na cześć objawień, widzianych przez Bernadettę; składały się z sześciu tuzinów strofek a po każdej z nich odmawiano głośno „Zdrowaśkę“, powracającą rytmem uciążliwej monotonności. Gdy prześpiewanemi już zostały wszystkie zwrotki, rozpoczynano je znów od początku. Rozkołysane głosy nie ustawały śpiewać; „Ave, Ave, Marya!“, co brzmiało bezustannie, odrętwiając władzę myślenia, odejmując przytomność, unosząc te tysiące ludzkich istot w rodzaj snu na jawie, ukazującego im widziadła nadziemskiego żywota. Przesyceni tym śpiewem pątnicy, śnili o nim, gdy legli na spoczynek po ukończonej procesyi, kołysani nim zasypiali, marząc, iż śpiewają go jeszcze.
— Czy pozostaniemy tutaj? — zapytał pan de Guersaint, nie lubiący pozostawać długo na jednem miejscu. Teraz ciągle mamy jednakowy tylko widok.
Marya, która mimowoli słuchając co mówili ludzie wśród tłumu, wiedziała, zkąd najlepiej wszystko widzieć można, rzekła:
— Piotrze, miałeś racyę, chcąc się zatrzymać tam pod drzewami... A ja tak bardzo pragnę widzieć jaknajwięcej...
— I owszem, wrócimy tam — odpowiedział Piotr. — Postaramy się znaleźć takie miejsce, zkąd zobaczysz wszystko. Najtrudniej nam tylko będzie wydostać się z obecnego naszego miejsca.
I rzeczywiście, byli jakby obmurowani, stłoczoną i zalegającą w około ciżbą ciekawych. Trzeba było wielkiej wytrwałości, by uzyskać i zdobyć sobie przejście; Piotr prosił o rozstąpienie się tłumu, powtarzając, iż wiezie chorą; Marya unosiła głowę i obracała się za grotą, chcąc oczy swe napawać płonącem jeziorem o połyskujących falach i wypływającą z niego procesyą, snującą się bez końca a wszakże bez ujmy dla obfitego swego źródła. Pan de Guersaint szedł z tyłu za wózkiem, i starał się go zabezpieczać od ciągłego potrącania.
Wreszcie wydostali się wszyscy troje po za tłum ciekawych, patrzących na procesyę. Stanęli na uboczu, koło jednego z łuków balustrady i odetchnęli z rozkoszą świeżem powietrzem. Dolatywał ich tu zaledwie oddalony chór śpiewanej kantyczki o monotonnie wracających „Zdrowaśkach“, a powódź świateł odbijała się słabą łuną, unoszącą się w kierunku bazyliki.
— Najlepiej byłoby przedostać się na wzgórze Kalwaryi — począł namawiać pan de Guersaint. — Jedna ze służących hotelowych mówiła mi to jeszcze dziś rano. Podobno ztamtąd, widok na procesyę jest prawdziwie czarujący.
Lecz dostać się tam z wózkiem Maryi było zupełnem niepodobieństwem, Piotr wykazywał trudności:
— Jakże pan chcesz, abyśmy wciągnąć mogli wózek na taką wysokość?... A zejście jeszcze większe przedstawiłoby trudności; po nocy i wśród potrącającego się tłumu, byłoby to zbyt niebezpieczne.
Marya też wolała pozostać w ogrodzie pod drzewami, gdzie musiał być teraz chłód rozkoszny i orzeźwiający. Ruszyli więc esplanadą naprzód, kierując się ku olbrzymiej statui Matki Boskiej w koronie. Obstawioną ona była setkami różnokolorowych pozapalanych lampek a ponad głową Madonny płonęła aureola z niebieskich i żółtych latarek. Jarmarcznie niesmaczna była iluminacya. Pomimo swej pobożności, pan de Guersaint znajdował ją wstrętnie szpetną.
— Zdaje mi się, iż bardzo nam będzie dobrze, chociażby tutaj przy tych drzewach, zauważyła Marya, wskazując na rodzaj gaiku w pobliżu „Schroniska pielgrzymów“.
Obrane przez Maryę miejsce okazało się wybornem; można bowiem było ztąd widzieć całe lewe skrzydło balustrady, wzdłuż której spuszczać się będzie procesya ku dołowi, aż do nowego mostu, by skręcić następnie pomiędzy trawnikami ogrodu i zawrócić ku grocie. Pozostając tutaj, napatrzeć się mogli do woli na wszystkie szczegóły wijącej się wśród ciemności świetlanej procesyi. Pobliże Gavy dodawało jeszcze uroku cichemu ustroniu; wilgoć oddziaływała dodatnio na roślinność, nadając jej wiosenną zieloność. Pusto tu było zupełnie i cisza niezmącona spływać się zdawała z niebotycznych jaworów, rosnących wzdłuż alei.
Pan de Guersaint wspinał się na palce, chcąc co rychlej zobaczyć pierwsze światła procesyi, okrążającej teraz bazylikę.
— Nic jeszcze nie widać — rzekł po chwili. — Siądę sobie tymczasem na trawie. Nóg już nie czuję od zmęczenia.
Wtem zaniepokoił się o córkę.
— Może chcesz, bym ciebie okrył czem ciepłem?... Bardzo tu jest chłodno.
— O nie ojcze, dziękuję! Mnie wcale nie jest zimno. Taka jestem szczęśliwa! Od dawna nie oddychałam tak miłem powietrzem... Tu gdzieś w pobliżu muszą być róże... Czy nie czujesz, ojcze, ich zapachu?...
A zwróciwszy się do Piotra, spytała:
— Jak myślisz, gdzie te róże być mogą? Czy ich nie widzisz?...
Gdy pan de Guersaint usiadł na ziemi przy wózku, Piotr począł szukać krzewów z pachnącemi różami, o które pytała go Marya. Błądził po rozległych trawnikach ogrodu, lecz ich klomby składały się tylko z drzew i roślin. Zamierzał już wracać z tej wycieczki, gdy przechodząc koło „Schroniska pielgrzymów“, ogarnęła go chęć zwiedzenia go wewnątrz.
Była to wielka i wysoka izba, z szerokiemi oknami po obu swych bokach. Podłoga wyłożoną była kamiennemi płytami, ściany były gołe a umeblowanie jej składało się z mnóstwa ław drewnianych, w nieładzie rozrzuconych pośrodku i wzdłuż murów. Nie było tu ani jednego stołu, ani nawet deski, mogącej stół zastąpić. Manatki biednych pielgrzymów, niemających środków na opłacenie mieszkania, gromadziły się stosami bezładnemi we framugach okien; walizki, koszyki, węzełki, złożone jedne na drugich, piętrzyły się rozwalającemi stosami, przykre czyniąc wrażenie. Izba była pusta, zamieszkujący ją pielgrzymi podążyli brać udział w procesyi. Pomimo, że drzwi cały dzień pozostawały otwarte, panował tutaj zaduch, trudny do zniesienia; mury zionąć się zdawały nędzą, którą były przesycone, kamienie posadzki, brudne i mokre, chociaż dzień był gorący i słoneczny, nosiły na sobie całe warstwy plwocin, rozlewanego wina, tłuszczu i niedojedzonej strawy. Wszystkie czynności fizyologiczne odbywała tu na miejscu nędzna trzoda ludzka, biedą w te mury zagnana; jedzono tu i spano na ławach w nadmiernem nagromadzeniu ciał brudnych i spotniałych, okrytych cuchnącemi łachmanami.
Piotr pomyślał sobie, iż zapach róż na pewno nie ztąd powiewa ku Maryi. Chciał wszakże obejść izbę dookoła, przedostając się pomiędzy ławami; izba oświetlona była czterema latarniami, dymiącemi swędem; zdawało mu się, iż żadnej nie napotka tutaj ludzkiej istoty, gdy z zadziwieniem spostrzegł jakąś postać kobiecą czarno ubraną; siedziała oparta o ścianę a na kolanach jej spoczywało spore białe zawiniątko. Sama jedna pozostała w tej pustce, siedziała nieruchoma, z oczyma szeroko rozwartemi.
Piotr zbliżył się do niej i poznał panią Vincent, która również go poznawszy, wymówiła przyciszonym, zrozpaczonym głosem:
— Tak, to ja. Widzi pan, moja mała cierpi dziś bardzo. Od rana bezustannie jęczała... Teraz, od paru godzin zasnęła, więc nie śmiem się ruszyć, by się nie zbudziła, bo przebudziwszy się, może znów cierpieć będzie.
Mówiąc to szeptem ledwie dosłyszalnym, nie drgnęła nawet, znosząc męczarnię nieruchomości, byle dziecko jej spało i wypoczywało spokojnie. Miesiące mijały, a ona swej córki nie wypuszczała z objęć, wierząc, iż tą pieszczotą zdrowie przywrócić jej zdoła. Przywiozła ją do Lourdes na ręku, niosła do groty z rąk nie spuszczając i w objęciach swoich tuliła dziecinę, zachęcając do snu, niepomna na własne zmęczenie. Cuchnąca ta nora, za jadalnię i sypialnię służąca pielgrzymom płci obojej, nie raziła jej w niczem, byle dziecko miało wygodę na matczynem jej łonie.
— Więc córeczce pani nie jest lepiej?... — zapytał Piotr, pełen współczucia.
— Nie, księże dobrodzieju; nie myślę, by zdrowszą teraz była.
— Ale pani jest bardzo niewygodnie na tej ławie. Dlaczego pani się nie postarałaś, by cię przyjęto do którego przytułku lub szpitala?... Jestem przekonany, że chętnie by pani dopomożono, ze względu na chore dziecko.
— Po cóż miałam starać się o pomoc i uciekać się do prośby! Jej dobrze jest na moich kolanach. A wreszcie w żadnym szpitalu nie byliby mi pozwolili trzymać ją tak ciągle przytuloną do mnie... ja zaś nie mogłabym się z nią rozstać ani na chwilę. Mnie się wydaje, że ona musi odżyć i wyzdrowieć, spoczywając na mojem sercu.
Dwie wielkie łzy spływały po nieruchomej twarzy pani Vincent. I mówiła dalej stłumionym głosem:
— Wreszcie mam jeszcze trochę pieniędzy... Miałam trzydzieści susów, wyjeżdżając z Paryża, teraz mam z nich jeszcze dziesięć... Kawałek chleba, to dla mnie dosyć... a to moje najmilsze maleństwo, nawet mleka już pić nie może... Wystarczy mi zatem pieniędzy do wyjazdu, jeżeli zaś ona wyzdrowieje, to będę bogatą, och jakże bardzo będę bogatą!
Pochyliła się przy tych słowach i przy chwiejnem świetle latarni, patrzała na bladą twarz swej córeczki; Róża spała, a lekki jej oddech rozchylał drobne usteczka.
— Niechaj pan patrzy jak ona smacznie śpi teraz!... Wszak Matka Boska zlituje się nad moją dzieciną i uzdrowi ją niezawodnie?... Już tylko jutro mamy przed sobą, lecz ja nie tracę nadziei; będę się modliła noc całą, nie ruszając się z tego miejsca... A jutro cud się stanie, o byle wyżyć do jutra!...
Nieskończona jakaś litość ogarnęła serce Piotra; pożegnał się czemprędzej z nieszczęsną matką, lękając się łez własnych.
— Niech pani nie traci nadziei; tak, tak, jutro może pocieszenie nadejdzie.
I pozostała znów sama w głębi obszernej, pustej i smrodliwej izby; siedziała nieruchomie ta matka pełna boleści; powstrzymać się starała oddech własnej piersi i bicie swego serca, by szmer ten nie rozbudził chorego jej dziecka ze snu w jaki zapadło. Ukrzyżowana w swej męce, matka modliła się żarliwie, chociaż usta miała zwarte, niekiedy tylko słowo gorętszej prośby, nieznacznem drgnieniem przebiegać się je zdawało.
Gdy Piotr wrócił ze swej wycieczki, Marya zapytała go z żywością:
— No cóż owe róże?... Niedaleko ztąd muszą kwitnąć?...
Nie chciał jej zasmucać opowiadaniem swego spotkania z panią Vincent, rzekł tylko:
— Przeszedłem wszystkie trawniki, lecz róż nigdzie nie znalazłem.
— Dziwna rzecz! — szepnęła Marya z rozmarzeniem. Zapach ich tak wyraźny i taki słodki zarazem... Wszak czujesz ich zapach?... Naprzykład w tej chwili, jest niezwykle silny... jakby wszystkie róże, kwitnące w raju, spuściły się ku ziemi nocą i powiały swą wonią...
Lekki okrzyk ojca przerwał słowa Maryi. Powstał pan de Guersaint żwawo na równe nogi, ujrzał bowiem pierwsze światła procesyi na samej górze balustrady; obszedłszy bazylikę, procesya spuszczała się lewem skrzydłem ku dołowi.
— Wreszcie idą!
Zaraz za pojawieniem się pierwszych światełek, posypały się inne, mnóstwo innych, szeregi ich wydłużały się zwolna chwiejnemi liniami blasku. Wyłaniały się coraz liczniejsze punkciki świetlane, unosząc się z toni nocnych ciemności, a działo się to gdzieś bardzo wysoko, w głębokościach nieznanych, czarnych przestworzy. Równocześnie ze światłem, doleciały odgłosy śpiewanej przez pątników litanii o monotonnie i nużąco powtarzających się zdrowaśkach; pienia pobożne płynęły z tak daleka i tak były słabe, jak pierwsze podmuchy wiatru, kołyszącego szeleszczącemi liśćmi drzew, przed nadciągającą i rozszaleć się mającą burzą.
— Miałem racyę, mówiąc, że tylko z góry Kalwaryi można wszystko dobrze widzieć — szepnął pan de Guersaint.
Z uporem dziecka wracał on do poprzednio wypowiedzianej swej myśli, narzekając, że obrano najgorsze miejsce, z którego stanowczo nic nie zobaczą.
— Ojcze, dla czego nie poprobujesz przedostać się na Kalwaryę? Piotr pozostanie ze mną, więc nie kłopocz się o mnie.
A ze smutnym uśmiechem dodała:
— Bądź spokojny, nikt mnie nie wykradnie!
Opierał się zrazu, wreszcie zdecydował się nagle, nie mogąc zapanować nad gwałtowną chęcią zadowolnienia swej ciekawości. Trzeba się było śpieszyć, przecinając ukosem długość trawników. Odchodząc zalecił:
— Ale wy nie oddalajcie się ztąd. Pozostańcie tutaj pod drzewami. Gdy wrócę, opowiem wam jaki z góry miałem widok.
Piotr i Marya pozostali sami, w cichym, spokojnym, pełnym ciemności zakątku, do którego zalatywał zapach róż, chociaż ani jeden krzak nie kwitnął w pobliżu. Milczeli oboje, patrząc na spuszczającą się procesyę, sunącą się z góry zwolna i nieprzerwanie.
Z po za lewego szczytu bazyliki, ciągnęły się podwójnym rzędem drżące gwiazdeczki i opuszczając się wzdłuż monumentalnej balustrady, rysowały swem światłem okrągławe jej wygięcia. Skutkiem oddalenia, ludzie niosący tych świateł tysiące, byli niewidzialni, ginęli w pomroce; posuwały się więc tylko pozapalane gromnice, szły w wyćwiczonym porządku, znacząc wśród ciemności płomienne smugi kolosalnego rysunku. Pomimo łuny bijącej od świateł, gmachy występowały w niepewnych kształtach, majacząc, wśród nocnych ciemności o niezgłębionych warstwach. Zwolna dopiero, gdy napływ świateł stawał się coraz obfitszy, architektoniczne linie kościołów nabierały wyrazistości; wystąpiły z ciemności wysmukłe, węgielne linie bazyliki, olbrzymie łuki podtrzymujące monumentalną balustradę, jasnością zaświeciła ciężka fasada przysadzistego kościoła św. Różańca.
Drobne płomyki płynęły teraz, wciąż wzbierającą rzeką ku dołowi, ogniste jej nurty toczyły się zwolna, bezustannie wszakże dążąc do kresu, a powódź tych świateł, zlewając się w jedno ognisko, promieniała jak zorza zagarniająca coraz to większe obszary nieba, które wkrótce na całym horyzoncie zabłysnąć miało słoneczną chwałą.
— Piotrze — wołała Marya z dziecięcą radością — czy ty widzisz jakie to piękne... i coraz to piękniejsze!
Rzeczywiście, tam na górze, raptowne ukazywanie się drobnych światełek trwało z mechaniczną regularnością, jakby niewyczerpanego bogactwa źródło sączyło z nieba słoneczne pyły. Czoło procesyi stanęło już w ogrodzie przy statui N. Panny w koronie. Podwójne rzędy świateł zarysowywały teraz zagięcia dachów kościoła św. Różańca, oraz wielką balustradę tam wiodącą. Zbliżanie się tłumu dawało się czuć w drgającem powietrzu, niby nadciągające tchnienie życia, wiejącego z oddali, głosy śpiewanej chórem koronki Bernadetty, nabrzmiewały siłą, a coraz donośniej zawodzone za każdą zwrotką zdrowaśki, powracały jak wzburzone fale morskiego dopływu: „Zdrowaś, zdrowaś, zdrowaś, Maryo,“ kołysząc się rytmicznie, coraz to bliżej, bliżej i rozgłośniej.
— Te śpiewy — szepnął Piotr — wciskają się w uszy i ustąpić z nich nie chcą. Zdaje mi się, iż całe moje ciało przesycone jest tym śpiewem.
Marya roześmiała się jak dziecko i odrzekła:
— To prawda. Mnie też śpiewanie to prześladuje, przez sen jeszcze je słyszę. Znów jestem nim silniej pochwycona i kołysana po nad ziemią...
Przerwała dalsze słowa, po chwili zaś zauważyła:
— Otóż zbliżają się, już są naprzeciwko nas, po drugiej stronie trawnika.
Procesya postępowała teraz wielką prostą aleją a okrążywszy następnie „Krzyż bretoński“ zawróciła w drugą równoległą prostą aleję. By obejść w ten sposób trawniki, trzeba było conajmniej kwadrans czasu. Procesya, posuwając się dwoma alejami, znaczyła sobie dwa ogniste promienie tworząc na zakręcie połyskujące, tryumfalne słońce. Czarodziejskim prawdziwie widokiem był ten pochód świateł bez końca; zdawał się być płomiennym wężem pełzającym na czarnej powierzchni ziemi, przyczem roztaczał w przestrzeni zwoje olbrzymiego swego ciała. Idąc, musiano się popychać i kilkakrotnie powtarzały się równocześnie w różnych naraz punktach, jakby zachwiania linii, gotowej się zerwać w nadmiernem naprężeniu; lecz porządek wracał niebawem a wąż płomienny sunął znów spokojnie, z powolną regularnością. Zdawało się, iż na ziemi więcej jest gwiazd aniżeli na niebie. Z otchłani powietrznych osunęła się jakby mleczna droga gwiazdeczek i ciągnęła wzdłuż ziemi dalszą swą wędrówkę, wiodąc zaczątki tysięcy światów. Po nad nią unosiła się łuna niebieskawa i wszystko niebem czyniąca; drzewa i gmachy przybierały barwy oraz kształty nieprawdopodobne, wytwarzając świat nadprzyrodzony, jakby w marzeniu ujrzany, a zagadkowej tajemniczości światła mnożyły się bezustannie, zwiększając fantastyczność majaczących widziadeł.
Marya stłumionym głosem westchnąwszy z zachwytu, nie znajdowała słów na jego wyrażenie. Powtarzała więc tylko od czasu do czasu:
— Jakież to piękne!... Boże mój, jakież to piękne... Piotrze, czy ty widzisz, powiedz, czy widzisz, jakie to piękne?...
Procesya defilowała teraz tuż przed nimi, o kilka kroków. Przestała być rytmicznym pochodem gwiazd, podtrzymywanych niewidzialnemi rękoma. W świetlanej jej smudze, Piotr i Marya odróżniali ludzkie postacie, poznawali nawet znajomych sobie pątników, niosących świece. Pierwszą zaraz poznali la Grivotte, która koniecznie chciała brać udział w procesyi, pomimo spóźnionej pory i zmęczenia, jakie pociągał za sobą parogodzinny pochód; utrzymywała że jest zupełnie zdrową i silną, że nigdy nie czuła się równie dobrze; szła z zapałem egzaltacyi, jakby tańcząc, lecz chłód nocy wstrząsał jej ciało dreszczem. Tuż w pobliżu za nią szła rodzina Vigneron; ojciec szedł przodem, trzymając wysoko swoją płonącą świecę, za nim szły ociężałe od zmęczenia żona i pani Chaise, a Gustawek, padający ze znużenia, mocno sztukał swą kulą o ziemię; prawa jego ręka pokryta była kroplami wosku. Wszyscy chorzy, mogący utrzymać się na nogach, brali udział w procesyi; była między nimi i Eliza Rouquet, straszna jak widmo potępieńca z twarzą odkrytą, przerażającą swemi rany. Chwilami dostrzedz można było ludzi rozmawiających i bawiących się tym pochodem; uzdrowiona cudem roku zeszłego Zosia Couteau, zapominała się teraz i figlowała ze swoją świecą, machając nią jak badylkiem.
Głowy ludzkie wysuwały się wciąż nowe, bez przerwy. Kobiet było znacznie więcej niż mężczyzn. Były między niemi typy pospolite, brzydkie, lecz były również postacie piękne, o czarującym wyrazie twarzy. Głowy te widzialne chwilowo znikały i następowały inne, wciąż nowe, a wszystkie oświetlone fantastycznym blaskiem niesionych w ręku świeczek. Oddawna przeciągał ten pochód, a końca mu nie było. Zauważyli jeszcze wśród tłumu, drobną, nikłą postać czarno przybranej pani Maze; nie byliby jej poznali, lecz właśnie przechodząc w ich pobliżu, uniosła w górę swą świeczkę i ujrzeli twarz smutkiem przejętej kobiety, zalaną łzami cierpienia.
— Patrz, Maryo — odezwał się Piotr, objaśniając — początek procesyi ukazuje się teraz na placu św. Różańca, a jest jeszcze tysiące pątników, przed grotą, oczekujących pójścia w pochód, który tamci już przebyli...
Marya podniosła oczy ku górze i rzeczywiście ujrzała, iż światła wciąż okrążają bazylikę, snując się regularnie, mechanicznie, jakby ich pochód nigdy nie miał się skończyć.
— Ach, ileż jest dusz pogrążonych w smutku! Każdy taki płomyczek niesie ludzka istota, przybyła tutaj dla doznania pocieszenia w dokuczliwem swem cierpieniu!...
Piotr musiał się pochylić, by słyszeć słowa mówione przez Maryę; od chwili bowiem, gdy procesya przesuwała się tuż przed nimi, odgłos śpiewanej chórem koronki Bernadetty rozlegał się ogłuszająco. Głosy wzmagały się we wrzasku, wraz z rosnącym szałem uniesienia; zwrotki koronki zmięszały się bezładnie; każdy śpiewał co chciał, wyjąc chwycony ekstazą i nie słysząc sam siebie. Nie był to chór, lecz bezbrzeżnym wysiłkiem tłumu słane ku górze nawoływanie błagalne, które upajało ostatecznie — odurzone modłami istoty. Pomimo mięszaniny zwrotek i słów, powtarzało się zgodnie monotonne „Zdrowaś, zdrowaś, zdrowaś Maryo!“, zagłuszając dominująco wszystko, rytmem swym nużąc, uporczywością swą naprzykrzoną doprowadzając do szaleństwa.
Niespodziewany powrót pana de Guersaint zadziwił w pierwszej chwili tak Piotra jak i Maryę.
— Ach, moje dzieci — rzekł do nich — nie chciałem pozostawać zbyt długo tam na górze, ale jakiż wspaniały jest ztamtąd widok! By wrócić do was prędzej, przeciąłem dwukrotnie w poprzek procesyę... Jakiż ztamtąd zachwycający widok! Jest to pierwsza rzecz prawdziwie piękna, którą widzę w Lourdes od chwili mego przyjazdu!
I zaczął opowiadać, jaki widok przedstawia procesya, oglądana z góry Kalwaryi.
— Wyobraźcie sobie drugie niebo na ziemi, która odzwierciedla niebo prawdziwe. Lecz to widziane przezemnie niebo dolne posiadało jedną tylko konstelacyę, ale za to tak wielką i liczną, że pokrywała je ona w całości. Lśniące, tysiączne jej gwiazdy ginąć się zdawały w głębokości oddalonej ciemnej otchłani; a w całości wzięta, ta jasność zarysowywała płomiennemi smugami olbrzymią monstrancyę. Tak, monstrancyę! Podstawą monstrancyi była balustrada wiodąca do bazyliki, jej wydłużenie stanowiły dwie boczne aleje ogrodów, wzdłuż których idzie procesya, a okrągły wielki trawnik po nad tem, wyobrażał swem słońcem jasności, świętą promienną Hostyę! Tak, widziałem wyraźnie, płomienną, złotą monstrancyę, jarzącą się wśród ciemności i połyskującą bezustannie biegnącemi gwiazdami; z których była złożoną. Raz ujrzawszy tę królującą po nad ziemią kolosalną monstrancyę, wszystko niknie przed jej wielkością i chwałą.... Zaprawdę, nic nigdy nie widziałem wspanialszego!
W miarę jak opowiadał, wymachiwał rękoma, upojony był i oczarowany doznanem artystycznem wrażeniem.
— Ojczusiu — rzekła do niego Marya z czułą pieszczotą, teraz gdy widziałeś już całe piękno procesyi, idź się ułożyć do snu. Jest blizko godzina jedenasta, a wiesz, że jutro masz jechać na wycieczkę w góry o godzinie trzeciej z rana.
Po chwili, chcąc go koniecznie namówić do spoczynku, dodała:
— Tak bardzo rada jestem, że jedziesz na tę wycieczkę!... Tylko wracaj jutro wcześnie, bo zobaczysz, zobaczysz coś za powrotem...
Nie dokończyła, lękała się twierdzić zbyt stanowczo o swem przekonaniu, iż jutro zostanie uzdrowioną.
— Masz racyę, moja córeczko. Pójdę spać. Wszak Piotr zostaje z tobą, więc mogę być o ciebie spokojny.
— O ja nie chcę — zawołała z żywością Marya — aby Piotr pozostawał przy mnie przez noc całą. Gdy odwiezie mnie do groty, niechaj idzie spać do hotelu... Mnie nie będzie on potrzebny. Jutro rano którykolwiek z tragarzy odwiezie mnie do szpitala.
Piotr milczał, a potem rzekł z prostotą:
— Nie, nie, Maryo... ja zostanę z tobą. Przepędzę noc przed grotą, przy tobie.
Otworzyła już usta, by oprzeć się zamiarom Piotra, lecz wyraził on swe postanowienie głosem tak stanowczym a zarazem pełnym słodyczy, iż poczuła się wzruszoną do głębi serca.
— Zrobicie jak zechcecie, kochane moje dzieci. Wiem, że jesteście oboje rozsądni, więc ułóżcie wasz projekt wspólnie, ja zaś idę położyć się do łóżka; dobranoc, o mnie się nie kłopoczcie.
Ucałował córkę i uścisnął obie ręce Piotra na pożegnanie. Uczyniwszy to, zniknął w tłumie pątników ciągnących procesyą, przecinając ich rzędy w kierunku miasta.
Pozostali teraz sami w zacisznym zakątku pod wielkiemi drzewami. Ona siedziała w swoim wózku, on zaś klęczał na trawie, wsparłszy się łokciem o jedno z kół wózka.
Było im rozkosznie, dobrze. Wpatrywali się oboje w światła procesyi, zatrzymujące się zbiorowo na placu św. Różańca. Nic teraz nie przypominało jarmarcznego zgiełku, panującego w Lourdes przez dzień cały. Zdawało się, że powiał wiatr z gór niebotycznych i oczyścił miasto, unosząc zapachy i dymy jadła, rozpasaną wesołość niedzielną, rozpalone pyły i całą smrodliwość kramów roztasowanych dziś wszędzie. Pozostała tylko nieskończoność nieba o połyskujących gwiazdach; błoga świeżość tchnęła od Gavy, a wędrowne podmuchy niosły zapachy dzikich ziół kwitnących. Nieskończona głębia tajemnic wytwarzała majestatyczność, otaczającej świat nocy, a z ciężaru rzeczy doczesnych, pozostały jedynie owe tysiączne płomyki palących się gromnic, porównane przez Maryę do dusz cierpiących, a żądnych znaleźć pociechę. Przedziwny panował spokój, pełen bezgranicznej nadziei.
Zdawało się Piotrowi, iż stopniowo zacierają się w jego pamięci wspomnienia przykrych obrazów, widzianych dnia dzisiejszego, owe żarłoczne pochłanianie jadła, bezwstydne kramarstwo świętości, stare Lourdes zawistne i splugawione rozpustą, wszystko to zacierało się zwolna, ustępując miejsca boskiemu orzeźwieniu, które spływało nań obecnie jak źródło obfite, niosące zmartwychpowstanie.
Marya również ulegała czarowi pięknej nocy letniej. Przejęta niezrównaną słodyczą chwili, szepnęła:
— Ach jakże moja siostra, moja Blanka byłaby szczęśliwą, widząc cuda, na które patrzymy teraz oboje!
Myślą była teraz przy siostrze, pozostałej w Paryżu dla zarobku tej trochy pieniędzy, jaką przynieść może ciężka praca nauczycielska. I to jedno słowo, to imię Blanki, o której nie wspomniała od chwili swego przyjazdu do Lourdes, dostatecznem się stało, by wywołać całą przeszłość lat długich i wspólnie przeżytych.
Nic do siebie nie mówiąc, Piotr i Marya zagłębili się myślą w tę przeszłość, gdy dziećmi będąc, podzielali swe zabawy w ogrodach podmiejskich domów swych rodziców, sąsiadujących z sobą i oddzielonych nizkim żywopłotem, który tylokrotnie przebywali co dnia. Nastąpiło z czasem rozstanie się, on szedł do seminaryum, a ona żegnając towarzysza swych zabaw niewinnych, ucałowała go serdecznie, zalewając się gorącemi łzami i przysięgając, iż pamięć o nim na zawsze przechowa...
Mijały lata, a gdy spotykali się z sobą, rozłąka trwać zdawała się dalej; on był księdzem, ona, obezwładniona chorobą i skazana na wieczne kalectwo, nie dozwalające jej mimo lat przebiegu, by dojrzała prawidłowo. Cała ich przeszłość zawartą była w tych paru wspomnieniach. Kochali się gorąco, nic o tem wzajemnie nie wiedząc, aż do dnia rozstania się nazawsze; umarłymi bowiem byli potem dla siebie, chociaż przebywali blisko siebie jako żyjący.
Ze wspólnością myśli, zabiegli teraz do ubogiego mieszkanka, gdzie pozostała w osamotnieniu Blanka, ta dzielna dziewczyna, pracą swą zdobywająca trochę dobrobytu dla siostry i ojca. Z biednego tego mieszkanka, przed paru dniami wyruszyli do Lourdes, gdzie się teraz znajdują; lecz nim zapadła decyzya wyjazdu, ileż przebyli z sobą sprzeczek, wynikających z jego zwątpienia i z jej wierzeń gorących; wiara zwyciężyła...
I wydało się im ponownie błogością przedziwną, to odnalezienie się wzajemne i ustronne pod wielkiemi drzewami w noc ciemną, piękności pełną i ścielącą na ziemię gwiazd tysiące by niebu zazdrosną być przestała.
Marya posiadała dotychczas dziecięcą duszyczkę, duszyczkę białą, jak zwykł o niej mawiać jej ojciec. Nieskalanej była czystości i naiwności pojęć o życiu. Tknięta chorobą w trzynastym roku życia, myślą nie postarzała od tej pory. Dziś miała lat dwadzieścia trzy, nie przestając być trzynastoletniem dzieckiem, zatrzymanem w swym rozkwicie, zapatrzonem w nieszczęście na nią spadłe, zalęknionem niespodziewaną katastrofą. Widać to było z jej oczu, którym brakło wyrazu; bywała jakby nieobecną i nawiedzoną, bez woli i możności otrząśnięcia się ze swego zniedołężnienia. Żadna dusza kobieca nie posiadała tyle niezrównanej prostoty; zatrzymana w swoim rozwoju, pozostała duszyczką o dziecinnej naiwności uczuć; w jutrzence przebudzenia się swych popędów, zadawalała się dotąd wspomnieniami pocałunków, któremi okrywała niegdyś policzki ukochanego towarzysza. To czułe i łzami rzewnemi skropione pożegnanie, było całą osnową dziejów jej serca i od lat dziesięciu wystarczało do zapełnienia jej myśli w tym kierunku. Podczas długoletniej swej choroby, gdy spędzała dni uciążliwe na łożu niemocy, nigdy w marzeniach swych nie przekroczyła po za to wspomnienie; nie przeszło jej nawet przelotnie przez umysł przypuszczenie, iż gdyby zdrową była, on na pewno nie byłby dziś nosił księżej sutanny. Nigdy nie czytywała powieści. A pobożne książki, których jej dostarczano, podtrzymywały ją w egzaltacyi nadziemskiej miłości. Żadne podszepty świata nie przekraczały progu jej izdebki, w której żyła jak w klasztornej celi. W czasie zaś, gdy wożono ją do wód, gdy leczyła się, szukając zdrowia na wszystkich krańcach Francyi, błądziła wśród tłumu jak lunatyczka, nie widząca i nie słysząca nic zgoła, ogarnięta myślą o swojej nędzy, skrępowana nią, jak złem, tamującem rozwój naturalny jej ciała. To było przyczyną tej czystości i dziecięcego na życie poglądu. Ból ukształtował dziewczę na swój sposób, wyrosła z nim w cierpieniu swej istoty, zachowując w swem sercu oddalone wspomnienie niezaznanej i bezwiednej miłości, unoszącej się nad nią, gdy miała lat trzynaście.
Ręka Maryi szukała teraz wśród ciemności ręki Piotra, a gdy napotkała ją w drodze ku swojej, uścisnęła ją tkliwie, i przeciągle. Ach jakaż to była dla nich rozkosz! Nigdy jeszcze nie zaznali tyle radości nieskalanej i doskonałej; byli sami, zdala od reszty świata i z sobą tylko, wśród niezrównanie pięknej nocy, w cieniu tajemnic. Gwiazdy tylko otaczały ich wieńcem. Dolatujące do nich śpiewy kołysanką się stały, unosząc ich w zachwyt na skrzydłach nieznanego im szczęścia. Marya czuła wyraźnie, iż jutro będzie uzdrowioną, potrzebowała tylko przebyć noc w upojeniu w obliczu groty: pewność miała najgłębszą, że N. Panna da jej posłuchanie i da się ubłagać, gdy stanie sam na sam przed wszechwładnym Jej majestatem. Rozumiała obecnie, dla czego Piotr chciał pozostać z nią razem noc całą przed grotą. Czyż nie klęknie on także i nie upokorzy się, jak dziecko błagające matkę, by zechciała przywrócić mu wiarę, którą utraciło? Wszak uścisk, jakim ręce ich były splecione, mówił o tem wyraźnie, jakkolwiek usta ich pozostawały milczące. Przysięgali sobie myślą, iż modlić się będą jedno za drugie; zjednoczeni w tych uczuciach, zatracili się jedno w drugiem, a tak gorącą była żądza jaką pałali ku uzdrowieniu wzajemnemu i temu zobopólnemu szczęściu, iż w szale uniesienia dotarli szczytu miłości, oddającej się we wspólnej ofierze. Boskiej doznawali rozkoszy..
— Ach! — szepnął Piotr — jakże ta noc niebieska, pełna nieprzebranych cieni, unosi z sobą i zaciera brzydotę ludzi i rzeczy! W tym spokoju i świeżości nocnej pragnąłbym uśpić moje zwątpienie...
Głos jego rozpłynął się w szepcie. Marya przemówiła teraz również cichutko:
— Róże... jakże ślicznie pachną tutaj róże... Czy ty nie czujesz ich zapachu?... Gdzież one być mogą, żeś nie mógł ich odnaleźć?...
— Tak, i ja czuję ten miły ich zapach, ale róż tutaj niema. Byłbym je niezawodnie znalazł, bo szukałem i znaleźć chciałem.
— Jak możesz mówić, że róż tutaj nie ma, kiedy przesycone jest ich wonią powietrze! Oboje czujemy ich zapach, a mnie się wydaje, iż kąpiemy się w ich aromacie. Chwilami odurzają mnie swą wonią i ze szczęściem rozkoszy oddycham niemi. One są tutaj, są niedaleko w niezliczonej ilości, czuję ich pobliże, jakby wyrastały tuż pod naszemi stopami.
— Ależ nie. Zapewniam cię że ich nie ma, patrzałem uważnie i nigdzie ani jednej nie dostrzegłem. Jeśli są, to są niewidzialne, zapach ich wydziela trawa u stóp naszych, drzewa rosnące dokoła, ziemia lub strumień poblizki, a może lasy, rosnące na górach...
Zamilkli na chwilę.
— Jakże pięknie one pachną! — szepnęła znów Marya. — Zdaje mi się, że nasze ręce splecione są bukietem tych róż, czarownie pachnących.
— O tak, czarownie, czarownie one pachną! Od ciebie teraz, Maryo, wieje ich zapach, jakby w twoich włosach róże zakwitły...
Przestali z sobą mówić. Procesya szła w dalszym ciągu bezustannie; błyskotliwe iskierki wciąż okrążały bazylikę, jaśniejąc w ciemności i sypiąc się niewyczerpanie. Płynące od zakrętu dwa potoki ruchomych płomyków przecinały cienie nocy jakby wstęgą zarzewia. Najciekawszy widok przedstawiał obecnie plac św. Różańca, na którym gromadzili się pątnicy po odbytej pielgrzymce ze światłem ku górze. Obchodzili teraz plac do koła w coraz ciaśniejszej zwarci przestrzeni; uporczywe okrążanie placu, wywoływało ostateczny w ich głowach zamęt i odurzenie, odbijające się w rozdzierających wysiłkach głosów, padających ze znużenia tych ludzkich rozbitków. Wkrótce wykonywane przez nich procesyonalne rondo zacieśniło się na tyle, iż gromadnie, po środku, stali już pątnicy bez ruchu, a koło ich żarzącego się zawiązku, ognista wstęga nie przestawała się okręcać, zwiększając swemi zwojami jądro środkowe, ścielące się jak staw, wreszcie jak jezioro. Obszerny plac św. Różańca zamienił się teraz w morze ogniste, falujące nieskończonością drobnych fal, migotliwych i wirujących.
Bladawa jak jutrzenka łuna bieliła mury bazyliki stojącej w górze pod samem nieba sklepieniem. Reszta horyzontu zapadała w głęboką pomrokę. Gdzieniegdzie w oddali snuły się błędne światła gromnic pojedynczych, podobne do świętojańskich robaczków, mrugających swemi światełkami, wśród nieznanych obszarów. Na górę Kalwaryi piął się sznur tych świateł odosobnionych i połyskiwał jak gwiazdy na ciemnym firmamencie.
Nastąpiła wreszcie chwila, gdy reszta, spuszczających się od bazyliki pielgrzymów dotarła do placu św. Różańca, a okrążywszy trawniki, złączyła się i zaginęła w powodzi świetlanego morza. Trzydzieści tysięcy gromnic pałało, snując się w bezustannym korowodzie po olbrzymim placu, a blask ztąd powstały zaćmiewał gwiazdy, blednące na spokojnem niebie. Ulatywała łuna drgająca pieniem hymnu, a rozpaczliwie zawodzące ją głosy brzmiały przeciągle w nieustającym monotonnym grzmocie. „Ave, ave, ave, Marya!“ — słowa te unosiły się jak płomienie tych serc gorejących i oddanych w ofiernej modlitwie za okupienie nędz swoich.
Światła gasły jedne po drugich i zapadła noc czarna, błoga jak pieszczota, ogarniająca wszystko w swą władzę. Marya i Piotr, zbudzeni ze swej zadumy tą ciszą i spokojem, spostrzegli, iż dotychczas trzymali się za ręce w tkliwym uścisku.
Po ciemnych ulicach Lourdes snuli się teraz ostatni pielgrzymi, opóźnieni w powrocie z procesyi, błąkali się i dopytywali wzajemnie o drogę, by co prędzej dostać się na spoczynek. Jakieś cienie majaczyły w ciemności, cienie tajemnicze, zwyczajnie jak po dniu świątecznym.
Piotr i Marya pozostawali wciąż w swoim ustroniu, pod wielkiemi drzewami, a błogość ich ogarniająca nie dozwalała im ruszyć się z miejsca. Byli szczęśliwi i jakby upojeni zapachem róż niewidzialnych.




IV.

Piotr podwiózł wózek Maryi przed grotę i ustawił go jak mógł najbliżej kraty. Było już po północy, lecz jeszcze co najmniej setka osób znajdowała się tutaj. Niektórzy siedzieli na ławach a większość klęczała na ziemi, zatopiona w modlitwie.
Grota promieniała od świateł pozapalanych gromnic, świeciła jak wnętrze płomiennej kaplicy. Zrazu nic widzieć nie można było, nad ten pył oślepiający światłością, po chwili dopiera wynurzała się z po za niego statua N. Panny, widniejąca białością istnie jak w marzeniu. Pnące się i festonami zwieszające rośliny ponad wnijściem do groty, połyskiwały przezroczo jak drogocenne szmaragdy a tysiące szczudeł wyściełających swą mnogością ściany świętego przybytku, zdawały się być suchemi gałązkami krzewów, gotowych zakwitnąć nieznanemi kwiaty.
Noc wydawała się ciemniejszą wobec światła groty, całe jej pobliże tonęło w gęstej pomroce, z której nie wychylały się ani drzewa, ani budynki; szum tylko wartkiej Gavy, toczącej swe wody tuż obok, rozlegał się wyraźnie, przenikając orzeźwiającym prądem powietrza wśród ciężkiej atmosfery i brzemiennego burzą czarnego nieba.
— Jak się czujesz, Maryo?... zapytał Piotr troskliwie. Nie jest ci zimno?...
Pytał, spostrzegłszy, iż dreszcz przebiegł ją całą. Lecz był to dreszcz pierwszego zachwytu, który ogarnął nią na widok czarodziejskiej groty.
— Nie, nie, mnie jest niesłychanie dobrze! Połóż mi tylko pled na kolana... A teraz dziękuję ci, dobry mój Piotrze! Nic już od ciebie nie żądam więcej, nie kłopocz się o mnie, jest i będzie mi dobrze, bo będę z Nią razem... pozostaw nas sam na sam... niechaj będę z Nią jedną tylko...
Głos jej zamierał na ustach, wpadała już w ekstazę; złożyła ręce jak do pacierza, oczy wzniosła ku białej figurze N. Panny a wychudła chorobą twarz Maryi przemieniła się, uniesiona strzelistością modłów.
Piotr pozostał jeszcze przy niej. Pragnął osłonić ją szalem, widział bowiem, jak chude jej ręce trzęsły się pomimo zapewnień, że nie czuje chłodu. Lękał się jej narazić, więc tylko okrył jej nogi ciepłą, wełnianą chustką; ona nie widziała go już teraz; łokciami wsparta o krawędzie wózka, nawpół z niego wychylona, przebywała po za doczesnością, korzyła się przed majestatem N. Panny.
Usiadł Piotr na ławie stojącej w pobliżu, chcąc własne skupić myśli, gdy oczy jego padły na kobietę, klęczącą w cieniu. Ubrana była czarno a drobna, cicha jej postać łączyć się zdawała z ciemnością nocy, dla tego nie dojrzał jej na razie. Odgadł, iż tą modlącą się kobietą jest pani Maze. Przypomniał sobie o liście, który musiała dziś odebrać. Litość owładnęła jego serce. Współczuł opuszczenie i osamotnienie tej kobiety, która zdrowa na swem ciele o inną błagała łaskę; szukała ona ulgi dla zbolałego swego serca, pragnęła ubłagać Orędowniczki serc strapionych, by nawrócić zechciała niewiernego jej a tak bardzo kochanego małżonka. List odebrany przez panią Maze musiał być okrutny obojętnością, czy szyderstwem, bo nieszczęsna opuściła twarz swą łzami zalaną i wyglądała na upokorzoną, w nicość obróconą biedną istotę, sponiewieraną otrzymanemi razami. Ucieczką jej całą była modlitwa; najchętniej zatapiała się w niej nocą, zgubiona wśród ciemności, mogąca płakać i cierpieć, błagać i żebrać o powrót utraconej miłości, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi. Usta jej nie poruszały się słowami modlitwy, prośby swe słała ku niebu, ranami bolejącego swego serca, wzywając litości, domagając się swej cząsteczki szczęścia, powrotu miłości tego, którego ukochała tak gorąco.
Ach ta nieugaszona żądza szczęścia, zganiająca ich wszystkich do stóp dobrotliwej Zbawicielki, jakże dotkliwie Piotr czuł jej pragnienie, jakże wysuszone miał nią członki i jak bardzo pragnął zadowolnić się w płomiennem swem utęsknieniu za tą ułudą! Chętnieby padł na kolana, błagając o pomoc nieba, lecz potrzebował na to wiary, podtrzymującej tę zamodloną kobietę. Zwątpienie krępowało go więzami i nie odnajdował słów, coby złożyły modlitwę. Odetchnął swobodniej, poczuwszy, iż ktoś dotknął jego ramienia.
— Księże kochany, chodź ze mną, pokażę ci grotę, którą znasz tylko z zewnątrz. Wprowadzę cię do środka, zobaczysz, jak tam rozkosznie jest nocą.
Podniósłszy twarz na mówiącego, Piotr poznał stojącego tuż przy sobie barona Suire, dyrektora Przytułków Matki Boskiej Zbawicielki. Najwidoczniej ten poczciwy człowiek polubić go musiał. Przyjął jego uprzejmą propozycyę i poszedł za nim. Grota była zupełnie teraz pusta a baron mający klucz od kraty, zamknął ją gdy przekroczyli jej bramę.
— O tej oto porze — mówił baron, jest się tutaj najlepiej. Ilekroć przyjeżdżam do Lourdes na dni kilka, nigdy nie kładę się spać przededniem, bo do wschodu słońca przebywam tutaj... Ludzi już niema, jest się samemu sobie oddanym zupełnie i prawda, jak tu jest miło?... człowiek się rzeczywiście czuje w gościnie u Najświętszej Panny!
Mówiąc to, uśmiechał się z miną poczciwca i przyjmował Piotra w grocie jak zażyły i stały jej bywalec, postarzały i sterany na usługach ukochanego, świętego tego zakątka. Pomimo swej wielkiej pobożności, baron był tutaj zupełnie swobodny, rozmawiał i dawał objaśnienia z poufałością człowieka, pewnego względów i przyjaźni, jakiej zażywał u królujących w niebiosach potęg.
— Patrzysz, księże Piotrze, na te płonące gromnice... Jest ich zawsze zapalonych około dwustu. Palą się dniem i nocą. A gorejące ich światła wygrzewają nieustającem ciepłem ściany groty...
Piotr doznawał duszności, tak dalece zapach wosku był silny. Olśniony jaskrawością pałającego tutaj światła, wpatrzył się pomimowoli w olbrzymi rodzaj świecznika stojącego wpośrodku; był on wyniosły i najeżony kolcami jak brona a coraz to zwężające się ku górze jego obręcze, nasadzone mnóstwem niewielkich świec woskowych, czyniły go z kształtu podobnym do jodły, gorejącej gwiaździstemi konstelacyami. Po za nim, leżała na ziemi olbrzymich rozmiarów brona, podtrzymująca na potężnych swych kolcach niezwykłych proporcyj gromnice; stały one rzędami, nierówne wysokością jak rury organów; niektóre z nich grube były jak uda. Inne jeszcze świeczniki w tymże samym rodzaju, rozstawione były tu i owdzie na wystających zrębach skały. Po lewej stronie, grota chyliła się nieco zniżona a kamień, w którym powstało jej wydrążenie, spiekły był i okopcony od wiecznie płonących świateł, które nagrzewały ją od lat tylu. Niewidzialnie drobnemi kropelkami, wosk pryskał do koła, spadając na ziemię niby płateczkami śniegu; podstawy świeczników opływały topniejącą białością a drobne zakrzepłe pyłki osiadały wszędzie naokoło; cała skała była niemi przesiąkła i za dotknięciem mazała się tłustością; na ziemi wosk stawał się niebezpieczny, liczne poślizgnięcia spowodowały, iż kładziono tu maty, w celu zapobieżenia zdarzającym się wypadkom.
— Te najgrubsze świece — mówił w dalszym ciągu baron Suire — sprzedają się po sześćdziesiąt franków, lecz płoną też przez miesiąc cały... Te najmniejsze kosztują pięć susów i nie trwają dłużej jak trzy godziny... O, możemy nie oszczędzać światła w grocie, znoszą nam więcej świec, aniżeli można wypalić. Oto patrz pan, całe ich kosze stoją tu w kącie a są to resztki których nie zdążono wywieźć dzisiaj do naszego składu.
Baron zaczął pokazywać i wyliczać sprzęty, stojące w grocie: samogrające organy, zawsze starannie osłonięte pokrowcem, dalej, wielką rzeźbioną nizką szafę o głębokich szufladach, w których spoczywały aparaty kościelne, kilka ławek i krzeseł, przeznaczonych dla gości wyjątkowych, których dopuszczano wewnątrz świętego przybytku w czasie wielkich uroczystości. Najbogatszy sprzęt stanowił ołtarz ruchomy, cały srebrem wykładany. Był on starannie osłonięty od pyłu i wilgoci a posługiwano się nim tylko w czasie mniej licznych pielgrzymek, organizowanych pomiędzy arystokracyą rodową lub pieniężną. Ołtarz ten był darem bogatej i powszechnie znanej, wielkoświatowej damy.
Gadatliwość barona i jego niemiłosierne omawianie najdrobniejszych szczegółów, nużyć poczęły Piotra. Ta gadatliwość utrudniała jeszcze możność wzruszenia. Wchodząc po za kratę zdawało mu się, iż dozna silnego wstrząśnięcia moralnego, jakkolwiek nie był wierzącym; dusza jego zachwiała się, jakby przed odsłoną i objawieniem, przeczuwanej a nieznanej tajemnicy. Ten stan niepewności chwilowej był drażniący a zarazem niesłychanie miły. Oczy jego padły na rozrzewniające swą naiwnością dary, składane u stóp N. Panny. Po za stosami, dziś złożonych kwiatów, połyskiwały wota, składane przez pobożnych a między niemi stały poszarpane, zużyte trzewiki, zdjęte z nóg uzdrowionych, żelazne gorsety, szczudła i tysiączne drobiazgi, podobne z wymiarów do dziecinnych zabawek. Dół skały, poniżej szczeliny tworzącej łuk naturalny, w którym Bernadetta miała nadziemskie widzenie, utracił pierwotną chropowatość; oszlifowany i wygładzony on został przez pątników, ocierających tutaj szkaplerze swe, medaliki i usta. Miliony ust, miłością płomieniejących, składało pocałunki na tym odłamie kamienia a siła uczucia tak była namiętną, iż kamień przekształcił się stopniowo, był jakby ogniem spieczony, czarno pręgowany, gładki i połyskujący, jak starannie obrobiony marmur.
W jednem z bocznych zagłębień skały, Piotr ujrzał mnóstwo nagromadzonych listów i wszelkiego rodzaju papierów.
— Ach! zapomniałem panu o tem mówić — zawołał z żywością baron Suire — a jest to rzecz niezmiernie ciekawa. Są to listy, które pątnicy rzucają po za kratę. Codziennie zbieramy je i rzucamy tutaj; zimą, gdy pielgrzymki są rzadsze a czas mój przez to swobodniejszy, przeglądam owe listy... Nie możemy ich palić nie przejrzawszy, albowiem często zawierają one pieniądze, czasami znajduję w nich drobne, dziesięciosusowe sztuki monety, czasami coś więcej, przeważnie zaś marki pocztowe.
W miarę jak mówił, przerzucał listy; brał niektóre z nich, pokazywał adres, rozpieczętowywał, by zajrzeć do środka. Prawie wszystkie pochodziły od ludzi, mało z pismem obeznanych, adres nawet, jakkolwiek ze staranną usilnością skreślony: „A Notre-Dame de Lourdes“, złożony był z liter wielkich, lecz bardzo niewprawnych. Treść listów stanowiły prośby lub podziękowania, ułożone w zdania dziwaczne, nieprawidłowe o zdumiewającej ortografii. Wzruszającemi one były niewymownie naturą swą oraz ufnością, z jaką prosiły: o przywrócenie zdrowia małemu braciszkowi, o wygranie procesu, utrwalenie miłości kochanka o doprowadzenie do skutku projektowanego małżeństwa. Były także listy pełne żalu i wymówek, gniewano się w nich na N. Pannę, nieodpowiadającą na listy poprzednie i niespełniającą próśb do Niej zanoszonych. Były też listy na wykwintnym papierze, pisane drobnemi, zgrabnemi literami; pisały je kobiety umiejące dobierać wyszukanych wyrażeń i słały do Królowej Niebios serdeczne swe zwierzenia, głębokie tajniki swego żywota, myśli swe skryte, których nie śmiały wyjawiać księdzu na spowiedzi, nawet klęcząc w cieniu ustronnego konfesyonału. W jednej z kopert branych na chybił trafił, znajdowała się tylko fotografia; przysyłała ją Matce Boskiej dziewczynka z wypisaną po drugiej stronie dedykacyą: „A ma bonne Mère“.
Listy te były podobne do zwykłej korespondencyi, otrzymywanej codziennie przez potężne władczynie ziemi; tutaj listy, adresowane do Królowej Niebios, liczniejsze były i naiwniejsze swą treścią; proszono ją o łaski w postaci cudów, przynoszących zdrowie oraz pocieszenie. Dołączone do nich monety nie miały przekupywać jej ani opłacać za spodziewane dobrodziejstwa, lecz miały ją wzruszać, jako pamiątkowe oznaki miłości i dowody niezaprzeczalnej gotowości do ofiar i poświęcenia się na jej chwałę. Nadsyłane marki pocztowe były najdogodniejszą formą przesłania pieniędzy, w niektórych wszakże listach dodane P. S. nadmieniało wyraźnie, iż dołączona jest marka dla tem szybszej odpowiedzi.
— Są między temi listami — zapewniał baron — bardzo wzruszające i mniej głupie, aniżeli możnaby sądzić... Przez trzy lata spotykałem listy jakiejś pani, która nic w życiu nie przedsiębrała, nie zwierzywszy się poprzednio N. Pannie. Była to kobieta zamężna, która pokochała namiętnie przyjaciela swego męża.. Otóż dzięki listom pisywanym do groty, przezwyciężyła swą namiętność, nie chciała ona martwić N. Panny swym upadkiem i w tem uczuciu czerpiąc obronę przeciwko własnemu sercu, oparła się pokusie.
Po chwili milczenia, baron odezwał się:
— Chodź, księże Piotrze, spoczniemy, zobaczysz jak miło jest tutaj wypoczywać!
Piotr usiadł przy nim na ławce po lewej stronie groty, w miejscu, gdzie skała zniżała się ku dołowi. Rzeczywiście był to zakątek niesłychanie miły i zaciszny. Rozmowa teraz ustała; milczeli obadwaj i wśród głębokiej ciszy Piotr posłyszał z tyłu za swemi plecami, jakby cichutki szmer spływającej wody, coś jak kryształowy oddźwięk gdzieś zdala, z nieznanej dolatujący przestrzeni. Poruszył się na ławce z zadziwieniem a ruch jego został zrozumiany przez barona.
— To źródło tak szepcze. Ujęte jest ono w basen pod naszemi nogami... Może chcesz je pan zobaczyć?...
Nie czekając na odpowiedź Piotra, schylił się ku ziemi, chcąc odchylić na części podzieloną żelazną płytę; zapewniał przytem, iż są zmuszeni chronić w ten sposób wodę źródła, by przez złośliwość który z niedowiarków nie rzucił weń trucizny. Zadziwiające to posądzenie zdumiało Piotra na razie, lecz po chwilowym namyśle, przypisał ten pomysł wyłącznie imaginacyi barona, skłonnej do dziecinnych strachów.
Płyta, pokrywająca basen, zamkniętą była na kłódkę sekretną, ustępującą przed tymi tylko, którzy znali litery wyrazu. Napróżno baron silił się, by ją otworzyć.
— Dziwna rzecz — szepnął — wyraz jest „Rzym“ i jestem zupełnie pewny, iż go nie zmieniono... Lecz wilgoć musi być przyczyną, że nie mogę otworzyć... Tak, wilgoć w grocie jest wielka... Niszczy nam ona niemało... Chociażby te szczudła, składane po uzdrowieniu w ofierze... otóż co dwa lata musimy je zmieniać... bo gniją i rozpadają się na kawałki... Księże kochany, weź którą ze świec i poświeć mi, bo inaczej nie otworzę tej kłódki...
Piotr przyniósł świecę, wziąwszy ją z jednego z poblizkich świeczników i po chwili baron otworzył nareszcie miedzianą kłódkę, całą zzieleniałą grynszpanem. Płyta się odchyliła i ukazało się źródło. Ze szczeliny skały spływała powoli woda czysta i spokojna, gromadząc się w rodzaju zagłębienia, na dnie którego widniał muł i drobne kamyki. Płynęła spokojnie dość szerokim strumykiem, a baron objaśniał, iż ztąd uchodzi ona do studzien i do łazienek, za pomocą założonych rur pokrytych cementem. Z tyłu, za budynkami mieszczącemi łazienki, znajdują się zbiorniki, gdzie woda napływa przez noc całą; inaczej, nie możnaby jej mieć w dostatecznej ilości na potrzeby pątników, cisnących się przy studniach od rana do wieczora.
— Księże Piotrze — zaproponował niespodziewanie baron — a może chcesz pokosztować?... Najsmaczniejsza jest tutaj wprost ze skały.
Piotr nic nie odpowiedział, zapatrzył się w tę wodę spokojną, wodę niewinną, mieniącą się na swej powierzchni jak złotawa mora, skutkiem odbijającego się w niej światła jarzących się w grocie gromnic. Kropelki wosku padały na tę wodę i, uruchomione jej życiem, drgały i wirowały znikając. Piotr zamyślił się teraz nad tajemnicą, jaką niosła ona światu, wytryskując z łona skały dalekiej i potężnej powstałą legendą.
— Wierzaj mi, że dobra! Masz, pij!
I baron podawał szklankę, która była tu przygotowaną, zanurzywszy ją w źródle... napełnił wodą; niepodobna było odmówić. Woda była smaczna i ponętna swą kryształową czystością oraz chłodem, jak w ogóle wody strumyków, sączących się obficie z gór Pirenejskich.
Po zakryciu źródła i zamknięciu płyty na kłódkę, siedli obadwaj na zajmowanej poprzednio dębowej ławie. Chwilami, znów Piotr słyszał po za sobą szemrzącą wodę źródła: świergotała cichutko jak ukryty w głębinie ptaszek. Baron opowiadał teraz dzieje groty, zmiany, jakie tutaj zachodzą w różnych porach roku, opowiadał z nastrojem serdecznego przywiązania a skutkiem tego wdając się niejednokrotnie w szczegóły, nie mające żadnego znaczenia.
W porze letniej zbiegały się tutaj tłumy hałaśliwe i jarmarczne; była to epoka wielkich pielgrzymek Lourdes przepełniających a kościoły i grota rozbrzmiewały od modłów i hymnów. Wraz z jesienią spadały tutaj deszcze, deszcze ulewne, zatapiające okolicę; wody zalewały dostęp do groty, docierając aż do jej progu; przybywali do Lourdes wtedy pielgrzymi ze stron dalekich, indyanie, malajczycy a nawet z Chin przywiedzeni pątnicy; niewielkie garstki tych świeżo nawróconych odznaczały się żarliwością wiary; na skinienie swych misyonarzy padali na kolana, brnąc w zimnem błocie i nie przestając modlić się w ekstazie.
Z dawnych francuzkich prowincyj, najpobożniejszych pątników dostarczała Bretania. Przybywały tutaj całe parafie a mężczyźni byli równie liczni jak kobiety; pobożność ich, głęboka wiara i skupienie, były godne podziwu i zbudowania.
W zimę, zwłaszcza w grudniu, panowały w górach najsroższe mrozy a śniegowe zaspy odgradzały Lourdes od reszty świata. Corocznie zdarzało się, iż całe rodziny zjeżdżały tu przed zimą i zamieszkiwały w hotelach pustkami stojących. Każdego zaś ranka szli ci pobożni i wyjątkowi pątnicy do groty, radzi, iż są sami, zdala od zgiełku i hałasu, nieuniknionego w czasie wielkich pielgrzymek; pragnęli oni rozmawiać z N. Panną i módz się do niej modlić w samotności i w ciszy zupełnej. Nikt ich nie znał, bo unikali znajomości z ludźmi; przybywali tutaj gdy wiedzieli, iż nikt inny nie podąży, kryli się jak zazdrośni kochankowie, kochać chcieli wyłącznie, w tajemnicy, a gdy pogoda zwabiała innych kochających grotę, wyjeżdżali pośpiesznie, przerażeni myślą o nadciągających tłumach.
Wewnątrz groty nie przestawała nigdy panować wiosna. Jakże rozkoszne sprawiało to wrażenie zimą. W czasie mroźnych zamieci lub dżdżystej zawieruchy! Zimą czy latem, pomimo wiatru, deszczu, śniegu, grota gorzała setkami pozapalanych świateł. Nawet w czasie najgwałtowniejszych nawałnic, gdy żadna ludzka istota nie śmiała przestąpić progu domów, grota błyszczała wśród nocnych ciemności, płonąc nieskończenie, jak żary nieugaszonej miłości.
Baron opowiadał, iż w czasie srogiej zimy, gdy śniegi spadły w niezwykłej obfitości, przedostawał się do Groty i spędzał w niej dnie całe, siedząc na tej oto ławie, na której siedzą obecnie. Ciepło tu było i błogo, chociaż otworem swoim grota wychodzi na północ i słoneczne promienie nigdy nie mają do niej dostępu. Nagrzewane wciąż ściany światłem gromnic palących się setkami, nie traciły swego ciepła; można było wszakże przypuścić, iż panująca tu wieczna wiosna była darem N. Panny, darzącej ten przybytek wyjątkową swą łaską. Drobne ptaszęta przewiedziały się o tej właściwości cudownej groty a gdy zimowe mrozy drętwotą obezwładniały im członki, ptaki chroniły się do przybytku szczęśliwości i wesoło skacząc po gałązkach bluszczu w pobliżu świętej statui, śpiewem wyrażały swą wdzięczność. Wreszcie wiosna budziła naturę z uśpienia, wody Gavy szalały z łoskotem, unosząc lody i śniegi topniejące, drzewa pokrywały się pączkami o zielonawych tonach, a tłumy coraz liczniejszych pielgrzymów, dążyły do jaśniejącej groty, płosząc ptaki ze spokojnej zimowej przystani.
— Tak, tak — powtarzał baron Suire coraz powolniejszym głosem — przepędziłem ja tutaj niemało czasu zimową porą i w samotności tej czułem się szczęśliwy... Przeszłego roku wszakże siadując tutaj, widywałem jakąś kobietę codziennie klęczącą; modliła się tuż przy kracie, zapewne dla uniknięcia śniegu. Była młoda, mogła mieć lat dwadzieścia pięć, była bardzo ładna, miała włosy czarne i piękne, niebieskie oczy. Klęcząc, milczała, zdaje się iż nie modliła się nawet, była niezmiernie smutna... Nie wiem dotychczas kto ona, wreszcie od końca zimy nie widziałem jej tutaj.
Przestał mówić a gdy po paru minutach Piotr spojrzał zadziwiony jego milczeniem, spostrzegł, iż zasnął. Ręce miał złożone na brzuchu a brodę na piersiach; spał z dobrodusznym uśmiechem na twarzy, spał spokojnym i łagodnym snem dziecka. Opowiadając Piotrowi, iż spędza w grocie noce aż do świtu, chciał on niezawodnie powiedzieć, iż tutaj odbywa pierwszą połowę swego snu codziennego a przynajmniej zwykłej swej drzemki szczęśliwca, którego na starość nawiedzają aniołowie.
Piotr wtedy doznał błogiego uczucia samotności. W tym zakątku skały rzeczywiście miłą była samotność. Słodycz niewypowiedziana zdawała się unosić w ckliwej nieco i dusznej atmosferze; zapach wosku, olśniewające światło — łączyło się jakby dla podniesienia ekstazy, ogarniającej go odrętwiającej nieomal. Nie rozróżniał już ani szczudeł wykładających sklepienie, ani wotów zasłaniających ściany, ani srebrnego, ruchomego ołtarza i powleczonych pokrowcem samogrających organów. Upojenie wzrastało zwolna, lecz pogrążając go stopniowo w zupełnej nieświadomości. Doznawał wrażenia, niby zupełnego odosobnienia od reszty świata; czuł się w krainie czegóś nieznanego i nadziemskiego, jakby wrota zamykające kratą grotę dawały dostęp do nieskończoności.
Wtem, lekki szmer zbudził chwilowo Piotra z marzenia w jakie zapadł. Był to szmer źródła szemrzącego, jak przyciszony odgłos, ukrytego gdzieś w oddali ptaka. O jakże byłby pragnął módz paść na kolana, uwierzyć w cudowność i nabrać niezłomnego przekonania, iż błogosławiona ta woda wytrysła ze skały dla uszczęśliwienia cierpiącej ludzkości! Wszakże po to tutaj przybył; chciał ukorzyć się przed Majestatem N. Panny i błagać Jej miłosierdzia, pragnął, by zesłać mu zechciała dar wiary i ufności dziecięcej. Dlaczegóż więc nie pada na kolana, żebrząc tej łaski?... Duszno mu było coraz to bardziej a gromnice olśniewały go aż do nieprzytomności. I przyszło mu na myśl, iż od dwóch dni jak przybył do Lourdes, zaniedbał obowiązku odprawiania mszy świętej, korzystając ze swobody, jakiej używali tutaj księża. Pozostawał więc w stanie grzechu i może ten właśnie ciężar przygniatał mu tak dokuczliwie serce. Myśl ta stawała się coraz cięższą do zniesienia, powstał pod jej wrażeniem, bo już dłużej nie mógł wytrzymać i opuścił grotę. Zamknął za sobą furtkę kraty, pozostawiając barona Suire na ławie, pogrążonego w śnie głębokim.
Marya nie poruszyła się w swoim wózku. Siedziała wciąż, łokciami wsparta o jego krawędzie, twarz miała wzniesioną ku świętej statui a oczy jej pałały uwielbieniem.
— Maryo, czy ci dobrze?.. Czy nie jest ci zimno?
Nie odpowiedziała na jego pytanie. Dotknął jej rąk, były ciepłe, chociaż drżały zlekka, zapewne bezwiednie.
— Ty drżysz, ale nie z zimna? Wszak prawda, Maryo?...
Odrzekła mu głosem lekkim jak tchnienie:
— Dobrze mi, dobrze, zostaw mnie! Ja tak bardzo jestem szczęśliwa!... Zobaczę Ją, czuję, że Ją dziś zobaczę!... O jakaż to rozkosz!
Otulił ją nieco mocniej pledem i oddalił się od groty, zagłębiając się w cienie nocy, serce mając przepełnione nieokreślonem wzruszeniem. Po jaskrawości światła otaczającego Piotra dotychczas, noc wydawała mu się tem ciemniejszą, bezdennie czarną i zanurzył się w niej na oślep. Powoli oczy jego przywykać zaczęły i poznał że zbliża się do Gavy; szedł jej brzegiem wzdłuż alei wysadzonej wielkiemi drzewami. Chłód tutaj panujący orzeźwił go nieco a zarazem spokój mu przywracał. Dziwił się już tylko, że nie spróbował paść na kolana i modlić się obecnie całą siłą swego jestestwa. Cóż było przyczyną iż tak nie uczynił?... Zkąd pochodził ten wiecznie podnoszący się w nim bunt nawet wtedy, gdy najusilniej pragnął go przezwyciężyć i pokusić się o odzyskanie dawnej wiary? Bunt ten samowładnie nim rozrządzał wówczas nawet, gdy był ciałem umęczony i rozbity, i życzył sobie popaść w bezwiedność. Rozsądek to był owym protestującym powstrzymywaniem. Pragnął chwilami zabić w sobie ten rozsądek, ten żarłoczny, nigdy nie syty rozsądek, pożerający mu życie i nie dozwalający osiągnąć szczęścia, tej łaski najwyższej, będącej udziałem nieświadomych i prostodusznych. A może, gdyby cud namacalny było mu danem oglądać, przyszłaby pożądana energia bunt przezwyciężyć zdolna i posiadłby wtedy możność wierzenia?... Naprzykład, gdyby Marya powstała ze swej niemocy i stanąwszy o własnych siłach iść przy nim spróbowała, możeby wtedy ukorzył się nareszcie i odzyskał szczerą chęć uwierzenia?... Oczami wyobraźni ujrzany obraz Maryi uzdrowionej, Maryi uratowanej ze srogiej jej niedoli, wzruszył Piotra tak dalece, iż przystanąwszy wyciągnął obie ręce ku gwiaździstemu niebu. O Boże! jakaż ta noc jest piękna, tajemnicza i głęboka! Jakże jest lekką i wonną zarazem i jakaż nieprzebrana radość spoczywa w nadziei, w możności odzyskania utraconego zdrowia, wieczystej miłości, szczęścia! Tak, ten dar nadziei odradza się nieskończenie, jak odradza się wiosna! Szedł teraz dalej wzdłuż alei i wkrótce dobieżał do jej końca. Znów ogarnęło nim zwątpienie; gdy ktoś żąda cudu dla utrwalenia się w wierze, jest to znakiem, iż nie potrafi być wierzącym. Bóg nie potrzebuje udowodnienia swego istnienia. Naraz, powróciła mu dokuczliwa myśl, iż dopóki nie wypełni swego obowiązku odprawienia mszy, znajdować się będzie w stanie grzechu i posłuchania Boskiego otrzymać nie zdoła. Dlaczegóż nie idzie do kościoła świętego Różańca? Wszak tam liczne czekają ołtarze, wystawione na to, by przejezdni księża mogli msze odprawiać... Kościół całą noc jest otwarty a msze odprawiają się bezustannie, od dwunastej w nocy do dwunastej godziny w południe. Przedostał się w inną aleję i znalazł się pod drzewami w zacisznem ustroniu, z którego patrzał wraz z Maryą na przechodzącą wieczorną procesyę z pochodniami. Teraz nie było widać ani jednego światełka. Bezbrzeżne morze ciemności zalegało dokoła.
Piotr popadł w nowe osłabienie woli; i chcąc zyskać na czasie, by módz się opamiętać, zaszedł znów do Schroniska dla pielgrzymujących. Jakkolwiek drzwi były otwarte na rozcież, powietrze w sali było zepsute, duszne; prawda, iż obecnie pełno było w niej ludzi. Zaraz od progu uderzyło nań gorąco ciał nagromadzonych i ciężki odór potu i wyziewów. Dymiące się kaganki tak mało dawały światła, iż musiał stąpać z największą uwagą, by nie wejść komu na ręce lub nogi. Ścisk śpiących pielgrzymów tak był wielki, iż znaczna ilość, nie mogąc znaleźć miejsca na ławach, rozciągnęła się pokotem na brudnej, zaplutej i gorzej jeszcze skalanej a nie uprzątanej podłodze. Leżeli prawie jedni na drugich w najwyższym nieładzie, mężczyźni, kobiety, księża, wszyscy oni padli z sił wyczerpani i spali chrapliwie, z otwartemi ustami, pozbawieni świadomości, zegnani w stado, ubezwładnieni zmęczeniem. Niektórzy chrapali, siedząc oparci plecami o ścianę, z głową obwisłą na piersi. Inni padli w poprzek poprzednio snem zmożonych, była to gmatwanina splątanych rąk i nóg. Jakaś młoda dziewczyna upadła na opasłą postać wiejskiego proboszcza, śpiącego smacznie i uśmiechającego się, jakby aniołowie nawiedzali sen jego niewinny. Do przydróżnej tej obory zachodzili ubodzy i pyłem swej nędzy zbrukani pielgrzymi; szli zdala i dążyli pośpiesznie, by radować się wspólnie ucztą dla nich zgotowaną w mieście cudownego objawienia; domu swego nie mieli, zaszli więc tutaj i legli na spoczynek w braterskim uścisku. Niektórzy snu wyczekiwali napróżno, trawiła ich gorączka wrażeń doznanych; wili się teraz na brudnej podłodze barłóg im zastąpić mającej; inni, głodem niepokojeni, dojadali okruchy jadła przyniesionego ze stron rodzinnych w starych koszykach. Byli i tacy, którzy nieruchomie zapatrzeni w otaczające nocne cienie, zdawali się wyczekiwać i czegoś się spodziewać. Pomiędzy śpiącymi i chrapiącymi donośnie, odzywały się głosy bełkoczące niedomawiane przez sen słowa, przekleństwa lub jęki. Litość brała, litość bolesna i pełna głębokiego niepokoju, na widok nędznego stada ludzkiego, dowiedzionego do tak ciężkiego ubóstwa; leżeli zwaleni na stos jeden, wstrętni brudem i smrodliwością swych łachmanów; może jednak prostacze ich dusze zażywały teraz szczęścia i rozkoszy, błąkając się w sennych majaczeniach po krainie złudzeń czarodziejskich, wysnutych z rojeń ich mistycznych.
Piotr patrzał na nich ze współczuciem i chciał już ztąd uchodzić, nie mogąc przenieść dłużej straszliwego zaduchu, gdy do uszu jego doleciało słabe, przeciągłe i nieustające jęczenie. Skierował wzrok w tę stronę i poznał panią Vincent. Siedziała w temże samem miejscu, co poprzednio i kołysała na kolanach chorą swą córeczkę. Zbliżył się ku niej.
— Ach księże dobrodzieju — szepnęła — czy słyszysz jak ona jęczy! Obudziła się przed godziną i odtąd nie przestała tak narzekać!... A przysięgam iż nie drgnęłam, nie ruszyłam nawet palcem, nie chcąc jej zbudzić... tak byłam rada patrząc na uśpioną moją dziecinę.
Piotr pochylił się ku dziewczynce. Nie miała ona siły nawet, by powieki swe odemknąć. Jęk wydzierał się z bladych jej usteczek, razem z oddechem. Tak bardzo była zmienioną, iż poznał bliskość jej skonu.
— Boże mój, cóż pocznę, czemże ulżyć jej zdołam! — mówiła nieszczęśliwa matka, męczeństwem swojem sił pozbawiona. Przecież nie mogę dopuścić, by męczyła się tak okropnie; serce mi pęka słysząc to jęczenie... Odzywam się do niej najczulszemi słowy, mówię jej: „Moja perełko, mój skarbie, mój aniołku, błagam cię, nie wyrzekaj tak boleśnie, bądź grzeczna, a Matka Boska ulituje się nad tobą i przywróci Rózi mojej zdrowie!“ Ona przecież jakby nie słyszała słów moich i zaklęć, jęczy bezustannie...
Biedna kobieta szlochała rozpaczliwie pochylona nad córką, a wielkie łzy spadały z jej oczu na twarz dziecka, jęczącego ostatniemi skargi.
— Gdyby to nie była noc — mówiła dalej pani Vincent; wyszłabym z tej sali, tembardziej, że wiele osób niecierpliwi się skutkiem tego jęku... Ta niemłoda kobieta śpiąca tu blisko, gniewała się na mnie... Lecz lękam się, że na dworze będzie zbyt chłodno dla mojego maleństwa... wreszcie, gdzież z nią pójdę po nocy?... Ach Panno Najświętsza, ulituj się nad nami! Panno dobrotliwa pokaż zmiłowanie nad chorem mojem dzieckiem!..
Serce Piotra wezbrało łzami; pochylił się nad chorą dziewczynką i pocałował jasne jej włosy, co uczyniwszy, oddalił się śpieszcie, lękał się bowiem, iż zapłacze wraz z tą bolejącą matką; szedł teraz wprost do kościoła św. Różańca, jakby chciał śmierć tam pokonać i oddalić ostateczne nieszczęście, zawisłe nad strapioną kobietą.
Dotychczas, widział on kościół św. Różańca tylko za dnia i architektura jego bardzo mu się nie podobała. Skutkiem braku miejsca, kościół był okrągły i przyparty silnie do skały, niski był przytem, a ciężka, wielka jego kopuła opierała się na masywnych kwadratowych filarach. Pomimo archaiczno-bizantyńskiego stylu, świątynia nie nosiła cechy religijnego natchnienia; wielkie szyby kopuły i licznych okien w dolnej części budynku napełniały jego wnętrze światłem jaskrawem, pozbawiając kościół pociągającej zawsze tajemniczości; był to raczej budynek, dogodny do handlu zbożem, aniżeli przybytek modłów i ekstazy. Przytem, nie był on jeszcze ostatecznie ukończony. Brakowało w nim upiększeń, które zakreślił w swym planie budowniczy; ściany były gołe, a przypierające do nich ołtarze, stroiły tylko papierowe kwiaty i liche wota w nieznacznej ilości. Skutkiem tego, kościół miał cechę wielkiej poczekalni, lub sali na dworcu kolei żelaznej; kamienna jego posadzka w czasie deszczu zbryzgana błotem naniesionem ludzkiemi nogami, przyczyniała się niemało do uzupełnienia podobnego wrażenia. Główny ołtarz, tymczasowy, zbity był z pomalowanych desek, oczekując ukończenia innego, ozdobniejszego. Niezliczona ilość ławek ustawiona rzędami, zapełniała rotundę środkową; a były to ławy proste, zwyczajnie, jak w publicznych poczekalniach; można było siąść na nich o każdej porze, kościół św. Różańca bowiem był zawsze otwarty i zawsze napełniona ciżbą pielgrzymów. Było to także schronisko, gdzie Bóg przyjmował garnących się do Niego najnędzniejszych biedaków.
Wszedłszy obecnie wśród nocy, Piotr doznał tegoż samego wrażenia: była to sala publiczna, zgarniająca tłumy przechodniów. Światła tylko mniej było teraz, gołe mury mniej się uwydatniały, a palące się na ołtarzach gromnice, niby gwiazdy zasypały w jasnych rozpływających się cieniach, uśpione, mroczne sklepienie.
O północy odbyła się tutaj wielka, uroczysta msza, celebrowana z nadzwyczajną okazałością wśród mnóstwa jarzących się świateł, ze śpiewami, z dymem kadzideł w złotem lśniących trybularzach, miarowo kołysanych przed księżmi, przybranymi we wspaniałe ornaty; z całej tej błyskotliwej wspaniałości pozostawało tylko trochę światła, płonącego w ilości wyznaczonej przepisami; na piętnastu ołtarzach, okalających kościół, paliły się nieodzownie potrzebne świece dla odprawiania mszy przez księży, chcących niezaniedbywać swych obowiązków. Począwszy od północy, msze nie ustawały aż do południa. Przez te dwanaście godzin, przeciętnie czterystu księży odprawiało czterysta mszy w kościele św. Różańca. W całem zaś Lourdes jest ołtarzy przeszło piędziesiąt, a celebruje się przy nich dziennie mszy przeszło dwa tysiące. W czasie wielkiej pielgrzymki, napływ księży bywa tak znaczny, iż godzinami wyczekiwać muszą swej kolei, by przy opróżnionym ołtarzu, odprawić obowiązującą ich mszę codzienną.
Piotr zadziwił się, ujrzawszy oblężone przez księży ołtarze; stali oni w półcieniach zalegających kościół, stali cierpliwie, wyczekując na stopniach ołtarzy końca mszy odprawianej pośpiesznie; łacińskie frazesa pędziły żwawo, urozmaicone kreślonemi w powietrzu znakami krzyża. Znużenie po dniu przebytym, ścinało z nóg niejednego; wielu księży siadało i spało na stopniach ołtarzy, zapewniwszy się poprzednio, że zakrystyan zbudzi ich, gdy kolej mszy na nich przyjdzie.
Przez chwilę, Piotr niezdecydowany, przechadzał się po kościele. Czyż będzie wyczekiwał tak jak inni?... Lecz nowość widoku działała na niego przykuwająco. Przy wszystkich ołtarzach, podczas każdej mszy, szeregi pielgrzymów przystępowały do świętej komunii; klękali pośpiesznie, przyjmowali sakrament z gorączkową chciwością. Kielichy napełniały się i wypróżniały bezustannie; a ręce księży omdlewały ze znużenia przy tak obfitem rozdzielaniu chleba żywota. Zdziwiony patrzał, bo nigdy nie widział zakątka ziemi tak znojnie i sowicie zroszonego krwią odkupienia; nigdzie wiara nie ujawnia się goręcej i z takiem wezbraniem ducha, pragnącego wzbić się lotem uniesienia. Było to cofnięcie się wstecz w czasy bohaterskich bojów kościoła, gdy pokonane siłą jego ducha niezliczone narody klękały kornie, owiane żądzą uwierzenia, ogarnione lękiem swej nieświadomości i oddające się w ręce sług bożych, by ich modły orędownikami im były przed obliczem boskiego majestatu. Siedem i osiem wieków temu musiał panować taki szał ogólny, modlono się i korzono, wierząc w bliski koniec świata; był to tłum jednaki z tym tłumem, dzisiaj zalegającym kościół św. Różańca; tenże sam ścisk panować musiał wtedy, i równie dobrze i swobodnie jak w domu, każdy załatwiał najważniejsze swe sprawy w progach Pańskiego przybytku.
Wielu z tych biedaków, pozostałych tutaj po solennej mszy północnej, nie miało żadnego przytułku. Lecz czyż kościół nie był ich domem, ucieczką, gdzie dniem i nocą spotykali pocieszenie? Ci, którzy nie wiedzieli, gdzie głowę swą na noc mają złożyć, nie znalazłszy już miejsca w schronisku dla pielgrzymów, dążyli do kościoła św. Różańca i znajdowali miejsce na ławach tutaj stojących, lub wyciągali zmęczone swe członki na obszernej posadzce świątyni. Inni, mający dom i łóżka na nich czekające, wyrwać się ztąd nie mogli, upojeni modlitwą, uniesieni radością przepędzenia nocy wśród ołtarzy świętą ofiarą drgających bez przerwy, pozostawali więc, nasycenia spragnieni, pogrążając się we własnych marzeniach. Do dnia białego, ścisk nie ustawał w kościele. Wszystkie ławki były zajęte, wszystkie kąty przepełnione uśpionymi, każdy filar był opoką przygarniającą ku sobie ludzkich rozbitków. Mężczyźni, kobiety, dzieci, podpierali we śnie jedni drugich, głowy ich opadały na ramię sąsiednie, a tchnienia ich jednoczyły jedne potrzeby i pragnienia, spali ze spokojem bezwiedności. Kościół dawał im tutaj świętą gościnę i ochronę; przygarniał swe owieczki zmęczeniem zmorzone, otwierał im szeroko podwoje swego przytułku i dawał wnijście każdemu, by nie błądził wśród nocnych ciemności; dziś nie patrzono kto prawy lub nieprawy; wszyscy byli dziećmi u swego Rodzica.
Ze stron wszystkich, od piętnastu ołtarzy, dzwonki głosiły podniesienie, a na dźwięk ten powstawali uśpieni i gromadkami pobożnemi dążyli ku uczcie ducha swojego; wracając, ginęli na nowo w tłumie pozostałych i w cieniach nocnych, szatą wstydliwości osłaniających to stado bezimienne i samopas puszczone; sen kleił powieki żądne wypoczynku.
Piotr błąkał się dalej pomiędzy grupami pielgrzymów, wciąż był niezdecydowany i jakby trwożny, gdy jakiś stary ksiądz, siedzący na stopniach ołtarza, skinął nań przywołująco. Od dwóch godzin wyczekiwał on swojej kolei, lecz oto teraz gdy miał stanąć przed ołtarzem, czuł się tak dalece osłabionym, iż lękał się że nie zdoła mszy odprawić, postanowił więc ustąpić swego miejsca. Widok Piotra, błąkającego się i jakby zgubionego, wzruszył go zapewne. Wskazał mu drzwi od zakrystyi i poczekawszy, by jego zastępca wrócił ztamtąd przybrany w ornat, oddalił się i wkrótce zasnął na pobliskiej ławce. Piotr odprawiał teraz mszę z tymże samym nastrojem, co w Paryżu; spełniał obowiązek przyjęty ze skrupulatnością uczciwego człowieka. Z pozoru sądząc, można było przypuszczać, iż spełnia go z rzeczywistą wiarą. Zdawało mu się, iż po dwudniowem gorączkowem życiu, wstąpi weń jakaś siła, poruszyć zdolna jego serce. Miał nadzieję, iż w chwili komunii i tajemniczej boskiej przemiany, łaska nań spłynie i potarga więzy niedające mu dostąpić wiary; spodziewał się ujrzeć chwałę Boga na wysokościach; nic jednak podobnego nie doznawał mszę odprawiając; serce jego nie zabiło żywiej, wymawiał słowa wyuczone z wprawą codziennego przyzwyczajenia, wykonywał prawie że bezwiednie gesta przykazane, sprawiał swą czynność machinalnie, zawodowo. Silił się, by wzbudzić w sobie akt wiary, lecz prześladowała go wciąż myśl obca, a mianowicie, że zakrystya przy kościele św. Różańca, bardzo jest niewygodna i szczupła, zważywszy na ilość ołtarzy, a zwłaszcza mszy, nieustannie tutaj odprawianych. Jakim sposobem zakrystyanie mogą podołać w tej ciasnocie?... Jak trudno być im musi utrzymać w porządku szaty i bieliznę kościelną! Wydziwić się nie mógł i wciąż miał umysł zajęty tym nędznym szczegółem, narzucającym mu się natrętnie, ogłupiająco.
Niezadługo sam się zadziwił, ujrzawszy, że znajduje się na świeżem powietrzu, po za obrębem murów kościelnych. Znów szedł wśród nocy, a noc obecnie wydawała się jeszcze ciemniejszą, głuchą i bezbrzeżnie pustą. Miasto było jakby umarłe, ani jedno światełko nie zdradzało jego pobliża. Łoskot Gavy tem był donioślejszy, lecz uszy Piotra przywykły już do tego hałasu, więc nie zauważył go nawet. Nagle, raptem, niespodziewanie, grota płomienna ukazała się przed nim jak widmo, jak nadprzyrodzone zjawisko. Pałała jak szczególniejszy jakiś pożar, wieczyście gorejący, podobna do płomiennej miłości, ugasić się niedającej. Skierował tam swe kroki, chociaż nie zdawał sobie z tego sprawy; wiodła go tam myśl o Maryi, modlącej się przed grotą.
Była blisko godzina trzecia. Ławki opustoszały, zaledwie jakie dwadzieścia osób, modliło się wciąż dalej. Kształty ich, zarysowywały się czarnemi plamami. Rozproszeni i klęczący, w ekstazie czy w uśpieniu, byli ci zamodleni jak martwi lub uniesieni łaską, zesłanego im widzenia.
Zdawało się, iż noc chyląca się ku końcowi, kirem ciemności zaległa ziemię, unosząc jaśniejącą grotę w dal głęboką i nieznaną. Wszystko spoczywało uśpione w rozkosznem zmęczeniu; z ciemnych przestworzy tchnęło senne omdlenie, a szmery niewidzialnych wód potoku były oddechem tego snu czystego i promiennego uśmiechem białej statui N. Panny, unoszącej się w powodzi światła, wieczyście płonących gromnic.
Pomiędzy nieruchomemi niewiastami, przed grotą, widniała postać wciąż jeszcze klęczącej pani Maze. Ręce miała pobożnie złożone, głowę pochyloną i zatopioną być się zdawała w swej modlitwie błagalnej.
Piotr podszedł do Maryi. Było mu zimno, drżał cały i wyobrażał sobie, iż zziębniętą być musi i ona, chłodnym powiewem nadchodzącego poranku.
— Zimno ci, Maryo?... Masz ręce lodowate.
Nie odpowiedziała mu ani słowa, modląc się w tejże samej postawie, jak przed dwoma godzinami, gdy ją opuścił. Łokcie jej spoczywały na krawędziach wózka, z którego na wpół wychylona, ulatać się zdawała ku N. Pannie: twarz jej przemieniona uniesieniem, promieniała nadziemską jakąś radością. Usta poruszały się z lekka, lecz żaden dosłyszalny dźwięk głosu nie przedostawał się na zewnątrz. Zdawała się być pogrążoną w tajemniczych zwierzeniach; przebywała w czarownej krainie swojego marzenia, a wstąpiła weń od chwili, gdy przybyła tutaj na nocną schadzkę z Bożą Rodzicielką. Piotr próbował kilkakrotnie mówić jeszcze do niej, zawsze jednak napróżno. Wreszcie szepnęła głosem płynącym jakby z oddali:
— Ach, Piotrze! Jakże jestem szczęśliwa!... Widziałam Ją. Modliłam się do Niej za ciebie, Ona uśmiechnęła się do mnie i kiwnęła z lekka głową na znak przyzwolenia, jakby mówiąc że słyszy moją prośbę i uwzględnienie dać jej raczy... Nie przemówiła do mnie, a jednakże zrozumiałam co chciała mi powiedzieć. Dziś o godzinie czwartej po południu, w czasie procesyi, będę uzdrowioną, w chwili, gdy przechodzić będzie Przenajświętszy Sakrament.
Piotr słuchał słów Maryi, ogarnięty trwogą. Czyż ona spała z otwartemi oczyma?... Boć tylko we śnie, mogła widzieć uśmiech i skinienie głowy Matki Boskiej, w marmurowej swej nieruchomości bielącej się w niszy, po za światłem jarzących się gromnic. Dreszcz go przebiegł na myśl, iż niepomna własnej choroby, Marya modliła się i błagała o jego uzdrowienie. Podszedł ku kracie i osunąwszy się na kolana, wymawiał z cicha: „O Maryo! Maryo!“ sam nie wiedział czy woła tak do N. Panny, czy też do ukochanej towarzyszki lat swoich młodocianych. Obezwładniony wzruszeniem, pozostawał tak na miejscu, sądząc, że i na niego spłynie promień łaski.
Nastąpiły dla niego chwile nieskończonej długości. Czynił nadludzkie wysiłki, by dać się unieść prądowi egzaltacyi religijnej, oczekiwał cudu objawienia braknącej mu wiary; pragnął być olśnionym, wyczekiwał spadnięcia gromu, druzgoczącego w nim zwątpienie; rwał się ku wierze maluczkich, wierze przynoszącej spokój pożądany, przywracającej życie i tryumf odrodzenia. Słał się w pokorze i oddawał się cały, wyczekując siły, zdolnej go zmiażdżyć i ukształtować na nowo. Lecz wysiłek był próżny. Równie dobrze jak w czasie mszy, którą dopiero co odprawił, czuł w sobie niezmierną pustkę i głuche milczenie. Nic się już dla niego nie odstanie; serce zamierało mu z bólu, tak gwałtowna ogarnęła go rozpacz. Chciał się modlić i skupić myśl swoją w około wszechmogącej, dobrotliwej i miłosiernej dla ludzi cierpiących Królowej Niebios, pomimo wszystko, myśl jego ulatała, zajmując się sprawami bytu doczesnego, żywiej zajęta jego drobiazgami, aniżeli modlitwą. Oczy jego padły na postać barona Suire, drzemiącego spokojnie po drugiej stronie kraty; uśmiechał się przez sen i ręce miał jak poprzednio skrzyżowane na brzuchu. Inne jeszcze szczegóły zaczęły go zajmować kolejno: bukiety, rzucone u stóp Matki Boskiej, owe listy, które przeglądał jako zwykłą korespondencyę, nadsyłaną pod adresem nieba, dziwił się delikatności woskowej koronki, którą tworzyły w około knota gorejące gromnice, misterną była i połyskiwała jak pracowicie wyrzeźbione srebro. Następnie, bez żadnego przejścia i związku, marzyć począł o swojem dzieciństwie w rodzicielskim domu, o bracie swym Wilhelmie, którego postać widział teraz wyraźnie. Od czasu jak zmarła ich matka, nie widział Wilhelma. Wiedział tylko, że żyje on zawsze z tą samą kochanką, w samotnem ustroniu, zdala od świata, w domku na przedmieściu Paryża i zajmuje się pracą umysłową; kochanka i dwa psy są jedynemi jego towarzyszami; ostatnią wiadomość o bracie zaczerpnął z dzienników, pisano o nim z powodu jakiegoś rewolucyjnego zamachu. Zajmował się udoskonaleniem materyałów wybuchowych, a czynione odkrycia komunikował przywódzcom najskrajniejszego stronnictwa. Jakim sposobem i dla czego uprzytomnił sobie właśnie teraz Wilhelma... tutaj, na miejscu przesyconem modłami, religijną ekstazą, wśród mistycznych świateł gromnicznych?... I widział go tylko takim, jakim znał Wilhelma kiedyś przed laty, gdy dobrym i tkliwym był bratem, a buntującym się chętnie przeciwko nędzom i bólom, zbyt powszednim na świecie. Żal ogarnął serce Piotra, żal serdeczny za utraconą i rozerwaną dawną przyjaźnią jaka go łączyła z Wilhelmem. Wtem, znów myśl zwrócił wyłącznie ku sobie i chwili obecnej. Poczuł, iż napróżno klęczeć tutaj będzie chociażby najdłuższe godziny; wiara nie wróci! Pozostawała w nim jednak resztka nadziei; a jeżeli Marya będzie uzdrowioną, jak zapowiada, dzisiaj o godziniej czwartej; czyż wobec oczywistości cudu nie zostanie wierzącym? Był to kres ostateczny, ostatnia dla niego próba, a więc dziś jeszcze może to nastąpić, dziś o godzinie czwartej popołudniu, w czasie procesyi i przejścia Przenajświętszego Sakramentu. Myśl ta uspokoiła go natychmiast; klęczał jeszcze, lecz czuł teraz wielkie zmęczenie i nieprzezwyciężony pociąg do snu.
Godziny mijały; grota nie przestawała jaśnieć wśród ciemności nocy, a odblask pozapalanych gromnic tak był silny, iż odbijał się na pobliskich wzgórzach, bieląc fasady stojących tam klasztorów. Jasność ta bladła powoli. Piotr zbudził się, trzęsąc się z chłodu: świtało teraz, a niebo zamglone, ciężyło złowrogiemi chmurami. Zbliżała się burza, pędząca od strony południowej, lada chwila a lunie deszczem, z gwałtownością zwyczajną w wysoko wzniesionych okolicach. Grzmoty piorunów słychać było w oddali, a podmuchy wichru zmiatały po drogach pył tumanami. Zapewne musiał zasnąć, teraz dopiero zdawał sobie z tego sprawę; barona Suire już nie było teraz na ławce w grocie, a nie pamiętał chwili, kiedy się on oddalił. Zaledwie piętnaście osób modliło się jeszcze przed grotą, a między niemi była pani Maze, wciąż klęcząca i z twarzą ukrytą w dłoniach. Spostrzegła światło poranne, wstała, nie chcąc by widziano jej smutek i cichutko wysunęła się ku drożynie, wiodącej do klasztoru sióstr Niebieskich.
Zaniepokojony burzą, Piotr zbliżył się ku Maryi, mówiąc jej, że nie należy się narażać na przemoknięcie.
— Odwiozę cię do szpitala.
Oparła się temu, błagając, by ją zostawił.
— Nie, nie chcę wracać... poczekam na mszę... Obiecałam że tutaj przystąpię do świętej Komunii. Nie lękaj się o mnie. Wracaj co prędzej do hotelu i kładź się spać. Proszę cię zrób to dla mnie. Przecież wiesz, że zakryte powozy przyjeżdżają tutaj po chorych w dni niepogody.
Obstawała z uporem przy swojem postanowieniu, a Piotr również się opierał, mówiąc, że i on pozostanie.
O wschodzie słońca odprawiano w grocie mszę, w czasie której pielgrzymi przystępowali do komunii; po nocy przebytej na modlitwie i religijnej ekstazie, radością dla nich było niezmierną módz komunikować się o pierwszych brzaskach jutrzenki. Właśnie wielkie krople deszczu spadać poczęły z nieba, gdy ukazał się ksiądz w ornacie, w asystencyi przez dwóch kleryków. Jeden z nich niósł nad księdzem rozwinięty biały jedwabny parasol, ze złotemi frendzlami, aby deszcz nie dochodził do trzymanego przez celebranta świętego kielicha. Piotr podsunął wózek Maryi bliżej pod skrzydło groty, pragnąc ją zabezpieczyć o ile możności przed zbliżającą się nawałnicą; w tenże zakątek zbiła się reszta osób, przepędzających noc na modlitwie przed statuą N. Panny. Patrzał teraz na komunię Maryi; przystąpiła do niej w upojeniu żarliwego nabożeństwa; prawie równocześnie uwaga Piotra skierowała się na bolesną scenę, która wstrząsnęła jego sercem.
Pomimo rzęsiście lejącego deszczu, pani Vincent, uniósłszy w obu wyciągniętych rękach małą swą córeczkę, zdawała się składać ją w ofierze N. Pannie, a pomimo zmęczenia, trzymała ją wysoko, nie czując ukochanego ciężaru, tak nierozłącznie piastowanego od chwili podróży. Nie mogąc dłużej pozostać w Schronisku, gdzie coraz więcej osób narzekało, iż przeciągły jęk dziewczynki, przeszkadza im spoczywać, pani Vincent tuląc Różę do siebie uniosła ją ztamtąd i przeszło od dwóch godzin tułała się po nocy, cierpiąc męczarnię, szalejąc z bólu, iż ulżyć nie może biednemu swemu dziecięciu. Nie znała drogi po której stąpała, nie widziała drzew pod któremi błądziła; pędziła, tuląc córkę do łona i zaciekając się w buncie nad niesprawiedliwością cierpienia, znęcającego się nad bezbronną dzieciną, słabiuchną i nieskalaną żadnym jeszcze grzechem a już pokutującą. Oburzenie w niej wrzało na myśl o torturze, która kleszczami choroby ująwszy to małe biedactwo, wpiła się w wynędzniałe ciałko i od długich tygodni męczyła je bezustannie. Jak usunąć to złe okropne?... Niosła je wciąż dalej, kołysała w pieszczocie, łudząc się nadzieją, iż uśpić zdoła swą bledziutką córkę, iż powstrzyma jej krzyki i jęki, co wydzierały z piersi matczynej bolejące serce. Konająca konaniem swej córki, padająca ze znużenia, ujrzała jaśniejącą grotę i rzuciła się ku niej jak ku wybawieniu, wszak to jest przybytek Panny miłosiernej, Panny cuda czyniącej — Pocieszycielki strapionych i cierpiących. U stóp Jej złoży bolejącą dziecinę swoją, błagając dla niej uzdrowienia.
— O Panno łaskawa! O Matko przedziwna, racz wrócić jej zdrowie!... O Panno Najświętsza, o Matko Syna Zbawiciela! łaski! łaski! daj jej uzdrowienie!...
Padła teraz na kolana, a wciąż w górę unosiła drżącemi rękoma konającą swą córkę. Czyniła to z wiarą ślepą, z namiętną żądzą nadziei, która niecona egzaltacyą, unosić się ją zdawała. Nie czuła deszczu, chociaż strumieniami zalewał jej stopy, opływając ją szumiącemi po ziemi wodami, a gwałtowne grzmoty rozlegały się po górach, wstrząsając niemi w posadach. Przez chwilę myślała, że została wysłuchaną. Róża drgnęła zlekka w wyciągniętych dłoniach swej matki i jakby nawiedzona przez archanioła, uniosła powieki, otworzyła usta i jeszcze więcej pobladła; odetchnęła trochę silniej i przestała jęczeć.
— O Panno miłosierna! Matko Chrystusowa, ulituj się nad nią! O Panno łaskawa, Matko wszechmogąca, ześlij uzdrowienie!
Lecz w osłabionych swych ramionach, poczuła iż dziecko lżejszem teraz było. Lęk ogarnął ją jeszcze straszniejszy, byłaby wolała słyszeć przeciągłą, żałośną skargę swej dzieciny; przeraziła się jej bladością, jej rozwartemi oczami i buzią otwartą, a żadnego tchu nie wydającą. Dla czegoż nie śmiała się dzieweczka, jeżeli cudem wyleczoną została?... Nagle zrozumiała, wydała krzyk rozdzierający, krzyk matki, silniejszy nad łoskot trzaskających piorunów i huk wzmagającej się burzy. Córka jej umarła. Powstała z kolan i odwróciła się plecami od tej białej, marmurowej figury, nie umiejącej nieść pomocy, głuchej na błagalne zaklęcia matek, dozwalającej na zgon niewinnych dzieci. Jak szalona popędziła przed siebie, niepomna zalewającej drogę burzy, dążyła, nie wiedząc gdzie dąży, lecz tuląc i kołysząc zmarłe swe dziecię, którego tyle już dni i nocy nie wypuszczała ze swego objęcia. Spadł piorun; musiał on powalić jedno z drzew rosnących w pobliżu; słychać było jakby uderzenie siekierą olbrzyma, a pod tym ciosem zachwiane drzewo, waląc się na ziemię, łamało swe konary, ze złowrogim trzaskiem.
Piotr wybiegł za panią Vincent, chcąc ją zatrzymać, pokierować lub przynieść pociechę współczuciem. Lecz nie mógł jej dopędzić, znikła mu z oczu pod szarą zasłoną deszczu. Gdy powrócił, msza zbliżała się do końca, a burza poczynała słabnąć. Ksiądz oddalił się pod białym, jedwabnym parasolem, suto obszytym złotemi frendzlami. Przed grotę zajechał rodzaj omnibusu, dla odwiezienia chorych do szpitala.
Marya uścisnęła dłonie Piotra.
— Ach, jakam ja szczęśliwa!... Nie przychodź po mnie, aż dopiero około godziny trzeciej po południu.
Piotr, pozostawszy sam, schronił się wewnątrz groty i usiadł na ławce w pobliżu źródła, podczas gdy deszcz, teraz drobny lecz uparty, padał nieustannie. Czuł wielkie zmęczenie, a bał się zarazem iść spocząć w hotelu, tak dalece był zdenerwowany a zarazem podniecony wszystkiem co widział i przeżył od wczoraj. Śmierć Róży przyczyniła się jeszcze do wzmożenia gorączkowego stanu, w jakim się znajdował; myśl jego pomimowoli biegła za nieszczęsną matką, unoszącą wśród burzy trupa swej córki; gdzież błądziła ona obecnie ze swym ukochanym ciężarem, wśród nieznanej sobie okolicy, zalanej deszczem, zamieniającym drogi w błotniste kałuże? W rozstrojeniu nerwowem, jakie go opanowało, zadawał sobie pytanie: jakiemi względami powoduje się Matka Boska, by ludzi wyróżniać swą łaską? Przerażało go przypuszczenie, iż może wybierać; chciał dociec, dla czego uzdrawia tylko dziesięciu na stu, zamiast dobrocią swą ogarnąć wszystkich błagających; a wszakże prowadzący statystykę uzdrowień doktór Bonamy zapewnia, iż przeciętnie wypada dziesięcin uzdrowionych na stu zbolałych. Z trwogą pytał sam siebie, kogoby wybrał, mając władzę w ten sposób ograniczoną? Jakże straszną jest władza podobna i jakże ciężki staje się wtedy wybór! Nie miałby odwagi na czynienie wyboru! Dlaczego ten a nie inny? Gdzież sprawiedliwość, gdzie dobroć? Posiadać władzę wszechpotężną, nieskończoną, módz uszczęśliwić wszystkich a tego nie czynić — wywoływało bunt w sercu Piotra. Przenajświętsza Panna wydała mu się okrutną, źle spełniającą swą powinność; była snać nieubłaganą i obojętną jak natura, dająca na ślepo jednym śmierć, a drugim życie, wedle prawideł człowiekowi nieznanych.
Piotr marzył w grocie już przeszło dwie godziny. Deszcz teraz ustał. Ocknął się ze swego rozmarzenia, poczuwszy, iż nogi jego opływa woda. Spojrzał i z zadziwieniem zobaczył, iż źródło wezbrało i wydostawało się na zewnątrz żelaznych płyt zamkniętych na kłódkę. Cała grota była zalana; woda spływała po za kratę, pod ławy ustawiane dla pątników i szerokim stawem dochodziła do parapetu nad Gavą. Ten przybór wody spowodowała dzisiejsza burza. Otrzeźwiony rzeczywistością, Piotr pomyślał sobie, iż cudowne źródło groty, pomimo swej cudowności, ulega tymże samym warunkom, co wszystkie inne źródła. Łączyć się ono musi z innemi, naturalnemi zbiornikami wody, do których ściekają deszcze.
Opuścił grotę, nie chcąc narażać nóg na przemoknięcie.




V.

Piotr czuł potrzebę ruchu i odetchnienia świeżem powietrzem; głowę miał ciężką, odkrył ją, chcąc ochłodzić rozpalone czoło. Pomimo, iż całą noc był na nogach, nie myślał o spoczynku, podniecony buntem całej swej istoty; buntem, którego nie starał się nawet opanować. Biła właśnie godzina ósma, szedł, nie patrząc gdzie idzie, rad z piękności poranku; słońce jaśnieć poczynało na niebie bez chmurki, burza zmyła doszczętnie pyły wczorajszej niedzieli.
Podniósł głowę i rozejrzał się do koła z pewnym niepokojem, nie wiedząc gdzie się znajduje. Zadziwił się, spostrzegłszy, jak daleko już zaszedł. Był już poniżej kolejowego dworca, w pobliżu szpitala miejskiego. Drogi się krzyżowały, zatrzymał się, wahając, którą sobie obierze, gdy niespodziewanie któś położył mu przyjaźnie rękę na ramieniu.
— Gdzie idziesz tak wczesnym rankiem?...
Był to doktór Chassaigne. Wyniosła jego postać, opiętą była jak zwykle w czarny tużurek.
— Czy zabłądziłeś? — pytał doktór — może chcesz jakich wskazówek?...
— Nie, nie, dziękuję. Przepędziłem noc całą w grocie przy tej młodej chorej, z którą przyjechałem; a teraz czuję się nieswój, więc wyszedłem na przechadzkę, chcąc się uspokoić przed powrotem do hotelu, dokąd pójdę na krótki spoczynek.
Doktór patrzył na niego uważnie i wyczytał z jego twarzy, całą rozpaczliwą walkę, jaką Piotr przebył w próżnych usiłowaniach dla odzyskania wiary.
— Ach biedne moje dziecko! — szepnął ze współczuciem.
Po chwili rzekł po ojcowsku:
— No, kiedy spacerujesz, to spacerujmy razem, przypuszczam, że nie będziesz miał nic przeciwko temu?... Ja właśnie chciałem spuścić się tędy aż do Gavy... Chodź ze mną a z powrotem, pokażę ci prześliczny widok, roztaczający się ztąd niedaleko.
Doktór Chassaigne odbywał każdego ranka dwugodzinny spacer, chcąc w zmęczeniu fizycznem znaleźć trochę ulgi na swój smutek. Najpierw szedł na cmentarz i modlił się przy grobie żony swej i córki, przynosząc im codziennie wiązankę świeżych kwiatów. Szedł następnie na długi spacer, by łzy swe zatamować, chodził do ostatecznego znużenia i wtedy dopiero wracał do pustego swego domu, by spożyć śniadanie.
Skinieniem głowy Piotr przyjął propozycyę doktora. Szli obok siebie milcząc. Droga, którą obrali, opuszczała się w dolinę. Doktór smutniejszy był niż zazwyczaj; rozmowa z ukochanymi zmarłymi musiała mu serce zakrwawić wyjątkowo boleśnie. Twarz blada, o nosie orlim i nieco opuszczonym, otoczoną była długiemi, srebrzystemi włosami a oczy jego zamglone były jeszcze łzami.
Poranek był prześliczny i miłą mogła być przechadzka, opromieniona wzbijającem się słońcem. Szli teraz ponad Gavą, po drugiej stronie nowego Lourdes. Widniały ztąd ogrody, olbrzymia balustrada oraz bazylika, dalej nieco ukazała się grota, pełna wieczyście płonących gromnic, blednących przy świetle dziennem.
Doktór Chassaigne podniósł właśnie głowę i przeżegnał się pobożnie. Piotr nie zrozumiał zrazu, lecz dostrzegłszy grotę, zwrócił się z zadziwieniem w stronę starego swego przyjaciela; nie mógł się on pogodzić z myślą, że ten mąż nauki, ateusz i materyalista stał się wierzącym, padając pod ciosem doznanego nieszczęścia; wierzył, znajdując w tem radość i pocieszenie, albowiem mu obiecywano spotkanie pozagrobowe ze zmarłemi, za których nieobecnością nie przestawał boleć i tęsknić. Serce pokonało rozsądek. Człowiek ten żył obecnie wyłącznie iluzyą życia pozagrobowego, życia w raju, w otoczeniu ukochanych osób. Niepokój i moralne znużenie Piotra jeszcze się teraz wzmogło. Czyż i on czekać ma późnej starości i srogich nieszczęść na jej schyłku, by módz posiąść spokój, jaki przynosi wiara?...
Szli coraz to dalej ponad Gavą, pozostawiając miasto daleko po za sobą. Szmer potoku płynącego po kamienistem łożysku, kołysać się ich zdawał, szli, spoglądając na przezroczyste jego wody, lub na wyniosłe drzewa, któremi droga była obsadzona. Wciąż milcząc, szli krokiem równym, zatopieni każdy w swoim smutku.
— Doktorze, czy znałeś Bernadettę? — zapytał Piotr niespodziewanie.
— Bernadettę... Bernadettę... Tak, tak... widziałem ją, ale znacznie później i raz tylko jeden.
Znów się zamyślił, wkrótce jednak zaczął mówić:
— W roku 1858, to jest w czasie, gdy Bernadetta miała widzenia, zamieszkiwałem stale w Paryżu i miałem lat trzydzieści; młodym więc będąc a w dodatku lekarzem, byłem naturalnym nieprzyjacielem objawień i wszelkich rzeczy nadprzyrodzonych. Nawet przez myśl przejść mi nie mogło, by wrócić w rodzinne góry dla zobaczenia dziewczyny mającej halucynacye... W pięć czy sześć lat później, około roku 1864, zdarzyło się, że musiałem tu przyjechać; ciekawością wiedziony, chciałem zobaczyć przy tej okazyi Bernadettę i odszukałem ją w szpitalu, dozorowanym przez zakonnice z Neyers.
Piotr pytał się doktora Chassaigne o Bernadettę, albowiem przypomniał sobie, iż chęć dopełnienia wiadomości, jakie już o niej posiadał, była jedną z przyczyn, które go skłoniły do przybycia do Lourdes. Czynił on przypuszczenia, że może dzięki słodkiej postaci jasnowidzącej pastuszki, spłynie na niego łaska, której tak bardzo pożądał. W chwili, gdy silnie przekonanym zostanie o prawdziwości tej misyi, którą sobie przypisywała, wszak zostanie nawróconym? Może tylko potrzebuje poznać ją bliżej, by nabrać pewności, że jest świętą; świętą wyróżnieniem, jakiego dostąpiła jako wybrana, dla głoszenia zmiłowania i przebaczenia Bożego; a że posłyszano jej wołanie — świadczą tłumy pątników, dążące do Lourdes ze wszystkich krańców świata.
— Doktorze, zechciej mi mówić o Bernadecie! Proszę, powiedz mi, powiedz szczegółowo wszystko, co tylko wiesz o niej.
Lekki uśmiech osiadł na ustach doktora. Rozumiał przyczynę tego pytania i pragnął je zadowolnić, by uspokoić młodego swego przyjaciela, by przynieść trochę otuchy sercu tego księdza, cierpiącego skutkiem zwątpienia.
— Z największą przyjemnością uczynię, czego sobie życzysz, kochane moje dziecko. Jakże będę szczęśliwy, jeżeli ci dopomogę skutecznie do pogodzenia się z samym sobą!... Masz słuszność, usiłując poznać dokładnie Bernadettę, to zbawić ciebie może. Niejednokrotnie zastanawiałem się nad tem wszystkiem i śmiało mogę ci zaręczyć, że nie spotkałem szczerszej i milszej istoty jak Bernadetta.
Idąc zwolna rytmicznym krokiem po pięknej, słonecznej drodze, owianej miłym chłodem poranku, doktór opowiedział szczegóły swych odwiedzin. Bernadetta miała podówczas lat dwadzieścia; sześć lat już minęło od czasu, jak miewała widzenia w grocie nad Gavą. Zadziwiła go swą prostotą i rozsądkiem, co łączyło się u niej z wielką skromnością. Zakonnice nauczyły ją czytać i zatrzymywały przy sobie w szpitalu, chcąc ją uchronić od natrętnej ciekawości publicznej. Pomagała im w zajęciach, ale często bywała chorą, tygodniami całemi nie mogąc wstać z łóżka. Oczy miała nadzwyczajnej piękności, czyste, naiwne i szczere. Twarz jej nie odznaczała się niczem szczególnem, cerę tracić już poczęła i rysy jej zgrubiały; w ogóle postać Bernadetty nie wyróżniała jej w niczem od innych dziewcząt służebnych; była mała, nikła i nic przez się niemówiąca. Pozostała bardzo pobożną, lecz doktór nie znajdował w niej egzaltacyi, jaką mniemał, że posiadać musi w wysokim stopniu ta dziewczyna, zdolna do widzeń i ekstazy; przeciwnie, wydała mu się bardzo prozaiczną i oddaną drobiazgowym swym zajęciom; zawsze coś szyła, haftowała lub robiła na drutach. Jednem słowem wydała mu się istota pospolitą i w niczem niepodobną do namiętnych oblubienic Chrystusa. Nigdy już teraz nie miewała wizyi i nigdy sama nie wspominała o dawnych osiemnastu widzeniach, które tak decydujący wpływ wywarły na jej życie. By cóś się dowiedzieć od niej w tym względzie, trzeba było samemu ją pytać, zadając kategoryczne zapytania. Odpowiadała wówczas krótko i starała się przerwać rozmowę, nie lubiąc mówić o tych rzeczach. Gdy, nie zważając na jej oporność, pytano ją dalej, chcąc, by powiedziała o trzech tajemnicach, jakie jej zwierzone zostały przez Boską postać widzianą w grocie, zacinała się w swojem milczeniu i odwracała oczy. Pomimo usiłowań, nie można było pochwycić jakiejkolwiek sprzeczności w jej odpowiedziach, wszystkie szczegóły, podawane przez nią, były zgodne z poprzedniemi jej zeznaniami, zdawało się, iż tych samych słów nawet używała, wypowiadając je zawsze tymże samym tonem głosu.
— Rozmawiałem z nią — mówił doktór — przez całe popołudnie, i nie zmieniła nawet sylaby w swoich odpowiedziach. Było to wprost zadziwiające... A przysiądz mogę, iż nie powtarzała wyuczonego kłamstwa, i że nigdy w swojem życiu nie skłamała, niezdolną bowiem była skłamać w czemkolwiek!
Piotr chciał temu nadać inną doniosłość.
— Doktorze, czy nie sądzisz, iż dotkniętą była pewnego rodzaju chorobą woli?... Badania naukowe już dziś stawiają jako pewnik, iż niektóre zboczenia umysłowe, objawiają się właśnie w ten sposób, że bezwiednie podlegają doznanemu wrażeniu, halucynacyi; chorzy tego rodzaju nie mogą się z pod owego wpływu wyzwolić, zwłaszcza jeżeli pozostają w niezmienionych warunkach życia, w temże otoczeniu i miejscu, gdzie podlegli wrażeniu. Bernadetta wiodła życie odosobnione i nie uczyniono nic, by wyzwolić się mogła ze swego marzenia, nie przestała zatem pozostawać wciąż pod wpływem jednej i tej samej myśli.
Doktór Chassaigne uśmiechnął się i machnąwszy ręką, odrzekł:
— Ach, moje dziecko kochane, nie żądaj odemnie zbyt wiele! Jestem zgrzybiałym już starcem i wierzyć w wiedzę przestałem... nie usiłuję już a nawet i nie chcę nic dowodzić, ani szukać jakichkolwiek wyjaśnień. Tak, zapewne... są fakta znane, chociażby naprzykład ten wypadek zaszły w jednej z klinik paryzkich z ową dziewczyną, która umierała z głodu, nie chcąc nic jeść w domu swoich rodziców, w przekonaniu, iż cierpi na ciężką chorobę żołądka a gdy przyprowadzono ją do szpitala, jadła i uleczoną się poczuła natychmiast... Zmiana otoczenia okazała się dla niej zbawienną... Ale cóż chcesz... jest dużo faktów takich a jest również wiele innych, wprost sprzecznych...
Przez chwilę milczeli i tylko odgłos ich kroków rozlegał się echem po pustej drodze. Wreszcie doktór znów się odezwał:
— To jest rzeczywiście prawdą, że Bernadetta unikała zetknięcia się ze światem; dobrze jej było jedynie w cichej samotności. Nigdy nie miała żadnej blizkiej przyjaciółki i nikogo ze śmiertelnych nie ukochała w swem życiu. Względem każdego była zarówno uprzejma i słodka, dzieci przekładając nad ludzi dorosłych. Ponieważ pozostało coś we mnie z dawnej specyalności i chcąc niechcąc jestem doktorem, zastanawiałem się więc niejednokrotnie, ażali pozostała ona równie czystą i dziewiczą myślami, jak była ciałem?... Prawdopodobnie — tak! Niemało się do tego przyczyniła okoliczność, że prawie zawsze była chorą a zatem osłabioną i wątłą. Wzrosła wreszcie w warunkach niezwykle nadających się do utrzymania jej umysłu w zupełnej nieświadomości i dziewiczości; znasz jej życie w Bartrès a w niczem nie zmieniło się ono później, gdy zamieszkała w klasztorze. Jednakże zwróciłem uwagę, że Bernadetta niezwykłą okazywała tkliwość dla sierot, wychowywanych przez zakonnice w Przytułku, który nawet stoi w pobliżu tej drogi. Przytułek ten przygarnia pod swój dach wszelkiego rodzaju biedne dziewczęta, chroniąc je od upadku i zguby, jakaby niechybnie je spotkać musiała. Bernadetta niejednokrotnie wyrażała pragnienie, by Przytułek mógł być tak obszerny, iżby w nim pomieszczenie znalazły wszystkie sieroty pozbawione opieki. Czyż nie mówiła tego pod wrażeniem własnych wspomnień, gdy w Bartrès całemi dniami przebywała po za domem ze swojem stadem owieczek?... może drżała jeszcze na myśl, coby z nią stać się mogło, gdyby nie była jej przyszła z pomocą Przenajświętsza Panna?
Doktór Chassaigne opowiadał teraz, jak licznymi byli ludzie, pragnący oglądać Bernadettę. Wizyty takie niezmiernie były dla niej uciążliwe. Nie było dnia, by nie nadciągali odwiedzający, zjeżdżając się ze wszystkich krańców Francyi a nawet z zagranicy. Zwykłych ciekawych usuwano, nie dopuszczając do Bernadetty, nie można wszakże było tak postępować ze wszystkimi, zwłaszcza z księżmi oraz z pobożnymi i poleconymi zakonnicom podróżnikami. Jedna z zakonnic była zawsze przy boku Bernadetty w czasie takich odwiedzin, zabezpieczała ją od zbyt natarczywych pytań; zamęczano ją prośbami, by opowiadała szczegóły łaski, jakiej dostąpiła. Najznakomitsze damy padały przed nią na kolana, całowały kraj jej sukni, pragnąc unieść z niej strzępek, by zachować jak drogocenną relikwię. Przed ich natarczywością, bronić zwłaszcza musiała swojego różańca, panie bowiem pragnęły go kupić, wielkie jej za to ofiarując sumy. Pewna markiza chciała zrobić wymianę, różaniec z prawdziwych pereł, z wielkim szczerozłotym krzyżem proponując Bernadecie za proste jej paciorki. Niektóre z pań prosiły ją, by zechciała jaki cud uczynić w ich obecności; przyprowadzano jej chore dzieci, by je uzdrowiła, kładąc na nie swe ręce; radzono się na choroby, chciano przez nią okupić sobie łaski N. Panny. Zewsząd ofiarowywano jej dary i pieniądze, ale ona obojętną była na podobne propozycye; od niej zależało posiąść królewskie skarby i zaszczyty, być zasypaną drogocennemi darami, chodzić w złocie i z koroną na głowie. Lud prosty korzył się przed nią, klękając na jej widok i nie śmiejąc do niej przystąpić a najpotężniejsi tego świata z dumą byliby się zapisywali w poczet jej dworzan. Opowiadano nawet, iż jeden z najpiękniejszych i najbogatszych młodych książąt oświadczył się z gotowością pojęcia jej za małżonkę...
— Ale powiedz mi, drogi doktorze — przerwał Piotr — dlaczego wyjechała z Lourdes w dwudziestym drugim roku życia i zamknęła się jak w więzieniu w klasztorze Saint-Gildard w Nevers?... Mnie się to zawsze mocno niepodobało... a wszak nigdy już nie opuściła tego klasztoru? Dlaczego? Tego rodzaju usunięcie się spowodowało pogłoskę, że dostała pomięszania zmysłów. Trzymając ją w klasztorze jakby w więzieniu, wszak narażano się na posądzenia rozmaite a chociażby na to, że się lękano, by nie wygadała się z jaką sprawą tajemną, z jakiem zdaniem naiwnem a nierozważnem, upoważniającem do zarzutu, iż Bernadetta odgrywa rolę wyuczoną, i że wszystko jest tylko szalbierstwem?... Ja sam niejednokrotnie wpadałem na myśli podobne i jeszcze teraz mam przekonanie, że usunięto ją przez wyrachowanie.
Doktór Chassaigne potrząsnął głową na znak że temu przeczy.
— Nie, nie. Mylisz się, przypuszczając, że coś z góry zostało ukartowane; melodramat nie był przygotowany, ani aktorowie biorący w nim udział, nie byli wyuczonymi swej roli. Rzeczy zaszłe, stały się same przez się, toczyły się siłą własną tylko jedynie; nie przeczę, że wiele pozostało punktów niejasnych, bardzo skomplikowanych i analizowanie ich jest niezmiernie trudne, prawie niemożebne... I tak naprzykład jest rzeczą pewną, że Bernadetta pierwsza zapragnęła opuścić Lourdes... Nudziły ją i nużyły bezustanne wizyty które jej składano; czuła się nieswoją wobec ubóstwienia, jakiem ją chciano otoczyć, cały ruch i wrzawa w około niej mająca miejsce, przykrą dla niej była. Pragnęła posiąść spokój i żyć ukrytą w cieniu. Bezinteresowna jej natura popychała ją nieraz do gwałtownych uniesień, rzucała na ziemię pieniądze i dary, nie chciała przyjmować złota, nawet gdy służyć ono miało na zakupienie mszy lub gromnic. Nigdy dla siebie lub dla swojej rodziny nie przyjęła najdrobniejszej ofiary lub daru, była i pozostała biedną, równie jak jej najbliżsi. Duma i prostota były wrodzonemi cechami charakteru Bernadetty, nic więc dziwnego, że zawsze chciała pozostać w ukryciu, zamknąć się w ciszy, by przygotować sobie śmierć szczęśliwą. Posłannictwo jej było skończone a rozgłos, jaki ono zyskało w świecie, był dla niej obojętny i sama nie zdawała sobie sprawy, zkąd i dlaczego tak było; i rzeczywiście nie była już teraz potrzebną, znaleźli się inni, umiejący lepiej, aniżeli ona prowadzić interesa groty, by zapewnić grocie i źródłu tryumf wszechświatowy.
— Przypuśćmy zatem — rzekł Piotr — że Bernadetta opuściła Lourdes dobrowolnie, idąc jedynie za popędem własnego usposobienia. Lecz dla tych właśnie, którzy podjęli się prowadzenia interesów groty, jakże wyjazd jej był dogodnym! Z chwilą usunięcia się Bernadetty, stali się oni wszechwładnymi panami położenia i zbieraczami milionów, nadsyłanych w darach i pieniądzach ze świata całego.
— O bądź spokojny! nie będę ja twierdził wbrew rzeczywistości, że chciano zatrzymać Bernadettę w pobliżu groty! Jeżeli mam być szczery to wyznam, że chętnie posądzam, iż namawiano ją do usunięcia się na bok. W Lourdes nie wiedziano wprost co z nią robić; nie lękano się niepotrzebnych zwierzeń z jej strony, lecz wprost nie widziano sposobu zużytkowania jej obecności; nie była dekoracyjną a nieśmiałość jej oraz chorobliwość — czyniły ją niezdatną do odegrania jakiejkolwiekbądź roli. Z drugiej zaś strony, jakkolwiek okazywała się posłuszną i potulną, była sama przez się potęgą, pociągającą tłumy, mimowolną przez to czyniąc konkurencyę powodzeniu groty. By grota zajaśnieć mogła pełnią swego tryumfu, trzeba było usunięcia się Bernadetty; ubożuchna pastuszka jasnowidząca, stać się była powinna postacią legendową... Te a nie inne powody skłoniły biskupa z Tarbes do przyśpieszenia wyjazdu Bernadetty. Niepotrzebnie tylko głosić poczęto, że należy usunąć ją od pokus tego świata, od pychy i zarozumiałości, jaką zrodzić w niej mogła sława, którą rozbrzmiewało jej imię po świecie, lękać się zdawano, iż uwierzyćby mogła, że stała się rzeczywiście świętą. Były to oszczerstwa niczem nieuzasadnione, posądzenia uwłaczające. Niezdolną była ona do pychy, jak niezdolną była do kłamstwa; nigdy świat nie wydał skromniejszego, prostszego i bardziej uroczego dziewczęcia, jak cicha Bernadetta.
Doktór Chassaigne oburzał się i unosił z egzaltacyą. Uspokoił się nagle a łagodny uśmiech rozjaśnił chwilowo bolejącą twarz jego.
— Tak, kocham bardzo Bernadettę; i im więcej o niej myślę, tem więcej ją miłuję; lecz nie chcę, Piotrze, abyś mnie uważał za człowieka zidyociałego wierzeniami. Jeżeli obecnie wierzę w życie przyszłe i jeżeli czuję potrzebę wiary w lepszy żywot aniżeli nasz doczesny, nie zapominam wszakże, iż istnieją ludzie na ziemi; i wiem zarazem, że oni czy w sutannę czy we frak przybrani, zdolni są do czynów szkaradnych i najwyższy wstręt budzić mogących.
Znów zapadło milczenie. Pogrążyli się każdy w swych myślach. Doktór Chassaigne pierwszy się odezwał:
— Powiem ci, Piotrze, jaki wątek myśli nasuwała mi często moja wyobraźnia... Przypuśćmy, iż Bernadetta byłaby inną; zamiast być dzieckiem prostem i dzikiem, niechaj by miała usposobienie zdolne do intryg, władania ludźmi, podbijania ich i kierowania w osobistych celach swojej ambicyi... Naturalnie, że grota byłaby wówczas jej własnością, równie jak na szczycie skały wznosząca się bazylika. W czasie uroczystości zajmowałaby tron pod baldachimem z mitrą złotą na skroniach. Ona byłaby szafarką cudów, ona swą rączką wiodłaby tłumy do wrót niebieskich, od jej królewskiego skinienia zależałoby wszystko! Ona byłaby wszechpotężną panią, świętą uznaną, wybranką nieba, jedyną z ludzkich istot, rozmawiającą twarz w twarz z najwyższemi potęgami bóstwa. A tak właśnie byłoby sprawiedliwiej, bo ona a nie kto inny jest twórczynią wszystkiego, co tutaj zaszło; słusznie zatem używałaby chwały, ze swego dzieła spływającej... Podczas, gdy tak jak jest, Bernadetta została wyzutą, ograbioną... Bogate plony które zasiała, inni zbierają żniwiarze... Przez lat dwanaście, które spędziła w ciszy i ubóstwie klasztoru Saint-Gildart, klęcząc w cieniu i modląc się jak pokutnica, zwycięzcy głosić swój tryumf nie przestawali przed grotą... Księża w złocistych ornatach zawodzili hymny dziękczynne, poświęcając coraz to nowe kościoły i gmachy, powstałe kosztem milionów, płynących złotym i obfitym potokiem. Ona jedna nie brała udziału w tryumfie nowej wiary, której była początkiem i założycielką... Utrzymujesz, że wszystko co widziała, było tylko marzeniem. Ach! lecz jakże pięknem jest to marzenie naiwnej dzieweczki, marzenie, które poruszyło narody i świat cały, marzenie przynoszące szczęśliwość dla tak wielu, prócz dla niej tylko, bo z marzenia swego zbudzić się nie chciała!...
Zatrzymali się i usiedli na skale obok drogi, chcąc nieco wypocząć przed powrotem do miasta. Wody Gavy głębokie były w tem miejscu, przybierając skutkiem tego kolor niebieski i mieniący się ciemnemi odblaskami; nieco dalej, potok rozlewał się w szerokie łożysko i spływając po różnej wielkości kamieniach, pienił się i burzył a piana jego piętrzyła się i opadała z lekkością śniegu. Świeże, orzeźwiające powietrze, powiewało z gór ku dolinie, napełnionej złocistemi promieniami słońca.
Piotr poczuł w sobie nowy bunt, słuchając dziejów Bernadetty, wyzyskanej i zamkniętej w dalekim klasztorze. Spuściwszy oczy i utkwiwszy je w ziemię, myślał nad niesprawiedliwością natury, nad tem prawem nieubłaganem, sprawiającem, że słaby pochłoniętym być musi przez silniejszego.
Podniósłszy głowę, zapytał:
— A proboszcza Peyramale, czy znałeś, doktorze?
Oczy doktora błysnęły i odrzekł z żywością.
— Tak, znałem! Był to człowiek prawy, silnego charakteru, święty, a zarazem apostoł. Bernadetta i on przy niej, oto są twórcy tego, czem grota słynie dzisiaj po świecie. Niesprawiedliwość, jakiej doznał, przywiodła go do grobu... Nie znając tego, co on przecierpiał, nie wie się nic o dramacie, jaki miał tutaj miejsce i wiele rzeczy pozostaje zagadką niemożliwą do odgadnięcia...
Doktór Chassaigne rozpoczął teraz nowe opowiadanie. Ksiądz Peyramale był proboszczem w Lourdes, w epoce, gdy Bernadetta miała widzenia przed grotą po nad Gavą. Był to człowiek postaci okazałej, barczysty i szeroki w ramionach, z twarzą, lwa przypominającą; był on dzieckiem gleby miejscowej, umysłu rzutkiego, uczciwy, bardzo dobry, lecz gwałtowny i lubiący czuć władzę w swoich dłoniach. Stworzony on był do czynu, nieprzyjazny dla wszelkiej czczej dewocyi, mogącej tylko zrodzić głupstwo, spełniał swój urząd z godnością i szerokością poglądów. Z początku, niechętnie się zachowywał względem Bernadetty i miewanych przez nią widzeń; był niedowierzający, badał ją i żądał dowodów. Zczasem dopiero, gdy prąd nowej wiary stał się tak silnym, iż znosił wszystkie przeszkody, dał się i on unieść i przekonać; na zmianę jego poglądów wpłynęła przeważnie jego miłość dla ludu prostego i uciemiężonego, oraz oficyalna pogróżka, strasząca Bernadettę więzieniem; gdy władze cywilne prześladować poczęły tę jedną z owieczek, powierzonych jego straży, ocknęło się w nim czułe serce pasterza i bronić jej począł z młodzieńczą żarliwością w imię sprawiedliwości. Poznawszy Bernadettę bliżej, dał się pociągnąć czarowi, który ją opromieniał; odczuł jej szczerość i prostotę, zaczął wierzyć w nią ślepo i pokochał ją, jak wszyscy kochali. Dla czegoż miał powątpiewać w możność cudu, kiedy istnieje on zapisany i uznany na każdej karcie ksiąg świętych? Nie jemu, prostemu słudze bożemu, należy sprawę tę rozsądzać, dość był już ostrożny, czyż wolno mu pozostawać nieufnym, wobec ogólnej wiary, wobec tych tłumów, korzących się i modlących... On że jeden ma przeczyć i w poprzek drogi stawać kościołowi, zagradzając mu możność do nowego tryumfu?... Postanowił zatem nie gwałcić dalej natury swojej, lecz dać jej folgę zupełną, bo tylko w ten sposób znajdzie zadowolenie; czuł on w sobie siłę niezwykłą, chęć kierowania i władania owieczkami swojemi, a kiedyż lepszą znajdzie ku temu sposobność, on, co zawsze marzył o wznoszeniu kościołów, o poświęceniu się wielkiej jakiej sprawie.
Od tej chwili, proboszcz Peyramale jedną tylko żył myślą: spełnić rozkazy wydane przez N. Pannę Bernadecie, która jemu przekazała je następnie.
Zaczął się więc krzątać około urządzenia tymczasowego groty, zamknął ją żelazną kratą, skanalizował źródło, oczyścił przystęp, krusząc ściany skał sąsiednich. Matka Boska wyraziła wolę swą wyraźnie, by kaplica została zbudowana; on zamiast kaplicy, pragnął wznieść kościół wspaniały, bazylikę, godną swej boskiej patronki. Widział jej gmach w rozmiarach kolosalnych; przedstawiane sobie plany architektoniczne, uznawał za zbyt szczupłe i mizerne na przybytek Królowej Niebios, ufny zaś był w ofiarność chrześciańskiego świata, iż będzie miał z czego hojnie na budowę szafować. Datki pieniężne rzeczywiście płynęły, nadsyłano je z najodleglejszych dyecezyj; złoto padało deszczem coraz obfitszym, deszczem złotym, który padać miał bez przerwy.
Były to dla niego lata szczęśliwe; przebywał wciąż na miejscu rozpoczętych robót, zachęcał robotników przy pracy, rozweselał ich swoim dobrym humorem, sam gotów chwycić za młot lub kielnię, byle praca szła żwawo, byle marzenie jego zdążało śpiesznie do urzeczywistnienia. Lecz szybko nastały dla niego dnie próby i udręczenia. Zachorował i blizkim był zgonu; nie uczestniczył dnia 4 kwietnia 1864 r. w wielkiej pierwszej procesyi, jaka wyruszyła ze starego parafialnego kościółka do groty; sześdziesiąt tysięcy pątników ściągnęło ze wszystkich stron świata do Lourdes na zapowiedzianą uroczystość, nie mniejszy tłum ludzi zbiegł się z okolicy.
Gdy powstał z choroby, ujrzał, że go wywłaszczono z posiadanej władzy i stanowiska. Jako chwilowego zastępcę, a później mającego pozostać przy nim pomocnika, biskup z Tarbes przysłał do Lourdes ojca Sempé, dawnego swego sekretarza, którego mianował dyrektorem misjonarzy w Garaison. Ojciec Sempé był to człowiek drobny, chudy, przebiegły, udający pokorę, zrzeczenie się i zamiłowanie w ubóstwie, w głębi duszy zaś trawiony żądzą ambicyi, posiadania i władzy. W pierwszych czasach po swojem przybyciu na probostwo, zachowywał się skromnie, ulegał woli swego przełożonego, pragnął go we wszystkiem wyręczyć, stać się pożytecznym i nieodzownie potrzebnym. Natychmiast zrozumiał on i ogarnął myślą, jak bogate dochody ciągnąć będzie można z groty, jak rozszerzyć się, wzrosnąć kolosalnie one mogą, jeżeli sprawa prowadzoną będzie z właściwą zręcznością. Ojciec Sempé wciąż teraz przebywał w pałacu biskupa, pragnąc zawładnąć jego umysłem chłodnym, praktycznym; dźwignią w tym podboju stała się dla niego okoliczność, iż biskup zawsze potrzebował pieniędzy, będąc zbyt hojnym w rozdzielaniu jałmużn. Podczas choroby proboszcza Peyramale, uzyskał oddzielenie władzy parafialnej od nabytej przez biskupstwo groty w Lourdes; biskup polecił mu zarząd i administracyę nad grotą i należącemi do niej gruntami, osiadł więc w jej pobliżu wraz z kilku ojcami z zakonu pod wezwaniem Niepokalanego Poczęcia, zostawszy mianowanym z łaski biskupa, ich przełożonym.
Rozpoczęła się teraz walka, walka ukryta, zajadła i śmiertelna, jak się to zdarza czasami pod płaszczykiem dyscypliny kościelnej. Jako pozorną przyczynę oddzielenia groty od parafii, przyjęto potrzebę wzniesienia nowego, olbrzymiego kościoła, mogącego pomieścić zbiegające się do Lourdes tłumy pątników. Nie zważano iż taką właśnie była myśl proboszcza Peyramale, który pragnął być wykonawcą rozkazu, wydanego mu przez N. Pannę za pośrednictwem Bernadetty. Wszak rzekła Ona: „Niechaj do kościoła mojego narody nadciągają procesyą“. W marzeniach swoich proboszcz widział ciągnące procesye z miasta, z progów parafialnego kościoła ku grocie, a wieczorem, po skończonych modłach, procesya wracać powinna była w tymże samym porządku z powrotem do Lourdes, tak wreszcie było z samego początku. Na punkt centralny zbierać się mających pątników, proboszcz marzył o kościele kolosalnych rozmiarów. Z zamiłowaniem wznosiciela gmachów, widział on jakby na jawie, potężną, wyrosłą z ziemi katedrę, jaśniejącą w słonecznych promieniach, z dzwonnicą niebotyczną i drgającą rozkołysaniem dźwięcznych swych dzwonów. Wymarzony ten boski przybytek będzie dziełem jego własnem, jego aktem wiary i miłości; on będzie tym tryumfującym prałatem świątyni, wzniesionej z bożego rozkazu; wyzuto go teraz i wywłaszczono z posiadania groty, lecz on, wraz z żyjącem w jego sercu wspomnieniem Bernadetty, oprzeć się może zaborcom, oprzeć się ich zabiegom i powstrzymać ich w dalszym podboju. W smutku swoim i goryczy, którą odczuwał, ten nowo wznieść się mający kościół parafialny stał się jego celem upragnionym, jego zemstą a zarazem chwałą. Urzeczywistnieniu jego budowy oddał się gorączkowo, kojąc w pracy ból swego serca, jątrzącego się tak bolesnemi ranami, iż poprzestał nawet uczęszczać do groty.
Siłą swej woli i szczerością swego entuzyazmu, potrafił on rozpłomienić swoich parafian. Stara mieścina, widząc swego proboszcza walczącego o własne jej dobro, złączyła się z nim tem goręcej, iż rozeszła się groźba, że wszystkie pieniądze, nadsyłane ze świata całego, nie do parafii, lecz do groty będą należały. Z goryczą spoglądano na nowo budujące się miasto w pobliżu groty, po nad którą rozpoczęto wznosić bazylikę. Wobec niebezpieczeństwa grożącego staremu Lourdes, rada miejska uchwaliła dać sto tysięcy franków na nowy kościół parafialny zastrzegając nieopatrznie, że suma ta zostanie wypłacona, gdy kościół będzie pod dachem. Już proboszcz Peyramale wybrał plan kościoła i zawarł umowę z przedsiębiorcą z Chartres, który obiecywał, że kościół będzie ukończony za trzy, najdalej za cztery lata, jeżeli raty pieniężne będą mu wypłacane regularnie, podług oznaczonych terminów. Proboszcz liczył, iż datki na budowę kościoła, dalej sypać się będą z równąż hojnością, rzucał się więc na kosztowną budowę z ufnością zupełną, pewien, iż nietylko ludzie, lecz i nieba dopomagać mu będą. Tem większej nabrał pewności w powodzenie, gdy nowy biskup JE. ks. Jourdain, przybył do Lourdes dla osobistego pobłogosławienia węgielnego kamienia przyszłej świątyni, a przy tej sposobności wygłosił mowę, w której silnie zaznaczał potrzebę większego niż dotychczas kościoła parafialnego. Zdawało się nawet, iż ojciec Sempé ze zwykłą pokorą i uległością, chyli głowę przed rozpoczętem dziełem, zgadzając się na wrogą dla siebie konkurencyę, zmuszającą go do dzielenia się; udawał iż całkowicie jest pochłonięty sprawami zarządu grotą; lecz dozwolił, by postawiono w bazylice skarbonkę dla zbierania pieniędzy na rzecz nowo budującego się parafialnego kościoła.
Wkrótce potem walka zawrzała ze skrytą zaciętością. Proboszcz Peyramale liczyć nie umiał, cieszył się więc tylko, że kościół wznosi się szybko. Byle robota wrzała, nie dbał o resztę, pewnym będąc, że N. Panna zapłaci. Zadziwił się wszakże, a wkrótce przeraził mocno, gdy spostrzegł, że składki płynąć przestały, jakby ktoś źródło ich w inną odwrócił stronę. Nadszedł termin zapłaty, a w kasie nie było pieniędzy. Dochody proboszcza przecięto zręcznie, lecz on się dowiedział o tem dopiero znacznie później. Ojciec Sempé znów zawładnął nowym biskupem i nakłonił jego względy jedynie na rzecz groty. Mówiono nawet o tajemnie rozesłanym cyrkularzu do wszystkich francuzkich dyecezyj, w którym zalecano, by pieniędzy nie adresować do parafii Lourdes. Grota stawała się chciwą i pragnącą chłonąć wszystko bez żadnego podziału. Bilety bankowe składane do skarbonki w bazylice nikły; okradano wiec parafię, krzywdzono stare Lourdes dla nowego. Pomimo jawnego prześladowania, proboszcz zawziął się w raz po wziętem przedsięwzięciu, miłował jak ojciec wznoszącą się budowę, byłby krew swoją oddał, byle ukończoną być mogła. Z początku zawierał kontrakty z przedsiębiorcami w imieniu władzy, jaką nadawał mu jego urząd kościelny, następnie zaś traktował z niemi w własnem swojem imieniu. Życie swe widział on nierozerwalnie złączone z losami budującego się kościoła, wysilał się teraz na heroiczną walkę, w której paść miał ofiarą. Miał do wypłacenia przedsiębiorcy mularskiemu czterykroć sto tysięcy franków, połowę wszakże tylko mógł zapłacić; rada miejska, głucha na jego prośby, obstawała przy swojem, mówiąc, że wypłaci obiecane sto tysięcy, gdy kościół będzie pod dachem. Postępowanie takie i upór były wprost przeciwne interesom miasta. Przedsiębiorca zaś, posłuszny podszeptom ojca Sempé, był nieubłagany w swych żądaniach. Ojciec Sempé odniósł zwycięztwo, roboty przy kościele parafialnym zostały zawieszone...
Śmierć jedyną była teraz ucieczką. Wyniosłej postawy proboszcz Peyramale, o twarzy lwa przypominającej, padł rażony w serce tym ciosem i powalił się jak dąb rozłożysty strzaskany burzą. Raz ległszy na łoże, już z niego nie powstał.
Opowiadano sobie cichaczem, że ojciec Sempé chciał koniecznie dostać się do pokoju, gdzie konała jego ofiara; chciał on pod pozorem interesów kościoła, ujrzeć na własne oczy, ażali naprawdę śmierć proboszcza jest już bliską, oddalono go jednak czemprędzej, wyrzucono wprost za drzwi, uważając jego obecność na probostwie, za nową bezczelność. A gdy nadmiarem goryczy zwyciężony proboszcz Peyramale umarł, ojciec Sempé przybył na jego pogrzeb, pewien, iż dla uniknięcia skandalu, nikt go nie usunie. Mówiono, iż miał minę uradowaną i tryumfującą; wprost gorszył ludzi nieukrywaną swą radością. Nareszcie był oswobodzony, pozbył się jedynego człowieka, zawadzającego mu i mogącego mu wciąż przeszkadzać. Teraz nie obawiał się nikogo i niczego; z nikim nie potrzebował się dzielić i przed nikim nie miał rachunków do zdawania; ci, którzy stworzyli i dali początek grocie, zostali wywłaszczonymi na zawsze; Bernadetta była w klasztorze, a proboszcz Peyramale jeszcze w głębszem ukryciu, bo w grobie. Grota była teraz wyłączną własnością ojca Sempé, radował się więc, iż pieniądze z jałmużn jemu się tylko dostawać będą do ręki, będzie mógł niemi rozporządzać według własnego uznania, a mógł już teraz liczyć na stały roczny dochód ośmiuset tysięcy franków. Olbrzymie prace, rozpoczęte w sąsiedztwie bazyliki, będzie mógł teraz kończyć spokojnie, dopomoże przytem nowo powstającemu miastu do jaknajświetniejszego rozrostu, by ostatecznie pognębić stare Lourdes, które ukryte za skałą zamkową, stało na uboczu, jak nędzna, drobna parafia niemogąca nic mieć wspólnego ze zbytkiem i przepychem nowo budującego się miasta. Tak, ojciec Sempé wszechwładnym był teraz panem, posiadł całość skarbu i panowania. Wszakże nowy parafialny kościół proboszcza, był już w połowie zbudowany, dosięgał prawie sklepień; jakkolwiek roboty przy nim ostały i zdawał się drzemać wśród palisady z desek, która go otaczała, był wszakże jakby groźbą; wszak miasto mogło przedsięwziąć ukończenie jego budowy. Należało więc zniweczyć tę możliwość i uczynić z tych murów ruinę, niemogącą odżyć już nigdy. Ojciec Sempé postanowił pracować w tym kierunku, czynił to z umiejętną i okrutną zręcznością, nie śpiesząc się zbytecznie. Najpierwej więc postarał się o pozyskanie względów i zaufania nowo przybyłego proboszcza. Był to człowiek prosty i dobroduszny. Zgodził się nierozpieczętowywać listów, nadsyłanych z pieniędzmi pod adresem parafii; wszystkie listy rekomendowane odsyłane były ojcom, a następnie wprost z poczty już im oddawane. Nieco później, ojcowie postarali się o raport dyecezyalnego architekta, który dowodził, iż plac pod nowy parafialny kościół został źle obrany, poprzestać zatem należało jak na teraz, na starym kościółku; był on nieco szczupły, lecz mocny i wystarczający na potrzeby starego Lourdes. Głównie starano się o pozyskanie zdania biskupa; w tym celu przedstawiono mu zawiłe rachunki z przedsiębiorcami budowy, chcąc go przerazić ilością trudności i brakiem funduszów. Proboszcz Peyramale, zdaniem ojców, był to człowiek gwałtowny, uparty, rodzaj maniaka, który buntował się przeciwko władzy duchownej, z narażeniem dobra religii. Biskup, zapomniawszy iż sam błogosławił pierwsze fundamenty tego kościoła, wystosował list, zabraniając wszelkiego religijnego obrządku w murach już stojących. Rozkaz ten był ostatecznym ciosem, zadanym dziełu, tak gorąco umiłowanemu przez zmarłego proboszcza. Rozpoczęły się dochodzenia prawne. Przedsiębiorca robót mularskich, który otrzymał tylko dwakroć sto tysięcy franków, podczas gdy należało mu się obecnie przeszło pięćkroć, skutkiem narosłych procentów i kosztów, wytoczył proces, nowemu proboszczowi oraz miastu, dopominając się o resztę należności. Nikt płacić nie miał ochoty ani możności; trudności i zawikłania mnożyły się z dniem każdym. Wyroki sądowe, wydawane i kasowane przez wyższe trybunały, przyczyniały niemało kosztów. Wreszcie po piętnastu latach wzajemnego procesowania się, miasto Lourdes zgodziło się na wypłacenie owych stu tysięcy franków, uchwalonych przez radę miejską. Przedsiębiorcy należało się więc tylko dwakroć sto tysięcy franków, lecz koszta prawne, procenty narosłe przez te lat kilkanaście — podniosły tę sumę w trójnasób, wynosiła ona bowiem, podług wystawionego rachunku sześćkroć sto tysięcy franków. Z drugiej zaś strony obliczono, iż potrzeba co najmniej czterykroć franków, by módz wykończyć rozpoczęty kościół; tak więc należało znaleźć milion franków, by uratować świeżą ruinę od czekającej ją zagłady. Ojcowie, strzegący interesów groty, spać mogli teraz spokojnie: nowe morderstwo zostało spełnione, parafialny kościół zmarł, dzięki ich knowaniom, nie dorósłszy do samoistnego bytu.
Dzwony bazyliki zabrzmiały donośnie, głosząc ostateczny tryumf ojca Sempé; zapanował on teraz wszechwładnie, wyszedłszy zwycięzko z walki na noże, z walki, w której padły trupem kamienie, waląc się na trupa pierwej zabitego człowieka; a wszystko to się stało spokojnie w dyskretnym cieniu zakrystyi. Stare Lourdes ciężko pokutowało teraz za brak okazanej energii w podtrzymaniu walki, rozpoczętej przez swego proboszcza, zmarłego jako ofiara namiętnej miłości dla swojej parafii; od tej chwili bowiem nowe miasto wzrastało i bogaciło się kosztem starego. Pieniądze płynęły do Lourdes, lecz gromadziły się wyłącznie w rękach ojców strzegących groty; byli oni dostarczycielami funduszów dla budujących się hoteli i zakładanych sklepów; sprzedawali wodę ze źródła, chociaż zobowiązali się wyraźnie w umowie, zawartej z miastem przy kupnie groty i sąsiadujących z nią gruntów, iż handlem trudnić się nie będą. Cała okolica uległa zepsuciu pod wpływem bogactwa, spływającego wciąż na grotę; wszyscy zapałali żądzą zysku i używania; przebiegłość i oszustwo kwitnąć poczęły z dniem każdym obficiej, zamieniając w Sodomę i Gomorę to Betleem Bernadetty. Ojciec Sempé, wznosząc przybytki na chwałę boską, podniecając pobożność tłumów, objawiającą się zarazem w coraz większej ofiarności, zatracił dusz niemało, brnęły one bowiem wśród wielkiej ohydy. Olbrzymie gmachy wyrastały z ziemi; pięć czy sześć milionów wydano w ciągu lat paru, poświęcając je na forsowny rozrost miasta, budowanego z woli ojców, pragnących tem zgnębić ostatecznie starą parafię, dla samowładnego utrzymania całości bogatej zdobyczy. Kolosalna balustrada, łącząca grotę z bazyliką, powstała, dla urzeczywistnienia woli N. Panny, chcącej, by do groty przybywały procesye. Nie była to procesya, gdy pątnicy szli lewem skrzydłem balustrady do bazyliki, a spuszczali się skrzydłem prawem, było to raczej kręcenie się na miejscu, lecz ojcowie osiągnęli cel upragniony: pątnicy wychodzili od nich i wracali do nich, byli więc całkowicie tylko własnością ojców, ich bogatym plonem, zbieranym i młóconym na ich tylko gruntach. Ciało zmarłego proboszcza Peyramale spoczywało w krypcie niedokończonego parafialnego kościoła, a Bernadetta marny wiodąca żywot w dalekim klasztorze, zmarła tam i pochowaną została pod kamienną posadzką odludnej kaplicy.
Przeciągłe zapadło milczenie, gdy doktór Chassaigne ukończył długie swe opowiadanie. Wreszcie powstał z miejsca z trudnością.
— Mój Kochany Piotrze, godzina jest blisko dziesiąta. Wracajmy, bo chciałbym, abyś mógł przespać się choć trochę.
Piotr, milcząc, poszedł za doktorem. Wracali ku miastu trochę śpieszniejszym krokiem.
— Ach tak — rzekł doktór — działy się tutaj wielkie bezprawia, które spowodowały wiele cierpienia. Lecz cóż chcesz, człowiek, przez swe zetknięcie, kazi najpiękniejsze nawet rzeczy! Ty masz dopiero przedsmak okropności, które odsłoniłem przed tobą. Trzeba to wszystko widzieć zbliska, dotknąć się tego namacalnie, a wtedy dopiero odczuwa się całą pełnię smutku i goryczy... Jeżeli chcesz, to cię zaprowadzę dziś nad wieczorem do pokoju, gdzie zamieszkiwała kiedyś Bernadetta, a raczej jej rodzina; pójść także możemy do niedokończonego i walącego się kościoła proboszcza Peyramale.
— O, pójdę tam z największą chęcią!
— W takim razie czekać na ciebie będę przed bazyliką, po odbytej procesyi, o godzinie czwartej; ztamtąd pójdziesz ze mną na inną pielgrzymkę.
Przestali teraz mówić i szli w zamyśleniu głębokiem.
Po prawej stronie drogi płynęła Gava ścieśnionem korytem, które wyżłobiła sobie pomiędzy zwisającemu nad nią skałami. Chwilami, prawie jej widać nie było pomiędzy zielonością, nieco dalej zaś rozszerzała się miejscami i połyskiwała jasno, jakby srebrem. Po gwałtownym zakręcie w około skały, wypływały jej wody na dość obszerną równinę, rozlewając się szeroko. Potok musiał często zmieniać tutaj kierunek swego biegu, świadczył o tem tu i owdzie naniesiony piasek, oraz ławami leżące kamyki.
Słońce piec zaczynało, wysoko się wzbiwszy po nad horyzont; niebo było czyste, niebieskie i głębokie.
Droga czyniła również zakręt, biegnąc wciąż równolegle wzdłuż Gavy. Zaraz po za jej zakrętem ukazało się Lourdes; bieliło się ono zdala na tle pogodnego nieba, tonąc w złotym pyle poranku. Gmachy i domy, co krok stawały się wyraźniejszemi i bliższemi. Doktór, nic nie mówiąc, wskazał szerokim gestem na miasto, jakby chciał przyzywać je na dowód wiarogodności słów, jakiemi opowiedział Piotrowi dzieje nowego i wspaniałego Lourdes. Tak, był to dowód niezbity i narzucający się swym zbytkiem jaśniejącym w słonecznych promieniach.
Widać już było płonące światła w grocie, jakkolwiek bladły one o tej godzinie; przysłaniały je chwilami drzewa i krzewy. Piotr patrzał z nowem zajęciem na olbrzymie prace, dokonane z pieniędzy nadsyłanych do groty; na przestrzeni paru kilometrów, wody Gavy ujęte były w ocembrowanie z wielkich płyt kamiennych; częściowo potok płynął przygotowanym sztucznie łożyskiem odsuwającem go nieco od groty, której zmywał niegdyś podnóże. Świeżo ukończony most po nad Gavą łączył wspaniałe ogrody ciągnące się przed kościołami z bulwarem, dopiero co otwartym. Najpotężniejszy wysiłek woli i siłę pieniędzy, wykazywała kolosalnych rozmiarów balustrada, wiodąca od masywnego dolnego kościoła św. Różańca, do wzniesionej na szczycie góry bazyliki, panującej po nad wszystkiem dumnie i nie bez wdzięku.
Z miejsca, na którem stali, nie można było jeszcze odróżnić domów nowego Lourdes; zlewały się one w jednolitą białawą masę, po nad którą połyskiwały szyfrowe dachy; w miarę jak postępowali naprzód, wydobywały się z zieloności wielkie klasztory, olbrzymie pałace będące hotelami dla przyjeżdżających pątników; wreszcie ukazała się całość bogatego miasta, we wszystkich swych szczegółach; z tą świeżością nowych swych domów zdawała się, jakby naraz z ziemi wyrosłą, z tej ziemi niegdyś tak tutaj ubogiej, a teraz cudami i złotem potężnej. Z boku, po za złomem skały, na szczycie której zarysowywały się zwaliska obronnego kiedyś zamku, wychylały się zmięszane i ubogie dachy starego Lourdes; chyliły się one ku sobie i trwożliwie garnęły w zbitą gromadę, szepcząc między sobą o czasach minionych. Dzisiejsze i wczorajsze Lourdes spoczywało na tle dwóch gór wyniosłych: małego i wielkiego Gersu, które przecinały horyzont nagiemi ścianami, ogrzanemi teraz ukośnie padającem na nie słońcem, pruszącem je żółtemi i różowemi barwami.
Doktór Chassaigne postanowił odprowadzić Piotra aż do drzwi jego hotelu, a przy pożegnaniu przypomniał, iż zejść się mają jeszcze dzisiaj po odbytej procesyi.
Była teraz godzina blisko jedenasta. Piotr uczuł niezmierne zmęczenie, lecz chciał się przymusić do zjedzenia czegośkolwiek przed udaniem się na spoczynek; pewien był bowiem, że potrzeba posiłku niemało się przyczyniła do nagłej utraty sił, jakiej doznawał. Na szczęście, znalazł swobodne miejsce przy stole w jadalnej sali, jadł, śpiąc z otwartemi oczami, sam nie wiedząc co leży przed nim na talerzu; wszedł następnie na górę i legł na łóżku, zaleciwszy poprzednio służącej, by go obudziła o godzinie trzeciej.
Leżał na łóżku, lecz nie zaraz zasnął; gorączka wywołana niezwykłemi okolicznościami, wśród których żył obecnie, nie dozwalała mu zmrużyć powiek. Para rękawiczek zapomnianych i leżących w sąsiednim pokoju, przypomniała mu pana de Guersaint, który wyjechał nad ranem na wycieczkę w góry, do sławnego cyrku Gavarnie; miał zaś wrócić dopiero wieczorem. Jakże szczęśliwe miał usposobienie pan de Guersaint, w ciągłem żył uniesieniu, nie zastanawiając się nad niczem! Piotr natomiast miał obezwładnione członki fizycznem zmęczeniem, myśli zebrać nie mógł w ociężałej swej głowie, czuł wszakże, iż śmiertelnie jest mu smutno i gorzko niewymownie. Wszystko się składało jakby na przekór, by pomimo wszelkich usiłowań, czynionych z jego strony, niedozwolić mu na odzyskanie wierzeń z lat dziecięcych. Tragiczne dzieje życia proboszcza Peyramale wzmogły w nim siłę poprzednich buntów, rozbudzonych między innemi męczeństwem Bernadetty, tej wybranki niebios. Przybył do Lourdes dla znalezienia prawdy, dla odzyskania wiary, lecz zamiast pozyskania tych upragnionych dobrodziejstw, wzrosła w nim nienawiść do łatwowierności i ciemnoty. Z goryczą myślał o sieroctwie człowieka, samotnie rzuconego na ziemię, z rozsądkiem tylko za całą dźwignię i pocieszenie.
Zasnął wreszcie. Lecz przykre widziadła męczyły go i nie odstępowały nawet we śnie, widział Lourdes zepsute, znikczemniałe napływem złota; był to bazar, gdzie msze i dusze zakupywać można było po cenach rozmaitych. Widział śmiertelne szczątki proboszcza Peyramale, leżące wśród zwalisk parafialnego kościoła, gdzie rosły tylko pokrzywy, zasiane ręką nienawiści. Sen Piotra stał się spokojny i cichy, dopiero z chwilą, gdy uniosła się nad nim słodka i niewyraźna postać Bernadetty. Klęczała ona w cieniu klasztoru w Nevers i dumała o stworzonem przez siebie dziele, o jaśniejącej grocie, której nigdy zobaczyć nie miała.

KONIEC DNIA TRZECIEGO.

DZIEŃ CZWARTY.
I.

Marya w szpitalu Matki Boskiej Bolesnej, spędziła cały dzisiejszy ranek, siedząc w łóżku, z plecami opartemi o poduszki. Całą noc przepędziwszy w grocie, nie chciała tam wracać aż na po południową procesyę. Gdy pani de Jonquière zbliżyła się ku niej, chcąc poprawić osuwające się poduszki, zapytała:
— Jaki dzień mamy dzisiaj?...
— Poniedziałek, moja kochaneczko.
— Ach prawda! Ale tutaj traci się rachubę dni, żyjemy w tak odmiennych warunkach!... Wreszcie, może ze szczęścia zapominam o wszystkiem. Dzisiaj będę uleczoną z łaski N. Panny!...
Uśmiechała się z lubą błogością, rozmarzona, chociaż niby przytomna; oczy jej wszakże zdawały się nie dostrzegać świata zewnętrznego, zapatrzone były gdzieś w dal niezgłębioną, a dla Maryi jednej dostępną; miała ona pewność, że nadzieja uzdrowienia stanie się rzeczywistością.
Sala świętej Honoraty, prawie zupełnie była pustą, chore udały się do groty, jedna tylko pani Vêtu pozostała, dogorywając w cierpieniach swej choroby. Marya nie widziała nawet tej nieszczęsnej, konającej tuż obok na sąsiedniem łóżku, tak szczęśliwą się czuła szczęściem swem wewnętrznem. W cichej i pustej sali otworzono teraz okna, wychodzące na podwórze, a słońce poranne zalewało ją szerokim, wesołym promieniem, w którym unosiły się tumany złotych pyłków, igrających w światłości; słońce padało na łóżko Maryi, sięgając aż do bladych jej rączek złożonych na prześcieradle. Jakże odmienny widok przedstawiała teraz ta sala, tak pełna łóżek i rzuconego na podłogę barłogu, na których noc całą wiły się w męczarniach, zaduchu i ciasnocie najstraszniejsze ludzkie niemoce a teraz cicha, przestrona, rozweselona słońcem, odświeżona porannym powiewem!
— Maryo moja droga — rzekła z macierzyńską czułością pani de Jonquière — dla czego nie próbujesz zasnąć, musisz być zmęczona po całonocnej modlitwie w grocie.
Marya spojrzała na mówiącą z wielkiem zdziwieniem, w uniesieniu bowiem swojem nie czuła zmęczenia, nie czuła swego ciała.
— Ale ja wcale nie czuję zmęczenia, wcale nie jestem śpiąca... Spać! ależ zbyt smutno byłoby zasypiać i nie módz myśleć i radować się szczęściem, które mnie dziś oczekuje! Ja dziś będę uzdrowiona...
Pani de Jonquière roześmiała się wesoło i spytała:
— Więc dla czegóż nie chciałaś, by cię zawieziono do groty?... Będzie ci nudno tak cały dzień siedzieć w łóżku między pustemi ścianami.
— O ja nie jestem sama! Ona jest przy mnie, czuję Jej obecność!
I złożyła ręce, z ekstazą wpatrując się w swoje marzenie. Mówiła wszakże głośno:
— Dzisiejszej nocy widziałam Ją wyraźnie: skłoniła ku mnie głowę i raczyła się uśmiechnąć. Zrozumiałam i usłyszałam Jej słowa, chociaż ust nie otworzyła. Tak, dzisiaj o godzinie czwartej, w chwili, gdy przechodzić będzie procesya i gdy ujrzę niesiony Przenajświętszy Sakrament, będę uzdrowioną.
Pani de Jonquière patrzała na Maryę z pewną obawą i słowa jej biorąc za nieprzytomne, gorączkowe bredzenie, chciała ją uspokoić. Lecz chora, spostrzegłszy to, rzekła:
— Nie, nie, nie jestem bardziej chora, czekam tylko stać się mającego cudu... A że nie chciałam iść z innymi dziś do groty, to rzecz bardzo prosta: Ona sama naznaczyła godzinę, łaskę swoją okaże mi o godzinie czwartej...
I dodała ciszej:
— O wpół do czwartej Piotr przyjdzie mnie zabrać i zawiezie do groty... W pół godziny później będę zdrową, zupełnie zdrową...
Słońce zwolna dobiegało aż do jej ramion, uwydatniając chorobliwą przezroczystość jej ciała, a pysznie piękne jej jasne włosy rozsypały się dookoła głowy, tworząc złocistą, promienną aureolę. Śpiew ptaszka rozległ się na podwórzu i dźwiękiem swym napełnił i rozweselił spokojną ciszę sali. Jakieś dziecko musiało się bawić gdzieś w pobliżu okien, półgłośne bowiem jego śmiechy, dolatywały chwilami donośnie, wśród ciepłego, porannego powietrza.
— Cóż zrobić... — rzekła po chwili pani de Jonquière — nie śpij, kiedy spać ci się nie chce, tylko staraj się uspokoić, byś chociaż trochę wypoczęła.
Na sąsiedniem łóżku pani Vêtu konała. Nie zawieziono jej do groty, z obawy by nie zmarła w drodze. Od jakiegoś czasu leżała z zamkniętemi oczami a pochylona nad nią siostra Hyacynta, skinieniem głowy przywołała panią Desagneaux, by jej powiedzieć, że stan chorej się pogorszył. Pochyliły się wspólnie nad umierającą i z trwogą śledziły wyraz jej twarzy. Żółta cera pociemniała jeszcze, stała się błotnistą; oczy miała wpadnięte a usta zwężone; jęczała zcicha a jęk zamieniał się powoli w śmiertelne chrapanie; oddech jej był słaby, lecz zatruwającej woni; rak toczący jej wnętrzności ostatnie czynił w nich spustoszenia. Nagle, rozwarła powieki i przestraszyła się, ujrzawszy te dwie twarze nad sobą pochylone. Czyż miała umierać, zaraz umierać, że tak patrzono na nią uważnie?... Bezdenny smutek odbił się w jej oczach, zrozpaczona żałość za zniknąć mającem życiem. Nie był to bunt, siły bowiem już nie miała na żadne gwałtowne objawy uczuć, lecz ogarniając myślą lata przeżyte, bolała nad znikomością swego końca; żegnała swój sklepik na ludnej i ciasnej uliczce w Paryżu, żegnała swoje przyzwyczajenia, swego męża; czyż warto było rozstawać się z tem wszystkiem, by napróżno przedsiębrać podróż tak daleką i umierać opuszczoną od swoich! A ileż przecierpiała w czasie tej podróży, ileż się namodliła dniem i nocą, nie zyskawszy posłuchania. Musi więc umierać, ginąć, podczas gdy tyle innych zostało zbawionych, cudem odzyskując zdrowie!
Zabełkotała niewyraźnie:
— Ach jakże cierpię, jakże cierpię! Błagam zróbcie co, pomóżcie mi, abym nie cierpiała tak bardzo!...
Ładna, biała buzia pani Desagneaux wyrażała trwożne współczucie. Nie była ona przyzwyczajoną patrzeć na konających, mówiła, że chętnie oddałaby połowę swego serca, byle uratować tę nieszczęśliwą kobietę. Odprowadziwszy na bok siostrę Hyacyntę, wzruszoną do łez, chociaż oddawna pielęgnowała chorych i konających, pani Desagneaux rozpytywała jej, czy naprawdę niema żadnego już ratunku? Czyż nie można jej ulżyć? Wszak umierająca błagała o ulgę. Właśnie dzisiejszego ranka, dwie godziny temu, chora przyjęła Świętą komunię z rąk księdza Judaine. Otrzymała więc całą pomoc nieba a wszak na tę jedną liczyć tylko mogła, bo ludzie oddawna zrzekli się nieść jej ratunek.
— Nie, nie! musimy jej coś pomódz! — wołała pani Desagneaux, potrząsając swą główką o płowej, kędzierzawej czuprynie.
Pobiegła do pani de Jonquière, która siedziała przy łóżku Maryi.
— Czy pani słyszy jak ta nieszczęśliwa jęczy? Siostra Hyacynta powiada, że zaledwie parę godzin przeżyć jeszcze może. Ale czyż możemy dozwolić, by się męczyła tak srodze?... Przecież są różne środki uspakajające. Wszak mamy z sobą doktora, dlaczegóż nie spróbować zasięgnąć jego rady?
— Zapewne — odpowiedziała pani dyrektorka. — Przywołajmy go natychmiast.
Nie miano zwyczaju myślenia o doktorze. Panie te przypominały sobie o nim dopiero w ostateczności, gdy która z ich chorych konała i wyła z dokuczającego jej bólu.
Siostra Hyacynta sama zadziwiła się sobie, że nie pomyślała o sprowadzeniu doktora Ferrand, będącego tuż obok w sąsiednim pokoju. Zapytała też teraz:
— Jeżeli pani sobie życzy, mogę pójść po doktora.
— Idź, idź kochana siostro, i sprowadź go jaknajprędzej!
Po odejściu zakonnicy, pani de Jonquière z pomocą pani Desagneaux, uniosła głowę umierającej, przypuszczając, że ulżyć jej tem zdoła. Dwie te panie były dziś w sali same, inne damy szpitalne wyszły na nabożeństwo, lub dla użycia trochę swobody na świeżem powietrzu. Wśród ciszy wielkiej sali szpitalnej, pełnej teraz ożywczych słonecznych promieni, rozlegało się tylko chrapanie konającej, lub dolatywał dźwięczny śmiech niewidzialnego dziecka.
— Co ta Zosia tak hałasuje? — rzekła z pewną niecierpliwością dyrektorka, zdenerwowana niemiłą katastrofą śmierci, która zdawała się być nieuniknioną.
Pośpiesznemi kroki poszła w głąb sali, zkąd teraz dolatywał śmiech dziecka. Bawiła się tam rzeczywiście Zosia Couteau, ta dziewczynka cudem uleczona roku zeszłego; siedziała na ziemi i pomimo, że miała już lat czternaście, zajętą była robieniem lalek z nagromadzonych przed sobą gałganków. Mówiła do lalki, i tak była rozbawioną i szczęśliwą, że śmiała się z zadowolenia.
— Moja panno, trzymaj się prosto! — powtarzała Zosia. — Potańcuj trochę! zobaczę czy umiesz tańczyć polkę. Raz, dwa, raz, dwa! Tańcujże, obracaj się a teraz pocałuj kogo zechcesz!
Wtem nadeszła pani de Jonquière.
— Moje dziecko, nie baw się tak głośno, mamy kogoś bardzo chorego, umierającego...
— Przepraszam panią bardzo... Ale ja nic o tem nie wiedziałam.
Spoważniała, wstała z ziemi, lecz zatrzymała w ręku lalkę, z którą dopiero co się bawiła.
— Czy ta chora pani umrze? — spytała Zosia.
— Sądzę że tak, zapewne umrze.
Zosia zamilkła i poszedłszy za dyrektorką, usiadła na łóżku, stojącem tuż w pobliżu pani Vêtu; szeroko rozwartemi oczami, z wielką ciekawością, bez najmniejszej obawy, wpatrzyła się w konającą. Pani Desagneaux niecierpliwiła się, oczekując dotychczas napróżno doktora, Marya zaś pogrążona w ekstazie, opłynięta słońcem, była wciąż jakby obcą i nic niewiedzącą z tego, co się działo dokoła; z uniesieniem rozkoszy wyczekiwała obiecanego cudu.
Siostra Hyacynta nie zastała doktora Ferrand w przeznaczonym dla niego pokoju koło składu z bielizną, szukała go więc po całym domu. Od czasu swego przybycia do Lourdes, doktór Ferrand z niezadowoleniem widział i wydziwić się temu nie mógł, że damy szpitalne i zakonnice przywołują go do chorych dopiero w ostatniej chwili, gdy wszelka pomoc lekarska staje się bezskuteczną. Podręczna apteczka, którą z sobą przywiózł, okazywała się zupełnie bezużyteczną; mówiono mu, iż nie warto rozpoczynać jakiejkolwiek kuracyi, za pomocą środków leczniczych, chorzy bowiem tutaj przyjeżdżający, oczekują powrotu zdrowia jedynie za pośrednictwem nieba, uzdrowienie spływa na nich raptownie, cudem; zaledwie rozdał chorym trochę opium, chcąc przynieść ulgę zbyt gwałtownym ich bólom. Z osłupieniem prawdziwem, patrzał na wizytę doktora Bonamy w szpitalu. Towarzyszył mu w przechadzce po salach szpitalnych; doktór Bonamy nie badał i nie pytał się chorych, interesując się wyłącznie tymi, którzy, uzdrowienie swe znalazłszy przy źródle w grocie, pośpieszyli się stawić w biurze doktora, prosząc o wydanie im przynależnego, stwierdzającego i poświadczającego dokumentu.
Jedna z chorych w sali świętej Honoraty dotkniętą była trzema chorobami; dotychczas N. Panna uleczyła ją tylko z jednej dolegliwości, doktór Bonamy nie dziwił się i spokojnie utrzymywał, że jest to dopiero początek uzdrowienia, które niezawodnie odtąd rozwijać się będzie aż do zupełnego odzyskania zdrowia. Czyż to chwilowe polepszenie, nie było widoczną łaską nieba? Co zaś niebo rozpoczęło, tego niewątpliwie dopełni. W mowie jego powtarzały się wciąż słowa: „jest początek polepszenia, teraz trzeba tylko trochę cierpliwości“.
Doktór Bonamy lękał się dam szpitalnych i wymijał je o ile możności, one zaś, korzystając z jego obecności w sali, pragnęły mu przedstawić i polecić tę lub inną chorą, wyliczając zadziwiające symptomaty jej niemocy. Każda z tych dam siliła się, by go przekonać, że w jej właśnie oddziale znajdują się chore wyjątkowe, cierpiące na straszne i nieznane dotychczas dolegliwości. Jedna z dyrektorek zatrzymywała go, ciągnąc za rękaw, by ją upewnił, czy naprawdę jedna z jej chorych dotkniętą jest trądem. Inna opisywała mu zadziwiający okaz: była nim młoda dziewczyna z łuską ryby na plecach. Jeszcze inna szeptała mu do ucha szczegóły okropnej choroby pewnej mężatki, ukrywającej swe arystokratyczne nazwisko. Doktór Bonamy wyślizgiwał się tym paniom jak mógł najzręczniej, nie oglądając żadnej chorej, lecz obiecując, że przyjdzie później, gdy tylko czas mu pozwoli. Zaufanym zaś zwierzał się, iż gdyby chciał być posłusznym woli dam szpitalnych, to całemi dniami byłby zmuszony dawać rady, niemające żadnej racyi ani doniosłości, ze względu, iż chorzy nie do niego, lecz do N. Panny przybyli, i nie na poradę, lecz na wymodlenie uzdrowienia. Wtem, zatrzymał się raptownie przed jedną z kobiet cudem uzdrowioną i, skinąwszy na doktora Ferrand, rzekł z przekonaniem:
— Jest to okaz uzdrowienia niezwykle interesujący!
I osłupiały z zadziwienia doktór Ferrand, musiał wysłuchać szczegółów choroby, jaką przywiozła z sobą chora, uleczona cudem, po pierwszem zanurzeniu w źródle.
Siostra Hyacynta szukała po całym domu doktora Ferrand, nareszcie spotkała księdza Judaine, który jej powiedział, że doktór został w tej chwili właśnie zawezwany do sali małżeństw. Czwarty już raz wzywano go tam do brata Izydora, cierpiącego prawdziwe katusze. Doktór, nie znajdując środka na jego męczarnię, dawał mu wielkiemi dozami opium, brat Izydor błagał go, by dano mu coś uspakajającego, aby mógł iść z innymi do groty, gdzie nie był od wczoraj. Bóle wszakże wciąż się tylko wzmagały i wpadał w omdlenie.
Gdy weszła tutaj siostra Hyacynta, zastała doktora, siedzącego przy wezgłowiu łóżka młodego misyonarza.
— Panie Ferrand, chodź pan do sali św. Honoraty, gdzie mamy konającą.
Uśmiechnął się do niej przyjaźnie, widok siostry Hyacynty działał na niego dziwnie pokrzepiająco.
— Zaraz idę. Lecz pozwól, siostro, bym jeszcze chwileczkę tutaj pozostał, chciałbym ocucić tego nieszczęśliwego.
Czekając, chciała być zarazem pomocną. Słońce zaglądało i tutaj przez trzy otwarte okna parterowe, wychodzące na wiązki ogródek. W wielkiej tej sali prócz brata Izydora, był tylko pan Sabathier; nie poszedł do groty, chcąc wypocząć trochę a pani Sabathier, korzystając z chwili, wyszła na miasto, by nakupić medalików, koronek i obrazków, które pragnęła zawieźć do Paryża w prezencie swoim znajomym. Pan Sabathier siedział na pościeli z plecami wspartemi o poduszki a w palcach przesuwał paciorki odmawianej koronki; nie modlił się teraz, lecz szeptał słowa machinalnie, z oczami utkwionemi w brata Izydora, którego ataki przejmowały go współczuciem, interesował się niemi w najwyższym stopniu.
— Ach, siostro Hyacynto — odezwał się pan Sabathier — wierzaj mi, że podziwiam tego męczennika. Wczoraj miałem chwilę zniechęcenia i niedowierzania względem N. Panny, która nie chce mnie wysłuchać i uzdrowić, chociaż od lat siedmiu nie przestaję Jej błagać o tę łaskę; lecz widok cierpliwości, z jaką znosi ten męczennik swoje katusze, zawstydził mnie i znów nabrałem wiary... Nie możesz sobie wyobrazić, siostro, ile on cierpi a gdy wreszcie dostanie się do groty, oczy jego palić się zdają niezłomną nadzieją... Tak, przedstawia on przykład budujący a zarazem wspaniale piękny. Przypomina mi on jeden z obrazów szkoły włoskiej, nieznanego mistrza, który podziwiałem niejednokrotnie w galeryi Luwru; z niezrównaną doskonałością artysta, pochwycił tam głowę mnicha, promieniejącego świętością, skutkiem siły swej wiary.
Schorzały, w poczet ubogich jadących do Lourdes zapisujący się dobrowolnie, były profesor, zdradzał się tak o chwila z posiadanem wyższem wykształceniem a jakkolwiek, skutkiem choroby, życie miał zmarnowane, pragnął wzruszyć niebo dziecięcą swą ufnością w jego władzę. Mówił już tylko o sobie, powstrzymawszy się w poprzednim zwrocie rozmowy, utrzymywał z energią, że pomimo siedmiu nadaremnych podróży do Lourdes, wiary nie stracił:
— Przecież mam jeszcze przed sobą całe dzisiejsze popołudnie, ponieważ jutro dopiero ztąd wyjeżdżamy. Woda w łazience jest bardzo zimna, lecz poproszę, by mnie jeszcze raz zanurzono; od rana modlę się i błagam o uzyskanie przebaczenia za wczorajsze moje zwątpienie... Siostro, wszak prawda, że N. Pannie chwila jedna wystarcza, by uleczyć najbardziej nawet chore swe dziecko?... Niechajże się stanie według Jej woli i niechaj Jej imię będzie pochwalone!
Znów mówił „Ojcze nasz“ i „Zdrowaś“ przesuwając paciorki trzymanej w rękach koronki; powieki przymknął a obrzękła twarz jego przybrała wyraz zdziecinnienia, które coraz jawniej opanowywało tego człowieka odciętego od reszty swego dotychczasowego świata.
Doktór Ferrand przywołał do siebie Martę, zrozpaczoną siostrę brata Izydora. Stała ona w pobliżu łóżka, z opuszczonemi rękoma, zapatrzona w ukochanego a tak bardzo cierpiącego brata; znosiła swój smutek bez jednej łzy, z poddaniem się, właściwem prostym i ograniczonym naturom. Jak pies, przywiązany do swego pana, powlokła się za bratem do Lourdes; wydała na tę podróż drobne swe oszczędności a oto teraz widzi, że wszystko napróżno. Gdy doktór, przywoławszy ją, polecił, by uniosła chorego, rozjaśniła się nieco twarz Marty, tak dalece była ona spragnioną, być bratu w czemkolwiek pożyteczną. Twarz jej brzydka, ponura i piegowata, wypiękniała pod wrażeniem doznawanego uczucia.
— Trzymaj go, Marto, a ja spróbuję, by przełknął lekarstwo.
Uniosła brata a doktór Ferrand, podważywszy mu zęby łyżeczką, wpuścił mu do ust kilka kropel jakiegoś kordyału. Chory natychmiast niemal otworzył oczy i odetchnął głęboko. Był teraz nieco uspokojony, opium działało, kojąc ból, który mu dokuczał w prawym boku, jakby mu kto przykładał rozpalone żelazo. Brata Izydora tak bardzo znękała choroba, że gdy chciał mówić, trzeba było ucho do ust jego nachylać, nie miał bowiem siły głosu wydobyć...
Z jego, ledwie że dostrzedz się dającego ruchu głowy, Ferrand zrozumiał, iż chory chce mu coś powiedzieć.
— Pan jesteś doktorem? Daj mi pan możność, abym mógł być dziś po południu przed grotą... Pewien jestem, że jeżeli dziś modlić się tam będę, to Najświętsza Panna raczy mnie uzdrowić.
— Ale bądź spokojny, bracie Izydorze, będziesz razem z innymi przed grotą. Czyż nie czujesz się już lepiej?...
— O tak! jest mi lepiej, ale nie jestem zdrowszy... Wiem dobrze co mi dokucza... widziałem śmierć kilku braci zmarłych na tę samą chorobę... pospolitą jest ona w Senegalu. Jak wątroba zacznie boleć i potworzą się wrzody aż na zewnątrz, to już niema ratunku. Następują wtedy bezustanne poty, gorączka i nieprzytomność... tylko Matka Boska może mnie uleczyć, niechaj paluszkiem swoim skinie a choroba pierzchnie natychmiast.... Błagam was tu obecnych, dopilnujcie, by zaniesiono mnie do groty nawet w razie, gdybym stracił przytomność!...
Siostra Hyacynta pochyliła się nad nim:
— Bądź spokojny, drogi bracie! Zaniosą cię do groty zaraz po południu i my wszyscy modlić się będziemy o twoje uzdrowienie.
Nareszcie mogła zabrać z sobą na górę doktora Ferrand; szła szybko, lękając się, czy nie zapóźno przyjdą. Los brata Izydora wzruszył bardzo, wypytywała się doktora, czy naprawdę nie było już żadnej nadziei. Lecz ten uczynił wymowny ruch na znak, że śmierć trzyma już swoją zdobycz. Szaleństwem było odbywać uciążliwą podróż do Lourdes w tak groźnej chorobie.
Lecz powstrzymał swe dalsze słowa i rzekł z uśmiechem:
— Przepraszam cię, moja siostro. Ale byłem i jestem niedowiarkiem.
Ona również z uśmiechem spojrzała na niego łagodnie i pobłażliwie, jak dobra i wierna przyjaciółka, która potrafi być wyrozumiałą względem swych blizkich.
— O nie gniewam się! Znam pana dobrze, więc wiem dokładnie, że chociaż nie jesteś wierzącym, jesteś w zamian poczciwym i zacnym człowiekiem... My mamy do czynienia z tylu i tak różnymi ludźmi, że nie gorszymy się nierozważnie wyrzeczonemi słowy; za wiele zabiera to czasu.
Na górze, w sali świętej Honoraty, zastali panią Vêtu jęczącą w straszliwych męczarniach. Pani de Jonquière i pani Desagneaux pobladły z przerażenia, tak strasznym się im wydawał ten jęk bezustanny. Rozpytywały się doktora, jak znajduje stan chorej?... wzruszył lekko ramionami i rzekł z prostotą: że jest stracona, żyć może co najwyżej parę godzin, prawdopodobnie zaś skona znacznie prędzej. Zaradzić złemu było niepodobna; mógł co najwyżej dać jej lekarstwo uspakajające, które działając odurzająco, zmniejszy nieco przedśmiertne jej bóle. Chora patrzała na niego, była bowiem zupełnie przytomna, z posłuszeństwem przyjmowała dawane lekarstwa. Tak jak inni chorzy, pragnęła ona przedewszystkiem módz być zaniesioną do groty.
Zaczęła wyrażać to gorące swoje życzenie, lecz mówiła jak dziecko lękające się, iż nie otrzyma czego żąda.
— Do groty... chcę do groty...
— Niedługo tam pójdziemy — rzekła siostra Hyacynta — przyrzekam, że panią tam zabierzemy, tylko proszę się uspokoić. Niech pani się stara zasnąć, aby trochę sił zyskać.
Pod działaniem lekarstw, chora poczęła drzemać; pani de Jonquière zawezwała panią Desagneaux do pomocy, nie mogła się bowiem dorachować bielizny, brakowało kilku szpitalnych serwet. Poszły więc razem na drugi koniec sali i zajęły się liczeniem. Zosia siedziała na łóżku w pobliżu chorej i nie spuszczała z niej oczu. Położyła lalkę na kolanach i czekała spokojnie, by ta pani umarła, bo powiedziano jej, że umrze.
Siostra Hyacynta została przy umierającej; nie chcąc siedzieć z założonemi rękoma, nawlekła igłę i cerowała stanik jednej z chorych, obejrzawszy go bowiem, spostrzegła, iż ze starości poprzecierał się na łokciach.
— Pan trochę poczeka tutaj z nami?... — zapytała się doktora.
Stał on przy chorej i śledził działanie lekarstwa.
— Tak, tak, zostanę... Ona może umrzeć lada chwila. Lękam się krwotoku.
Mówiąc, to podniósł głowę i teraz dopiero spostrzegł Maryę na sąsiedniem łóżku; zniżonym głosem zapytał się zakonnicy:
— Czy ona zdrowsza? Czy doznała jakiej ulgi?...
— Nie, nie jeszcze. Modlimy się za nią szczerze, pragnąc, by została uleczoną... Taka młoda, ujmująca a taka nieszczęśliwa! Patrz pan, jaka ona jest śliczna teraz! Wygląda jak święta na obrazku; cała w słońcu z oczami zatopionemi w ekstazie a złociste jej włosy opromieniają młodą jej twarz wspaniałą aureolą.
Ferrand patrzył na Maryę z wielkiem zajęciem. Zadziwiała go ona siłą swego religijnego uniesienia; zdawało się, że nie wie, nie słyszy i nie widzi, co działo się tuż obok jej łóżka; zamodlona i szczęśliwa wewnętrzną swą radością, żyła obecnie tylko życiem wewnętrznem, zapatrzonem we własne głębiny.
— Ona będzie uleczoną — szepnął Ferrand sam do siebie rodzajem przepowiedni — Tak, ona wyzdrowieje.
Co rzekłszy, zbliżył się do siostry Hyacynty, siedzącej z robotą przy otwartem oknie, przez które napływało ciepłe powietrze z podwórza. Słońce dostawało się do sali cienkim już tylko promieniem, padającym wprost na biały, skrzydlaty kapelusz zakonnicy, złocąc zarazem biały jej fartuch. Doktór wsparł się plecami o żelazny pręt okna i patrzał na szyjącą.
— Czy wiesz, siostro, że ta podróż do Lourdes, na którą się zgodziłem, chcąc oddać usługę jednemu z moich przyjaciół, stanie się jednem z najprzyjemniejszych wspomnień mego życia?
Nie zrozumiała i zapytała naiwnie:
— Jakim sposobem?...
— Bo ciebie, droga siostro, na nowo odnalazłem, jestem z tobą i pomagam ci trochę przy pielęgnowaniu chorych. Nie uwierzysz, moja siostro, ile mam dla ciebie wdzięczności, przyjaźni i szacunku.
Podniosła twarz ku mówiącemu i patrząc prosto w oczy, zaczęła z niego żartować z całą zwykłą sobie swobodą. Śliczną była z figlarną tą minką. Cera jej biała i czysta jak lilia, uwydatniała piękny rysunek drobnych jej i wesołych usteczek a ładne niebieskie oczy zawsze były uśmiechnięte. Szczupła była i gibka; piersi prawie nie miała, czyniła ona wrażenie niewinnej, nieskalanej istoty, żyjącej tylko dla niesienia pomocy cierpiącym.
— Więc pan mnie lubi do tego stopnia?... Dlaczego?...
— Dlaczego ja ciebie tak bardzo lubię, moja siostro?... Bo jesteś najlepszą z istot ludzkich, bo przynosisz ludziom pocieszenie i prawdziwe braterstwo. Dotychczas w życiu nie miałem głębszego uczucia nad to, które względem ciebie odczuwam a gdy mi bardzo jest ciężko, gdy potrzebuję pocieszenia, myślę wtedy o tobie, siostro. Czyż nie zachowałaś w pamięci tego całego miesiąca wspólnie przeżytego w mojej biednej, studenckiej izdebce, gdy byłem tak bardzo chory a ty byłaś dla mnie tak bardzo dobrą?...
— Ależ owszem, pamiętam, wybornie pamiętam. Nawet mogę powiedzieć, że nie miałam nigdy tak miłego chorego. Wszystko, co panu podawałam piłeś a gdy zmieniłam panu bieliznę i ułożyłam do snu, nie ruszyłeś się z miejsca, dopóki nie otrzymałeś odemnie pozwolenia.
Poruszając te wspomnienia, patrzała na niego ze słodkim uśmiechem. Doktór Ferrand był bardzo urodziwy, wysoki; oczy miał rzadkiej piękności, nos zgrabny chociaż duży, usta czerwone, wąsy czarne, był w całej pełni urody i młodości. Lecz ona nie widziała tych zalet, szczęśliwą się czuła, patrząc na niego a przyjaźń, którą je okazywał, do łez ją wzruszała.
— Tak, moja siostro, byłbym umarł, gdyby nie ty. Uratowałaś mnie od śmierci.
W miarę jak rozmawiali, patrząc na siebie wesoło i przyjaźnie, budziły się w ich umyśle wspomnienia, odnoszące się do owego miesiąca razem spędzonego. Nie słyszeli już teraz śmiertelnego chrapania pani Vêtu, nie widzieli sali szpitalnej i łóżek w nieładzie pośród niej stojących, nie raziła ich sama sala, podobna do ambulansu, skleconego naprędce skutkiem jakiejś wielkiej katastrofy publicznej. Myślą przebywali w małej izdebce na najwyższem piętrze starego domu, na wązkiej uliczce paryzkiego przedmieścia; do izdebki tej światło i powietrze dochodziło przez maleńkie okienko, wychodzące na ocean dachów miejskich. Przebywali tam sami, on powalony gorączką, ona jak anioł pocieszenia, nielękająca się niczego, byle nieść pomoc i opiekę; przybyła do niego wprost ze swego klasztoru, odrazu przyjacielska i koleżeńska dla biednego chorego. Przywykła ona pielęgnować chore kobiety, dzieci i mężczyzn, jak los zrządził, zawsze wesoła, spokojna i szczęśliwa, byle mieć zajęcie i nieść ulgę cierpieniu; była to istota rzeczywiście anielska, zapominająca o człowieczej swej naturze, nie wiedząca nawet, że jest kobietą. On również nie zdawał sobie sprawy, że mogła ona być kobietą, wiedział tylko, iż ma rączki miłe, głos pieszczotliwy, obejście się dobroczynne; było w niej coś macierzyńskiego a zarazem siostrzanego. Przez trzy tygodnie doglądała go i pielęgnowała, jakby maleńkiem był dzieckiem, podnosiła go z łóżka, przebierała, kładła napowrót, oddając mu najskrytsze i najmizerniejsze posługi bez wstrętu i bez fałszywej wstydliwości, nie myśleli nawet o tem w czystości swego stosunku, zawiązanego skutkiem cierpienia i miłosierdzia. Było to oś dziejącego się ponad życiem zwyczajnem. Gdy zaczął wracać do zdrowia byli z sobą swobodni, jak starzy towarzysze, chętnie lubiący rozmawiać i śmiać się wspólnie, ze szczerą wesołością. Czuwała jeszcze nad nim, łajała go i dawała mu klapsy, gdy ręce wysuwał z pod kołdry. Widział ją często pochyloną nad miednicą i piorącą jaką sztukę jego bielizny, wiedziała bowiem, że jest on bardzo ubogi, i niema na zapłacenie praczki. Nigdy nikt nie odwiedzał ich, byli więc sami, jakby o tysiące mil od reszty świata, miło i dobrze było im razem w tej ciszy, którą przerywała wesołość ich wzajemna a tak właściwa ich młodości.
— Czy pamiętasz, siostro, ten dzień, w którym po raz pierwszy spróbowałem chodzić?,.. Pomogłaś mi a raczej ubrałaś mnie sama i podtrzymywałaś, gdym stanął i plątał nogami, oduczywszy się posługiwać niemi... Czy pamiętasz, ile było z tego śmiechu?...
— Tak, tak, pamiętam. Cieszyłam się niezmiernie, że choroba ustąpiła; czułam, że jesteś już pan ocalony.
— Albo ten dzień, w którym, wróciwszy z miasta, przyniosłaś mi, siostro, wisien w torebce... Widzę nas oboje... ja siedziałem oparty o poduszki, ty, siostro, przysunęłaś krzesło swoje tuż do mego łóżka i rozwinęłaś między nami biały, wielki papier, w którym były wiśnie. Powiedziałem, że ich nie dotknę nawet, jeżeli nie zechcesz jeść razem ze mną... Więc braliśmy razem każde po jednej wiśni i jedliśmy, dopóki nic już nie zostało na papierze... Nigdy nie jadłem wisien tak smacznych...
— Tak, tak, bardzo były smaczne... Ale to samo miało miejsce z sokiem porzeczkowym... Pan nie chciałeś pić zaprawionej nim wody, dopóki nie nalałam szklanki dla siebie...
Śmieli się głośno, zabawieni temi wspólnemi wspomnieniami. Lecz boleśniejsze stęknięcie pani Vêtu sprowadziło ich do rzeczywistości chwili obecnej. Ferrand zbliżył się do chorej, która nie ruszyła się z miejsca. W sali panowała cisza zupełna, przerywana jedynie czystym głosem pani Desagneaux, liczącej szpitalną bieliznę.
Doktór Ferrand wrócił na poprzednie swe miejsce przy oknie i rzekł ciszej z głębokiem wzruszeniem:
— Ach, moja siostro, jeżeli nawet sto lat przyjdzie mi jeszcze przeżyć i napotkać wielkie radości, miłość, pomimo wszystko, dziś mogę złożyć ci przysięgę, że nigdy żadnej kobiety nie będę tak bardzo kochać, jak ciebie...
Siostra Hyacynta nie zmięszała się tem wyznaniem, wszakże pochyliła nieco niżej głowę i pilniej jeszcze szyła a lekki, zaledwie dostrzegalny rumieniec zamącił liliową białość jej cery.
— O, ja także bardzo pana lubię, panie Ferrand... Ale nie trzeba mnie psuć, wmawiając we mnie, że jesteś mi pan wdzięczny... Zrobiłam względem pana to, co nakazywał mi obowiązek, i względem wielu wypełniałam go, jak umiałam najlepiej. To moje rzemiosło. A najmilszem naszem wspomnieniem powinna być wdzięczność względem Boga, który zechciał przywrócić panu zdrowie.
Znów przerwano im rozmowę. La Grivotte i Eliza Rouquet wracały przed innemi z groty do szpitala. La Grivotte siadła na ziemi na swoim materacu leżącym koło łóżka pani Vêtu, i wyciągnąwszy z kieszeni kawał chleba, poczęła go zajadać z chciwością. Jeszcze wczoraj doktór Ferrand zauważył tę młodą suchotnicę, przebywającą obecnie ciekawą bardzo fazę swej choroby: jadła prawie ciągle, nie mogąc nasycić głodu, była nienaturalnie podnieconą i czuła ciągłą potrzebę ruchu. Teraz wszakże Eliza Rouquet, jeszcze większe wzbudziła w nim zaciekawienie; widocznem było, że lupus pożerający mięśnie jej twarzy, zaczynał się goić. Całemi dniami okładała sobie twarz płatkami zamaczanemi w wodzie cudownego źródła i polepszenie rany stawało się coraz widoczniejsze; wracała teraz Eliza wprost z biura zaświadczającego uzdrowienia, gdzie doktór Bonamy zajmował się nią z miną tryumfatora. Zadziwiony, doktór Ferrand zbliżył się do Elizy i obejrzał jej twarz znacznie teraz bledszą; rana nie była jeszcze zagojoną, lecz przysychała i traciła zaognienie. Niezwykle ciekawy okaz, jaki przedstawiała choroba Elizy, skłonił doktora Ferrand do szczegółowego jej zbadania; zapisał swe spostrzeżenia, chcąc je przedstawić w Paryżu jednemu ze swoich dawnych profesorów w szkole medycznej, który zajmował się specyalnie chorobami skóry, pochodzącemi z pobudek nerwowych a spowodowanych złem, niedostatecznem odżywianiem organizmu.
— Czy nie czułaś żadnego podrażnienia, swędzenia? — zapytał się Elizy.
— Nie, nie, panie doktorze. Myję się tylko wodą przy źródle i odmawiam różaniec, modląc się z całego serca.
La Grivotte pozazdrościła Elizie, iż doktór tylko na nią zwrócił uwagę a nabrawszy pewnej zarozumiałości skutkiem zajęcia, jakie obudzała od wczoraj pomiędzy pątnikami, zawołała głośno, zwracając się do doktora:
— Ja, panie doktorze, jestem uleczona, zupełnie, całkowicie uleczona!
Uśmiechnął się i po przyjacielsku usuwając ją na bok, nie chciał bliżej badać jej stanu, mówiąc.
— Tak, wiem moja kochana, jesteś uleczoną i zupełnie nie potrzebujesz już doktora.
Lecz w tejże samej chwili siostra Hyacynta zawezwała go, albowiem, rzuciwszy pośpiesznie swoje szycie, pobiegła na ratunek pani Vêtu, która wiła się na łóżku, trapiona mdłościami. Pomimo pośpiechu, siostra Hyacynta nie zdążyła podać jej miednicy: chora zwomitowała odchodami czarnemi jak sadza; w cuchnącej tej masie znajdowała się i krew w postaci fioletowych żyłek. Był to krwotok zwiastujący śmierć blizką.
— Trzeba uprzedzić panią dyrektorkę — rzekł zcicha doktór, zajmując sam miejsce przy chorej.
Siostra Hyacynta pobiegła po panią de Jonquière. Bielizna już była przeliczona, pani Desagneaux myła sobie ręce a pani de Jonquière rozmawiała z ożywieniem ze swoją córką.
Rajmunda przyszła do matki, wyrwawszy się na chwilę z bufetu, gdzie spełniała dziś służbę. Nie lubiła ona przebywać w tym szpitalnym bufecie, urządzonym w wązkiej sali o podwójnym szeregu stołów, zatłuszczonych równie jak i ściany, z których unosiła się woń niemiła i ckliwa, źle utrzymanej i biedą trącącej kuchni. Wbiegła tu pośpiesznie, korzystając z pozostającej pół godziny czasu przed powrotem chorych. Zadyszana, różowa, z błyszczącemi oczami, rzuciła się na szyję matce, wołając:
— Mamo! mamo! jakie szczęście! Już wszystko zdecydowane stanowczo!
Zadziwiona i z głową napełnioną sprawami urzędu w sali świętej Honoraty, pani de Jonquière nie wiedziała, czem się cieszy tak mocno Rajmunda.
— Cóż się stało?... co tobie moje dziecko?... co zdecydowane?...
Rajmunda zniżyła głos i, rumieniąc się, szepnęła:
— Moje zamążpójście!
Matka się teraz ucieszyła z kolei. Na jej tłustej, łagodnej i jeszcze pięknej twarzy, odbił się wyraz serdecznego, wielkiego zadowolenia. Nasunął się jej myśli obraz skromnego życia, jakie wiodła z córką w małem mieszkanku przy ulicy Vaneau w Paryżu; od śmierci męża utrzymywała się i wychowywała córkę, mając zaledwie kilka tysięcy franków rocznego dochodu. Wraz z małżeństwem Rajmundy stan rzeczy mógł się odmienić, mógł wrócić dawny tryb życia światowego i dostatniego.
— Ach, moje dziecko, jakże jestem szczęśliwa!
Lecz nagle zakłopotała się i zamyśliła. Boga przyzywała na świadka, że od trzech lat, jak przyjeżdżała do Lourdes, powodowała się chęcią niesienia pomocy chorym i nieszczęśliwym. Dobrze wziąwszy pod rozwagę to, co ją skłaniało do świadczenia podobnego miłosierdzia, byłaby odnalazła chęć zadowolnienia popędu rządzenia i rozkazywania. Na samym dopiero końcu, lecz nie mniej tlejącą w swem sercu odnalazłaby nadzieję, znalezienia dla swej córki męża pomiędzy młodymi ludźmi, kręcącemi się koło służby przy grocie a z których większość należała do tego co ona i jej córka towarzyskiego koła. Myślała czasami o tem, lecz spokojnie, jak o rzeczy mogącej się wydarzyć; nigdy wszakże nie zwierzała się przed nikim z temi tajnikami swych myśli.
Teraz wszakże pod silnem wrażeniem szczęścia, wyznała przed córką:
— Dziecko moje kochane, szczęście to wielkie, lecz spodziewałam się tego! Jeszcze dziś rano modliłam się do Najśw. Panny, aby tak się stało.
Chcąc nabrać pewności, zaczęła wypytywać o szczegóły. Rajmunda nie opowiedziała jej dotąd o wczorajszym spacerze, odbytym pod rękę z Gerardem; pragnęła sama się upewnić i podzielić się z matką, gdy nadzieja stanie się faktem dokonanym, gdy sama sobie powiedzieć będzie mogła, że nareszcie podbiła dla siebie męża. Pragnienia się ziściły: dziś rano spotkała się z Gerardem przed grotą i młody człowiek oświadczył się jej formalnie. Zapewne pan Berthaud poprosi o jej rękę dla swego kuzyna, przed ich wyjazdem do Paryża.
— Mam nadzieję, że będziesz szczęśliwa — zawołała z uśmiechem pani de Jonquière, puszczając już w niepamięć skrupuły sumienia, które zakłopotały ją chwilowo. — Tak, niezawodnie będziesz szczęśliwa, bo jesteś rozsądna i okazało się że bez mojej pomocy potrafisz doskonale kierować swoim losem... Uściskaj mnie!
W tej właśnie chwili nadeszła siostra Hyacynta z oznajmieniem o niechybnej śmierci pani Vêtu. Rajmunda odbiegła już do swego zajęcia. A pani Desagneaux, obcierając sobie ręce, gniewała się na damy szpitalne, których nigdy nie było gdy najbardziej były potrzebne.
— Chociażby pani Volmar — dodała z nadąsaną minką... Pytam się co się z nią dzieje?... Ani się pokazała w szpitalu od chwili naszego przyjazdu.
— Zostawmy panią Volmar w spokoju! — zawołała pani de Jonquière z pewną niecierpliwością. Już kilkakrotnie powiedziałam, że pani Volmar jest chora i przyjść nie może.
Obie panie pobiegły do łóżka, na którem konała pani Vêtu. Ferrand stał przy niej, a gdy siostra Hyacynta zapytała go, czy nie może ulżyć chorej, potrząsnął głową na znak przeczenia. Umierająca jakby uspokojoną się czuła i mniej cierpiącą od chwili ciężkich wymiotów, leżała teraz jak martwa z zamkniętemi powiekami. Lecz została chwycona nowym atakiem mdłości i zrzuciła obficie potoki czarnej zgnilizny, zmięszanej z krwią fioletowego odcieniu. Znów się uspokoiła, otworzyła oczy i spostrzegła siedzącą na ziemi na materacu uzdrowioną la Grivotte, która opychała się chlebem. Czuła zbliżającą się śmierć, lecz szepnęła:
— Ona jest już zdrowa, uzdrowiona?
La Grivotte posłyszała zapytanie i z egzaltacyą odpowiedziała pośpiesznie:
— Tak, tak, jestem uzdrowiona, uzdrowiona, zupełnie uzdrowiona!
Przez chwilę pani Vêtu opanowaną być się zdawała ciężkim, dolegliwym smutkiem; istota jej cała buntem wrzeć się zdawała, nie chcąc poddawać się śmierci, podczas gdy inni żyć będą. Lecz opanowała się szybko. I ledwie dosłyszalnym głosem, rzekła:
— Tak, młodzi, młodsi odemnie zdrowo żyć powinni. Matka Boska miała słuszność, obdarzając ją łaską swoją...
Oczy jej obiegły salę dokoła, jakby chciała pożegnać wszystko i wszystkich, chociaż zadziwioną być się zdawała na ich widok. Chciała się uśmiechnąć do Zosi Couteau, która nie spuszczała z niej chciwie wpatrzonych oczu; wszak to dziecko takie grzeczne i uprzejme przyszło jeszcze dziś rano pocałować ją na dzień dobry. Eliza Rouquet zajmowała się wyłącznie sobą, nie widząc nawet co się działo tuż w pobliżu; chwyciła małe lusterko i wpatrzyła się w swoją twarz, zdawało się jej, że pięknieje z każdą chwilą; widziała z najwyższą radością, że rana blednie i podsycha. Widok Maryi tak ślicznej i uroczej w ekstazie, w której była pogrążona, zdawał się napawać umierającą panią Vêtu uczuciem błogiego pocieszenia. Patrzała na nią długo i wciąż swe oczy ku niej zwracając, poiła się jej widokiem, jak świetlaną i radosną wizyą. Może myślała, że ma już przed sobą świętą modlącą się w raju, w promiennej, słonecznej chwale...
Lecz znów wróciły mdłości; wyrzuciła teraz z siebie tylko krew zepsutą, nienaturalnego koloru, krew rzucającą się tak gwałtownie i obficie, że strumieniami odłączała się, pryskając w około na prześcieradło i brukała całą pościel i łóżko. Napróżno pani de Jonquière i pani Desagneaux przynosiły serwety i podkładały wokoło chorej, krew broczyła i kalała ją całą. Obydwie panie szpitalne blade były i czuły, jak nogi się pod niemi uginały. Doktór Ferrand, bezsilnym będąc, niezdolny zapobiedz złemu, oddalił się aż ku oknu i stanął w temże samem miejscu, gdzie tak rozkosznie poruszał dawne wspomnienia; siostra Hyacynta ruchem instynktownym, z którego na pewno nie zdawała sobie sprawy, wróciła również ku miłemu temu oknu, jakby szukając ratunku i opieki przy boku swego przyjaciela.
— Boże mój — mówiła — czyż naprawdę pan nie znajdujesz środka, mogącego zmniejszyć cierpienia tej nieszczęśliwej?
— Nie, nie ma na to ratunku. Zgaśnie ona jak lampa, która się dopaliła do samego końca.
Znużona wysiłkiem, z ustami z których krew jeszcze spływała, pani Vêtu patrzała ze skupieniem resztek swej woli, na pochyloną nad łóżkiem panią de Jonquière, patrzała i poruszała wargami. Dyrektorka zbliżyła się jeszcze i wsłuchując się, posłyszała urywane, powolne zdania, zaledwie domawiane przez konającą.
— Niech pani zapamięta dla mojego męża... Mamy sklepik przy ulicy Mouffetard, mały, szczupły sklepik, niedaleko fabryki gobelinów... On jest zegarmistrzem i nie mógł towarzyszyć mi w podróży do Lourdes... musi pilnować klienteli... będzie bardzo zakłopotany, widząc że nie wracam... Tak, ja byłam pożyteczną w naszym sklepiku... czyściłam drobne biżuterye, które sprzedawaliśmy... biegałam za interesami do klientów...
Głos słabnął jeszcze, a urywane słowa gubiły się w chrapliwem rzężeniu.
— Proszę, niechaj pani do niego napisze... bo nie zrobiłam tego... a teraz już nie mogę... niech mu pani powie, że wszystko skończone... że ciało moje będzie pochowane w Lourdes, bo zbyt drogo kosztowałby przewóz do Paryża... Niechaj się ożeni... bo żona potrzebna mu będzie w sklepiku... koniecznie potrzebna... Więc niech się żeni z kuzynką... niech pani powie z tą kuzynką... on wie...
Teraz już tylko niedomawiane wyrazy szeptała umierająca. Siły ją opuszczały, oddech zanikał. Oczy jeszcze miała żyjące i otwarte, reszta zaś twarzy żółtej i bladej zdawała się być odlaną z wosku. Oczy te biegły w lata ubiegłe, pragnąc wywołać wszystko, co było i co już nigdy nie wróci; widziała niemi ów mały swój sklepik z zegarami, swoją ulicę ciasną i ludną, spokojne i monotonne życie swe codzienne przy boku męża zawsze pochylonego nad pracą; wspominała przyjemności niedzielne, szczególniej miłe wycieczki wzdłuż fortyfikacyj, gdy siadłszy na spalonej ich murawie, lubili patrzeć na chłopców puszczających różnokolorowe wolanty. Wtem oczy jej zwiększać się poczęły, próżne czyniła wysilenia by czegoś się jeszcze dopatrzyć wśród złowrogiej, strasznej nocy, która poczynała zewsząd ją ogarniać.
Pani de Jonquière jeszcze raz pochyliła się nad konającą, widząc że porusza ustami. Doleciał do jej ucha lekki powiew, niosący głos jakby z wielkiej oddali, z po za świata i nabrzmiały bezdennym smutkiem, złożył się w wyrazy:
— Nie chciała mnie uzdrowić.. nie uzdrowiła...
Jakby tylko na to czekała, Zosia Couteau zadowolniona, zeskoczyła z łóżka i pobiegła w głąb sali, gdzie zaczęła się znów bawić swoją lalką. Ani la Grivotte, jedząca resztkę swego chleba, ani Eliza Rouquet, zapatrzona w swoją twarz odbijającą cię w lusterku, nawet nie zauważyły zaszłej katastrofy. Lecz Marya odczuła chłodny powiew śmierci, biegnący przez salę, zauważyła niezwykłe zmięszanie pani de Jonquière, a zwłaszcza pani Desagneaux, nieprzywykłej do widoku śmierci. Marya zbudziła się z rozkosznego stanu zamodlenia i wyczekiwania spłynąć mającego na nią szczęścia; zrozumiała co zaszło i tkliwe uczucie względem swej towarzyszki cierpienia wezbrało w jej sercu, ulitowała się nad niedolą tej, która zgasła, ona co tak pewną teraz była pozyskania łaski dla siebie. Rozpłakała się i rzekła:
— Ach biedna kobieta, zmarła tak daleko od domu, w takiem osamotnieniu i przed godziną swego odrodzenia!...
Pomimo zawodowej obojętności, doktór Ferrand również silnie był wzruszony; zbliżył się do łóżka zmarłej w celu stwierdzenia śmierci; na znak przez niego dany, siostra Hyacynta podciągnęła prześcieradło i zakryła nim twarz zmarłej; nie można bowiem było myśleć o wyniesieniu ciała w porze obecnej. Chorzy wracali właśnie teraz z groty i spokojna, słoneczna sala, napełniła się raptownie całym legionem nędznych i cierpiących; rozlegały się kaszle uparte i męczące, wlekące się kroki nóg ociężałych i obolałych; dokoła rozchodził się ckliwy zaduch; uprzytomniony tu był obraz wszystkich plag niedołęztwa ludzkiego.




II.

Dnia tego, w poniedziałek, napływ ludzi przed grotą był wprost niezmierny. Był to ostatni dzień pobytu pielgrzymów w Lourdes; ojciec Fourcade nauczał dzisiejszego rana, iż należało skupić w najwyższy wysiłek strzelistość modłów i głębię wiary, by tym sposobem uzyskać od nieba największy wymiar łaski, jaką udzielić ono raczy, zsyłając uzdrowienia wybrańcom. O godzinie drugiej już, przeszło dwadzieścia tysięcy pątników stało przed grotą; gorączkowo podnieceni roili, żarliwej pełni nadziei, że zostaną wysłuchanymi. Z każdą chwilą tłum pobożnych zwiększał się, zwiększał bezustannie; zaniepokojony, trwożny o zachowanie porządku baron Suire wyszedł z groty, by raz jeszcze powtórzyć krzątającemu się dyrektorowi Berthaud:
— Zobaczysz, że nie zdołamy utrzymać porządku... Proszę, wzmocnij straże, niechaj twoi ludzie gęściej się ustawią.
Utrzymanie ładu i należytego porządku pomiędzy pielgrzymami, zbliżającymi się do groty, zależało całkowicie od czujności dobrowolnie zaciągających się członków stowarzyszenia przytułku Matki Boskiej Zbawieielki; prócz nich nie było nikogo, żadnych strażników zaciężnych ani policyi; z tego też powodu prezydent stowarzyszonych tak bardzo się niepokoił. Lecz w ważniejszych okolicznościach Berthaud umiał być energicznym i wymódz posłuch dla swych rozporządzeń.
— Bądź pan spokojny — zapewniał baron — odpowiadam za wszystko... Nie ruszę się ztąd, dopóki około godziny czwartej procesya tędy nie przejdzie.
Przywołał wszakże Gerarda.
— Zaleć swoim ludziom, aby pilnowali wydanych rozkazów. Niechaj staną zwartym szeregiem i niech mocno trzymają kordon, oddzielający chorych od tłumu.
Tam w głębi, pod bluszczami oplatającemi skałę, otwierała się grota z wiecznie jarzącemi świecami. Zdaleka, wydawało się jakby przytłoczona, nieregularna, wązka i skromna, zwłaszcza w porównaniu z tchnieniem nieskończoności, które z niej ulatując, pochylało głowy ludzkie w kornej wierze, statua Matki Boskiej widniała tylko jak jakaś biała plama, poruszać się zdająca skutkiem migotliwego drgania powietrza wywołanego chwianiem się małych, żółtych płomyków. Stanąwszy na wzniesieniu, z trudnością tylko dojrzeć było można srebrem wykładany ołtarz po za kratą groty, tuż obok samogrające organy, odsłonięte teraz ze zwykłego na nich pokrowca, stosy bukietów i wota, odbijające swą pstrocizną od ścian zakopconych.
Pogoda była prześliczna; nigdy jeszcze niebo tak czyste nie jaśniało nad niezliczonym tłumem pątników; powiew łagodnego wietrzyka, pozostałość burzy, która tu szalała dzisiejszej nocy, dzięki spadłej ulewie, czynił gorąco mniej dokuczliwem niż dwu dni poprzednich.
Gerard z trudnością przebijał się przez tłum, chcąc uszykować swoich ludzi. Parcie gromadne ciżby już teraz czuć się dawało.
— Jeszcze dwóch mi potrzeba, wolał Gerard. Stójcie po czterech i utrzymujcie kordon na właściwem miejscu.
Napór tłumu zdawał się nieprzepartym, instynktownym; dziesiątki tysięcy pątników rwało się ku grocie, pociąganych ku niej gorączkową ciekawością, połączoną z trawiącem ich pragnieniem. Wszystkie oczy tam tylko patrzały, wszystkie usta o niej i do niej szeptały błagania, wszystkie ręce ku niej się wyciągały; cała istota tych ludzi rwała się, uniesiona, ku blado płonącym gromnicom i białej, ruchomej po za niemi plamie, będącej marmurową statuą N. Panny.
Przed grotą zostawiono obszerną przestrzeń dla chorych a chcąc ją zabezpieczyć od wzrastającego wciąż napływu pobożnych, otoczono ją grubym sznurem, trzymanym z wysiłkiem przez członków Przytułku; stali oni prawie tuż jeden obok drugiego. Mieli rozkaz nieprzepuszczać po za sznur nikogo, prócz tylko chorych, zaopatrzonych w karty, wydawane przez zarząd szpitalny, oraz te nieliczne osoby, które wyrobiły sobie w tym celu pozwolenie. Straż, pilnująca sznuru, unosiła go, dla przepuszczenia mających do tego prawo i naprężała na nowo, głuchą będąc na prośby innych; z szorstkością nawet odpychano proszących, nadużywając może jednodniowej swojej władzy; lecz ochotnicy straż pełniący, mogli w istocie być rozdrażnieni niedogodnością swej służby, pchano się na nich i parto ich bezustannie, podtrzymywali tę falę ludzką całą siłą, dając przytem dowód niepospolitej wytrzymałości swych pleców, ostających się przed naciskiem ciżby.
Ławki przed grotą i przestrzeń zostawiona dla wózków i noszy z chorymi, napełniały się szybko a tłum niezliczony pielgrzymów i ciekawych snuł się lub słał nieruchomemi, zbitemi masami; szeroko w około przybytku, poczynając od placu św. Różańca aż po za spacerowe ogrody wzdłuż Gavy; na całej długości szerokiego chodnika ponad potokiem — czerniło się ludzkie zbiegowisko, wśród którego trudno było utorować sobie przejście. Na parapecie siedziały kobiety, niektóre nawet stały, chcąc lepiej wszystko widzieć; wiele z nich zasłaniało się od słońca różnobarwnemi, jasnemi parasolkami a połysk tych rozwiniętych jedwabi, nadawał ciemnemu temu tłumowi nutę wesołą. Chciano zachować przejście dla przewożenia chorych, lecz co chwila tłum zagarniał to swobodne miejsce i wózki, nosze, gromadziły się i utykały, nie mogąc podążać do groty, dopóki który z pełniących straż członków Przytułku, nie pośpieszył na ich ratunek. To ludzkie stado, drepczące wciąż na miejscu, łagodne wszakże było i dobrodusznie potulne; jak owce dążyło ono gromadnie, zbijając się miejscami i skutkiem tego prąc innych swym ciężarem; światło gromnic działało na nich pociągająco, tam rwała się ich wola; nigdy wszakże nie wydarzały się wypadki, chociaż podnieconemi byli wszyscy, dochodząc stopniowo do szału religijnego upojenia.
Znów baron Suire, wyszedłszy z groty, przebijał się przez tłumy.
— Berthaud! Berthaud! — wołał — staraj się, by mniej się tłoczono! Wpuszczaj mniejszemi partyami do groty, bo kobiety i dzieci udusić się tam mogą!
Berthaud nie mógł się powstrzymać, by nie okazać zniecierpliwienia.
— Nie mogę być wszędzie... Zamknij pan kratę, jeżeli potrzeba.
Słowa ich odnosiły się do defilady pielgrzymów wewnątrz groty. W czasie liczniejszych pielgrzymek, organizowano defiladę przez całe popołudnie, wpuszczając pątników drzwiami na lewo a wypuszczając drzwiami na prawo.
— Zamknąć kratę! ależ gorzej jeszcze będzie — wolał zakłopotany baron, rozmiażdżą się wtedy, pchając się jedni na drugich.
Gerard stał w pobliżu i zapominał o służbie, rozmawiając z Rajmundą, trzymającą miseczkę z mlekiem, które chciała zanieść sparaliżowanej staruszce. Berthaud rozkazał mu, by podwoił straże u wrót groty, przykazując, by nie wpuszczano więcej nad dziesięć osób. Spełniwszy zlecenie, Gerard wrócił do Rajmundy, z którą Berthaud rozmawiał śmiejąc się wesoło. Odeszła, jakby spłoszona i poiła teraz mlekiem sparaliżowaną starą kobietę.
— Śliczna jest ta Rajmunda — rzekł Berthaud, patrząc na Gerarda. — Wszak zdecydowałeś się? i bierzesz ją za żonę?...
— Mam zamiar prosić o jej rękę dzisiejszego wieczora. Liczę na ciebie, kuzynie, wszak zechcesz mi towarzyszyć, gdy pójdę do jej matki?...
— Jak najchętniej. Przecież pamiętasz, co ci mówiłem? Bardzo rozsądnie robisz, żeniąc się z Rajmundą. Ręczę, że wuj wynajdzie ci zaraz korzystną posadę.
Tłum walący się przemocą, rozdzielił rozmawiających. Berthaud poszedł się upewnić, czy defilada odbywa się metodycznie. Godzinami całemi defilada trwała tak bez przerwy; mężczyźni, kobiety, dzieci brali w niej udział, każdy miał równe do niej prawo; nie patrzono kim był i zkąd przybywał. Wszystkie warstwy społeczne mięszały się w niej z sobą: żebracy w brudnych łachmanach szli tuż obok postrojonych bogaczów; chłopki i wykwintne światowe strojnisie, służące z gołemi głowami i małe dzieci z bosemi stopy, tuż przy innych dzieciach postrojonych i ze wstęgami na głowie. Przystęp był swobodny dla każdego, tajemnicza grota dopuszczała do swego wnętrza wierzących i niewierzących, prostych ciekawych, oraz rozgorzałych religijną miłością. Wszyscy ulegali głębokiemu wzruszeniu; zapach wosku i ciężkie panujące tutaj powietrze odurzały ich chwilowo; często wszakże spoglądali ku ziemi z obawy przewrócenia się i poślizgnięcia o żelazną płytę, zamykającą źródło. Niektórzy z defilujących pielgrzymów wpadali w stan osłupienia; nie myśleli o modlitwie lecz machinalnie patrzyli na przedmioty, znajdujące się w grocie, twarze mieli trwożne, jak miewać je zwykli ludzie znienacka wpuszczeni do nieznanego i czarowną moc posiadającego przybytku. Pobożniejsi modlili się, powtarzając wielokrotnie znak krzyża, lub rzucając listy i kwiaty, składając gromnice w ofierze, całując skałę u stóp N. Panny, lub ocierając o nią różańce, medaliki i inne drobne świętości, by tym sposobem nabrały większej wartości, przyjmując błogosławieństwo przez zetknięcie się ze ścianą groty. Defilada taka trwała godziny, dnie i miesiące, powtarzając się corocznie od lat już dawnych; wydawało się jakoby narody świata całego przesuwały się nigdy nieskończonym korowodem przed statuą, bielejącą w tym zacisznym zakątku skały; zahypnotyzowane wirem ciągnęły te tłumy, jedne za drugiemi, z jękiem wyznając swe boleści i nędze wszelakie, błagając litości, żebrząc miłosierdzia, żądne zaznania niepochwytnego dla nich szczęścia.
Gdy Berthaud sprawdził, iż wszystko i wszędzie organizuje się w jaknajlepszych warunkach, przechadzać się począł dla własnej przyjemności z daleka już tylko czuwając nad swojemi ludźmi. Z obawą wszakże myślał o procesyi, mającej się wkrótce rozpocząć, na widok bowiem niesionego na jej czele Przenajświętszego Sakramentu, szał frenetyczny ogarniał tłum cały i co chwila zachodziła obawa, by nie zdarzył się jaki dramatyczny wypadek. Ten dzień ostatni, zapowiadał się gorączkowo; dreszcz egzaltowanych uniesień czuć było niemal w powietrzu, wciąż się wzmagający, tłumy zdawały się nim wstrząsane. Podniecone one były coraz namiętniej odprawianemi od dni kilku religijnemi praktykami, rozpoczętemi w czasie podróży, podtrzymywane wciąż śpiewaną monotonną kantyczką, powtarzaną bez końca; uniesione były żądzą rojonych objawień i tylko o nich marzyły, tylko o cudach mówiły i słyszały, opanowane wyłączną tą myślą, dopełniały swego upojenia nieruchomem zapatrzeniem się w grotę, jaśniejącą wieczyście, setkami płonących w niej świateł. Wielu pomiędzy pątnikami nie odpoczywało już przez trzy noce z rzędu; dochodzili oni do stanu iście halucynacyjnego czuwania, brodząc samopas w kraju ułudy, coraz ponętniejszej i kuszącej ich zwodniczo. Nie dając sobie spoczynku w tej pogoni, modlili się bez przerwy a strzeliste ich modły smagały ich dusze podniecającą chłostą. Błagalne zaklęcia rwały się same ku Pannie Przeczystej, księża nie schodzili z ambony, zmieniając się kolejno, intonując okrzyk ogólnego cierpienia, kierując modłami rozpaczliwych uniesień wiernych, śląc tłumom zachętę ponad głowami ścielących się przed grotą chorych, ukazując bladą, marmurową statuę, która stała uśmiechnięta, z rękoma złożonemi, zapatrzona w niebo.
Po prawej stronie groty, tuż przy skale, była ambona, wykuta z białego kamienia; zajmował ją obecnie pewien ksiądz z Tuluzy, którego Berthaud znał osobiście; kaznodzieja mówił a Berthaud, słuchając go przez chwilę, miał minę zadowolnioną, potakującą. Ksiądz ów był mężczyzną barczystym, głos miał pełny, donośny, używał on wielkiej sławy jako mówca kościelny. Prawdę mówiąc, wymowa z kazalnicy w grocie, polegała głównie na sile i wytrzymałości płuc a miał on swój własny sposób gwałtownego, porywającego rzucania zdań, które wydzierały mu się z piersi, jak niedający się pohamować okrzyk, wnikając w tłumy; tłumy zaś wiernie powtarzały go echem, grzmiącem z niezrównaną potęgą; namiętne a zarazem błagalne nawoływania przedzielały „Zdrowaśki“ lub „Ojcze nasz“.
Ksiądz, skończywszy różaniec, wyprostował się, jakby chciał wyróść, wyprężając krótkie swoje nogi i całą siłą głosu rzucał z swych piersi słowa litanii, tworzonej pod wpływem natchnienia.
— Maryo, my miłujemy Ciebie!
A tłum powtarzał żniżonemi i mięszającemi się z sobą głosami:
— Maryo, my miłujemy Ciebie!
Rozpoczęta litania rozbrzmiewała bezustannie, głos księdza rozbijał się jak dzwon donośny a głos tłumu powtarzał słowa bełkotem nabrzmiałym skargą:
— Maryo, Ty jesteś jedyną nadzieją naszą!
— Maryo, Ty jesteś jedyną nadzieją naszą!
— Panno przeczysta, uczyń nas czystymi z pomiędzy najczystszych!
— Panno przeczysta, uczyń nas czystymi z pomiędzy najczystszych!
— Panno wszechmocna, zbaw naszych chorych!
— Panno wszechmocna, zbaw naszych chorych!
Zdarzało się, iż gdy pomysłu mu brakło, lub gdy chciał nacisk szczególniejszy wywrzeć swemi błagalnemi modłami, ksiądz powtarzał z rzędu kilkakrotnie jedno i to samo nawoływanie; powolny jego woli tłum, szedł za jego głosem i wołał ze wzmagającą się żądzą namiętną uporczywą swą prośbę.
Litania trwała dalej i nieprędko miała się ukończyć, Berthaud chwilowo mógł odpocząć, zwrócił się więc z powrotem wewnątrz groty. Widok ztąd na chorych zgromadzonych przed kratą, był przykuwający swoją nadzwyczajnością. Cała przestrzeń, odgrodzona od reszty pątników trzymanemi w rękach sznurami, zajętą była przez tysiąc przeszło chorych, przybyłych do Lourdes w szeregach narodowej pielgrzymki; pogodne, czyste niebo, oraz jasność dnia słonecznego — uwydatniały chaotycznie mieszające się tutaj potworności ludzkich chorób wszelkiego rodzaju. Wszystkie trzy szpitale zniosły tu nędzarzy, jęczących i skarżących się na swe cierpienia. W głębi, posadzono na ławach tych, którzy mogli jeszcze siedzieć o własnych siłach, chociaż wielu podtrzymywały poduszki, inni zaś opierali się jedni na drugich. Przed nimi, tuż przed samą grotą leżeli chorzy, dotknięci sroższemi jeszcze niemocami; kamienna posadzka znikała pod tym nawałem wszystkich cierpień i okropności, których ludzkie okazy tutaj skupione, tworzyły jakby bagno nieruchome a złowrogie. Wózki, nosze, materace, bezładnie ściśnięte, zmięszane, przedstawiały widok żałosny, wypowiedzieć się niedający; na barłogach tych spoczywający chorzy unosili się i modlili, inni zaś niżej na materacach, leżeli jak martwi, na jednym już poziomie z ziemią, wkrótce pochłonąć ich mającą. Niektórzy leżeli na płóciennych, kraciastych materacach, w ubraniu, inni zaś przykryci kołdrami, ukazywali tylko głowy i ręce wynurzające się ze szpitalnej pościeli, a pościel ta rzadko kiedy była czystą. Tem jaskrawiej odbijało kilka poduszek o śnieżno białych powłoczkach, strojnych w hafty i wstążki, a pstrzące się łachmany tuż obok leżących chorych, wstrętniejszą czyniły nędzę, cuchnącą brudem, zwalaną nieczystościami i ścielącą barłogi ze szmat piętrzących się stosami. Przestrzeń pozostawiona przed grotą dla chorych, zacieśniała się z każdą chwilą, wciąż bowiem wnoszono tutaj mężczyzn, kobiety, dzieci, księży, ludzi ubranych i rozebranych, a jaskrawy blask dnia, oświetlał straszliwy ten obraz.
Wszystkie choroby były tutaj zebrane, wszyscy defilujący po dwa razy dziennie ze szpitali ku grocie, skupili się naraz, by po raz ostatni błagać miłosierdzia. Wychylały się twarze pokryte ciekącemi wrzodami, twarze zmienione puchliną w bezkształtne ryje. I byli chorzy na wodną puchlinę nadęci jak kadzie, hydrocefale o głowach olbrzymich, zbyt ciężkich i obwisłych na plecy; sterczały członki powykrzywiane, ręce skręcone, nogi opuchłe jakby wory napchane szmatami; suchotnicy trzęśli się febrycznie, a trupia bladość ich cery i chudość nadzwyczajna — zdradzały wycieńczenie spowodowane dysenteryą; potworne ułomności ciała, ujawniały się skurczeniem lub nadmiernym rozrostem, wykrzywieniem kadłubów, przekręceniem rąk na wywrot, nienormalnem osadzeniem szyj, zgięciem lub spłaszczeniem torsów, ubezwładnieniem w pozach karykaturalnych, a ponadto zawsze tragicznych; ofiary, padające pod ciosem choroby kości pacierzowej, miały cerę woskową, karki wątłe i chwiejne, obsiadłe guzami; chorych na raka poznać było można po odrętwiałych, nieprzytomnych z bólu twarzach; młode kobiety bladły z przerażenia, wywołanego wzmagającemi się bólami przy najlżejszem poruszeniu, wewnątrz toczące je wrzody obezwładniały je i dusiły; władze umysłowe wszystkich tych chorych stępionemi być się zdawały pod naciskiem znoszonych katuszy.
Po za niemi, na ławach siedzieli głusi nic nie słyszący, którzy wszakże śpiewali razem z innymi; ślepi, trzymali głowy prosto i sztywno, zwróceni godzinami całemi ku statui N. Panny, której widzieć nie mogli... Była między niemi nieszczęsna idyotka, z nosem wyżartym przez weneryczne choroby, śmiała się ona śmiechem straszliwym, wykrzywiającym jej bezzębne i sino czerniące się usta; była i epileptyczka dopiero co powalona gwałtownym atakiem, leżała jakby ducha pozbawiona, piana się tylko staczała z obu kątów jej ust rozchylonych.
Nędzarze ci, chwilowo zapominać się zdawali o nurtujących ich chorobach, cierpienie ustępowało wrażeniu; siedząc czy leżąc, oczy swe utkwili w jaśniejącą przed niemi grotę. Nieszczęsne, wynędzniałe ich twarze bezbarwne przemieniały się pod wpływem nadziei, pałającej przed niemi. Zesztywniałe ręce splatały się w błagalnej modlitwie, ociężałe powieki odmykały się w niezmiernym wysiłku, zamarłe głosy odzywały się teraz, by wtórować modłom wzywającym z kazalnicy zmiłowania bożego. Początkowo były to niepewne, chwiejne i niewyraźne wyrazy, szeptem dążące za głosem wołającego z kazalnicy księdza, podmuchy tych szeptów rozproszone były i wiązały się zaledwie po nad głowami nieszczęsnej tej ciżby cierpiących. Powoli szept wzmagać się począł i w krzyk się zamienił; w krzyk wielki, bezmierny, władnący zebranemi tłumami, zalewający swem brzmieniem olbrzymie przestrzenie placów, całość doliny, okolonej wyniosłemi wzgórzami.
— Maryo, bez grzechu poczęta, módl się za nami! — wołał ksiądz grzmiącym swym głosem.
A chorzy i pątnicy, powtarzali coraz donośniej:
— Maryo, bez grzechu poczęta, módl się za nami!
Litania wiła się kłębkiem coraz szybciej motanym:
— Matko przeczysta! Matko bez skazy, rzuć okiem na swe dzieci, u stóp Twoich zebrane!
— Matko przeczysta! Matko bez skazy, rzuć okiem na swe dzieci, u stóp Twoich zebrane!
— Królowo anielska, rzeknij słowo a uzdrowisz choroby nasze!
— Królowo anielska, rzeknij słowo a uzdrowisz choroby nasze!
W pobliżu kazalnicy, zaraz w drugim rzędzie, siedział pan Sabathier. Kazał się przynieść wcześniej, by jako dawny bywalec obrać sobie dobre, upatrzone naprzód miejsce. Zdawało mu się przytem, iż niesłychanie ważną jest rzeczą usadowić się o ile możności najbliżej groty, tuż przed oczyma N. Panny, jakby Ona potrzebowała widzieć swych wiernych dla zesłania im uzdrawiającej swej łaski... Od siedmiu lat pan Sabathier przyjeżdżał do Lourdes i corocznie żywił tę nadzieję, że zwróci na siebie uwagę N. Panny, że uprosi ją o zmiłowanie, jeżeli nie z prawa wyboru, to z prawa długoletniej i wytrwałej swej prośby. Umyślił sobie, iż uzdrowienie uzyska przy pomocy swej cierpliwości, wierzył w to niezachwianie. Poddawszy się tej myśli, czekał cierpliwie, lecz odwlekające się z roku na rok oczekiwanie nużyło go czasami i miewał chwile zwątpienia. Uzyskawszy pozwolenie, by żona towarzyszyć mu mogła nieodstępnie, lubił z nią rozmawiać, dzielić z nią czynione spostrzeżenia. Pochyliwszy nieco głowę, rzekł do siedzącej na składanym krzesełku pani Sabathier:
— Moja droga, unieś mnie trochę... Bardzo mi niewygodnie, ciągle się osuwam.
Miał na sobie ubranie z grubej wełny i siedział na materacu, z plecami wspartemi o przewrócone w tym celu krzesło.
— Czy wygodniej ci teraz? — spytała pani Sabathier.
— Tak... tak... trochę wygodniej.
Patrzył z zajęciem na brata Izydora, którego złożono na przyniesionym ze szpitala materacu; leżał tuż obok pana Sabathier, z prześcieradłem, zasuniętem pod samą brodę, a ręce, spoczywające na kołdrze, złożył jak do pacierza.
— Ach ten biedak! — szepnął pan Sabathier. — Może popełniono nieostrożność, przynosząc go tutaj, lecz N. Panna dość jest potężną, by uzdrowić nawet jego, jeżeli taką będzie Jej wola!
Wziął do rąk różaniec, lecz znów uwaga jego oderwaną została i zwróconą w inną stronę. Zobaczył nikłą i cichą postać pani Maze. Musiała ona podejść pod sznurem, niedośledzona przez pilnujących, dzięki czemu, znalazła się w pobliżu groty, pomiędzy ciężko chorymi. Siadła na skraju ławki, niezajmując prawie miejsca, siedziała nieruchomie jak dziecko, któremu zalecono, by zachowywało się grzecznie, nie przeszkadzając nikomu. Ściągłe rysy jej zmęczonej twarzy wyrażały bezgraniczny smutek, opuszczenie. Pomimo iż miała zaledwie lat trzydzieści dwa, zwiędłą była przedwcześnie.
— Więc ta pani — rzekł pan Sabathier do żony, lekkim ruchem brody wskazując jej o kim mówił — modli się o nawrócenie swego męża?... Zdaje mi się, żeś spotkała ją dzisiaj, gdy wychodziłaś za sprawunkami?...
— Tak, spotkałam ją — odrzekła pani Sabathier. — Mówiłam też o niej z jedną panią, dobrze ją znającą... Jej mąż jest podróżującym agentem handlowym... Wyjeżdża z domu czasami aż na pół roku i wozi z sobą różne towarzyszki... Jest to podobno wesoły i dobry chłopak, pieniędzy nie szczędzi i zostawia ich żonie pod dostatkiem. Ale ona kocha go namiętnie i znieść nie może osamotnienia, w jakiem ją pozostawia. Przybyła więc tutaj, by wyjednać sobie łaskę nawrócenia go wyłącznie dla siebie. Obecnie jest podobno w Luchon, niedaleko, ale bawi tam z dwoma paniami, są to, jak mówią, dwie rodzone siostry...
Ruch uczyniony przez pana Sabathier przerwał jej słowa. W czasie opowiadania żony patrzał on na grotę i mimowoli oderwawszy się od wrażeń chwili, stał się dawnym profesorem, lubującym się w kwestyach odnoszących się do dziedziny sztuk pięknych.
— Wiesz, oni popsuli zupełnie piękno groty, chcąc ją upiększyć. Jestem najmocniej przekonany, że była o wiele piękniejszą w stanie dzikim. Teraz straciła już zupełnie dawny charakter... I patrzaj tylko, co za wstrętny sklepik przylepili do skały, oto tam na lewo!
Naraz zbudziły się w nim wyrzuty sumienia za takie zapominanie się przed grotą. Podczas gdy odrywał się od modlitwy, N. Panna mogła go była pominąć i zesłać swą łaskę uzdrawiającą na któregokolwiek innego chorego, zachowującego się przykładniej. Zaniepokojony, wymógł na sobie zrzeczenie się myśli postronnych i z przygasłą źrenicą, z bezmyślną twarzą, poddał się z pokorą cierpliwemu wyczekiwania bożej łaski i zmiłowania.
Nowy, inny głos ozwał się teraz z kazalnicy, co niemało wpłynęło na stłumienie w panu Sabathier chęci myślenia, głos ten przywiódł mu na pamięć cel, dla którego siedzi tutaj przed grotą, w otoczeniu innych, równie jak on nędznych, lub jeszcze nędzniejszych. Kazalnicę zajmował obecnie kapucyn, gardłował zapamiętale, powtarzając po razy kilka każde wezwanie, a uporczywe jego błaganie dreszczem przejmowało i wstrząsało tłumy.
— Święta Dziewico nad dziewicami, bądź błogosławiona!
— Święta Dziewico nad dziewicami, bądź błogosławiona!
— Święta Dziewico nad dziewicami, nie odwracaj oblicza od dzieci swoich!
— Święta Dziewico nad dziewicami, nie odwracaj oblicza od dzieci swoich!
— Święta Dziewico nad dziewicami, dmuchnij na rany nasze, a rany te zaschną pod tchnieniem Twojem!
— Święta Dziewico nad dziewicami, dmuchnij na rany nasze, a rany te zaschną pod tchnieniem Twojem!
Pomiędzy szeregami ławek pozostawiono środkiem przejście, które napełniało się skutkiem niezwykłej ilości chorych. Na końcu pierwszej ławki przy przejściu, zdołała się umieścić rodzina Vigneron. Wszyscy byli razem przy sobie: mały Gustawek siedział osunięty, trzymając swoje szczudła pomiędzy nogami, matka jego siedząca obok, modliła się przykładnie z właściwością dobrze wychowanej burżuazki; pani Chaise, bogata ciotka Gustawa, modliła się, chociaż dokuczał jej zaduch, zbyt czuła się ściśniętą natłokiem ludzi; pan Vigneron milczał i od jakiegoś czasu nie spuszczał z oka pani Chaise, wreszcie przemówił do niej:
— Co ci jest, kochana siostro? Czy nie robi ci się słabo?
Ona, ledwie oddychając, odpowiedziała:
— Niewiem, co mi jest... lecz tracę przytomność... i nie mogę złapać powietrza.
Pan Vigneron pomyślał sobie, iż rzeczywiste panujący w czasie pielgrzymki nastrój gorączkowy, ścisk, popychanie i bezustanny pośpiech, niewiele muszą być warte dla osoby cierpiącej na chorobę serca. Nikomu nie życzył on śmierci i nigdy nie modlił się do N. Panny, by ją komukolwiek zesłała. Jeżeli zaś N. Panna wysłuchała jego modłów, gdy ją błagał o awans w urzędzie i skutkiem tego zesłała śmierć naczelnikowi biura w ministeryum, stało się to pomimo jego wyraźnej woli w tym względzie; widocznie nagła śmierć przeznaczoną była temu człowiekowi. Toż samo stać się może obecnie; pani Chaise może umrzeć, pozostawiając swój majątek Gustawowi, a będzie to tylko spełnieniem wyroku bożego, przed którym czoło uchylić należy; wszak naturalną wreszcie jest rzeczą, że ludzie starsi umierają przed młodymi. Mimowoli opanowała go nadzieja, przeczucie nastąpić mogącej śmierci pani Chaise i nie mógł się powstrzymać by nie zamienić znaczącego spojrzenia z żoną, która zdawała się być opanowaną temi samemi co on myślami.
— Gustawie — rzekł prawie głośno pan Vigneron — usuń się bo przeszkadzasz cioci.
Właśnie w tej chwili przeciskała się wśród przejścia Rajmunda, pełniąca służbę panny bufetowej.
— Czy pani nie może nam przynieść trochę wody?... — prosił jej pan Vigneron. — Moja krewna traci przytomność w tym ścisku.
Ale pani Chaise, odmawiała gestem przeczącym. Przychodziła już do siebie i łapiąc dech, rzekła głosem urywanym:
— Nie... dziękuję... dziękuję... Już mi jest znacznie lepiej... Ale myślałam doprawdy, że nie przeniosę duszności, jaka mnie chwyciła!
Drżała ze strachu, a oczy jej biegały błędnie, zaznaczając jeszcze bladość jej lica. Złożyła ręce i błagać poczęła N. Pannę, by zechciała ją uchronić od nowego ataku, a jeżeli można, całkowicie wrócić jej zdrowie. Państwo Vigneron zaś, jakkolwiek poczciwymi byli oboje, oddali się marzeniu: jakże szczęśliwie byłoby, gdyby wszystkie ich życzenia mogły zyskać posłuchanie przed obliczem N. Panny, królującej tu przed nimi w grocie! Jakże miłą mieliby wtedy starość! A słusznie los taki przypadłby im w udziale! Przez lat dwadzieścia pracowali uczciwie, posiadłszy teraz stały i znaczny majątek, mogliby odpocząć i osiąść na wsi, uprawiając kwiaty dla przyjemności i własnej rozrywki. Mały, chory Gustawek, wydelikatnione mając nerwy cierpieniem, widział wszystko i wszystkie myśli swych rodziców odgadywał w całości. Nie modlił się, lecz, zapatrzony w przestrzeń, uśmiechał tajemniczym i bolesnym uśmiechem starca, dokładnie znającego życie. Po cóż miał się modlić?... Wiedział, że Matka Boska nie może go uzdrowić i że niezadługo śmierć go zabierze...
Pan Vigneron nie mógł pozostawać długo bez zajmowania się otaczającemi go osobami. A właśnie teraz dopiero przyniesiono panią Dieulafay i złożono w pośrodku przejścia, przez które coraz trudniej było można się przeciskać. Zachwycony był przepychem otaczającym chorą, spoczywającą w rodzaju trumny, wybitej jedwabną białą materyą, a ją samą okrywały upięcia jasnoróżowe, obszyte bogatemi koronkami. Pan Dieulafay miał na sobie czarny tużurek, a piękna siostra jego żony, była również czarno ubrana; pomimo że strój jej był skromny, postać młodej kobiety zarysowywała się wytwornie w tej wyszukanej prostocie; oboje stali przy chorej, podczas gdy tuż przy niej, klęczał stary ksiądz Judaine, zanosząc żarliwą modlitwę o jej uzdrowienie.
Gdy ksiądz powstał, pan Vigneron usunąwszy się nieco na ławce, wskazał mu miejsce przy sobie... Po chwili zaś zapytał:
— Jakże z tą biedną chorą?... Czy nastąpiło jakiekolwiek polepszenie?...
Ksiądz Judaine odpowiedział z ciężkim smutkiem:
— Niestety, nie... A tak wielką miałem nadzieję!... Namówiłem ich, aby tutaj przywieźli ukochaną swoją chorą.. Dwa lata temu, N. Panna przywróciła mi wzrok utracony, myślałem więc, że znów łaskawie wysłucha mojej prośby... Nie zwątpiłem jednak jeszcze zupełnie... Przecież mamy przed sobą dosyć czasu do jutra.
Pan Vigneron wpatrywał się w twarz pani Dieulafay. Czystość owalu tej twarzy, można było jeszcze odnaleźć, równie jak piękność zagasłych, bezbarwnych teraz oczu. Była to maska śmierci, spoczywająca wśród delikatnych koronek.
— Jakże smutno jest patrzeć na tę młodość i piękność marniejącą — szepnął do księdza pochylony ku niemu pan Vigneron.
— Cóżbyś pan powiedział, gdybyś ją widział bodajby rok temu! Oni mają letni pałac w Saligny, w mojej parafii, często zapraszali mnie na obiad do siebie... Ile razy spojrzę na panią Jousseur, na jej siostrę, tę panią czarno ubraną, przy niej stojącą, przypomina mi się zaraz pani Dieulafay, która jeszcze była ładniejszą; słynęła ze swej piękności w Paryżu. A teraz niechaj je pan porówna... jedna jaśnieje urodą jak królowa, a druga jest nędzną, litość budzącą istotą... Żal przejmuje serce, patrząc na nią; tak, bogactwo nie przynosi z sobą wszelkiego dobra...
Zamilkł. Święty ten człowiek, nie mający żądz, niewzruszenie wierzący i niczem niemogący być zachwianym w szczęśliwej spokojności cichego i skromnego swego umysłu, oddawał pewną cześć naiwną bogactwu, władzy, piękności, chociaż niczego podobnego nigdy dla siebie nie pragnął. Ośmielił się teraz wyrazić swoje obawy i niepewności, mącące zwykłą pogodę jego myśli.
— Byłbym wolał, gdyby ona była tutaj przybyła w skromniejszem otoczeniu... za wiele koło niej bogactwa, przepychu... a Matka Boska miłuje przedewszystkiem maluczkich... Lecz z drugiej strony, rozumiem także, iż są pewne towarzyskie względy, reguły, z pod których niepodobna się wyłamać. Wreszcie ubóstwianą jest ona przez swego męża i przez siostrę. On opuścił swoje interesa, rozległe stosunki, wymagające jego ciągłej obecności, byle tylko nie odstępować ukochanej żony... pani Jousseur też wyrzekła się dla niej światowych rozrywek, porzuciła swych znajomych i przybyła tutaj z siostrą... Tak, kochają oni bardzo tę nieszczęśliwą swoją chorą... i na myśl, że mogą ją utracić, oczy zachodzą im łzami... teraz smutek, prawie rozpacz wciąż widnieją na ich twarzach... Dla tego też chętnie im wybaczam, że pragną otoczyć bogactwem i zbytkiem ostatnie chwile jej pobytu na ziemi...
Pan Vigneron potwierdzał kiwaniem głową, słuszność czynionych uwag. O tak! niewątpliwie nie najbogatsi dostępują bożego zmiłowania! Ileż biednych służących, chłopek i nędzarek uzyskało tu uzdrowienie, modląc się przed grotą, podczas gdy najbogatsze panie, składające hojne dary, zapalające najgrubsze gromnice, nie doznały ulgi i wracały z Lourdes równie chore, jak w chwili przyjazdu! Pomimowoli spojrzał na panią Chaise, która odpoczywała po doznanym ataku z miną zadowolnioną i pełną wdzięczności.
Szmer rozkołysał tłumy, a ksiądz Judaine szepnął do swego sąsiada:
— Patrz pan, ojciec Massias zajął kazalnicę. Święty to prawdziwy. Słuchaj go pan uważnie.
Znano go powszechnie i gdy tylko ukazał się gdziekolwiek, dusze wiernych rwały się ku niemu, pochwycone wzrastającą nadzieją; mówiono nawet, iż gorąca jego wiara przyczyniała się nie mało do potęgowania ilości cudów. W przekonaniu pątników istniała wiara, iż siła jego głosu i strzelistość modłów, posiadały szczególniejsze względy przed obliczem N. Panny.
Głowy wszystkich obecnych wyciągnęły się ku świętobliwemu ojcu, a wzruszenie wzrosło tem silniej, iż ojciec Fourcade szedł z nim aż do stóp ambony, opierając się na ramieniu ukochanego swego brata w kapłaństwie, brata wybranego z pomiędzy innych i ponad innych sercem przełożonego. Ojciec Fourcade pozostał na miejscu, chcąc się poić słowami mającemi teraz spływać z kazalnicy. Noga dolegała mu dziś bardzo i wykazywał on hart niepospolity, stojąc prosto z twarzą pogodną, uśmiechniętą. Wzrastająca egzaltacya tłumów, radością przepełniała jego serce, przewidywał wielką ilość cudów, zadziwiających uzdrowień, które świat ukorzyć zdołają, ścieląc go do stóp Panny Przenajświętszej i boskiego Jej Syna.
Wszedłszy na kazalnicę, ojciec Massias nie zaraz przemówił. Wyniosłego wzrostu, twarz miał ascetyczną, chudą i bladą, a bezbarwna długa broda, wydłużać się ją zdawała. Oczy jego płonęły, a usta znamionujące mówcę, wzbierały zda się żądzą hamowanego uniesienia.
— Panie, ratuj nas bo zginiemy!
I tłum, porwany gorączką wzmagającą się z każdą chwilą, powtórzył:
— Panie, ratuj nas bo zginiemy!
Ojciec Massias rozkrzyżował swe ramiona i pełnym głosem, gorącym jak płomień, którym gorzało jego serce, zawołał z nową siłą:
— Panie, zechcij, a zetrzesz z nas choroby!
— Panie, zechcij, a zetrzesz z nas choroby!
— Panie, nie jestem godzien, byś nawiedził progi domu mojego, lecz rzeknij słowo, a uzdrowisz dolegliwości ciał naszych!
— Panie, nie jestem godzien, byś nawiedził progi domu mojego, lecz rzeknij słowo a uzdrowisz dolegliwości ciał naszych!
Marta, siostra brata Izydora, znalazłszy kącik przy boku pani Sabathier, rozmawiała z nią po cichu. Poznały się bliżej, zamieszkując w jednej sali w szpitalu. Cierpienie, troski, niweczyły tutaj odstępy dzielące ludzi i Marta, biedna nieokrzesana dziewczyna, zwierzała się z ufnością przed panią Sabathier, skarżąc się na trapiący ją niepokój o brata; widziała bowiem, że resztki tchu zaledwie w nim pozostały. N. Panna śpieszyć się powinna, jeżeli chce życie w nim utrzymać. Cudem nazwać już można było, iż zdołano go żywego donieść do groty.
Marta, jako istota prosta i przywykła do ciężkiego losu, nie koiła smutku swego łzami. Lecz serce jej łez było pełne, łzy dławić się ją zdawały, tłumiąc jej głos, niemogący się po przez nie przedostać. Wtem dawne wspomnienia napłynęły, rozpierając jej usta, te biedne usta zniedołężniałe od ciężkiego milczenia; mówiła teraz niosąc ulgę zbolałemu sercu:
— Było nas aż czternaścioro w domu; a mieszkaliśmy w wiosce Saint-Jacut, niedaleko od Vannes... Izydor, chociaż był wysoki, zawsze był mizerny i jakiś bezsilny; dla tego też nasz proboszcz wołał go często do siebie, a potem oddał go do księży, którzy mieli szkołę; starsi z rodzeństwa podzielili się ziemią i czem było, a ja wolałam pójść w służbę. Tak, zgodziłam się do jednej pani, która zabrała mnie z sobą do Paryża, już pięć lat minęło od tego czasu... Ach jakież życie bywa ciężkie!... Ale każdemu życie dokucza!
— Masz racyę, moja kochana Marto! Każdemu życie dokucza — powiedziała pani Sabathier, spoglądając na swego męża, powtarzającego z nabożeństwem każde zdanie głoszone z ambony ognistą wymową ojca Massias.
— W przeszłym miesiącu — mówiła dalej Marta — dowiedziałam się, że Izydor wraca z gorących krain, gdzie pojechał jako misyonarz; dowiedziałam się równocześnie, że wraca ztamtąd chory na jakąś okropną niemoc, której się tam nabawił... Pobiegłam go odwiedzić, skoro tylko przybył do Paryża. Powiedział mi zaraz, że ciężko jest chory i że z pewnością umrze, jeżeli nie będzie mógł pojechać z pielgrzymami do Lourdes, a jechać tam nie może, bo niema nikogo, coby chciał go doglądać w czasie podróży... Miałam osiemdziesiąt franków zaoszczędzonych pieniędzy, porzuciłam służbę i pojechaliśmy razem... Ja go bardzo kocham, pani to musi widzieć... ale już ja zawsze jego tak kochałam... a czyż to ja nie pamiętam, że kiedy byłam małą, inni bracia bili mnie tylko, a on jeden nietylko że mnie nie bił, ale jeszcze ile razy mógł, to mi przynosił owoców, któremi go obdarzał proboszcz ze swego ogrodu.
Zamilkła teraz i siedziała spokojnie z twarzą obrzękłą od nurtującej ją troski, a może od łez, które przedostać się nie mogły po za spalone od niewywczasu powieki. Oczy miała smutne i wpatrywała się w wynędzniałą twarz brata. Wkrótce zaczęła rzucać jakieś słowa bez związku niemal:
— Niechaj pani spojrzy na niego... Litość bierze... Ach mój Boże!... te biedne jego policzki... biedna broda... biedna twarz...
Rzeczywiście nieszczęśliwy wywoływał prawdziwie bolesne wrażenie. Pani Sabathier niedobrze się robiło, patrząc na tę żółtą, wynędzniałą twarz brata Izydora; cera jego przybierała odcień sinawy i śmiertelny pot wystąpił mu kroplami na czoło. Leżał bez ruchu, a tylko twarz oraz złożone jego ręce wynurzały się z pod kołdry i białego prześcieradła, na które spływały rzadkie lecz długie jego włosy. Jeżeli jednak ręce jego woskowo przezroczyste wyglądały jakby martwe, jeżeli żaden muskuł jego twarzy nie drgał pomimo cierpienia, natomiast oczy jego żyły, oczy pełne miłości, oczy tak nią gorejące, że blaskiem swym oświetlały twarz całą tego Chrystusa, konającego na krzyżu. Oczy te, boskością promienne, dziwną stanowiły sprzeczność z brutalnością jego rysów, z czołem nizkiem, człowieka ograniczonego. Cierpienie wszakże nadawało teraz wyraz szlachetny masce tej, raczej bestyalnej aniżeli ludzkiej; maska ta, w ostatniej godzinie swego istnienia, przybrała wzniosły, szczytny charakter, dzięki płomiennej wierze, jaką pałały jego oczy. Przestał być ciałem, nie był nawet tchnieniem, lecz tylko chyba spoczynkiem, światłością.
Od chwili gdy go tutaj złożono, oczy brata Izydora pozostawały utkwione w statuę N. Panny. Wszystko inne przestało już istnieć dla niego. Nie widział napływu ludzi, nie słyszał nawet namiętnych słów litanii, grzmiącym głosem rozlegającej się z ambony i wstrząsającej tłumem powtarzających ją pątników. Życie jego całe skoncentrowało się w oczach, w tych oczach płonących nieskończoną miłością, a nieruchomie zawisłych na statui Panny Przenajświętszej. Poił się jej miłością, poił aż do ostatniego swego tchnienia, pragnąc w tej swojej miłości zginąć i zaniknąć. Na chwilę uchylił nieco ust i twarz jego przybrała wyraz niebiańskiego zachwytu i błogości. A potem nic już nie drgnęło, tylko szeroko rozwarte jego źrenice uporczywie wpatrywały się dalej w białą statuę z marmuru.
Minęło tak minut kilka. Marta odczuła zimny powiew śmierci i zadrżała z obawy; zdawało się jej, że lodem ściął się jej pot na głowie.
— Pani... pani... niech pani patrzy!
Zaniepokojona pani Sabathier udawała, że niczego się nie domyśla.
— Cóż takiego, moja dobra Marto?
— Mój brat... Niech pani patrzy na mojego brata... On skonał... Otworzył usta tak, otworzył usta i skonał...
Dreszcz przerażenia przebiegł je teraz obie równocześnie; obie nabrały pewności, że umarł. Zgasł bez jęku, bez kurczu, zgasł, jakby życie uleciało z niego temi oczyma płonącemi miłością, spalonemi z jej nadmiaru. Zmarł, patrząc na Niepokalaną Dziewicę i śmierć była mu słodyczą niezrównaną, patrzał jeszcze z tymże najwyższym zachwytem teraz, chociaż widzieć przestał tę Pannę Najświętszą, którą tak bardzo ukochał.
— Sprobój zamknąć mu oczy — szepnęła pani Sabathier. Może on żyje.
Marta powstała powoli z miejsca i pochyliła się nad ciałem brata, usiłując nie zwrócić niczyjej uwagi. Drżącym palcem, próbowała zasunąć mu powieki, lecz oczy odmykały się natychmiast i wpatrzone w postać Przenajświętszej Dziewicy, ginęły w niej z miłością. Marta nie śmiała próbować dłużej i oczy brata Izydora pozostały otwarte, nazawsze pogrążone w ekstazie.
— On umarł, umarł! Już wszystko skończone! — szeptała niewyraźnie Marta, siadając przy pani Sabathier.
Dwie łzy ściekły powoli z pod ociężałych powiek Marty i spływały teraz zwolna po jej policzkach; pani Sabathier pochwyciła ją za rękę, chcąc ukoić jej rozpacz. Zaczęto coś sobie szeptać dokoła, jakiś niepokój ogarniał tłum ludzki. Co zrobić?... Czyż była możliwość wyniesienia tego trupa? Natłok modlących się i chorych stawiał temu przeszkodę, prawie że przezwyciężyć się niedajacą, prócz tego zaś, lękać się było można zbyt silnego wrażenia. Najlepiej więc będzie, gdy zwłoki pozostaną na miejscu, czekając sposobniejszej chwili. Przerażać nie mógł on nikogo, nie zmienił się bowiem w niczem; każdy mógł myśleć, że te szeroko rozwarte oczy żyć jeszcze nie przestały, że modlą się błagalnie, uniesione boskim zachwytem...
Zaledwie kilka osób najbliżej sąsiadujących z trupem brata Izydora, wiedziało co zaszło. Zaniepokojony pan Sabathier spojrzał znacząco na żonę, a ona odpowiedziała mu tylko wzrokiem, na tyle jednak wymownym, że ją zrozumiał. Pobladł i chociaż nie przestał się modlić, myśl jego ulatywała ku wszechwładnej, tajemniczej potędze, zsyłającej śmierć, podczas gdy błagano ją o życie... Cała rodzina Vigneron wyłącznie tą śmiercią zajmowała się pomiędzy sobą, pochylali się ku sobie, wzajemne czyniąc spostrzeżenia, przyjętym przez siebie obyczajem, komentowania drobnych wypadków ulicznych, o których wiadomość przynosił im w Paryżu codziennie ojciec, gdy powracał do domu z biura w ministeryum. Pani Jousseur, odwróciwszy się w stronę brata Izydora, szepnęła słówko do pana Dieulafay, lecz natychmiast wpadli oboje w zwykły im teraz tok myśli, odnoszących się do ukochanej chorej, którą mieli pomiędzy sobą. Pan Vigneron powiadomił o tem co zaszło księdza Judaine, który klęknąwszy, odmawiał po cichu i z wielkiem wzruszeniem modlitwy za umarłych. Alboż ten zmarły młody misyonarz nie był świętym? Wrócił ze śmiertelną raną z krain dalekich, gdzie pracował dla wiary, a oto teraz zmarł, modląc się, zapatrzony w uśmiechniętą postać Niepokalanej Dziewicy. Pani Maze zapragnęła teraz śmierci; postanowiła błagać o śmierć tak spokojną; żyć bowiem bez miłości kochanego przez nią męża, o którego nawrócenie nie przestawała się modlić, stało się dla niej męczarnią.
Wołanie ojca Massias wzmogło się jeszcze, zamieniając się w krzyk rozpaczliwy, rozdzierający pierś jego, łkaniem żałosnego bólu wezbraną:
— Jezusie, synu Dawidowy, ratuj mnie, bo zginę!
A tłum, łkając, zawodził zanim:
— Jezusie, synu Dawidowy, ratuj mnie, bo zginę!
Raz po raz błagalne wzywania wrzały coraz donośniej, skargą nędzy ludzkiego rodu.
— Jezu, synu Dawidowy, ulituj się nad choremi dziećmi Twojemi!
— Jezu, synu Dawidowy, ulituj się nad choremi dziećmi Twojemi!
— Jezu, synu Dawidowy, zstąp z wysokości Twoich, obdarz ich zdrowiem i spraw, aby żyli!
— Jezu, synu Dawidowy, zstąp z wysokości Twoich, obdarz ich zdrowiem i spraw, aby żyli!
Szał ogarniał wszystkich. Stojący u stóp ambony ojciec Fourcade, uniesiony zapałem przelewającym się z serc rozmodlonych, wzniósł ramiona ku niebu i grzmiący swój głos łączył z innemi, pragnąc chociażby przemocą pozyskać zlitowanie się niebios; szał ten ogarniał i tych nawet, którzy tu nie dla modlitwy przybyli: młode, wytwornie przybrane kobiety, patrzące dotąd z ciekawością turystek, pobladły ze wzruszenia; ten powiew uniesienia dobiegł aż do nich i zaklął w milczenie wesołe rozmowy, które wiodły, siedząc na wyniosłym parapecie po nad Gavą, przysłonięte różnobarwnemi parasolkami.
Z otchłani swych cierpień, ludzkość podnosiła krzyk bólów tajonych, krzyk ten potężny drżeniem przerażenia wstrząsał sercami, równał i jednoczył wszystkie istoty, zlewając je w jeden tylko naród, naród konający a życia spragniony, rwący się, by gwałt Bogu zadawszy, wydrzeć mu nowe ustawy, dające nieśmiertelność ludziom. Panie, jakkolwiek nędza nasza jest wielką, jakkolwiek męczarnią tylko było nam życie, udaruj nas zdrowiem! Spraw, byśmy życie rozpoczęli na nowo, niepomni męczarni już przebytych i spragnieni przeżyć je po raz wtóry! Nieszczęsnymi jesteśmy tylko, lecz nie chcemy utracić istnienia naszego! Zrzekamy się nieba, lecz ziemi jesteśmy żądni! Niechaj danem nam będzie, jak najpóźniej rozstać się z ziemią, niechaj danem nam będzie nie rozdzielać się z nią nigdy, żyć wiecznie tą doczesnością naszą! Panie, spraw, by władza Twoja udzielić nam to mogła! Panie, gdy żebrzemy u ciebie uzdrowienia naszego ciała, lub poratowania nas w bólach, co szarpią nasze serca, zawsze to do jednej odnosi się prośby, byś szczęśliwość naszą pomnożyć raczył! Żądzą szczęśliwości pałamy spragnieni! Szczęśliwość racz nam dać Panie! Spraw, byśmy żyć mogli szczęśliwi i zdrowi! Spraw, byśmy żyć mogli na ziemi wiekuiście! Panie, pozostaw nam życie! Życie na zawsze!...
Szalony ten okrzyk, pałający namiętną żądzą życia, wyrwał się z wściekłością przez usta ojca Massias, naturalny znajdując oddźwięk w piersiach wołającego za nim tłumu, a wzmożony nawałnicą łez, potęgujących jeszcze pragnienie, rozbijał się po nad ciżbą głów rozmodlonych, wraz z tą wrzawą unosząc resztę przytomności.
— Panie, Synu Dawida, daj uzdrowienie naszym chorym!
— Panie, Synu Dawida, daj uzdrowienie naszym chorym!
Berthaud już po razy kilka rzucał się pomiędzy straż, przez siebie rozstawioną, sznury bowiem chwiały się, grożąc zerwaniem, pod naciskiem bezwiednie prącego się naprzód tłumu. Baron Suire, pozostający wewnątrz groty, gdzie przepływały procesyonalnie potoki pielgrzymów, gestykulował i rozpaczliwie przyzywał pomocy, albowiem nie był w stanie utrzymać w porządku tego ludzkiego stada, żądnego ukojenia. Napróżno Gerard, pożegnawszy Rajmundę, stanął przy wrotach groty i chciał wpuszczać pielgrzymów tylko po dziesiątce, stosownie do przepisów. Ciżba nie zważała na żadne przepisy, odtrącono go na bok, uniesiono swym prądem. Rozgorączkowani, rozegzaltowani, rwącym potokiem wnikali pielgrzymi wewnątrz groty, rzucali kwiaty i listy do N. Panny, pocałunkami przylegając do ścian skały, którą miliony ust pałających już przepaliły i wygładziły u stóp białej, marmurowej statui. Porwani szałem ślepej wiary, stali się jednolitą siłą, której nic okiełznać nie zdoła.
Przyciśnięty i tchu złapać niemogący, Gerard stał wpojony całem ciałem w żelazną kratę oddzielającą wnętrze groty od chorych. Posłyszał słowa dwóch chłopek unoszonych płynącą wciąż defiladą, słowa te wyrwały się im na widok chorych, ścielących się tuż przed niemi. Jedna z nich, z podziwu wyjść nie mogła, ujrzawszy bladą twarz brata Izydora, którego oczy szeroko rozwarte, wpatrzonemi się być zdawały w statuę N. Panny. Chłopka przeżegnała się, ogarnięta pobożnym zachwytem i szepnęła:
— Ach patrz, jak ten się modli z całego serca! i jak oczu nie spuszcza z oblicza Matki Boskiej!
A druga chłopka odrzekła:
— O pewnie tego Ona uzdrowi! Zbyt jest piękny, żeby nie miała się ulitować!
Brat Izydor zmarły w akcie wiary i miłości, oddziaływał na tłumy z głębi nicości, do której już zstąpił... Jego wzrok, uparcie utkwiony, rozrzewniał serca, poruszając do głębi tłum przeciągający przez grotę.




III.

Ksiądz Judaine został wyznaczony do niesienia Przenajświętszego Sakramentu w czasie procesyi, mającej zwykle miejsce o godzinie czwartej. Od czasu jak N. Panna uleczyła jego oczy, dzienniki katolickie nie przestawały dotychczas głosić o cudzie, jakiego dostąpił; stał się on chlubą Lourdes i groty. Ustępowano mu miejsca w zaszczytach i zawsze go tutaj wysuwano naprzód.
O godzinie wpół do czwartej, ksiądz Judaine powstał i chciał iść na wyznaczone sobie stanowisko. Przeraził się ściskiem nadzwyczajnym ludzi i począł się obawiać, że nie zdoła zdążyć na czas umówiony. Na szczęście poratowano go w kłopocie.
— Proboszczu dobrodzieju — rzekł do niego Berthaud — nie próbuj nawet iść koło kościoła św. Różańca, zatamowana tam droga zupełnie; najlepiej będzie puścić się dróżkami... Ja pójdę naprzód, to może jakoś się przedostaniemy.
Berthaud rozpychał tłum łokciami, torując księdzu przejście a stary proboszcz nie przestawał mu dziękować.
— Wdzięczny panu jestem za uprzejmość... ale to moja wina. Zbyt późno pomyślałem o wyjściu... Ale Boże mój, jakże my zrobimy, żeby przejść tędy z procesyą?...
Berthaud również niepokoił się tą myślą. Procesja ta o godzinie czwartej wywoływała zazwyczaj objawy szalonej egzaltacyi, zmuszając do szczególniejszej czujności straż, pozostającą pod rozkazami Berthaud. Lecz ostatnia procesya w czasie narodowej pielgrzymki była najliczniejszą a trzydziestotysięczny tłum tutaj nagromadzonych pątników wrzał rozgorączkowany kilkodniowemi uniesieniami, gotów do szału i przewidzieć się niedających jego objawów. Korzystając ze sposobności, Berthaud, nie zdradzając własnego niepokoju, uczył teraz księdza Judaine, jak mu należało się zachować.
— Proboszczu dobrodzieju, zechciej zapamiętać co ci powiem, nauczony długoletniem doświadczeniem. Powiedz księżom, biorącym udział w procesyi, aby szli zwolna, i tuż koło siebie, nie przepuszczając nikogo. Zwłaszcza chorągwie niechaj trzymają silnie, bo w takim tłoku łatwo mogą im być wytrącone... Do niesienia baldachimu należy wybrać jak można najmocniejszych ludzi a monstrancję zechciej, proboszczu kochany, owinąć mocno płótnem przy osadzie, by nie wyślizgnęła ci się z rąk; trzymaj oburącz z całych sił.
Ksiądz Judaine słuchał uważnie przestróg dawanych i chociaż trwożył się niemi, dziękował bezustannie.
— Tak, tak, zastosuję się do słów pańskich... jaki pan dobry i uprzejmy... dziękuję, serdecznie dziękuję... Jakże ja się panu wywdzięczyć zdołam, za tyle dobroci i za to przeprowadzenie mnie wśród takiego ścisku!
Wydostawszy się na puste drożyny, pnące się wśród zieloności, rozstali się z sobą. Ksiądz Judaine podążył w górę ku bazylice, a Berthaud spuścił się w dół z powrotem ku grocie, by objąć zajmowane stanowisko głównego nadzorcy porządku.
W tejże właśnie chwili, po drugiej stronie placu, przed kościołem św. Różańca, Piotr ciągnął wózek, w którym leżała Marya i z przerażeniem ujrzał, jak trudno mu będzie przedostać się z chorą do groty.
O godzinie trzeciej po południu, hotelowa służąca obudziła Piotra, chcącego o tej porze iść do szpitala po Maryę. Dowiózłszy ją na plac św. Różańca, zaczął się niepokoić, sam nie wiedząc, jak zdoła przebić mur ludzki, dzielący go od groty. Zdawał sobie sprawę, iż nie pokona trudności, jeżeli ludzie nie dopomogą mu dobrą swą wolą.
— Proszę, przepuście mnie państwo... wiozę chorą...
Lecz ludzie zahypnotyzowani widokiem jarzącej się w oddali groty, nawet nie drgnęli; wspinając się na palcach, pragnęli nie tracić okazyi napatrzenia się na zapowiedziane widowisko. Wreszcie odgłosy śpiewanej litanii taką nieciły wrzawę, iż nikt nie dosłyszał nawet powtarzanej przez Piotra prośby.
— Proszę, niech się państwo rozstąpią trochę... Wiozę chorą... proszę o trochę miejsca dla chorej... Wysłuchajcie mojej prośby, trochę miejsca!
Lecz nikt na niego nie zważał, każdy był uniesiony, porwany religijnym zachwytem, stawszy się na wszystko ślepym i głuchym.
Marya uśmiechała się pogodnie, nie dostrzegając żadnych przeszkód, pewną bowiem była, iż nic nie zdoła powstrzymać ją w drodze ku uzdrowieniu, jakie dziś na nią spłynie. Gdy Piotr zdołał wcisnąć się pomiędzy pierwsze szeregi tłumu, położenie stało się jeszcze groźniejszem. Ze wszystkich stron naciskano słabe pudło wózka; i zachodziła obawa, iż rozgniotą je wraz z chorą. Co chwilę trzeba było się zatrzymywać, czekać i błagać ludzi o więcej ostrożności lub o trochę miejsca. Nigdy się jeszcze nie zdarzyło Piotrowi doznać podobnie trwożnego wrażenia spowodowanego tłumem. Pomimo, iż tłum ten był łagodny i potulny jak stado owiec naiwnych, Piotr odczuwał dreszcz miotający uniesień, tchnienie jakieś potężne i szczególne wzruszające nim do głębi. Miłował on maluczkich a wszakże dziwnie przykry był mu ich widok obecnie; te twarze brzydkie, pospolite, ociekające potem spływającym na brudne, nędzne i cuchnące łachmany — sprawiały mu przykrość doprowadzającą go niemal do omdlenia.
— Proszę, niechaj państwo patrzą, wiozę chorą, zróbcie nam miejsca trochę, bym mógł zawieść ją do groty!
Wózek potrącany, naciskany i rzucany, tonąć się zdawał w tej ludzkiej powodzi. Minuty upływały nim o krok posunął się naprzód. Przez chwilę można było myśleć, iż pochłoniętym został przez fale. Wtem, znów się ukazał, dotarłszy do budynków, w których mieściły się łazienki. Zaczęto się litować nad losem tej młodej jeszcze i pięknej dziewczyny a tak wycieńczonej chorobą. Gdy ludzie, zniewoleni prośbami Piotra prącego się naprzód, chcąc nie chcąc, obrócili się ku niemu, gniew ich opadał, spojrzawszy na chorą, leżącą w wózku i wstępowała w ich serca litość nad bladą dziewczyną, znękaną cierpieniem, z tą dokoła owiewającą złotą aureolą pięknych blond włosów. Wywoływała ogólne współczucie. Ach biedna, taka młoda a taka już nieszczęśliwa! Niechajże Matka Boska miłosierdzie jej swoje okaże! Inni, patrząc na Maryę, wzruszonemi się czuli ekstazą, w jakiej była pogrążoną, jasne jej oczy patrzeć się zdawały gdzieś w niewidzialne światy, w nadzieję przeczuwanego przez nią szczęścia. Widzieć ona musiała tajemnice niebios i napewno uzdrowienie uzyska. Wózek Maryi pozostawiał za sobą jakby ślad statku prującego wody, sunął on zwolna naprzód, pobudzając do braterskiego współczucia.
Piotr zaczynał już rozpaczać, czując, iż siły go opuszczają, gdy właśnie napotkał kolegów tragarzy, zajętych przygotowaniem przejścia dla odbyć się mającej procesyi. Z rozkazu Berthaud, zapewniali oni przejście za pomocą sznurów trzymanych w rękach co dwa metry. Przepuścili Piotra po za sznur, przez siebie trzymany, i wózek z łatwością zatoczył się przed grotę, gdzie ścisk zwiększać się zdawał z każdą chwilą. Po przebytej ciężkiej przeprawie, Piotr czuł niezmierne zmęczenie; zdawało mu się teraz, że znajduje się wśród oceanu, którego fale rozbijają się bez przerwy w około niego.
Od chwili opuszczenia szpitala, Marya nie rzekła ani słowa. Widząc, że chce coś powiedzieć, pochylił się ku niej.
— A mój ojciec?... Czy jest tu obecny?... Czy wrócił ze swojej wycieczki?...
Musiał jej wyznać, że pan de Guersaint jeszcze nie powrócił, zapewne musiał pozostać dłużej pomimo swej woli. Uśmiechnąwszy się słodko, dodała jeszcze:
— Ach mój kochany ojciec, dopiero się on ucieszy, gdy zastanie mnie zdrową!...
Piotr patrzał na nią ze wzruszeniem, pełnem podziwu. Od czasu jak choroba wyniszczyła dawną jej piękność, nigdy jeszcze Marya nie wyglądała tak uroczo. W nieładzie wysuwające się włosy, pokrywały ją złotolitą oponą. Wychudła i wydelikacona jej główka była jakby zjawiskiem nadziemskiem a oczy zapatrzone w nieznane, utraciły zwykły wyraz bolesnego zwątpienia. Rysy były nieruchome; zdawała się być w uśpieniu na tle myśli wyłącznej, oczekując wstrząśnięcia, które zbudzić ją miało do szczęśliwości. Dla siebie samej była nawet nieobecną a miała sama w siebie wrócić i ocknąć się do życia, gdy Bóg jej rozkaże. Dziecięcem życiem żyła ona dotychczas, pomimo, iż miała lat dwadzieścia trzy; była małą dziewczynką, zatrzymaną w naturalnym swym rozwoju wypadkiem, jaki spotkał ją przed laty dziesięciu, i nie dozwolił jej stać się kobietą. Czekała ona teraz anielskiego zwiastowania, które cudem wywieść ją miało z odrętwienia i odrazu postawić na nogi. Od rana pogrążoną dziś była niemal w nieustającej ekstazie a ujrzawszy grotę, złożyła ręce i zapatrzona w statuę N. Panny, uniosła się modlitwą ponad byt ziemski. Modliła się, cała oddana swej boskiej Opiekunce.
Nastąpiła dla Piotra godzina wielkiego niepokoju wewnętrznego. Czuł, iż dramat jego życia teraz właśnie się rozegra; jeżeli obecnie nie odzyska wiary, to nigdy już ona nie wróci. Złe myśli jakoś uleciały, czuł się bezopornym i gorąco pragnącym, by mógł zostać uzdrowionym równocześnie z Maryą. Chciał modlić się, modlić tak żarliwie jak ona. Lecz pomimo jego woli, tłum zaprzątał jego myśli, ten tłum olbrzymi i kipiący; o jakże pragnąłby zginąć w jego głębiach i być tylko jednym z listków tego lasu, drżącego każdym ze swych liści. Nie mógł się opanować i począł rozmyślać nad przyczynami tego nadmiernego wzruszenia tłumu. Od dni czterech tłum ten żył w bezustannej gorączce, działała nań sugestya umiejętnie narzucona i stopniowana, a więc: uciążliwa podróż, ustawicznie świeże, nieznane widoki, dnie całe, pędzone na modlitwie, płonąca wiekuiście grota, noce bezsenne, rozkołysanie nadzieją i podniecenie cierpień, łaknących iluzyj. Tak, bezustanne modły, śpiewane pieśni i litanie, musiały na tłum wywierać wpływ wielki.
Inny jakiś ksiądz zastąpił ojca Massias na kazalnicy; mały był, chudy i czarny, zdania wywoływanej litanii rzucał głosem ostrym i przenikliwym, chłoszcząc nim jak zadawanemi razy. Ojciec Fourcade i ojciec Massias, pozostali u stóp ambony, powtarzając słowa z niej rzucane, podniecając swym współudziałem zaciekłość wiernych, jęczących swe skargi coraz donośniej aż ku pogodnie świecącemu słońcu. Egzaltacya spotęgowała się do krańcowego paroksyzmu. Nadeszła więc godzina, w której gwałty zadane niebu ujawniały się cudami.
Naraz, jakaś kobieta, dotknięta paraliżem, powstała ze swego miejsca, i, niosąc uniesione w górę niepotrzebne jej teraz szczudła, szła o własnych siłach ku grocie. Szczudła te prosto w górze trzymane, powiały jakby chorągwią zwycięzką, wydzierając z tysiącznych piersi okrzyk radosny. Pierwszy ten objaw łaski nadprzyrodzonej stał się jakby hasłem wyzywającem nowe cuda; spodziewano się ich, wyglądano ich, wierzono, iż się objawią w nieskończonej ilości i niezachwianej potędze. Oczy wierzących widzieć się je zdawały teraz wszędzie a rozgorączkowane głosy zwiastowały ich objawienie. Oto znów nowe uzdrowienie! Oto nowa, co powstaje z niemocy! Oto się budzi do szczęśliwego życia! Głucha słyszała, niema przemówiła, suchotnica zmartwychpowstawała! Jakto, suchotnica?... Tak, rzecz to powszednia. Wiara tak silnie wrzała w tych sercach, iż wszystko stawało się możliwością; niktby się nie był zadziwił twierdzeniem, iż widziano odrastające nogi i ręce. Cud stawał się rzeczą naturalną, zwyczajną i banalną, skutkiem ilości swych objawów. Najnieprawdopodobniejsze opowieści i przypuszczenia zyskiwały wiarę, tak dalece rozgorączkowaną była wyobraźnia rozmodlonego tłumu, spodziewającego się ujrzeć spływające nań łaski. Opowiadano sobie podania o cudach poprzednich, potęgując je do potworności; mówiono wszakże o tem spokojnie, z niezachwianą pewnością, ugruntowaną na coraz częściej rozlegającym się teraz okrzyku „jestem uzdrowiona!“ Jeszcze jedna uzdrowiona! Druga, trzecia... Od czasu do czasu głos jakiś rozpaczliwy hamował wszakże radość: „szczęśliwe te uzdrowione! Nie każdy dostępuje tutaj łaski!“.
Już w biurze zaświadczającem uzdrowienia, wydała się Piotrowi rażącą ta wielka ufność pielgrzymów. Lecz to, co słyszał obecnie, przechodziło wszelkie granice, treść tych nadzwyczajnych swą niedorzecznością opowiadań, przywodziła go do rozpaczy, tem więcej, iż udzielano ich sobie z najnaturalniejszym spokojem, z uśmiechem dziecięcej szczerości. Zapragnął pogrążyć się w własnych myślach, by nie słuchać już dłużej. „Boże mój, spraw, by rozum mój zdołał zaniknąć! Spraw, bym zapragnął sobie nie chcieć tłomaczyć a wszystkiemu wierzyć; niechaj niemożliwość i nadprzyrodzoność, staną się prawdami mojemi!“ Przez chwilę zdawało mu się, iż zmysł krytyczny w nim stępiał, obumarł; dał się unieść prądowi i zawodził wraz z innymi: „Panie, daj uzdrowienie naszym chorym!... Panie, daj uzdrowienie naszym chorym!“... Czynił wysiłek, by krzyk ten zawierał całą litość, jaką czuł względem cierpiących; złożył ręce i wpatrywał się w statuę N. Panny, wpatrywał się uparcie aż do zawrotu głowy, do nieprzytomności; zdawało się nawet Piotrowi, że biały, marmurowy posąg drga, jakby życiem. Dlaczegóż nie miałby stać się dzieckiem, jak innym to jest dane?... przecież szczęście mieści się w nieświadomości i ułudzie. Piotr zarazić się pragnął panującą tu wiarą, spodziewał się tej łaski i przyzywał jej gorąco; żądny był stać się ziarnkiem piasku, niewyróżniającem się od innych piasku ziarenek, być pyłem lotnym i unoszonym wraz z innemi pyłami, nietroszczącym się, jaka wytworzyła go siła i ku jakim pcha go przeznaczeniom.
Właśnie jednak w chwili, gdy wstępować w Piotra poczynała nadzieja, że zdoła zabić w sobie dawnego człowieka, gdy usiłował obezwładnić i zetrzeć swoją wolę i rozum, poczuł, iż pod czaszką, rodzić się poczynają nowe szeregi myśli, nieprzezwyciężenie do dawnych podobne. Pomimo opornego wysiłku, jaki im stawiał, opanowywały go na nowo, i znów począł wątpić i dociekać. A więc jakaż to mogła być mianowicie ta siła, wyłaniająca się z tłumu, ciecz życia dość potężna, by wywoływać mogła wydarzające się rzeczywiście uzdrowienia? Nigdy jeszcze żaden uczony nie badał tych zjawisk. Czyż należało uważać tłum za jedną wielką, zbiorową istotę, zdolną poszczególnym swym składem o tyleż spotęgować siłę, wywieranej na siebie wzajemnej i wymiennej autosuggestyi?... Możnaż było przypuścić, iż w pewnych okolicznościach sprzyjających krańcowej egzaltacyi, tłum staje się pośrednikiem wszechwładnej woli, mogącej ujarzmić nawet materyę?.. Tą drogą można było tłomaczyć przyczynę, skutkiem której uzdrowienia spływały w dnie najliczniejszych pielgrzymek, i ujawniały się na istotach najskłonniejszych do egzaltacyi, unoszącej je w ekstazę. Wszystkie tchnienia łączyły się w jedno, wynikająca ztąd siła objawiała się pocieszeniem, nadzieją i życiem.
Myśl o bezwiednem miłosierdziu i współczuciu ludzkiem, wzruszyła serce Piotra. Znów zapanował nad sobą i modlić się począł o Boże zmiłowanie nad ludzką niedolą; pocieszeniem dlań było, iż modłami swemi i on się przyczynić może do uzdrowienia Maryi. Nagle jednak, niedostrzeżoną przez niego łącznością myśli, przypomniał sobie, jak przed wyjazdem do Lourdes, zażądał, by doktorzy wyrzekli swoje zdanie o chorobie Maryi. Wspomnienie to zarysowało się teraz w umyśle Piotra wyraźnie, z całą drobiazgowością szczegółów; widział pokój w mieszkaniu, w którem odbyła się konsultacya, ściany wyklejone były papierem szarego koloru w kwiaty niebieskie, zdawało mu się, że słyszy rozmowę trzech zebranych lekarzy, uprzytomnił sobie ich wnioski. Dwaj, którzy wydali świadectwa, zgadzali się w postawieniu dyagnozy; zdaniem ich nie ulegało wątpliwości, iż chora cierpi na paraliż mlecza pacierzowego; mówili zwolna, poważnie i statecznie, jak przystało na medyków znanych, poważanych i wypróbowanej uczciwości. Najsilniej wszakże poruszały Piotra słowa wypowiedziane przez trzeciego lekarza, człowieka młodego o inteligencyi bystrej i śmiałej, chociaż dwaj starsi koledzy traktowali go obojętnie, słowa doktora Beauclair uważając za mrzonki. Z zadziwieniem Piotr odnajdywał obecnie w swej pamięci rzeczy, które dotychczas zdawały się tam nie istnieć; doznawał tego szczególniejszego a wydarzającego się często zjawiska, iż słowa, zdania, zaledwie zasłyszane, na razie pominięte, budzą się z odrętwienia i narzucają się gwałtem, jakby karcąc za długie zapomnienie, w którem pozostawały. Piotr miał jakby przeczucie, objawić się mającego cudownego uzdrowienia Maryi: wydarzy się to w warunkach, zapowiedzianych przez jego krewnego, młodego doktora Beauclair.
Napróżno silił się Piotr odpędzić od siebie napastniczo dokuczliwe wspomnienie słów lekarza, płonną była jego żądza zagłuszenia ich modłami. Wspomnienia nabierały siły a zdania wygłoszone przez doktora Beauclair, brzmiały mu w uszach, rozlegając się jak donośne nawoływanie trąby. Widział się teraz w stołowym pokoju w mieszkaniu pana de Guersaint. Zamknął się w nim ze swoim krewnym, po odejściu dwóch innych lekarzy. Na podstawie zebranych wiadomości, Beauclair odtwarzał przed nim rozwój i przyczyny choroby Maryi. Spadła z konia, mając niespełna lat czternaście; nastąpiło skutkiem tego zwichnięcie organu, spaczenie i wywrócenie na bok; niektóre wiązadła musiały się przytem nadwyrężyć a może nawet rozedrzeć, ztąd pochodziła ciężkość doznawana w dolnej części brzucha oraz w krzyżu i słabość w nogach, prawie paralityczna; powoli uszkodzenie zdrowiało samo przez się, organ najsilniej dotknięty powrócił na prawidłowe swe miejsce, wiązadła zagoiły się, lecz mimo to objawy bólu nie ustępowały, skutkiem nerwowego podrażnienia, jakie opanowywało mózg chorej. Żyła ona pod wrażeniem doznanego bólu, wstrząśnięta wypadkiem, jakiemu uległa i zapatrzona weń bez dostatecznej woli i siły, by módz się z opanowującej ją myśli wyswobodzić, otrząsnąć; żadne późniejsze wydarzenie nie było dość silne, by mogło się było narzucić rugująco, tak więc, pomimo zaszłego uleczenia, cierpienie trwać nie przestawało a neuropatyczny stan chorej pogarszał się skutkiem ogólnego osłabienia, które między innemi pochodzić musiało z nieprawidłowego odżywiania organizmu; kwestya odżywiania niesłychanej będąca doniosłości, w ogóle mało jest znaną dotychczas i częstokroć niesłusznie bywa pomijaną. Beauclair, z innej niż jego koledzy wychodząc zasady w postawieniu dyagnozy, tłumaczył Piotrowi, dlaczego inni lekarze mylnie i sprzecznie określali stan Maryi; nie zbadawszy należycie, o ile nadwyrężony organ powrócił do normalnych swych funkcyj, wyrokowali na ślepo; jedni twierdzili o miejscowem nabrzmieniu i stwardnieniu, inni zaś, liczniejsi, że dotkniętą jest chorobą mlecza pacierzowego. On jeden, zwróciwszy uwagę na dziedziczność, przyszedł do wniosku, iż chora ulega auto-suggestyi, żyje nieotrząśnięta z wrażenia, wielkiego i pierwszego doznanego bólu; twierdzenie swoje opierał na skracającym się jej wzroku, oczach słupem stojących, twarzy nieruchomej, pogrążaniu się w zadumie; ważnym również był objaw powtarzającego się bólu, który z dolnej części brzucha posuwając się w górę aż do gardła, wywoływał gwałtowne ataki duszności. Tylko nagła i silna wola, żądna otrząśnięcia się z dotychczasowego stanu, mogła ją uzdrowić; niechaj chce wstać, oddychać swobodnie — a przestać cierpieć i stanie na nogi zdrowa, odrodzona; zdarzyć się to może niespodziewanie, jako wynik wrażenia, odebranego w stanie namiętnie pobudzonej egzaltacyi.
Raz jeszcze Piotr uczynił wysiłek, by przestać myśleć, czuł bowiem, iż traci możność wierzenia w objaw cudu, który miał nastąpić. Z zapałem zniknąć pragnął w krzyku, jaki wydobywał ze swych piersi: „Jezu, Synu Dawida, daj uzdrowienie naszym chorym!“, lecz usiłowania jego były próżne... Widział i słyszał tylko doktora Beauclair, który spokojnie i z uśmiechem zapowiadał mu cud mający się objawić; cud spłynie niespodziewanie, raptownie jak grom, w chwili najwyższego wzruszenia i spowoduje natychmiastowe uzdrowienie zupełne, ożywi bezwładne brakiem woli muskuły. Z uniesieniem najżywszej radości, chora powstanie i zacznie chodzić, nogi jej będą lekkie, zwolnione z ołowianych więzów, które krępowały je tak długo; ciężkość przykuwająca ją na miejscu stopnieje bez śladu, jakby wsiąkła w ziemię lub rozproszyła się w powietrzu. Ból, przygniatający swym ciężarem brzuch chorej, ten ból sięgający paroksyzmami aż do piersi i gardła ulotni się, jakby podmuchem burzy spędzony, unosząc z sobą dotychczasowe cierpienie. W pozostałych legendach średniowiecznych, odnajdują się ślady podobnych uzdrowień; opętane przez złego ducha dziewice, pozbywały się zła pod wrażeniem zaklęcia; szatan wydostawał się z nich przez usta, naraz przestając zadawać katusze niepokalanemu ich ciału. Beauclair dodawał jeszcze, że Marya równocześnie z tą chwilą z dziecka stanie się kobietą, krew odrodzenia tryśnie z niej, czyniąc ją sposobną do macierzyństwa; ciało jej tak długo skrępowane w więzach dzieciństwa, ujarzmione zmorą, zawisłego nad niem cierpienia, ocknie się do życia, zakwitnie zdrowiem, ozwie się w niem błogie „hosanna“, ujawnione połyskiem oczu, rumieńcem wybladłych policzków.
Piotr spojrzał na Maryę i litość współczująca napłynęła mu do serca, widząc ją taką schorzałą i nędzną; z głębi swego wózka modliła się z zapałem uniesienia, błaganiem swem cała być się zdawała u stóp Bożej Rodzicielki, życiem darzyć mogącej. Ale niechajże będzie ona zbawiona i zdrowiem udarowana, chociażby przyjść to miało kosztem wiekuistego potępienia jego ciała i duszy! Lecz nie, ona uzdrowioną być nie może! Wiedza kłamliwą jest, jak kłamliwą jest wiara. Piotr, widząc to dziewczę schorowane i obumarłe, zwątpił, by kiedykolwiek zbudzić się mogło do normalnych warunków życia. Bezładne myśli snuły się po jego głowie i z sercem zakrwawionem, bólem wezbranem, coraz głośniej zawodził, powtarzając bez końca za szalejącemi tłumami.
— Panie, Synu Dawida, daj uzdrowienie naszym chorym!... Panie, Synu Dawida, daj uzdrowienie naszym chorym!
W tej wiaśnie chwili, wrzawa jakaś niezwykła rozbiegła się w tłumie, kołysząc głowami wszystkich. Dreszcz nowy wstrząsał ciałami, twarze się obracały, wspinano się i wychylano. Rozpoczęła się procesya, zapowiedziana na godzinę czwartą; nieco się z nią opóźniono dzisiaj, lecz oto pierwszy krzyż niesiony na jej czele, ukazał się pod łukiem monumentalnej balustrady. Zgiełk wybuchnął radośny, powitalny, a podbudzone nadmiernie tłumy cisnęły się instynktownie, jakby coraz szerszych potrzebując szranków.
Berthaud wydawał rozkazy, gestykulując gwałtownie. Należało powściągnąć i odeprzeć natłok ludzi, naprężając ochronne sznury całemi siłami. Przez chwilę straż przy sznurach uniesioną została naciskiem i cofnęła się, nie znajdując dostatecznej mocy w nabrzmiałych, pokaleczonych z natężenia dłoniach; równoczesnym wszakże wysiłkiem straż sprawiający członkowie zdołali wreszcie opanować powstały nieporządek i oczyszczali przejście pozostawione dla procesyi, która wkroczyła weń zwolna z majestatyczną powagą. Przodem postępował szwajcar kościelny, okazałej postawy w mundurze niebieskim ze srebrnemi wyszyciami; tuż za nim niesiono wysoki krzyż jaśniejący i promienny jak gwiazda. Za krzyżem szli delegaci z łona pielgrzymujących wysłani z osobna i przedstawiający przybyłe grupy pątników ze wszystkich krańców Francyi; nieśli oni flagi i chorągwie z aksamitu i jedwabi, zdobne haftami z metalu i różnobarwnych nitek, malowane jaskrawo postaciami świętych i mianem miast zkąd tutaj przybyły: „Versail, Reims, Orleans, Poitièrs, Tuluza... Na jednej z nich, całkowicie białej a zdumiewającej bogactwem ornamentów, widniały czerwone litery składające napis: „Zarząd stowarzyszeń katolickich robotników“. Po za chorągwiami szło duchowieństwo, najpierwej paruset księży w czarnych sutannach, dalej setka innych w białych komżach, a za tymi około piędziesięciu prałatów, w złotych ornatach olśniewających słonecznym połyskiem. Wszyscy księża nieśli pozapalane gromnice i wszyscy śpiewali pełnym głosem: „Laudate Sion Salvatorem“.
Nadciągał baldachim z królewską wspaniałością. Z purpurowej jedwabnej materyi, obszytej i zdobnej złotem, niesiony był przez czterech księży, wybranych starannie pomiędzy najsilniejszymi. Pod baldachimem, w pośrodku dwóch asystentów, szedł ksiądz Judaine, niosąc Przenajświętszy Sakrament, trzymał podstawę wszystkiemi dziesięcioma palcami, podług zalecenia danego przez Berthaud; rzucał on niespokojne spojrzenia na lewo i prawo, w ciągłym będąc niepokoju, by donieść szczęśliwie do portu świętą monstrancyę, od której ciężaru już mu odrętwiały dłonie. Gdy słoneczne promienie, skośnie już teraz padając, odbiły się wprost w złocie świętego sprzętu, rzec było można, iż drugie jaśnieje słońce. Chłopcy kościelni, malowniczo przybrani, kołysali kadzielnicami, których dymy łącząc się z jasnością upalną dnia, owiewały procesyę niezwykłym i tajemniczym przepychem. Z tyłu, za paradą kościelną procesyi, potoczyły się wezbrane i zmięszane fale pątników, drepczących jak stado. Wierni oraz ciekawi cisnęli się z równą zapalczywością, zatykając sobą opróżnione tak niedawno przejście i stanowiąc ruchomy ślad łodzi żeglującej naprzód ku grocie.
Ojciec Massias ponownie wszedł na ambonę; tym razem nowe obmyślił ćwiczenie. Rzuciwszy zdanie płonące wiarą, nadzieją i miłością, nakazywał natychmiastowe i najzupełniejsze milczenie, by każdy zwarte mając usta, mógł mówić sam na sam w najskrytszej głębinie samego siebie z Bogiem, zwierzając mu najtajniejsze życzenia swoje. Milczenie trwało parę minut a natychmiastowa zapadająca jego głębokość, podczas której dusze otwierały się Bogu, nacechowaną była wielkością nadzwyczajnej podniosłości. Solenność tych chwil aż trwożną się wydawała, lot żądzy namiętnej, żądzy życia, prawie że dosłyszalnym się stawał, przesycając sobą powietrze ponad głowami skupionego w milczeniu ludzkiego stada. Ojciec Massias przerywał ciszę i zwracając się wyłącznie ku chorym, wzywał ich, by błagali Boga o udzielenie im łaski, jaką za najwyższą uznają. Na to wezwanie odezwał się lament setek złamanych głosów, łkających, zanoszących ze łzami błagalne swe prośby. „Panie Jezu, jeżeli zechcesz, możesz mnie uzdrowić!... Panie Jezu, ulituj się nad dzieckiem swojem schnącem z miłości ku tobie!... Panie Jezu, spraw, bym słyszał, spraw, bym widział, spraw, bym siły odzyskał!“. A piskliwy głosik małej dziewczynki, głosik lekki i przenikliwy jak flecik, uniósł się ponad szlochanie i drżące prośby chorych, powtarzając gdzieś zdala: „Daj zbawienie im wszystkim! Jezu Panie, daj zbawienie im wszystkim!“.
Łzy rozrzewnienia zwilżały oczy wszystkich, czułością współczucia przepełniając serca; najtwardsi, najzimniejsi ulegli teraz szałowi miłosierdzia, braterskiej miłości; każdy był gotów wyrwać ze swej piersi iskrę własnego życia, by się nią podzielić lub oddać w całości bliźniemu swemu. Ojciec Massias zagrzewał coraz namiętniejszem wołaniem ten rozbudzony entuzyazm, słowa jego padały jak chłosta podbudzająca do najwyższego szaleństwa. Ojciec Fourcade podniecił jeszcze szał tłumu, gdy ukazawszy się na stopniach kazalnicy, rozkrzyżował ramiona i wyciągnąwszy je ku niebu, nakazywać się zdawał Bogu, by zstąpił z wysokości, by nie odwracał się od dzieci swoich, kornie, ze łzami o litość błagających.
Lecz nadciągnęła procesya. Delegacye oraz duchowieństwo ustawiono na prawo i na lewo; baldachim dosięgnął już groty i wkroczył pomiędzy chorych a gdy ci ujrzeli Jezusa-Hostyę, Przenajświętszy Sakrament, jaśniejący jak słońce i trzymany rękoma świątobliwego, srebrnowłosego księdza Judaine, utrzymanie porządku stało się marzeniem, głosy zawyły wspólnym, wezbranym do nieznanej potęgi jękiem i zachwytem, porywającym wszystko i wszystkich w bezprzytomny szał uniesienia. Krzyki, wołania, prośby błagalne — rozbijały się w jęku ogólnym i bezmiernym. Bezwładnie leżące na barłogach ciała ponosiły się z ekstazą, drżące dłonie skostniałe i wykrzywione ręce wyciągnęły się wszystkie w jednym kierunku, jakby żądnemi były przyciągnąć ku sobie znak cudami władnący i możny ich nędzę w szczęśliwość wieczną przemienić. „Panie Jezu, ratuj nas bo giniemy!... Panie Jezu, my miłujący Ciebie o uzdrowienie błagamy! Panie Jezu, któryś na krzyżu dla nas konał, daj nam uzdrowienie! Chryste, Synu Boga żywego, daj nam uzdrowienie!“. Głosy rozpaczliwe i rozpaczające po trzykroć razy powtórzyły tę ostatnią błagalną prośbę, a lament ich uniósł aż pod niebios sklepienie powstałą ztąd wrzawę; łzy lały się strumieniami, kąpiąc rozgorączkowane twarze, przemienione wyrazem religijnego uniesienia. Frenetyczny prąd tłumu ku jaśniejącej Przenajświętszej Hostyi, stawał się chwilami groźnym w swych objawach, Berthaud chwilę nie przestawał zachęcać straży, pozostającej pod jego rozkazami, by czyniła wszelkie wysiłki dla utrzymania sznura ochronnego w pobliżu baldachimu. Uciec się wreszcie musiał do ostatecznego środka, rozkazał puścić sznur i stanąć tuż jeden koło drugiego, chwyciwszy każdy swego sąsiada obu rękoma ponad ramionami, oplatając mu szyję; stanął tym sposobem mur ochronny, broniący dostępu. Nic po za ten mur przedostać się nie mogło, jakkolwiek chwiał się on pod naciskiem nieszczęsnych szaleńców, spragnionych życia, które zapewnić sobie chcieli dotknięciem i ucałowaniem Jezusa. Mur ludzki chwiał się i pochylał aż pod stopy baldachimu, kołyszącego się trwożnie, jak łódź na wezbranych falach; co chwila groziła świętej łodzi powódź, roztrzaskać i unieść ją gotowa.
W chwili, gdy świątobliwe szaleństwo, grozą nieokiełznanego swego uniesienia i wybuchami płaczliwego jęku wrzało jak burza, brzemienna gromami, spływać poczęły cuda... Powstała na nogi paralityczka i rzuciła niepotrzebne jej teraz szczudła. Rozdarł powietrze krzyk przeraźliwy i stanęła kobieta, dotąd bezwładnie leżąca na materacu, owinęła się białą kołdrą jak śmiertelnym całunem; mówiono, iż była to dogorywająca suchotnica teraz zmartwychpowstająca do nowego życia. Raz po razie, łaska objawiła się dwukrotnie: ślepiec ujrzał grotę i bielejącą w niej statuę N. Panny; niema, padła na kolana i wyraźnie, głośno słała dziękczynne modły ku Tej, która przywróciła jej utraconą mowę. Cuda te przepełniły radością serca, korzono się u stóp groty w upojeniu szczęścia i nadziei.
Piotr nie spuszczał z oczu Maryi a widok jej przejmował go najwyższem wzruszeniem. Oczy chorej jeszcze błędne, rozwierały się coraz to szerzej a wyniszczona, blada jej twarz, nieruchoma jak maska, kurczyła się boleśnie, jakby pod wrażeniem dotkliwych męczarni. Milczała, i widać było, że ogarnia ją rozpacz, połączona z obawą ataku cierpienia. Wtem, w chwili gdy Przenajświętszy Sakrament niesiony przez księdza Judaine, tuż koło niej się znajdował, spojrzała na jaśniejącą jego gwiazdę i została olśniona; zdało się jej, że błyskawica na nią spadła. Oczy Maryi zapaliły się jego blaskiem, wstąpiło w nie życie, promieniejąc z nich teraz siłą nadzwyczajną. Ożywcze soki krążyć poczęły w schorzałem jej ciele a twarz pokryła się rumieńcem; usta okrążył uśmiech błogości i radosnego szczęścia... była uzdrowioną! Piotr ujrzał, jak nagle powstała w swym wózku i, chwiejąc się nieco, strwożona a zarazem szczęśliwa, nie znajdowała słów innych nad powtarzane z pieszczotą:
— Ach Piotrze! mój Piotrze...
Pośpieszył, by ją podtrzymać, lecz Marya usunęła go ruchem ręki i coraz silniej stojąc, zachwycającą mu się wydawała; ubiór nawet dodawał jej uroku, chociaż miała na sobie prostą, czarną wełnianą sukienkę, z pod której wyglądały teraz pantofle; wysmukła jej postać owianą była złotemi puklami włosów, przysłoniętych zaledwie lekką koronkową chusteczką. Dziewicze, jej ciało ulegało obecnie gwałtownemu wstrząśnięciu, odbywała się w niem burzliwa fermentacya, mająca je odrodzić. Władała już teraz nogami, z których opadły więzy krępujące ją dotychczas... Poczuła następnie wytryskujące źródło krwi życie niosącej, krwi przemieniającej ją z dziecka w kobietę, mogącą stać się żoną i być rodzicielką; ostatnia jeszcze zdjęła ją obawa, aby dawne uczucie ciążącego bólu, posuwającego się w niej zwolna, ku górze nie chwyciło ją za gardło. Tym razem wszakże nie dławiło ją ono, jak przy dawniej doznawanych atakach, lecz ulotniło się swobodnie przez uchylone usta dziewczyny i znikło nazawsze w radości pełnym okrzyku:
— Jestem uzdrowioną... Jestem uzdrowioną!
Marya przedstawiała zdumiewający widok. Stała tryumfująca, z twarzą promienną, pysznie piękną. Krzyk głoszący uzdrowienie, wydarł się z jej piersi z tak przekonywającą siłą pewności, iż oczy wszystkich ku niej się skierowawszy, zapłonęły blaskami upojenia i ożywczej nadziei. Ją tylko teraz widziano, ona była ujawnieniem cudu, naraz powstawszy w tej wyniosłej i rozkosznej piękności.
— Jestem uzdrowioną!... Jestem uzdrowioną!
Szarpnęło coś gwałtownie sercem Piotra i zaniósł się od płaczu. Łzy jego wywołały płacz ogólny. Wydawano okrzyki radości, winszowano jej i modlono się zarazem; frenetyczny entuzyazm serca przenikał, a tysiące pielgrzymów cisnęły się, by ją zobaczyć, by o cudzie się przekonać naocznie. Poczęto klaskać w dłonie, klaskano zapamiętale a grzmot tych oklasków napełnił dolinę przeciągiem i donośnem echem. Ojciec Fourcade machał rękoma, chcąc przywrócić uciszenie; wreszcie ojciec Massias grzmiącym głosem zdołał wyrzec z wysokości ambony:
— Bóg nas nawiedził, drodzy moi bracia i drogie siostry... „Magnificat anima mea Dominem“.
I tysiące głosów złączyło się, by odśpiewać hymn dziękczynnego uwielbienia. Procesya została chwilowo powstrzymana, a ksiądz Judaine z monstrancyą w dłoniach schronił się tymczasowo do groty. Czekał tam, by następnie udzielić błogosławieństwa. Baldachim pozostał przed kratą, otoczony księżmi w komżach i w ornatach, jaśniejących białością śniegu i blaskiem złota, podczas gdy zachodzące słońce rzucało na nie blaski, pełne promiennej chwały.
Marya klęknęła teraz i płakała z nadmiaru wzruszeń. Podczas śpiewanego hymnu z całej jej istoty ulatywał akt płomiennej wiary i miłości. Chciano ją teraz widzieć chodzącą, wzywano ją ku temu, uniesiono z wózka i prowadzono w kierunku biura, sprawdzającego uzdrowienia. Tłum żądnym być się zdawał, by cud co najśpieszniej został opisany, stwierdzony i równie niezachwiany jak prawdziwość świecących blasków, zachodzącego w tej chwili słońca. Wózek został zapomniany przed grotą. Piotr poszedł za Maryą, podczas, gdy ona chwiejnym lecz coraz pewniejszym krokiem postępowała naprzód, urocza w swem wahaniu się; podobną była do dziecka, zachwyconego pierwszemi próbami chodzenia; od lat siedmiu nigdy ją nogi słuchać nie chciały, bezwładnemi będąc zupełnie. Piotr patrzał na nią, upojony rozczuleniem, wzruszony szczęściem, spływającem i rozradowany widokiem odradzającej się jej młodości. Ach droga Marya — śpiewało jego serce — najmilsza towarzyszka lat dziecinnych zakwitnie teraz tą wielką pięknością, której zapowiedź przytomną mu była tak żywo, chociaż tyle lat upłynęło od czasu, gdy bujali swobodnie po ogrodzie w Neuilly, gdy śmiech jej wesoły rozlegał się pośród drzew olbrzymich, przepuszczających nikłe smugi słonecznego światła.
Okrzyki tłumu rozlegały się obecnie dookoła Maryi a zmieniające się i ruchliwe jego fale, obstępowały ją dokoła. Doprowadzono ją tryumfalnie do biura i podczas, gdy przepuszczono tam Maryę wraz z Piotrem, tłum oczekiwał na nią przed drzwiami, wyglądając jej powrotu z gorączkowem upragnieniem.
Mało dziś stosunkowo było osób w biurze, wydającem zaświadczenia uzdrowień. W małej sali o ceglanej posadzce i drewnianych ścianach, umeblowanej prostemi stołkami i dwoma stołami nierównej wysokości, było tylko pięciu czy sześciu lekarzy, prócz zwykłego składu urzędników. Za stołami siedział naczelnik zarządu kąpieli i dwóch młodych księży, utrzymujących regestra; ojciec Dargelès, zająwszy miejsce na boku, zajęty był zapisywaniem notatek dla swojego dziennika. Doktór Bonamy, badał stan Elizy Rouquet, która już po raz trzeci przyszła do biura, dla pokazania szybko gojącej się rany, pokrywającej jej twarz całą.
— Panowie — odezwał się doktór Bonamy, zwracając się do obecnych kolegów — czy zdarzyło się wam kiedykolwiek widzieć, aby lupus goił się tak niespodziewanie prędko?... Wiem dobrze o duchu pewnej książki świeżo napisanej; autor twierdzi, że częstokroć dość jest silnej wiary, aby choroba ustąpiła, znaczna część bowiem chorób a nawet jątrzących się ran jest nerwowego pochodzenia. Lecz nie mamy żadnych danych, aby przypuszczać, iż lupus należeć może do tego rodzaju kategoryi. O zakład idę, iż żadna komisya lekarska nie zdoła wytłomaczyć i udowodnić, aby zachodzące uzdrowienie Elizy Rouquet, dokonanem zostało drogą naturalną...
Przestał na chwilę mówić a zwróciwszy się do ojca Dargelès, dodał:
— Czyś zanotował, mój ojcze, iż zajątrzenie się rany znikło zupełnie, a skóra na twarzy, zaczyna wracać do stanu normalnego?
Lecz nie usłyszał odpowiedzi ojca Dargelès, weszła bowiem do sali Marya wraz z Piotrem; natychmiast odgadł i objął myślą doniosłość tego uzdrowienia, o którego stanowczości świadczyła rozradowana i promieniejąca twarz Maryi. Wyglądała uroczo, była ona wymarzoną postacią uzdrowionej, mogącej oddziałać i nawrócić tłumy. Doktór Bonamy czemprędzej załatwił się z odprawieniem Elizy Rouquet i zapytawszy się o imię i nazwisko Maryi, zażądał od sekretarzy papierów do niej się odnoszących. Chwiała się ona jeszcze na niewprawnych w chodzenie nogach, doktór przeto podsunął jej fotel, zachęcając, by usiadła.
— O nie, nie chcę siadać, zbyt jestem szczęśliwa z odnalezienia nóg, których od tak dawna nie mogłam używać!...
Piotr obejrzał się po sali, szukając doktora Chassaigne i żałował, iż go tu nie było. Stanął na boku; w oczekiwaniu, gdy przewracano szuflady zapchane szpargałami, nie mogąc znaleźć papierów odnoszących się do choroby Maryi.
— Jakim sposobem mogły się zarzucić?... Marya de Guersaint, Marya de Guersaint — powtarzał doktór Bonamy, pewien jestem, że znam to nazwisko, widziałem te papiery.
Wreszcie stary Raboin znalazł je; pomieszczonemi zostały pod niewłaściwą literę alfabetu. Gdy doktór Bonamy przeczytał opis choroby Maryi, podpisany dwoma nazwiskami znakomitości paryzkiego świata medycznego, wpadł w zapał niepomierny i z uniesieniem zaczął mówić do lekarzy, obecnych w sali:
— Mamy przed sobą niezwykle interesujący wypadek.. Proszę, niechaj panowie zechcą słuchać uważnie.. Panna de Guersaint, którą mamy przed sobą, była dotkniętą ciężką dolegliwością mlecza pacierzowego. Nie można mieć w tym względzie najmniejszej wątpliwości, bo choroba została zbadana, opisana i stwierdzona podpisem dwóch znakomitych lekarzy paryzkiego fakultetu, a znane nam wszystkim, głośne w świecie ich nazwiska — są dostateczną gwarancyą, by przekonać najzawziętszych niedowiarków.
Podał papiery lekarzom, do których mówił; ci, przeczytawszy je, potrząsali głowami, nie wiedząc co powiedzieć. Pod opisem choroby podpisane nazwiska, rzeczywiście należały do ludzi, używających sławy medycznej i mających opinię nieskazitelnej uczciwości.
— Widzicie panowie — odezwał się znów doktór Bonamy — iż postawiona dyagnoza nie może być kwestyonowaną; tej wartości świadectwa nie potrzebują kontroli; naszą jest teraz rzeczą zbadać dokładnie, jakie zaszło polepszenie w stanie chorej.
Przed rozpoczęciem badania Maryi, doktór Bonamy zwrócił się do Piotra:
— O ile mi się zdaje, pan przywiozłeś z Paryża pannę de Guersaint? Czy przed wyjazdem miałeś pan sposobność mówienia z lekarzami, którzy ją leczyli?...
Ciało Piotra przebiegł przykry dreszcz, mrożący wielką jego radość.
— Tak, byłem obecny przy konsultacyi.
Znów przypomniały mu się teraz szczegóły tej sceny. Widział dwóch poważnych i spokojnych lekarzy, widział uśmiech swego krewnego, młodego doktora Beauclair, uśmiech, który nie schodził z jego twarzy, podczas gdy dwaj jego koledzy spisywali symptomaty choroby, w określeniu której zgadzali się zupełnie. Piotr rozważał w swych myślach, jak należało mu teraz postąpić?... Czyż ma w niwecz obrócić świadectwo dwóch znakomitych doktorów, przedstawiając dyagnozę postawioną przez Beauclaira, dyagnozę dozwalającą wytłomaczyć na podstawie naukowej, zaszłe nagle uzdrowienie Maryi?... Beauclair przewidział cud dzisiaj objawiony a przepowiednią swoją niweczył całą jego doniosłość.
— Zwracam waszą uwagę, kochani koledzy — mówił dalej doktór Bonamy — iż obecność księdza Piotra dodaje wagi całej tej sprawie... A teraz panna de Guersaint zechce nam opowiedzieć jaknajdokładniej, w jaki sposób odzyskała zdrowie.
Doktór Bonamy pochylił się do ucha ojca Dargelès i zalecił mu, aby nie pominął Piotra w swoim artykule, rola jego, jako świadka, może przybrać wielkie znaczenie.
— Nie wiem sama, jak panom opowiedzieć — rzekła Marya głosem pośpiesznym i urywanym ze zbytku radości. — Od wczoraj byłam pewną, że będę uzdrowioną. A jednakże przed niedawną chwilą, miałam obawę, czując niepokój w nogach, iż zbliża się jeden z tych ataków które miewałam... wątpić już poczęłam w obietnicę otrzymaną... Niepokój odczuwany w nogach ustał, lecz wkrótce, gdy tylko rozpoczęłam się modlić wrócił na nowo... Modliłam się szczerze i gorąco, z całej duszy! Oddałam się w opiekę N. Pannie jak dziecko maleńkie. „Święta Dziewico, któraś raczyła Lourdes nawiedzić swoją obecnością, zrób ze mną co zechcesz!“... Niepokój dokuczający mi w nogach nietylko nie ustawał, lecz rozszedł się po całem mojem ciele, zdawało mi się, że krew się we mnie burzy i że słyszę głos: „Wstań! wstań!“. Poczułam spłynięcie cudu, gdyż ciało moje wstrząsnęło się gwałtownie i wszystkie kości we mnie zatrzeszczały, jakby grom w nie uderzył.
Piotr pobladł silnie, słuchając opowiadania Maryi. Wszakże Beauclair powiedział mu, że uzdrowienie spłynie na chorą nagle, gwałtownie jak pocisk gromu i że zajdzie to w chwili wielkiego podniecenia wyobraźni, gdy doznane wrażenie zbudzić zdoła uśpioną w niej wolę.
— Najświętsza Panna zwolniła najpierw więzy krępujące moje nogi — mówiła dalej Marya. — Zupełnie wyraźnie czułam, jak żelazne pęta oplątujące mi nogi, pękły naraz i osunęły się jak łańcuch wzdłuż mego ciała. Następnie ciężar, który zawsze mi dokuczał w lewym boku ciała, posunął się aż do gardła; myślałam że skonam, tak gwałtownie parł mnie i dusił. Lecz z piersi posunął się do gardła a z gardła do ust, wtedy splunęłam go z całem możliwem natężeniem... i zostałam oswobodzoną, choroba uleciała ze mnie!
Kończąc opowiadanie, Marya ruchem ramion naśladowała ciężki lot nocnego ptaka, bijącego skrzydłami. Gdy zamilkła, uśmiechnęła się do Piotra, patrzącego na nią z niewymownem wzruszeniem. Wszystko co wyrzekła, słyszał poprzednio od doktora Beauclair, który nieomal temi samemi słowy kreślił mu obraz okoliczności, mających zajść przy spełnieniu się cudu. Przepowiednia doktora sprawdziła się, wykazując tem samem naturalność podstaw, usuwających wszelką nadprzyrodzoność.
Raboin słuchał opowiadania Maryi z wielkiem zajęciem, malującem się na jego twarzy ograniczonego poczciwca, którego często nawiedza myśl o piekle. Oczy mu się zaokrągliły i z siłą zawołał:
— Dyabła wypluła z siebie! Tak, dyabła wypluła!
Więcej mający pomiarkowania doktór Bonamy kazał mu milczeć a zwróciwszy się do lekarzy, rzekł:
— Wiecie panowie o tem, że unikamy zawsze tutaj zawyrokowania, iż cośkolwiek cudem się stało. Ciekawy wszakże jestem, czy znajdzie się człowiek, któryby dany wypadek zdołał wyjaśnić i przypisać zwykłym drogom naturalnem?... Od siedmiu lat, panna de Guersaint nie mogła powstać o własnych siłach a paraliż, którym była dotkniętą, pochodził z nadwerężenia mlecza pacierzowego. Przeczyć temu niepodobna, chociażby ze względu na dwa świadectwa medyczne, które tu mamy przed sobą. Nietylko, że nie mogła chodzić, lecz za najmniejszem poruszeniem doznawała bólów, wywołujących jęki... stan chorobliwy wycieńczył jej siły, zniszczył organizm, zapowiadając najsmutniejszy i blizki koniec... Wtem nagle panna de Guersaint powstaje na nogi, zdrowa zupełnie, chodzi o własnych siłach, śmieje się i promienieje radością... Paraliż ustąpił, nie pozostawiając najmniejszego po sobie śladu i bólu... Panowie, wzywam was, zbliżcie się, zbadajcie stan uzdrowionej i powiedźcie mi: w jaki to stało się sposób?
Mówiący miał minę tryumfującą. Żaden z lekarzy nie rzekł ani słowa. Dwóch zaś, zapewne prawowitych katolików energicznem skłanianiem głowy potakiwało każdemu słowo doktora Bonamy. Inni zaś milczeli i mieli pozór chłodno obojętny, może nieco zakłopotany, lecz nie pragnęli bynajmniej wdawać się osobiście w całe to nadzwyczajne wydarzenie. Po niejakiej chwili jeden z nich wszakże, mały i chudy człowiek z błyszczącemi z po za okularów oczami, powstał ze swego miejsca, i zbliżył się, chcąc przypatrzeć się uważniej Maryi. Ujął ją za puls, obejrzał jej źrenice, jakby chciał zbadać stan jej niespodziewanego przemienienia. Poczem skłoniwszy się z wyszukaną grzecznością i nie rzekłszy słowa, wrócił spokojnie na zajmowane poprzednio miejsce.
— Obecny wypadek nie daje się objaśnić na drodze naukowej — mówił w dalszym ciągu doktór Bonamy. — Zaznaczyć to, jest moim obowiązkiem. Dodać również winienem, iż nie napotykamy u chorych tutaj dostępujących uzdrowienia, połowicznego lub częściowego polepszenia, lecz zdrowie wraca im całkowicie i raptownie... Panna de Guersaint stanowi tego charakterystyczny przykład. Oczy jej nabrały blasku, cerę ma teraz różową a cała jej postać tchnie wesołością i życiem. Odrestaurowanie tkanek będzie miało miejsce nie tak gwałtownie; lecz teraz już można powiedzieć, iż odrodziła się na nowo... Księże Piotrze, ty, który widujesz często pannę de Guersaint, powiedz nam, czy nie jesteś zadziwiony nadzwyczajną przemianą, jaką w niej widzisz?...
Piotr wyjąkał z trudnością:
— To prawda, prawda...
Rzeczywiście, Marya wydawała mu się teraz silną, z policzkami pełnemi i kwitnącemi rumieńcem. Lecz wszystko co widział, było tylko ziszczeniem się przepowiedni doktora Beauclair, który go uprzedził, iż w chwili nagłego odzyskania zdrowia, chora powstanie o własnych siłach, jakby naraz wstąpiło w nią życie, zawezwane ockniętą wolą, pod naciskiem silnego wrażenia.
Doktór Bonamy ponownie pochylił się nad ramieniem ojca Dargelès, spisującego pilnie rzecz całą w formie protokółu sądowego. Zamienili z sobą kilka zdań szeptem. Naradziwszy się, doktór Bonamy przemówił, zwracając się do Piotra:
— Przypuszczam, iż nie zechcesz nam odmówić, szanowny księże, swojego podpisu, potwierdzającego opis zaszłego uzdrowienia? Ojciec Dargelès właśnie ukończył artykuł, swój przeznaczony do „Journal de la Grotte“.
Piotr zadrżał. On miał podpisywać to kłamliwe i pełne fałszu zeznanie! Bunt w nim zawrzał gwałtowny i chciał wypowiedzieć całą prawdę. Lecz poczuł ciężar sutanny na plecach; nie chciał też psuć radości Maryi, której teraźniejsza szczęśliwość przepełniała i jego serce. Tak niezmiernie był szczęśliwym, widząc ją uzdrowioną. Od chwili jak przestano ją rozpytywać, podeszła ku niemu i wsparłszy się o jego ramię, uśmiechała się do niego z oczami pełnemi błogiego rozradowania.
— Piotrze — szepnęła cichutko — podziękuj N. Pannie. Patrz jaka ona dobra i miłosierna jest dla mnie! Czy widzisz, jak jestem zdrową, piękną i młodą! Ach, jakże się ucieszy ojciec, mój dobry, kochany ojciec!...
Nie wahając się dłużej. Piotr podpisał zeznanie, zredagowane przez ojca Dargelès. Wszystko w nim kruszyło się i ustępowało wielkiemu szczęściu, jakiego dostąpiła Marya i wydało mu się świętokradztwem, niweczyć wiarę tej młodej dziewczyny, tak silnie wierzącej, iż ta wiara właśnie uzdrowi ją.
Gdy wyszli z biura, rozpoczęły się znów owacye; tłum, oczekujący ukazania się Maryi, klaskał w dłonie, na znak wielkiej swej radości. Cud, jakiego dostąpiła, przybierał znaczenie oficyalnego cudu. Dobrego serca ludzie, lękając się, by zbytecznego nie doznała utrudzenia, przyciągnęli tutaj wózek, pozostawiony przez nią przed grotą. Zobaczywszy ten wózek, doznała niewymownego wzruszenia. Ach ten wózek! Żyła w nim lat tyle, spoczywała w nim, bezwładna, jakby w trumnie, którą przenoszono wraz z nią z miejsca na miejsce, zdawało się jej niejednokrotnie, iż jest on grobem jej za życia; ileż łez i rozpaczy, ileż dni strasznych spędziła, przykuta do jego desek! Błysnęła jej teraz myśl, iż skoro był on świadkiem tylu dni nieszczęsnych, niechajże weźmie udział w teraźniejszym tryumfie. Idąc za popędem ogarniającego ją natchnienia, pełna świętego szału, chwyciła za dyszel.
W tejże właśnie chwili przeciągała tędy procesya, powracająca z groty, gdzie ksiądz Judaine udzielił błogosławieństwa pobożnym pątnikom. Ciągnąc wózek, Marya stanęła tuż za baldachimem. W pantoflach, z głową zaledwie przysłoniętą lekką koronką, szła wyprostowana, wzruszona, z twarzą nawiedzonej wspaniale piękną, ciągnąc za sobą wózek ów nieszczęsny, trumnę, w której konała lat tyle... Tłum wielbiący ją w tej chwili, tłum zaślepiony w swym szale, dążył za nią, w niej dopatrując niezaprzeczalnej doraźności urzeczywistnić się mogących wszelkich nadziei.




IV.

Piotr szedł za Maryą i znajdował się w bliskości baldachimu tuż przy niej, jakby uniesiony tryumfalnym wirem, którego rej ona wiodła, ciągnąc za sobą wózek, świadka dotychczasowych swych katuszy. Nacisk tłumu stawał się chwilami tak nagły i gwałtowny, iż Piotr byłby niezawodnie padł, gdyby nie była go powstrzymała jakaś silna dłoń, co go ujęła za ramię.
— Nie obawiaj się i podaj mi rękę, bo inaczej nie zdołasz się utrzymać na nogach.
Odwróciwszy się do mówiącego, poznał ojca Massias, który, zostawiwszy w grocie ojca Fourcade, sam poszedł z procesyą. Podtrzymywała go i upajała gorączka, pędząca go wciąż naprzód; krzepki był jak opoka, oczy miał gorejące jak pochodnie, twarz roznamiętnioną egzaltacyą. Całe jego oblicze zalane było potem.
— Uważaj, podaj mi rękę!
Nowa fala ludzka o mało co nie uniosła ich i nie odrzuciła na bok. Piotr powierzył się teraz zadziwiającemu temu człowiekowi, który był jego kolegą z seminaryum. Jakże dziwne spotkanie i jakże mu zazdrościł posiadanej przez niego wiary; bezmiernej, zaciekłej wiary, wzdymającej pierś jego, wzbierającą łzami uniesienia, z której wyrywały się wciąż gwałtowne, żarliwe błagania:
— Panie Jezu, daj uzdrowienie naszym chorym!... Panie Jezu, daj uzdrowienie naszym chorym!
Po za baldachimem wciąż rozlegały się tego rodzaju okrzyki, domagano się namiętnie z uporną natarczywością, by dobroć boska szczodrobliwszą była w objawianiu zmiłowania swojego. Czasami błagalną prośbę słał głos gruby i załzawiony; to znów powtarzał ją ktoś piskliwie i rozdzierająco. Ojciec Massias wołanie swoje rzucał nakazująco, zrywając sobie piersi z wysiłku i wzruszenia.
— Jezu! Panie, daj uzdrowienie naszym chorym.
Pogłoska o spadłem z gwałtownością gromu uzdrowieniu Maryi obiegła już tłum cały i wiadomą była każdemu z mieszkańców Lourdes. Cud ten nadzwyczajny, mający zasłynąć w całym chrześciańskim świecie, doprowadzał teraz pątników do paroksyzmu szaleństwa; rwali się oni z całem natężeniem sił ku Przenajświętszemu Sakramentowi, niesionemu pod baldachimem, czyniąc procesyę wirem i przypływem rozhukanych fal morza ludzkiego. Każdy z pątników ogarnięty był bezwiedną żądzą ujrzenia tego dobra wszechrzeczy, każdy chciał go dotknąć chociażby spojrzeniem, by uzyskać odrodzenie swoje, szczęśliwość swoją. Nietylko chorzy pragnęli zdrowia od niesionego procesyonalnego Boga, każdy spragniony był jakiejś poszczególnej łaski a wszyscy nieśli mu serca swoje, by je opatrzyć zechciał, zaspokoić i szczęśliwością obdarować.
Berthaud, widząc nadzwyczajną egzaltacyę tłumu, sam szedł przy swoich ludziach, komenderując ich ruchami. Pilnował bezustannie, aby podwójny mur ludzki, jaki z nich uszykował naokoło baldachimu, nie ugiął się i nie przepuścił prących szaleńców.
— Trzymajcie się mocno, nie wypuszczajcie się z rąk, bliżej siebie, jeszcze, jeszcze, ściskajcie ramiona!
Straż w ten sposób zachęcana i wydostająca z siebie ostatki sił, wybraną została z pomiędzy najmocniejszych tragarzy i pomocników przytułków i szpitali. Mur przez nich utworzony, stojąc ramieniem do ramienia z rękoma oplatającemi naprzemian pas i szyję towarzyszów, giął się i chwiał, chyląc się co chwila pod nawałnicą szturmów mimowolnych, które przypuszczano w bezwiednej nieprzytomności. Nikt nie zdawał sobie sprawy, iż pcha kogoś będącego przed nim; byłoto bezustanne falowanie prądów, nadpływających bardzo zdaleka, lecz grożących zatopieniem i zniesieniem wszystkiego doszczętnie.
Gdy baldachim doszedł do środka placu św. Różańca, ksiądz Judaine pomyślał, iż nie zdoła iść dalej. Na olbrzymiej przestrzeni placu, potworzyły się sprzeczne z sobą prądy, falując, wirując, naciskając na raz ze stron wszystkich. Musiał się zatrzymać a baldachim kołysał się, chwiał jak żagiel, smagany wichrami na rozszalałej pełni fal morskich. Obu zdrętwiałemi rękoma unosił wysoko Przenajświętszy Sakrament, w trwodze najwyższej będąc, iż lada niespodziewane popchnięcie a padnie z nim razem. Czuł on dobrze, że święta monstrancya, złotem promienna jak słońce, pociąg i urok wywiera na ten lud podniecony, rozmodlony, spragniony Boga swojego oglądać i całować, chociażby później miał zginąć i zagładę ogólną wywołać swem nadmiernem uniesieniem.
Bezsilny i unieruchomiony, ksiądz Judaine, zwrócił zaniepokojone swe spojrzenie na Berthaud.
— Nie przepuszczajcie nikogo, słyszycie nikogo! — krzyczał Berthaud silnym głosem do straży. Rozkaz jest formalny — nie przepuszczać nikogo!
Głosy błagalne i pokorne, żebrały łaski, nędzarze wyli z nadmiaru unoszącej ich żądzy, wyciągali ręce, wyciągali usta w szaleństwie, które ich pędziło pod stopy księdza, niosącego Boga w swoich dłoniach. Upajali się myślą szczęśliwości, jakąby dla nich była śmierć, gdyby padłszy na ziemię, zdeptanymi być mogli, rozmiażdżonymi przez procesyę kroczącą po drgających ich członkach! Jakiś kaleka wychylał ponad głowy innych zeschłą swoją rękę i wrzeszczał, iż jest pewny odzyskania w niej władzy, jeżeli dotknąć będzie mu dozwolonem Przenajświętszego słońca złotej monstrancyi. Niema, lecz silna kobieta, rozpychała się w nadludzkich wysiłkach, by rozwiązać skrępowany swój język w świętym pocałunku. Inni, i jeszcze inni, wrzeszczeli, wyli, błagali, wreszcie zaciskali pięści, grożąc okrutnikom niedozwajającym im dostępu do Boga, dającego zdrowie ciału i szczęśliwość roztęsknionym za Nim duszom. Lecz nieprzepuszczano nikogo, lękając się grozy wydarzyć się mogących wypadków.
— Nie przepuszczajcie nikogo, nikogo, nikogo! — krzyczał, powtarzając wciąż jedno słowo, baczny na wszystko Berthaud.
W ciżbie tłoczących się była kobieta, której widok rozrzewniał serca. Ubrana była ubogo twarz miała zalaną łzami a promienie włosów owiewały jej głowę. Trzymała ona w swych ramionach dziesięcioletniego chłopczynę, którego obie nogi były sparaliżowane i wisiały, kołysząc się bezwładnie. Ciężar dziecka przechodził siły wynędzniałej kobiety, chociaż ona nie zdawała sobie z tego sprawy, uniesiona żądzą swej macierzyńskiej miłości. Przyniosła tutaj swego syna i błagała straż, by ją przepuszczono dla zdrowia jej dziecka. Lecz oni głuchymi być musieli na jej błaganie i ani łzy, ani jękliwa prośba tej matki nie przezwyciężały stawianego przez nich oporu.
Wtem, ksiądz Judaine spostrzegł ją, i skinął, by ją przepuszczno. Posłuszni jego woli, dwaj strażnicy rozsunęli się nieco, by litości celebrującego zadość się stało, pomimo niebezpieczeństwa, jakiem groziło to rozstąpienie się ochronnego ludzkiego muru. Kobieta wpadła wraz z dzieckiem i legła na ziemię przed stopami księdza. Ten dotknął podstawą Przenajświętszego Sakramentu głowę chorego chłopięcia. Matka przywarła doń spragnione i chciwe swe usta. A gdy po chwili procesya ruszyła naprzód, kobieta błagała, by ją zostawiono po za baldachimem, szła, dysząc ciężko, z włosami na wiatr puszczonemi, chwiejna i zgięta pod ciężarem, obrywającym zbolałe jej ramiona.
Z wielką trudnością przebyto plac św. Różańca. Procesya sunęła teraz pod górę, wzdłuż monumentalnej balustrady, ku bazylice rysującej się na tle nieba; z jej wysmukłej wieżycy o strzale chmur sięgającej, spływały i rozlegały się brzmienia wszystkich naraz dzwonów, głoszących chwałę N. Panny z Lourdes. Ku tej ostatecznej apoteozie, unoszono zwolna baldachim, ku wysokim podwojom świątyni, która otwartą być się zdawała na widnokrąg nieskończoności, panując ponad tłumami ludzkiemi, ścielącemi się jak morze u podnóża góry; ostatnie fale ludzkiego tego morza docierały do świętego przybytku, cała zaś olbrzymia jego masa rozpościerała się po placach, alejach i ogrodach, hucząc i szumiąc w oddali.
Bogato przystrojony szwajcar kościelny, poprzedzający procesyę, dochodził już do miejsca, gdzie balustrada na wysokości kopuły św. Różańca, rozszerzała się w plac przestrony, utworzony na płaskim dachu kościoła. Rozstawiły się na nim delegacye, z łona pielgrzymów wysłane i niosące chorągwie z jedwabiów i aksamitów różnobarwnych, powiewających obecnie w purpurowych blaskach zachodzącego słońca. Za delegatami zajaśniały białe komże i złote ornaty księży; posuwali się oni na tych wysokościach podobni do promiennych gwiazd nieba. Bezustannie chwiejące się kadzielnice, chmurkami wonnych dymów napełniały obraz, pośród którego przepływał baldachim, niewidzialnemi niesiony rękoma, jakby trzymany tajemniczą siłą i unoszony ku górze przez aniołów, otwierających przed nim bramy nieba i wiekuistej chwały.
Procesya, wydostawszy się z tłumu, postępowała w majestatycznym porządku; zaniechano już wołania o Boże zlitowanie, zastąpiły je śpiewy dziękczynne. Za objawione przed grotą cuda składano cześć i wielbiono potęgę niebios; głosy śpiewały pełnią piersi, dzwony napełniały i rozbijały dźwiękiem swym powietrze, radość weselna drgała i unosiła serca w górę.
— „Magnificat, anima mea, Dominum”.
Hymn ten dziękczynny prześpiewano już raz przed grotą, lecz teraz zabrzmiał on świeżo z radością tryumfu.
Podniecona nadmiarem własnej szczęśliwości, porwana radosnym i tryumfalnym pochodem procesyi, Marya stąpała wzdłuż balustrady pnącej się ku górze jak we śnie uroczym, coraz rozkoszniejsze roztaczającym widzenia. W miarę jak coraz wyżej pięła się ku jaśniejącej w górze Bazylice, zdawało się jej, iż wzrasta na siłach; zmartwychpowstałe jej nogi, tak długo obumarłemi będące, niosły ją lekką i zdrowiem promieniejącą. Wózek, który ciągnęła za sobą, był jakby skorupą złą, piekłem, z którego wydźwigniętą została miłosierdziem N. Panny; dyszel wózka poranił jej ręce, nienawykłe do żadnego wysiłku, lecz ciągnęła go z tryumfem, pragnąc go rzucić pod stopy Boga, jako oznakę odniesionego zwycięztwa. Śmiała się i płakała równocześnie a piersi jej, wezbrane radością i najwyższem uwielbieniem, oddychały przyśpieszonym rytmem. W czasie pochodu zgubiła pantofel a koronkowa jej chusteczka osunęła się z głowy na ramiona. Nic wszakże nie zdołało zatrzymać ją w pochodzie, szła jak bojownica ze złotym kaskiem jasnych swych włosów na słowie, z twarzą jaśniejącą i szczęśliwą a ciągnięty przez nią wózek turkotał po kamiennych płytach jak wózek dziecinny, toczący się po bruku ulicy.
Piotr, idący pod rękę z ojcem Massias, znajdował się w pobliżu Maryi. Nie był on w stanie zebrać myśli, tak dalece opanowało go wzruszenie. Ogłuszony był przytem silnym organem swego towarzysza.
— „Deposuit potentes de sede et exaliavit humiles“...
Po drugiej stronie, na prawo od Piotra szedł Berthaud, uspokojony już o losy kończącej się procesyi. Mur ludzki przez niego ze straży utworzony, stał się już zbytecznym, tragarze i pomocnicy szpitalni puścili się z uścisku i postępowali swobodnie wraz z innymi. Berthaud, zadowolniony ze spełnienia ciążących na nim obowiązków, wypoczywał, patrząc z przyjemnym zachwytem na morze ludzkie, ścielące się w dole a które dopiero co procesya przebywała z najwyższym trudem. Im wyżej się wspinano, tem wyraźniej zarysowywał się plac św. Różańca, aleje i trawniki ogrodów, szerokie bulwary, których powierzchnia czerniła się mrowiem ciał ludzkich. Patrząc z góry ku dołowi, tłum jeszcze bardziej olbrzymim się wydawał, malejąc w kształtach oddzielnych osób, rozlewał się szeroko, jakby naród cały zbiegł się tutaj ku oglądaniu Bożego objawienia.
— Patrz pan na tę wspaniałość!... na tę piękność! — przemówił Berthaud, zwracając się do Piotra.
Radował się on przedewszystkiem wielką ilością pielgrzymujących. Uważał Lourdes za ognisko propagandy przeciwko istniejącemu rządowi. Zapalony zwolennik monarchii, cieszył się niewymownie, ilekroć nadarzała się sposobność manifestowania, w sposób rządowi niemiły. Marzeniem jego było: wytworzyć demokracyę katolicką za pomocą zawładnięcia umysłami miejskiej klasy roboczej, którą pragnął widzieć w Lourdes, jako pielgrzymującą w coraz większej ilości.
— Tak, rok obecny wcale nieźle się przedstawia, mówił dalej Berthaud. W przeszłym roku było około dwukroć stu tysięcy pielgrzymów a w roku bieżącym, mam nadzieję, iż cyfra będzie nieco wyższa.
Pomimo, iż był zapamiętałym sekciarzem, Berthaud nawet w najpoważniejszych chwilach miewał wybuchy dobrego humoru, charakteryzującego zwykle jego usposobienie. Z rozweseloną naraz twarzą, zawołał prawie ze śmiechem:
— Tam na dole gdy nas pchano, rozgniatano i tłoczono, byłem rad... Mówiłem sobie: Dobrze idzie nasza sprawa, dobrze idzie!
Lecz Piotr nie słuchał słów jego uniesiony był bowiem imponującą wspaniałością widoku. W miarę jak dochodził do szczytu wzgórza, ukoronowanego strzelistą iglicą bazyliki, wzrastał w nim zachwyt, wstrząsający całą jego istotę, tak dalece piękny dla oczu roztaczał się obraz, gdy spoglądał ku dołowi pogłębiającej się wciąż doliny, rozszerzającej się zarazem a okolonej na skrajach horyzontu pysznie piętrzącemi się górami, podczas gdy tuż u podnóża z po za balustrady spływał na pierwsze plany nieprzebranej ilości tłum ludzki. Wzruszenie Piotra jeszcze spotęgowanem zostało, gdy spotkawszy wzrok Maryi, wskazywał jej piękno, widniejące w dole przed niemi. Lecz Marya uduchowniona egzaltacyą, rozpierającą jej serce, nie zrozumiała myśli Piotra, pragnącego jej ukazać materyalne piękno rzeczy. Mylnie wytłomaczyła sobie szeroki giest ręki Piotra, wskazującej pyszny widok ziemi, ona myślała, iż powołuje on ziemię na świadka wielkiej szczęśliwości, co spłynęła na nich, dzięki szczodrobliwości N. Panny, darzącej ich oboje łaskami, które wymodlić u Niej pragnęli wyobrażała sobie, iż Piotr równocześnie z nią cudu dostąpił; ona powstała z niemocy ciała a on, przyjaciel jej serdeczny, powstał odrodzony w wierze, zbawiony od dokuczliwości zwątpienia. Tenże sam promień łaski opłynął ich oboje i uniósł boską swą siłą. Bo mógłże Piotr być obecny nagłemu jej uzdrowieniu, i nie odzyskać wiary?... A wreszcie, czyż nie modliła się za niego noc całą przed Grotą?... Nadmiarem własnego szczęścia upojona, Marya widziała przemienienie Piotra dorównywujące swojemu; śmiał się i płakał, bo oddany był Bogu. Myślami temi podbudzoną była gorączka Maryi i z coraz bardziej wzmagającem się uniesieniem błogości, ciągnęła wózek, niepomna na zmęczenie, na bolejące dłonie; pragnęła ciągnąć ów wózek coraz to dalej, dalej i wyżej, jakby na nim wiozła męczeńskie znamiona katuszy ich obojga, spragniona złożyć je w ofierze Bogu, dobrotliwością ojcowską zbawiającemu równocześnie ciało i duszę ich dwojga.
— Ach Piotrze, Piotrze! — rzekła, jąkając się ze wzruszenia — jakież to szczęście, iż dostąpiliśmy łaski oboje razem, razem! Błagałam, aby tak się stało i N. Panna wysłuchać mnie raczyła. Dając mi zdrowie, uleczyła i twoją duszę zarazem! Tak, ja czułam, że twoja dusza zjednoczyła się z moją. Lecz proszę, powiedz, powiedz mi sam, że się tak stało, że zostałam wysłuchaną i otrzymałam twoje zbawienie, tak jak ty moje uprosić zdołałeś!
Piotr zadrżał z przerażenia, widząc, jak dalece myliła się co do niego.
— Żebyś ty wiedział — mówiła dalej — jak śmiertelnie smutną byłabym, otrzymując moje tylko uzdrowienie! Być wybraną i obdarzoną bez ciebie! Wstępować w jasność bez ciebie! Iść teraz ku górze, dziękować tylko za siebie samą! Lecz ja idę z tobą. Ty na równi ze mną jesteś szczęśliwy, dla tego taka rozkosz błogości jednoczy nasze serca! Jestem zdrowa i szczęśliwa, a silną czuję się tak dalece, iż świat cały podźwignąć jestem gotowa!
Czuł konieczność odpowiedzenia jej czegoś, a musiał kłamać, nie chcąc psuć jej radości, oburzony na samą myśl, zamącenia czystego jej wzruszenia.
— Tak, tak, bądź szczęśliwą, Maryo! Ja także jestem bardzo szczęśliwy i zmartwienia nasze okupione są dniem dzisiejszym.
Mówił te słowa, pomimo bólu, którego doznawał, słuchając Maryi. Zdawało mu się, iż spadł na niego cios, zadany gwałtownie brutalną dłonią zbrojną w siekierę, która cięciem straszliwem, przedzieliła serca ich nazawsze. Dotychczas cierpiącymi byli oboje; była ona dla niego towarzyszką lat dziecinnych, jedyną kobietą, której w niewinności budzących się uczuć pożądał, która pozostała jego, ponieważ niczyją być nie mogła. Lecz teraz ona odzyskała zdrowie, wyszła z piekła udręczeń, a on, osamotniony, pozostawał w niem nadal i już nigdy, nigdy napowrót do niego należeć nie będzie. Myśl ta niespodziewanie stanęła przed nim i napełniła go żalem tak piekącym, że odwrócił oczy zrozpaczony, iż może cierpieć tak bardzo pomimo szczęścia, jakiem promieniała cała postać uzdrowionej Maryi.
Procesya wspinała się coraz to wyżej, a ojciec Massias, nic dokoła nie słysząc, nic nie widząc, cały był oddany płomiennym dziękczynieniom, które słał do Boga, śpiewając ostatnią zwrotkę grzmiącym i upojonym ekstazą głosem:
— „Sicut locutus est ad patres nostros, Abraham et semini ejus in saecula“.
Jeszcze jeden zakręt balustrady pozostał do przebycia, jeszcze jeden wysiłek, by dotrzeć na szczyt, po ślizgich kamiennych płytach wykładających szeroką drogę. Pochód wspinał się zwolna, oświecony jaskrawą jasnością, zachodzącego wspaniale słońca. Wózek Maryi turkotał po kamiennych flizach, a na zakręcie zawadził o wystający brzeg granitowego chodnika. Lecz potoczył się teraz dalej, znów równo, ciągniony coraz wyżej i wyżej, jakby Marya doprowadzić go miała na niebios kończyny.
Wtem nagle, baldachim ukazał się na szczycie balustrady; widniał przed podwojami bazyliki, otwierającej się tutaj w rodzaju olbrzymiego granitowego balkonu, panującego nad obszarem doliny.
Ksiądz Judaine, trzymając oburącz wysoko Przenajświętszy Sakrament, wysunął się nieco naprzód. W pobliżu niego stanęła Marya trzymająca zawsze dyszel swojego wózka, serce jej biło gwałtownie ze wzruszenia i długiego pochodu; twarz jej płonęła rumieńcami, okolona złotem włosów, które rozplotły się i rozwiały. Po za Maryą i księdzem Judaine, stanęło duchowieństwo w białych komżach i złocistych ornatach, a różnobarwne chorągwie delegatów, kołysane powiewem wiatru, przystroiły kwiecistym wieńcem, białość marmurowej balustrady. Zapanowała chwila solenna i głęboka.
Patrząc z tej wysokości, widok był rzeczywiście wspaniały. Zaraz od dołu poczynając, cisnęły się nagromadzone tłumy pątników, a to morze ludzkie o ciemnych, bezustannie ruchliwych falach, pstrzyło się jaśniejszemi plamkami, były to twarze rozmodlonego ludu, twarze z zachwytem wzniesione w górę, ku bazylice, w oczekiwaniu błogosławieństwa, mającego spłynąć od jej podwoi. Jak okiem zasięgnąć, od placu św. Różańca do Gavy, pośród alei, bulwarów, ogrodów i placów, aż w zaułkach starego Lourdes, stały tłumy, a białe plamki twarzy ludzkich mnożyły się niezliczenie, zapatrzone i tęsknie łaknące, by od świętego progu bożego domu, niebo rzucić im chciało pożegnalne pocieszenie. Po za tłumami, napełniającemi dolinę, roztaczał się olbrzymi amfiteatr pagórków, wzgórzy coraz wyższych, gór i szczytów niebotycznych, topniejących w niebieskości powietrza. W stronie północnej, po za potokiem, zaraz na pierwszych pochyłościach, wysuwały się z po za drzew liczne klasztory: karmelitek, Wniebowzięcia, dominikanek, sióstr z Nevers; gmachy klasztorne słońce złociło różowym odcieniem swego zachodu. Po za niemi piętrzyły się lasy dochodzące do wierzchów Buala, z po za których sterczały szpony skał Julos, a po nad niemi, na dalszym już planie, wyrastały szczyty Miramont. Naprzeciw, na południe, rozwarte góry tworzyły głębokie doliny lub wąwozy, wijące się pomiędzy zwalonemi olbrzymiemi skałami, których podnóża już osłaniały niebieskawe cienie, chociaż wierzchołki ich jaśniały blaskami słońca, żegnającego je uśmiechem. Pagórki Visens gorzały purpurą, stanowiąc koralowy przylądek, wrzynający się w uśpione jezioro eteru, przezroczego barwami szafirów. Nawprost bazyliki, na wschodzie, horyzont rozszerzał się znacznie, tutaj bowiem zbiegały się ramiona siedmiu dolin. Starożytny, niegdyś obronny zamek, o wyniosłej wieży, wznosił się na skale, kąpiącej się w Gavie; stał on na przesmyku i za lat dawnych strzegł dostępu do dolin; dziś, walące się jego mury świadczyły o dawnej potędze, lecz nazawsze utraciły pierwotne swe znaczenie. Przed zamkową skałą rozpostarło się nowe Lourdes, wesołe i strojne; bogate jego domy, pałace i hotele — wychylały się z pomiędzy zieloności ogrodów, a w wielkich szybach, pośród jasności murów, zapalały się ognie odbijających się łun zachodu. Z po za skały i zwalisk średniowiecznego obronnego zamku wychylało się trwożnie stare Lourdes o dachach przygniecionych, biednych i wyblakłych, szarzejących w pyłach rudawego światła. Dwie barczysto rozsiadłe góry, mały Gers i wielki Gers, zlekka zaledwie porośnięte trawą, zarysowywały rozciągłe swe kadłuby w głębi, szarzejąc fioletowemi mgłami; stanowiły one jakby dwie ściągnięte ku sobie firanki, po za które zapadało teraz słońce, ścieśnić mające niebawem rozległość horyzontu.
Stojąc na zrębie góry, pośrodku balkonu, wysuniętego przed bazyliką, a mając przed sobą tę nieskończoność krajobrazu, ksiądz Judaine uniósł oburącz Przenajświętszy Sakrament, uniósł wysoko, jak mógł najwyżej i zwolna, majestatycznie powiódł nim od brzegu do brzegu horyzontu, kreśląc znak krzyża, znamieniem tem zajmując całe niebios przestworze. Na lewo krzyż ten dotknął klasztorów, wzgórz Buala, szponów skały Julos, niebotycznych szczytów Miramont — na prawo, znak krzyża sięgnął olbrzymich złomów roztrzaskanych gór, tworzących w swych zagłębieniach ponure doliny, dobiegające do purpurowych od zachodniej łuny pagórków Visens; naprzeciw, ramię krzyża dotknęło miasta Lourdes starego i nowego, średniowiecznego zamku po nad Gavą, małego i wielkiego Gersu, spoczywających już teraz w uśpieniu cieniów wieczornych; krzyż błogosławił lasy, potoki, góry i zanikające ich łańcuchy, o szczytach dalekich, błogosławił ziemię całą, po za widzialne horyzonty. Niechaj spokój spływa na ziemię, niechaj pocieszenie i nadzieja dane będą ludziom!...
Tłumy pątników, zgromadzone u stóp wzgórza piętrzącego się świętemi przybytkami, zawrzały pod tym wielkim znakiem krzyża, który opłynął wszystkich i wszystko. Jakby bożem tchnieniem poruszone, zakołysały się drobne fale bladych ludzkich twarzy, tworzących ocean, życiem wezbrany. Szmer uwielbienia buchającemi prądami wzbił się od dołu aż ku górze; wszystkie usta otwarły się, by głosić chwałę Pana nad Pany, a święta monstrancya, w której odbijało się zachodzące słońce, ukazała się w postaci słońca drugiego, szczerozłotego słońca, kreślącego znak krzyża płomiennemi smugami, rozchodzącemi się od nieskończoności w nieskończoność.
Teraz chorągwie, niesione przez delegatów, duchowieństwo, ksiądz Judaine pod baldachimem, szli zwolna do wnętrza bazyliki. Marya szła wraz z nimi, ciągnąc wózek za sobą, lecz gdy miała przestępować próg kościelny, zatrzymały ją dwie panie, płacząc i całując ją równocześnie. Była to pani de Jonquière, wraz z córką swą, Rajmundą. Chciały być obecne przy udzieleniu błogosławieństwa, a przybywszy tutaj, dowiedziały się o cudzie, jakiego dostąpiła Marya.
— Ach, dziecko moje kochane! — powtarzała pani de Jonquière — jakże jestem szczęśliwa twojem szczęściem i jakże jestem przytem dumna, iż mam ciebie w mojej sali! Nie potrafię ci wypowiedzieć, jak wszystkie jesteśmy rade i wzruszone tem, że ciebie N. Panna upodobała sobie i na ciebie zlała szczodrobliwą swoją łaskę!
Rajmunda, chwyciwszy rękę Maryi ściskała ją serdecznie mówiąc:
— Ja pragnę panią uważać za moją przyjaciółkę! Tak bardzo cię żałowałam, Maryo, widząc cię chorą, a tak niezmiernie cieszę się z twojego uzdrowienia! Napatrzyć się na ciebie nie mogę, widząc że chodzisz, żeś taka piękna i silna!.. Pozwól się ucałować jeszcze, to mi szczęście przyniesie!
Promieniejąca z zadowolenia, Marya nie wiedziała jak dziękować za okazywaną sobie życzliwość:
— Dziękuję, dziękuję z całego serca... Ach jakże jestem szczęśliwa, bardzo szczęśliwa!...
— Pozostaniemy teraz razem — rzekła pani de Jonquière — słyszysz, Rajmundo? Pójdziemy z Maryą do kościoła i klękniemy przy niej. Po skończonej modlitwie odprowadzimy ją do miasta.
Panie przyłączyły się do orszaku i znalazły się w pobliżu baldachimu, za którym postępował Piotr pod rękę z ojcem Massias. Szli tak wszyscy razem, środkiem nawy kościelnej, a po bokach stojące ławki, już były napełnione przez delegacje pątników. Chorągwie ustawiono po obu bokach wielkiego ołtarza, do którego stopni podeszła Marya, ciągnąca swój wózek, hałaśliwie turkoczący po kamiennej posadzce kościoła. Dowiozła go tu, gdzie pragnęła; w chwili religijnego szału, jaki ją ogarniał, powzięła zamiar złożenia u stóp ołtarza, w jaśniejącym i wspaniałym przybytku bożym, tego nędznego towarzysza dotychczasowej swej niedoli, aby świadczył o potędze cudu, jakim niebiosa nawiedzają swych wiernych, wybawiając ich z cierpienia.
Kiedy orszak wkroczył w podwoje świątyni, organy zabrzmiały muzyką tryumfalną, jakby złączonym okrzykiem radości ludów, odnajdujących zagubioną szczęśliwość, a wraz z muzyką organów płynął śpiew czysty jak kryształ, nadziemski, jak głos anioła.
Ksiądz Judaine postawił na ołtarzu świętą monstrancyę, a przez podwoje bazyliki napływał tłum pątników; każdy zajmował miejsce upatrzone, oczekując nabożeństwa, kończącego uroczystość odbytej procesyi. Marya padła na kolana i modliła się ze łzami wdzięczności; po obu jej bokach klęczały pani de Jonquière i Rajmunda. Ojciec Massias, rozstrojony gorączkowem usposobieniem, które podtrzymywało się w nim modłami wywoływanej w grocie litanii i śpiewem w czasie pochodu ku bazylice, padł teraz na ziemię i zakrywszy twarz rękoma, płakał resztkami sił wszystkich, we łzach znajdując ujście dla nerwowej swej egzaltacyi. Po za nim stał Piotr, a tuż przy nim Berthaud, uważający, by wszystko odbywało się w należytym porządku; nie zaniedbywał swego obowiązku nigdy, nawet wtedy, gdy ulegał żywemu wzruszeniu.
Piotr czuł silne znużenie i zdenerwowanie, oszołomiony był przytem rozlegającą się muzyką organów; podniósłszy głowę, zaczął się przyglądać wnętrzu bazyliki. Środkowa jej nawa wązką się wydawała w stosunku do wysokości, a ozdoby jej bardzo były jaskrawe, tem więcej, iż liczne, wielkie okna przepuszczały nadmiar światła z zewnątrz. Boczne nawy tak były wązkie, iż stanowiły raczej rodzaj długich korytarzy, ciągnących się pomiędzy filarami a kaplicami bocznemi; ten rozkład wewnętrzny kościoła o niezmiernie wysokiej nawie środkowej, czynił zrozumiałem wrażenie wysmukłości, jakie z zewnątrz sprawiała bazylika, rysująca się na tle nieba delikatnemi, cienkiemi liniami. Chór ze stojącym pośrodku wielkim ołtarzem, oddzielony był od reszty kościoła złotą kratą, misternie rzeźbioną i delikatną jak koronka. Wielki ołtarz, cały z białego marmuru, posiadał mimo swej wspaniałości coś dziewiczego w swym wdzięku. Główny wszakże podziw wywoływało nadmierne nagromadzenie porozwieszanych darów, które skutkiem nadzwyczajnej swej ilości, przemieniały kościół w wystawę sklepową haftów, świecideł, chorągwi, wotów; od dołu do góry ściany znikały pod napływem darów, wyściełających je złotem, srebrem, aksamitem, jedwabiem. Do przybytku tego, wdzięczność ludzka znosiła podarki ze świata całego, a ilość ich, oraz bogactwo świadczyły o potędze roznieconych uczuć, stanowiły chóralny akt wiary i dziękczynienia.
Obfitość wiszących tutaj chorągwi czyniła je podobnemi do niezliczonych liści drzew. Spływały one od stropu, wiązkami złożone, okalały kościół, zbite setkami, tworzyły różnobarwne zwoje, wysunięte na różną wysokość i długość, wychylały się z po za filarów i ozdobnych gzemsów. Wyściełały mury, powiewały w kaplicach, rozpięte po nad chórem tworzyły nad nim namiot z jedwabiu, atłasu i aksamitu. Ilość ich męczyła i zniechęcała oczy, chcące je zliczyć lub podziwiać. Niektóre z nich słynęły tak dalece kunsztownością swego wyrobu, iż najbieglejsze w swym kunszcie hafciarki zjeżdżały tutaj umyślnie, by je oglądać. Do takich arcydzieł sztuki hafciarskiej, zaliczała się chorągiew Matki Boskiej z Fourvières, z herbem miasta Lyonu; chorągiew alzacka z czarnego aksamitu wyszytego złotem; chorągiew lotaryńska z Matką Boską, przysłaniającą swym płaszczem dwoje małych dzieci; chorągiew bretońska biała z niebieskiem, oraz z sercem gorejącem i promiennem pośrodku. Wszystkie cesarstwa, wszystkie królestwa ziemi były tu widome w postaci chorągwi. Krainy najodleglejsze, jak Kanada, Brazylia, Chili, Haiti, nadesłały swoje przez specyalnych posłanników i pielgrzymów, z poleceniem złożenia ich na znak czci i uwielbienia Królowej Niebios.
Liczniejszemi jeszcze od chorągwi, były złote i srebrne serca, pozawieszane tysiącami i lśniące jak gwiazdy na firmamencie. Potworzono z nich róże mistyczne, festony i wieńce, okręcające się wzdłuż filarów, okien i drzwi kaplic, z których wnętrza połyskiwały jak nieznanej obfitości konstelacye. Serca te ułożono w olbrzymie litery, które następnie, ustawione w słowa, głosiły zdania wypowiedziane przez Najświętszą Pannę do Bernadetty; połyskiwały one ponad kościelną nawą, przejmując dziecięcą radością pobożnych pątników, sylabizujących je z mozołem. Nieskończona ilość tych serduszek, przygnębiała myśl chcącą uprzytomnić sobie ręce, które je tutaj złożyły, ręce, co drżały rozrzewnieniem wdzięczności. Lecz inne, bardziej zadziwiające wota, zawieszono w nieskończonej liczbie ku ozdobie świętego przybytku. W ramkach pod szkłem naskładano setkami wieńce ślubne, krzyże legii honorowej, biżuterye, fotografie, różańce a nawet ostrogi. Były również szlify oficerskie, pałasze a między niemi szpada drogocenna i niezwykle pięknie ozdobiona, złożona w podzięce za cudowne nawrócenie.
Lecz inne, większe jeszcze bogactwa olśniewały oczy, promieniejąc ze stron wszystkich w postaci marmurowych posągów, koron szczerozłotych, wysadzanych brylantami; zwracał uwagę kolosalnych wymiarów dywan, narysowany w Blois a złożony z pozeszywanych z sobą części, nad któremi pracowały najdostojniejsze damy Francyi; w pobliżu ołtarza stała złota palma z emaliami, był to dar nadesłany N. Pannie z Lourdes przez Ojca św. Od stropu świątyni zwieszały się lampy z drogocennych kruszczów a niektóre masywne, szczerozłote i najróżnorodniejszych kształtów. Zliczyć je było trudno, lśniły się u sklepienia jak gwiazdy. Ponad cymboryum widniała lampa, ofiarowana przez Irlandyę; było to arcydzieło sztuki snycerskiej. Inne, złożone w darze przez Walencyę, Lille a zwłaszcza nadesłana z głębi Chin, z Macao, były przepysznemi klejnotami ze złota i drogich kamieni. Olśniewający był rzeczywiście widok, gdy zapalono dwadzieścia wieloramiennych świeczników w chórze a setki innych lamp i gromnic gorzało równocześnie, iluminując kościół w czasie wielkich uroczystości wieczornych. Całe wnętrze bazyliki zdawało się płonąć; tysiące płomyków słało swe ognie z bocznych kaplic a te tysiące pozapalanych świateł odbijało się w setkach tysięcy serc złotych i srebrnych, wykładających kościół połyskującą inkrustacyą. Wnętrze bazyliki zdawało się być wtedy wielkiem ogniskiem; mury tryskały drobnemi płomykami a kościół zamienił się w nadziemski przybytek, pełen olśniewającej chwały; w łunie od niego bijącej drżały niezliczone chorągwie z jedwabi, atłasów, aksamitów, na których występowały jaskrawe hafty wyobrażające serca krwią zbroczone, serca promienne, twarze i postacie świętych, Przenajświętszą Dziewicę, o łagodnym uśmiechu, zbawcze cuda swej łaski obiecującą swym dzieciom.
Ileż najokazalszej wspaniałości roztaczano w bazylice w czasie wielkich uroczystości! A nabożeństwa, modlitwy i śpiewy nie ustawały tu nigdy... Każdodziennie kłębiły się tumany wonnych kadzideł, grzmiały organy a tłum wiernych słał modły ku niebu. Msze następowały jedne po drugich, nieszpory, kazania, błogosławieństwa i nauki, prócz nadzwyczajnych okazyj, gdy przepych i wystawność zadziwiały najbardziej z niemi obytych. Każda rocznica dostarczała powodu do roztoczenia nadzwyczajnego przepychu. Każda nadciągająca do Lourdes partya pątników unosiła z sobą zachwyt, starano się o to z nieustającą gorliwością. Wszak należało tak czynić względem tych biedaków, tych cierpiących, dążących tutaj w nadziei ulgi i pocieszenia; zdawało się każdemu z nich, iż ujrzał nagle odsłaniające się przed nim rozkosze niebiańskiego życia. Przepych pozaświatowej krainy, gdzie Bóg króluje w swej chwale, olśniewał dusze wiernych a wspomnienie widzianej świetności, dostarczało wątku do religijnej ekstazy na resztę doczesnego ich żywota. Rozrzucone po świecie całym istnieją nędzne lepianki, nędzne o gołych ścianach izby, najwstrętniejsze barłogi a z nich unoszą się marzenia tych, których ciało przekroczyło progi bazyliki, jaśniejącej w Lourdes na szczycie wybranej skały; ci dawni pątnicy żyją wywoływaniem wspomnień o widzianych dziwach i bogactwach nadzwyczajnych; wierzą, iż podobnemi skarbami uposaży ich życie pozagrobowe, dające nagrodę za krzywdy na ziemi doznane.
Piotr patrzał na bogactwa nagromadzone w Bazylice, lecz ani ich podziwiał, ani doznawał jakiegokolwiek bądź pocieszenia. Chmara czarnych myśli wrzała w nim burzą straszliwą, wzmagającą się co chwila, wyjąc w żywiołowej walce uczuć z rozsądkiem. Odkąd Marya powstawała z niemocy, przykuwającej ją do wózka, który zwała swoją trumną, odkąd rozległ się jej głos obwieszczający nagłe uzdrowienie, odkąd widział ją chodzącą, silną i zakwitającą niewieścią pięknością, Piotr poczuł rozpacz, zbudzoną w swem sercu. A wszakże kochał ją braterską miłością i doznał niezmiernego szczęścia, widząc, iż przestała cierpieć. Dlaczegóż teraz konał z rozpaczy, patrząc na jej szczęście?... Klęczała i modliła się z rozrzewnieniem, dziękując za doznaną łaskę; promienną była radością pomimo łez spływających po twarzy, piękną była naraz odzyskaną dawną urodą a serce Piotra krwawiło się męką, ilekroć oczy jego padły na ukochaną jej postać. Chciał wszakże pozostać, lecz oczy od niej odwracając, szukał sposobu odwrócenia swych myśli i skupił swą uwagę na ojcu Massias, leżącym na kamiennej posadzce i łkającym konwulsyjnie płaczem, co mu rozdzierał piersi; jakże byłby pragnął módz się tak oddać i pogrążyć w iluzyi nadprzyrodzonych wierzeń i miłości! Przez chwilę Piotr zdawał się zajmować jedną z chorągwi i począł pytać Berthaud, żądając, by mu objaśnił jej pochodzenie.
— Która?... czy ta koronkowa chorągiew tam na boku?...
— Tak, na lewo.
— Jest to chorągiew, ofiarowana bazylice przez miasto Puy. Herby Puy i Lourdes, złączone są na niej św. różańcem... Jest to arcydzieło w swoim rodzaju, zrobiona jest z nici tak cienkich, iż zwinięta, pomieścićby się mogła w zaciśniętej dłoni.
Ksiądz Judaine rozpoczął ceremonię przy wielkim ołtarzu. Zabrzmiały organy i zaintonowano hymn, podczas, gdy wśród bieli ołtarza błyszczący Przenajświętszy Sakrament zaćmiewał swym blaskiem tysiączne złote serca, świecił jak słońce, otoczone nieskończonością gwiazd firmamentu.
Piotr nie czuł się na siłach pozostawania tutaj dłużej. Ponieważ Marya miała dwie towarzyszki: panią de Jonquière oraz Rajmundę, mógł więc być spokojnym o nią, i poszukać samotnego kąta, gdzieby wolno mu było wypłakać ból doznawany. Uprzedził ją w paru słowach, że wychodzi z kościoła, ma bowiem umówioną schadzkę z lekarzem Chassaigne. Lecz spostrzegł, iż chcąc wyjść napotka wiele trudności, ścisk modlących się pątników wprost uniemożliwiał przedostanie się do drzwi wchodowych. Wpadł na pomysł przejścia przez zakrystyę i spuszczenia się do krypty bocznemi, wązkiemi schodami.
Uskuteczniwszy ten zamiar, znalazł się nagle w grobowej ciszy i ciemni, co tem więcej go uderzyło, iż w górnym kościele z którego wychodził, brzmiały pienia radosne, rozpływające się w powodzi świateł. Krypta wykutą była w skale i składała się z dwóch korytarzy, okalających potężną masę granitu, podtrzymującą nawę górnego kościoła; na zakręcie, w rodzaju framugi była kaplica, oświetlona dniem i nocą małemi lampkami. Majaczące wśród niepewnego ich światła liczne filary, mnożyły się i rosnąć się zdawały jak las zadziwiający skamieniałej flory; powiewała od niego pełna mistycyzmu trwoga, pogłębiona półcieniem i drżącą tajemniczością czarnych zaułków. Ściany krypty były gołe, wprost wyciosane w kamieniu; czyniła wrażenie grobowca, chłodnego i ponurego jak ten, wśród którego legnie każdy żyjący, by spocząć snem wiecznym. Wiodące do kaplicy korytarze wyłożone były od dołu do góry marmurowemi tablicami wotywnemi, a dołem ścian przylegały konfesyonały, ciągnące się po obu ich bokach. Spowiadano tutaj bowiem, pośród tej śmiertelnej ciszy niczem nieprzypominającej życia na ziemi; w konfesyonałach zasiadali księża, mówiący wszystkiemi językami, by dawać odpuszczenie grzesznikom przybywającym z czterech krańców świata.
Właśnie teraz, gdy w górnym kościele tłoczono się, duszono wśród powodzi muzyki i światła, w krypcie panowało głuche milczenie; ani jedna ludzka istota nie zabłąkała w to pustkowie. Piotr, spuściwszy się w tę ciszę i chłód grobowca, zagłębił się wzdłuż korytarzy i padł jak do modlitwy na oba kolana. Zagnała go tutaj i ukorzyła nie chęć modłów i samotnej rozmowy z Bogiem, lecz padł pod ciężarem bezmiernego znużenia, umęczenia, jakie powodowała tocząca się w jego sercu nowa dla niego walka. Złamany nią, pragnął dojrzeć jasno jej przyczynę. Ach, czemuż nie może pogrążyć się w głębszą jeszcze bezdeń rzeczy! Dlaczegóż musi myśleć, rozważać i na tej drodze szukać ukojenia!
Przeżywał obecnie śmiertelne katusze. Starał się uprzytomnić sobie najdrobniejsze szczegóły, zaszłe od chwili, gdy Marya powstała wskrzeszona z łoża swej nędzy. Dlaczegóż obok braterskiej wielkiej radości, poczuł on wtedy i ból tak okrutny, jakby rażony został równocześnie śmiertelnym ciosem nieszczęścia?... Czyż jej zazdrości łaski, jaką została obdarzona?... Czyż cierpi tak dotkliwie skutkiem pominięcia jakiego doznał, on, również chory na duszy, jak Marya chorą była dziś jeszcze na ciele?... Pamiętał, iż ostatni termin, ostatnią swą nadzieję odzyskania utraconej wiary złożył na dziś, na godzinę czwartą w czasie procesyi, jeżeli Marya zostanie uzdrowioną. Marya odzyskała zdrowie, lecz on nie odnalazł utraconej wiary; teraz już zgasła dla niego ostatnia nadzieja, nigdy nie stanie się wierzącym!... Tem właśnie była brocząca się krwią jego rana. Z okrucieństwem bólu targała nim ta prawda: Marya dostąpiła zbawienia a on pozostaje nazawsze potępieńcem. Mniemany cud, który zbudził ją do życia, zadał ostatni cios tęsknemu jego pragnieniu uwierzenia w rzeczy nadprzyrodzone. Jadąc do Lourdes, marzył jeszcze o możliwości odzyskania naiwności wiary, pragnął posiąść ufność dziecięcia, chciał chociażby tylko wzmocnić i odnowić walące się w gruzy dawne porywy; lecz teraz już zapóźno... nigdy już objawienia i łaski nie zakwitną dla niego; ocenił ich wartość, był świadkiem uzdrowienia Maryi; spadło ono niespodziewanie jak grom, lecz warunki spłynięcia cudu były mu szczegółowo znane, przewidział je w całości doktór Beauclair w Paryżu. Nie, on nie zazdrościł Maryi, czuł się tylko odartym z nadziei i śmiertelnie był smutnym wśród zimnej pustki swego rozsądku; opłakiwał ostateczną zatratę iluzyi, kłamliwych ułud, uniesień i nadziemskiej miłości, dostępnych dla tylu, a jemu wzbronionych, na zawsze w jego sercu zanikłych!...
Fala goryczy dławić go poczęła i rzewne łzy trysnęły mu z oczu. Osunął się na kamienne płyty posadzki, obezwładniony wewnętrznem przerażeniem. Przypomniał sobie teraz dawno ubiegłe czasy, gdy Marya, odkrywszy tajemnicę katuszy, jakie cierpiał skutkiem zwątpienia, ofiarowała mu się być orędowniczką i pośredniczką, w odzyskaniu wiary; brała go za rękę i ściskając ją w swych dłoniach, zapewniała onieśmielonym od wzruszenia głosem, iż modlić się będzie za niego szczerze, z całej duszy. Pamiętna na dane przyrzeczenie zapominała w swych modlitwach o sobie, błagając N. Pannę, by łaskę swą spuściła raczej na niego, jeżeli mocną jest tylko jedno z nich uzdrowić. A później inne stanęło przed nim wspomnienie; owe błogie nocne godziny, razem spędzone w ogrodzie w pobliżu groty, w cieniu drzew niebotycznych i ciemności w czasie procesyi z pochodniami. Wszak jeszcze wtedy, a tak było to niedawno, modlili się wzajem za siebie, gubili się i topnieli sercem złączeni, pragnąc przedewszystkiem jedno dla drugiego wybłagać szczęśliwość; jedność ich porywu tak była wielką, iż dosięgnęli szczytu miłości, oddającej się z zaparciem własnego istnienia. Lecz oto teraz, długoletnie ich przywiązanie łzami uświęcone, wonne sielanką uczuć, wzmocnione cierpieniem, dobiegło kresu i brutalnie się rozrywał. Ona, promienna zdrowiem i radością modli się w bazylice, grzmiącej dziękczynnemi hymny a on, zbłąkany i samotny, jęczy z bólu, wśród grobowego chłodu i pustkowia krypty, łkając w swym żalu i nędzy, którą zbiegł ukryć w podziemnych ciemnościach. Piotr żegnał się z Maryą, jakby ją teraz nazawsze i po raz drugi utracił.
Raz sformułowana w nim myśl powtórnego pożegnania pchnęła go w serce, jakby nóż morderczy. Zrozumiał teraz przyczynę swego bólu, widział jasno powody, rozdzierającej go walki. Tak, poraz pierwszy utracił on Maryę w dniu, gdy przywdział sutannę; mówił sobie wtedy, iż może się wykreślić z liczby ludzi żyjących normalnie, zrzeka się być mężczyzną, skoro ona nigdy nie będzie kobietą. Lecz oto teraz, powstała ona z nieuleczalnej swej choroby, tamującej jej rozwój naturalny, z kaleki przemienioną została w kobietę; i widział ją w odrodzonej jej postaci, silną, piękną, pociągającą i zdolną macierzyńskie spełnić zadanie. On jednak jest trupem i nigdy już nie będzie mężczyzną! Nie wydźwignie się on z grobowca i z pod ciążącego na nim głazu, którym przywalił się na zawsze, by zmiażdżyć wolę ciała. Ona wyfrunęła ku życiu a on do końca dni swoich pozostanie samotny. Świat stoi przed nią otworem, szczęście się do niej uśmiecha, oczekuje ją miłość, wyjście zamąż i dzieci zapewne... On zaś, po ramiona zapadł się w ziemię i tylko mózg posiada swobodny, by módz myśleć i cierpieć sroższe męczarnie.
Dotychczas, ona nie mogła być niczyją, była zatem jego więcej niż innych i dla tego nie cierpiał tak boleśnie, nie konał z żałości, jak oto teraz, od godziny, od chwili gdy uzdrowioną została; ten powrót zatraconego zdrowia jest zarazem hasłem pożegnania i wiecznej ich rozłąki...
Wściekłość porywała i miotała Piotrem. Chciał biedz na górę, do gorejącej światłami bazyliki i jednym tchem wypowiedzieć Maryi prawdę, chciał pełnią głosu, wyrywającego się ze zbolałej piersi, zawołać, iż cud jest kłamstwem, dobroć i miłosierdzie Boże czczą tylko i bezsensowną iluzyą, że uzdrowienie swoje zawdzięcza naturze, wszechpotężnemu życiu, które raz jeszcze odniosło zwycięztwo! Byłby jej wyłożył rzecz całą, objaśnił i poparł dowodami i Marya musiałaby uwierzyć, iż życie zamienia częstokroć w zdrowie najdolegliwsze ludzkie cierpienia. Przekonawszy ją, byłby ją uniósł gdzieś daleko, bardzo daleko i szczęśliwość stałaby się ich udziałem. Lecz marzenie Piotra zmącone zostało spadającą nań trwogą. Jakto?... on miałby się targnąć i zniweczyć spokój gołębiej jej duszy? Miał ołtarze jej wierzeń zamienić w gruzy, uczynić ją zbuntowaną a zarazem nieszczęsną i jak on cierpiącą zwątpieniem?... Zamach podobny wydał mu się zbrodnią. Popełniwszy tak wielkie świętokradztwo, obmierzłym byłby dla samego siebie, bo czyż pewnym być może, iż on jeden zastąpi jej całą wiarę i wypływające z niej błogości?... A możeby częściowo tylko dała posłuchanie jego słowom. Czyż zgodziłaby się wtedy być żoną wiarołomnego księdza — ona, wierząca, iż cudem uleczoną została, ona, zachowująca słodycz wspomnienia przebytej religijnej ekstazy? Nie, woli milczeć. Słowa, odsłaniające prawdę, wydały mu się teraz szaleństwem, potwornością, kałem. Ofiara ta przyciszyła nieco jego zmysły, wrzące namiętnością buntu; czuł się niewymownie znużony; serce miał pożerane goryczą i wściekłością a rana ta okrutna — beznadziejnie miała być otwartą!
Teraz dopiero odczuł swoje osamotnienie i zupełne sieroctwo. Cóż pocznie z sobą?... Brała go ochota uciec i nigdy Maryi nie widzieć; chwiejnym był i trwożnym, przewidując nowe dla siebie męczarnie. Wszak będzie musiał kłamać wobec Maryi, utrzymywać ją w mniemaniu, że równocześnie dostąpili łaski, darzącej ją zdrowiem ciała a uzdrawiającej jego duszę. W czasie pochodu do bazyliki, Marya, ciągnąc swój wózek, mówiła o wielkiej swej radości, wypływającej z obopólnego ich odrodzenia. Ach, dostąpić tego razem, razem — być złączonemi nieskończonością tak wielkiego szczęścia, jednoczącego ich w jedność nierozerwalnej potęgi; lecz skłamał już wtedy, nie przecząc jej słowom, i musi teraz kłamać zawsze, nie chcąc burzyć piękności i czystości jej złudzeń.
Piotr opanowywał się zwolna i przysiągł sobie, iż zdobędzie się na siłę udawania spokoju i radości z odzyskanej wiary. Wymógł na sobie wielką tę ofiarę, pragnąc, by Marya mogła być zupełnie szczęśliwą, niczego nieżałującą, niewątpiącą, ufną w słodycz boskiego miłosierdzia i ufną zarazem, iż N. Panna pobłogosławić zechciała duchowy ich związek, mistyczne ich małżeństwo. Cóż to szkodzi, iż on cierpieć będzie katusze?... Może zczasem ból się ukoi... W obecnej chwili myśl o zupełności szczęścia Maryi, była mu pocieszeniem, a pewność, iż znaczna część tego dobra spływa na nią z uczynionej przez niego ofiary, pokrzepiła go orzeźwiającą radością.
Piotr leżał wciąż na kamiennej posadzce krypty, wyczekując chwili uspokojenia się trawiącej go gorączki. Nie myślał i nie istniał, pogrążony w nicości, następującej zwykle po zbyt gwałtownych wzburzeniach. Wtem zdało mu się, iż słyszy zbliżające się ludzkie kroki, więc powstawszy z trudnością, udawał, iż czyta napisy wyryte na marmurowych wotywnych płytach pokrywających ściany. Zawiódł go słuch, nikt bowiem nie nadchodził; czytał wszakże dalej, zrazu machinalnie, szukając sposobu rozerwania prądu swych myśli, powoli zaś dał się unieść nowemu wrażeniu i wzruszeniu.
Ilość oraz treść napisów zadziwićby musiała każdego. Na tych setkach, na tych tysiącach płyt marmurowych, ileż było wiary, uwielbienia i wdzięczności, wyrytej złotemi, połyskującemi literami! Były wyznania, wywołujące uśmiech swoją naiwnością. Jakiś pułkownik kazał wyrzeźbić podobiznę swojej nogi a pod nią napisał: „Oddałaś mi ją, spraw, by Ci służyła“. Dalej widniała płyta z napisem: „Niechaj Jej opieka rozpościera się nad szklarstwem“. Można było domyślać się z napisów, wyrażających podziękowania, o treści prośby, wysłuchanej przez N. Pannę z Lourdes: „Ojciec rodziny, Maryi Niepokalanej za zdrowie odzyskane, proces wygrany, i etat podwyższony“. Ilością przeważały dziękczynienia, składane przez serca kochające. Para kochanków prosiła: „Paweł i Anna, błagają N. Pannę z Lourdes, by pobłogosławić raczyła ich związek“. Matki, wdzięcznością przejęte, wołały: „Dzięki niech będą Maryi, trzy razy uzdrowiła moje dziecko“. „W imię wdzięczności za zesłanie mi Maryi-Antoniny, którą powierzam opiece Maryi, jak i resztę rodziny, oraz siebie“. „P. D. mający lat trzy, uzdrowiony został ku radości swych rodziców“. Inne napisy świadczyły o podzięce lub prośbie chorych, stroskanych żon, lub dusz pocieszonych: „Nie wypuszczaj ze swej opieki mojego męża, spraw, aby zawsze zdrowie mu służyło“. „Byłam kaleką na obie nogi, jestem uzdrowiona“. „Przybyliśmy i nie tracimy nadziei“. „Modliłam się, płakałam a Ona wysłuchać mnie raczyła“. I tak bez końca napisy, i jeszcze napisy a między niemi niektóre nasuwały na myśl długie tęsknoty i miłosne uściski kochanków: „Złączyłaś nas, wspieraj nas dalej“. „Dla Maryi, za udzielenie najwyższego dobrodziejstwa“. Na setkach i tysiącach płyt marmurowych wciąż powtarzały się te same słowa, płonące wiarą: podzięka, wdzięczność, uwielbienie, hołd, cześć za doznane łaski. W marmurze wyryte słowa utrwalały na długo chór głoszonego aktu miłości; z głębi krypty wznosił się ku N. Pannie hymn dziękczynny, hymn płynący z serc zbolałych zastępu wiernych Jej wyznawców, którym Ona udzieliła pocieszenia.
Piotr wczytywał się z pewną zawziętością w te napisy, ciągnące się wzdłuż ścian krypty; na ustach swych czuł gorycz coraz wyraźniejszą i coraz gwałtowniejszą; przygnębiała go rozpacz. On więc jeden miał być odtrącony i w beznadziejnej pozostawać samotności?... Tylu doznało ulgi i pocieszenia a on nigdy nie dostąpi łaski zarównej?... Chciał objąć teraz myślą ogrom modłów, słanych ku niebu z Lourdes, gdzie modlono się tak namiętnie i tak bezustannie. Rozpamiętywał kolej tych modłów: dniami całemi płonęły niemi dusze pątników przed grotą, nocami unosiły się z kościoła św. Różańca; wrzały one w czasie uroczystości w bazylice, w czasie procesyj, opromienionych słońcem, w czasie procesyj wieczornych przy bladem świetle gwiazd migotliwych. Obliczenie tych bezustannych modłów, było wprost niemożebne. Pobożni pątnicy nużyli niemi uwagę Stwórcy, ilością ich i ogromem pragnęli przemódz i uzyskać zmiłowanie Boże, udzielające łaski i przebaczenie. Księża mówili, iż należy czynić pokutę, pokutę ze skruchą najgłębszą, aby okupić grzechy całej Francyi a gdy suma tej pokuty dosięgnie naznaczonej przez niebo wysokości, Francya posiądzie szczęśliwość i przestanie być smagana chłostą zasłużonej kary. Jakże okrutną jest ta wiara w potrzebę bicza bożego, pokuty i odkupienia! Jakże bezlitośną była imaginacya, mogąca stwarzać podobne pojęcia! Wyrosnąć one mogły tylko na gruncie przesyconym najczarniejszym pesymizmem. I jakże życie musi być ciężkie i twarde, by dać początek do zwrotu myśli tak nieubłaganej, żebrzącej w pokorze zmiłowania z niebios spłynąć mającego!
Opanowany bezbrzeżnym smutkiem, Piotr poczuł rodzącą się w swem sercu litość i współczucie. Nędza bytu ludzkiego wzruszała go do głębi; bo jakże nieszczęsną, nagą, słabą i osierociała jest dola ludzka, by w szale rozpaczliwości swego losu szukać zapomnienia w halucynacyi marzenia, w niem już tylko pokładając nadzieję możliwego pocieszenia, szczęśliwości o czem powątpiewa rozsądek, którego ta biedna ludzkość wyrzeka się z nadmiaru cierpienia. Łzy nabiegły mu do oczu, płakał nad sobą, płakał nad innymi, nad każdą jednostką skazaną na męczarnię i goniącą za obłędem dającym uspokojenie, za znieczuleniem bólu, wynikającego z rzeczywistości życia. Zdawało się Piotrowi, iż słyszy dziesiątki tysięcy pielgrzymów, modlących się głośno przed grotą, płomienne ich błagania unosiły się w górę aż ku słońcu, chcąc kadzidłem swych hymnów przezwyciężyć oporność miłosierdzia bożego. Roznamiętnieni całodzienną modlitwą przed grotą, pątnicy spędzali noce w nowej formie ekstazy religijnej; w ciszy i zamknięci w sobie, tłumem zalegali kościół św. Różańca i słuchając mszy bezustannych, przystępując do Stołu pańskiego, wpadali w zachwyt widzeń; żar duszy unosił się płomieniem, odrywając ich od ziemskiej katuszy.
Pełnią głosów słane ku niebu modły przed grotą, nieustające uwielbienie wiernych w kościele św. Różańca, utrwalały się w krypcie, ryte na marmurowych tablicach. W kamień ujęte słowa okrzyków rozpaczy, długiemi wiekami słać będą w niebo swą skargę żałosną; mury krypty zdają się modlić i błagać litości, jakby wzruszenie nad ludzką niedolą kamienie opanować zdołało, dreszcz współczucia nawet opokę poruszył i przeniknął! Wszakże ułudą wierzeń bezprzytomni pątnicy ślą swe modły wyżej i coraz jeszcze wyżej; opanowali górę i tłumnie zbici na jej szczycie, zalegają mury wyniosłej bazyliki, jarzącej się od świateł, brzmiącej pieniami wiernych, których potężne tchnienie jednoczy się w szale frenetycznego uniesienia, grzmiącego całą potęgą wezbranych uczuć niezatraconych jeszcze nadziei.
Myśl Piotra biegła za temi przejawami modłów, powstałych przy ziemi a przenikających kościoły piętrzące się jeden nad drugim i wykwitające smukłą wieżycą bazyliki. Poczuł się uniesiony prądem modlitwy, sięgającej coraz do wyższych ołtarzy, wzruszającej nawet głazy ścian pańskich przybytków i tryskającej ku niebu tą strzałą białej wieży, która jak płomień najwyższy strzela w niebiosa, rozpadając się wznak krzyża zatkniętego na kończynie, złotem lśniącej igły. Boże Wszechmocny! Bóstwo najwyższe! Siło miłosierna — czemkolwiek jesteś, ulituj się nad niemocą i katuszą ludzkiego bytu! Daj się wzruszyć i ukróć cierpienie!...
Nagle Piotr został olśniony. Przeszedł on lewy korytarz krypty i wyszedł na światło dzienne. Zaledwie się tu ukazał, stanąwszy na placu, do którego dobiegały górne ramiona balustrady, a pochwycony został w uścisk serdeczny. Witał go w ten sposób lekarz Chassaigne, o którym chwilowo był zapomniał, jakkolwiek się z nim umówił, że spotkają się tutaj, by pójść razem zwiedzić izdebkę Bernadetty i kościół księdza Peyramale.
— Ach moje dziecko — jakże szczęśliwym musisz być obecnie!... Wiem o wielkiej nowinie, wiem, jaką łaską nadzwyczajną Matka Boska z Lourdes nawiedzić raczyła towarzyszkę twej młodości... Pamiętasz, co ci mówiłem onegdaj?... O teraz jestem o ciebie spokojny, i ty doznałeś uzdrowienia!
Piotr pobladł, była to bowiem nowa kropla goryczy. Wymógł wszakże na sobie uśmiech i odrzekł łagodnie:
— Tak, dostąpiliśmy uzdrowienia. Jestem bardzo szczęśliwy...
Wchodził więc na drogę kłamstwa; powodowany litością, nie chciał drugim odbierać iluzyj stanowiącej ich szczęście.
Oczy Piotra napotkały wspaniały i wzruszający widok. Podwoje bazyliki były na oścież otwarte a promienie zachodzącego słońca wnikały w całą głębokość kościelnej nawy. Wszystko w niej płonęło bogactwem pożaru. Płonęła złota krata chóru, srebrne i złote wota, lampy, wysadzane drogiemi kamieniami, chorągwie jaskrawo haftowane, trybularze kołysane rytmicznie i wśród kłębów kadzidła, podobne do kul olbrzymich drogocennych, unoszących się w powietrzu. Wśród tych płomiennych światłości, w samej głębinie nawy, przed wielkim ołtarzem jaśniejącym białością i otoczonym złotolitemi ornatami księży, Piotr widział wyraźnie postać Maryi. Włosy miała rozwiane a długie ich promienie opływały ją płaszczem, połyskującym złotemi blaskami. Gra organów rozlegała się z królewskim majestatem a lud zebrany słał głośne hołdy uwielbienia Panu nad Pany. Ksiądz Judaine, ująwszy w obie ręce Przenajświętszy Sakrament, dotychczasowo stojący na ołtarzu, uniósł go poraz ostatni, uniósł wysoko, jak mógł najwyżej. Lśnił się w chwale promieni słońca, w świetle tysiącznych świateł płonących w bazylice, której wszystkie dzwony radośnie rozkołysane, dzwoniły tryumfalnie, głosząc apoteozę dnia dzisiejszego.




V.

Schodząc ku dołowi wzdłuż balustrady, doktór Chassaigne rzekł do Piotra.
— Widziałeś tryumf a teraz pokażę ci dwie wielkie niesprawiedliwości.
I poprowadził go na ulicę Petits-Fossés, do izdebki Bernadetty, do izdebki nizkiej i ciemnej, z której wyszła dnia tego, gdy poraz pierwszy objawiła się jej Przenajświętsza Panna.
Ulica Petits-Fossés rozpoczyna się przy dawnej ulicy du Bois, dziś noszącej miano ulicy de la Grotte, dobiega zaś do ulicy du Tribunal. Kręta, nieco spadzista, uliczka Petits-Fossés smutna jest i pusta. Przechodzących ludzi rzadko się tu spotyka a długie mury gdzieniegdzie przerywają nędzne domki, obrócone bokiem i pozbawione okien. Wychylające się z jednego podwórza drzewo stanowi całą jej ozdobę.
— Otóż i jesteśmy — powiedział doktór.
Uliczka jeszcze się zwężała w tem miejscu a dom rodziców Bernadetty stał w wgłębieniu naprzeciw wysokiego, szarego muru, będącego ścianą stodoły. Przystanęli obadwaj i patrzyli na domek. Wyglądał na biedną, opustoszałą siedzibę. Okienka miał wązkie, ściany odrapane, opadłe z tynku, brzydki był i brudny, koloru spłowiałej szmaty. Za wejściem, ciągnął się rodzaj ciemnego korytarza pod gołem niebem, zakończonego furtką; przed wysokim progiem rozlała się kałuża błota; w czasie deszczu musiała ona utrudniać przedostanie się do wnętrza domu.
Doktór rzekł:
— Idź śmiało, idź. Furtka nie jest zamkniętą, pchnij ją tylko a dostaniesz się do środka.
Znów weszli w korytarz jeszcze ciemniejszy, tak, iż Piotr sunął ręką po wilgotnej jego ścianie, lękając się wpadnięcia w jaką czeluść. Zdawało mu się, iż spuszcza się do jakiejś piwnicy; ciemność panowała coraz głębsza a pod nogami czuł ślizkie kamienie i grunt przemokły nigdy niewysychającej wody. Doszedłszy do końca korytarza, doktór zwrócił jego uwagę, że trzeba skręcić na prawo.
— Uważaj, Piotrze, schyl się, bo drzwi są bardzo nizkie i mógłbyś się uderzyć. No... wreszcie jesteśmy.
Drzwi od izby były zawsze tylko przymknięte jak w domu opuszczonym przez mieszkańców; wszystko trąciło najzupełniejszem zaniedbaniem. Piotr stał na środku izby, w pierwszej jednak chwili nic nie mógł dojrzeć, tak dalece była ciemna, zwłaszcza dla oczu przywykłych do światła dziennego. Panująca tu wilgoć owiała go chłodem; zdawało się Piotrowi, iż ciało miał teraz oblepione mokrą, zimną płachtą.
Zwolna oczy poczynały przywykać do zmroku, zalegającego izbę. Dwa jej okienka nierównej wielkości wychodziły na ciasne podwórko, do którego wpadało zielonawe światło; podwórko to czyniło wrażenie studni, nic więc dziwnego, iż chcąc w izbie czytać, należało zapalać świecę nawet w dzień pogodny i w południe. Wielkość izby wynosiła cztery metry długości na trzy metry i pół szerokości; podłogę stanowiły wielkie chropowate kamienie a sufit przecinała wielka belka i kilka pomniejszych; zczerniałe były one od starości, okopcone, brudne. Naprzeciwko drzwi stał komin nędzny i walący się w gruzy, zatknięto go przegniłą deską. Pomiędzy kominem a jednem z okien, był rodzaj zlewu do mycia naczyń. Ściany, niegdyś pociągnięte wapnem opadającem w wielu miejscach, pokryte były plamami wilgoci ropiejącej ranami; ściany te niemniej były brudne jak sufit. Sprzętów nie było tu żadnych, izba oddawna musiała być nie zamieszkaną, tylko w ciemnych jej kątach widniały nagromadzone stosy przeróżnych rupieci, porzuconych bezładnie jak na wielkie śmietnisko.
Milczeli obadwaj, wreszcie lekarz rzekł:
— Tak, to izdebka Bernadetty... ztąd wszystko wzięło początek... Dom nie uległ żadnej przemianie, sprzęty tylko z niego wyniesiono. Przychodząc tutaj, siliłem się niejednokrotnie, by odtworzyć w myśli, gdzie jakie stały sprzęty. Łóżka zapewne stały przy tym murze, naprzeciwko okien a tych łóżek musiało być conajmniej trzy, bo rodzina Soubirous składała się z siedmiu osób; ojciec, matka, dwóch synów i trzy córki... Pomyśl tylko, Piotrze, w tej ciasnej norze mieścić się musiały trzy łóżka, i siedem osób żyło na tej przestrzeni kilku metrów kwadratowych! Ta liczna gromadka była jakby pogrzebana żywcem, bez powietrza, bez światła, nieomal bez chleba! Co za ogrom nędzy i poniżenie ludzkiego dostojeństwa!
Ktoś nadejściem swojem przerwał słowa lekarza. Wemknęła się do pokoju jakaś ludzka postać, którą zrazu Piotr wziął za starą kobietę. Lecz był to ksiądz, wikaryusz parafialny, zamieszkujący lepszą część domu, w którego najnędzniejszej izbie mieściła się niegdyś rodzina Bernadetty. Wikaryusz znał się z doktorem Chassaigne.
— Posłyszałem głos pana doktora, więc zeszedłem, aby się przywitać... Jeszcze nowego gościa przywiodłeś pan tutaj?...
— Tak... pozwoliłem sobie przyprowadzić mojego przyjaciela... Przypuszczam, iż nie weźmie mi pan za złe, że dom jego nachodzę...
— Ależ proszę, bardzo proszę!... Możesz, kochany doktorze, przyprowadzać tutaj kogo tylko zechcesz.
Śmiał się dobrodusznie, kłaniając się z uprzejmością Piotrowi, który, zadziwiony niedbałością z jaką traktował tę sprawę, zapytał:
— Jednakże ludzie przychodzący muszą się panu naprzykrzać i zakłócać codzienny spokój?...
Tym razem wikaryusz okazał zadziwienie:
— Bynajmniej, chociażby dlatego, iż prawie nigdy nikt tutaj nie zachodzi... Mało kto wie o izdebce, interesującej doktora Chassaigne. Pątnicy przybywają do Lourdes dla groty i przy niej się kupią... Wreszcie, zostawiam drzwi od ulicy i od izby otwarte, nikt mi więc nie przeszkadza. Lecz dnie całe mijają a nawet mysz swoim szelestem nie zamąca mi spokoju.
Oczy Piotra coraz bardziej nawykały do piwnicznej ciemności izby; wśród gratów porzuconych bezładnie w kątach, rozpoznawał stare beczki, popsute kojce, połamane narzędzia, szmaty i śmieci, nagromadzone z czasem, nigdy do użytku służyć niemogące i nieporuszane całemi latami. Od belek pułapu zwieszał się stary koszyk druciany, napełniony jajami, oraz wiązki wielkich, różowych cebul.
— Jak widzę — rzekł znów Piotr z powstrzymywanem drżeniem głosu — pan zużytkowuje ten pokój na rodzaj składu?... Wikaryusz odczuł wymówkę i z lekkiem zakłopotaniem odrzekł:
— Tak, zapewne... Domek mój ciasny, bardzo mało mam w nim miejsca! Wreszcie nie możecie sobie panowie wystawić, jak dalece ta izba jest wilgotna; niepodobna w niej zamieszkać... Nie mogąc jej użyć na nic innego, obróciłem ją zwolna na skład rzeczy niepotrzebnych... jakoś samo się tak złożyło, bez wyraźnej woli niczyjej.
— A teraz jest składem starych gratów! — wyrwało się Piotrowi prawie pomimowoli.
— Ależ nie... Jest to tylko pokój niezamieszkany... Lecz nie przeczę, iż ma pan po części racyę, tak... jest to rodzaj składu zbytecznych sprzętów.
Zakłopotanie wikaryusza wzrastało a doktór Chassaigne milczał; nie wtrącał się do rozmowy lecz uśmiechał się z zadowolnienia; rad był, iż Piotr wypowiada swoje oburzenie, wywołane ludzką niewdzięcznością.
Piotr, nie hamując się, ciągnął w dalszym ciągu:
— Wybacz mi pan, iż nie ukrywam przykrego wrażenia, jakiego tutaj doznaję. Lecz pomyśl pan tylko, iż Lourdes tak wiele zawdzięcza Bernadecie! Gdyby nie ona, Lourdes byłoby dotychczas pozostało jedną z najmniej znanych mieścin francuzkich... Otóż mojem zdaniem, parafia powinna się była postarać, aby izdebka Bernadetty zamienioną została w kaplicę...
— W kaplicę! — zawołał z żywością wikaryusz, ależ to niepodobna! Bernadetta nie jest zaliczoną w poczet świętych a Kościół nie może oddawać czci istocie, niemającej do tego prawa uznanego.
— Mniejsza z tem... lecz kiedy nie można było zrobić kaplicy, to przynajmniej należało uszanować izdebkę i pamięć tej, która ją zamieszkiwała. Mieszkańcy Lourdes przez należną wdzięczność dla Bernadetty powinni utrzymywać tutaj jarzące się bezustannie światło, powinni znosić codziennie świeże kwiaty, wiązanki róż... a jeżeli nie czyni tego wdzięczność mieszkańców, powinna to spełniać pobożność pątników... Tak, brak miłości dla Bernadetty zasmucającym jest objawem, nawet wizerunku jej nie umieszczono tutaj... słowem nie uczyniono nic, zgoła nic, coby świadczyło o wdzięczności ludzkiej, o ludzkiej pamięci dla tej zapomnianej... Wyznaję, iż wydaje mi się to potwornem. Tak, potwornem jest opuszczenie, śmiecie i brud w izdebce Bernadetty.
Dobroduszny wikaryusz uląkł się oburzenia Piotra i zaniepokojony stanął po jego stronie, oświadczając tożsamość poglądów:
— Ma pan najzupełniejszą racyę. Ja wszakże osobiście nie posiadam żadnej władzy, i niczem nie rozporządzam!... I ręczę, że nie ja będę się sprzeciwiał, by któś uporządkował ten pokój, oddam go chętnie, i każę uprzątnąć ztąd moje rzeczy, chociaż doprawdy nie wiem gdzie znajdę kąt jaki, aby je złożyć... Ale raz jeszcze powtarzam, osobiście nie mogę nic, zupełnie nic, bo tu najdrobniejszej nie posiadam władzy.
Pod pozorem, że musi wyjść z domu, wikaryusz pożegnał się pośpiesznie, a zamykając drzwi za sobą, rzekł do doktora Chassaigae:
— Zostańcie tu panowie tak długo jak się wam podoba. Nie przeszkadzacie mi w niczem, możecie się więc nie śpieszyć.
Gdy tylko drzwi zamknęły się za wikaryuszem a doktór pozostał sam na sam z Piotrem, pochwycił obydwie jego dłonie i z serdecznem wzruszeniem począł mówić:
— Zrobiłeś mi wielką, wielką przyjemność. Wypowiedziałeś mu to, co czuję w głębi mego serca!... Miałem ja tę myśl przynosić tutaj wiązankę świeżych róż każdego ranka. Chciałem kazać wyczyścić izbę i kłaść przed kominem pęk róż: wiesz jak miłą chowam pamięć dla Bernadetty, zdawało mi się, iż najlepiej ją uczczę różami; wdzięk ich oraz zapach, przypominają całość szczegółów z jej życia... A dlaczego nie wprowadziłem w wykonanie mej myśli?... dlaczego?...
To mówiąc, machnął rękoma jak człowiek do wszystkiego zniechęcony:
— Zabrakło mi odwagi.. Tak, nikt bowiem dotychczas nie ośmielił się jawnie wystąpić przeciwko ojcom, trzymającym grotę w swojej władzy... Każdy się waha, ociąga, nikt nie chce stać się powodem niepokoju i mogących wyniknąć zamieszek religijnych. Sprawa taka narobiłaby wiele hałasu; każdy więc oburza się po cichu i tak jak ja milczy, przez wzgląd na religię.
Po chwili zaś dodał:
— Niewdzięczność i chciwość ludzka wstręt obudzają, i za każdym razem, gdy zajdę do tej nędznej, cuchnącej zgnilizną izby, żal przejmuje serce i łzy cisną się do oczu.
Zamilkli obadwaj, ogarnięci melancholią, wiejącą tu ze szpar i pyłu każdego. Stali w pośrodku izby otoczeni zmrokiem a oczy ich napotykały brud, śmieci od których ulatniał się zaduch, wilgotne zaś zimno wstrząsało ich ciała niemiłym dreszczem.
Myślą wracali do wypowiedzianego dopiero co zdania, iż Lourdes całe swoje dzisiejsze znaczenie zawdzięcza Bernadecie; gdyby nie ona, niktby nie był pomyślał o wykonaniu olbrzymich robót, czyniących Lourdes miastem pałaców, świątyń i ogrodów. Na głos Bernadetty wytrysło cudami słynące źródło i zapłonęła grota setkami palących się bezustannie gromnic. Za jej przyczyną wyrosło z ziemi miasto, pełne przepychu, monumentalne balustrady, wiodące wiernych ku Pańskim przybytkom, wzniesiono liczne kościoły i klasztory, rzucono mosty na ujętym w karby potoku, zbudowano pałace, wytknięto nowe ulice, ogrody, aleje i bulwary, założono sklepy, hotele. Na odgłos o dziejących się tu cudach, zbiegały się narody zamieszkałe na przeciwnych krańcach ziemi a pieniądze spadały rzęsistym deszczem, tworząc miliony, bogacąc miasto, które, bezprzestannie rozrastając się w nowe ulice, grozi dolinie, chcąc ją pochłonąć i wypełnić domami, od brzegu do brzegu górskich podnóży. Usuwając istnienie Bernadetty, usunąć należy istnienie Lourdes dzisiejszego; cała nadzwyczajna ta przemiana, ten fakt nagłego przeistoczenia się biednego miasteczka w miasto, cześć wzbudzające, nie miałyby miejsca; gdyby nie Bernadetta, stare Lourdes drzemałoby w dalszym ciągu wieki już trwającą drzemką, w cieniu średniowiecznego obronnego zamku, przeglądającego się ponad skałą w wartkich wodach Gavy. Bernadetta jedyną jest sprawczynią zmian, które zaszły, ona jest twórczynią dzisiejszego Lourdes. A oto izba, z której wyszła, by słyszeć i widzieć postać spływającą w obłoku; kolebka, z której podążyła ku N. Pannie, opuszczoną jest, zaniedbaną, pozostawioną pleśni i robactwu; izbę tę, z której Lourdes zaczerpnęło bogactwa niezliczone, zrobiono składem starych gratów, śmietnikiem!...
Mimowoli, jako przeciwstawienie, nasunął się w umyśle Piotra obraz widzianego tryumfu groty i bazyliki. Oczami wyobraźni ujrzał z całą dokładnością pochód uroczysty ku świątyni lśniącej od złota i drogich kamieni, ujawniła się także przed nim postać Maryi, ciągnącej swój wózek tuż w pobliżu baldachimu, podczas gdy rozegzaltowane tłumy zawodziły pełnią piersi dziękczynne hymny uwielbienia. Myśl Piotra zatrzymała się zwłaszcza przy grocie; nie była to już czeluść dzikiej skały, przed którą klęknęło kiedyś biedne dziewczę o wynędzniałem chorobą ciele, lecz była to przystrojona w grocie kaplica, bogata i światłami płonąca, przed którą defilowały narody ziemię zamieszkujące i kornie zamodlone w uniesieniu najwyższego uwielbienia. Światła, cześć, bogactwa, modły i kwiaty znoszono tam w ofierze, wytwarzając bezustanny tryumf, brzmiący zwycięztwem. A tutaj, w tej izbie brudnej, ciemnej i wilgotnej, zawsze było pusto, chociaż kolebką ona była całej świetności; nikt nie znosił tu świateł, nie składał kwiatów, nie zawodził dziękczynienia, nikt nigdy nie klęknął dla odmówienia modlitwy. Może tylko zrzadka zabłąkał się jaki wrażliwszych uczuć podróżny i odłupał szczyptę trocin z przegniłej deski sterczącej koło komina. Duchowni przybywający do Lourdes nawet nie wiedzieli o istnieniu nędznej tej izby, do której dążyć były powinny liczne procesye, jak do przystani, zkąd wypłynęła chwała tak rozgłośna. Wszakże tutaj, w tej zimnej norze, powstało marzenie dziecka, trapionego bezsennością w czasie długich nocy, gdy dokuczliwy kaszel wycieńczał wątłe zdrowie dziewczynki, spoczywającej na barłogu pośród dwu siostrzyczek; marzyła podczas ciężkiego snu całej swej rodziny; ztąd wyszła, unosząc po za próg domostwa marzenia długich, bezsennych nocy a majaczące jej myśli zakwitły o dniu szarym ponad potokiem, wyrastając w formie praktycznej legendy. Skromne ziarnko, uniesione z nędznego rodzinnego gniazda, wybujało nadspodziewanymi plony; i w ostatnią godzinę przybyli żniwiarze i bogacą się zasiewem ubożuchnej dzieweczki; niepomni jej pracy, głoszą swoje zwycięztwo i gromadzą zasoby z uroczystością i majestatem królewskiej okazałości, lecz żaden z nich nie skieruje swych kroków ku lepiance, chroniącej niegdyś głowę pierwszej siewczyni...
Wzruszenie Piotra rosło w miarę snujących się w jego umyśle obrazów; wszystko, co tu zaszło, było zwykłym trybem spraw ludzkich; jednem słowem Piotr streścił swe myśli:
— Jest to Betleem.
— Tak — rzekł doktór Chassaigne. — Jest to nędzna chatka, nieznane schronisko a w takich to siedzibach biorą początek nowe religie, wyrosłe na gruncie cierpienia i litośnego współczucia... I czasami zadaję sobie pytanie, czy nie lepiej aby ta izdebka pozostała nadal w ubóstwie i opuszczeniu... Zdaje mi się, iż pamięć Bernadetty nic na tem nie traci, bo oto my dwaj, Piotrze, kochamy ją tem więcej, widząc jej początek oraz dalsze wyzucie...
Zamilkł, po chwili jednak wybuchnął z gwałtownością.
— Nie, nie! Ja nie mogę im wybaczyć, ich niewdzięczność wstrętem i gniewem mnie napełnia. Powiedziałem ci, że mam przekonanie, iż Bernadetta dobrowolnie ztąd wyjechała i zamknęła się w klasztorze w Nevers. Lecz jeżeli nikt ją do tego zniknięcia nie popychał wyraźnie, jakże uszczęśliwieni czuć się musieli przedsiębiorcy, wyzyskujący jej wizyę, gdy obecnością swą przestała ich krępować. Pragnęli oni być wszechwładnymi posiadaczami groty i dzisiaj czynią co mogą, by pamięć Bernadetty zatarła się w coraz głębszem milczeniu. Ach, mój Piotrze, cóż rzekłbyś, znając szczegóły, które ja znam dokładnie!
I aby ulżyć własnemu sercu, doktór począł mówić. Tak, ojcowie strzegący groty i ciągnący z niej zyski z niezrównaną chciwością, boją się więcej Bernadetty po śmierci, aniżeli lękali się jej za życia. Gdy żyła, byli w obawie, by nie zechciała wrócić do Lourdes, domagając się części zbieranych przez nich zysków; otuchę wszakże czerpali, znając jej prostotę i potulność; władzy i bogactw nie żądna, sama obrała sobie ciszę klasztorną na resztę żywota i w celi swej zagasła. Teraz zaś trapił ich strach wielki, aby pośrednia czyjaś wola nie sprowadziła do Lourdes trumny, zawierającej szczątki tej wybranki niebios. Zaraz nazajutrz po jej śmierci, rada miejska Lourdes uchwaliła sprowadzenie zwłok Bernadetty i postanowiła zbierać składki na wzniesienia pomnika. Zamiar nie przyszedł do skutku, albowiem zakonnice z Nevers wręcz odmówiły wydania zwłok, które ich zdaniem do nich wyłącznie należały. Wiedziano powszechnie, iż opór zakonnic wyrósł za staraniem ojców wielebnych, przerażonych na myśl, iż czcią otoczone popioły Bernadetty, mogą odciągnąć pątników od groty i wywołać groźną konkurencyę. Ojcowie widzieli już oczami wyobraźni, jak w około grobu Bernadetty cisną się pobożni, jak ku cmentarzowi suną liczne procesye a chorzy i pielgrzymi całują z gorączkowem uniesieniem marmurowy nadgrobek, wywołujący uzdrowienia, cuda, siłą wzniecanej egzaltacyi. Konkurencya tego grobu, zagrażającą byłaby dla groty a z powstałej decentralizacyi modłów, uniesień i wynikających ztąd cudów, ucierpiałyby interesa materyalne umiejętnie prowadzone przez ojców. Rada miejska Lourdes, nauczona doświadczeniem, mogła chcieć i potrafić ciągnąć zyski z grobowca Bernadetty: drżeli ojcowie o płynące ku nim skarby, któremi trzebaby wówczas dzielić się z miastem.
Gdy zakonnice z Nevers odmówiły wydania zwłok Bernadetty, poczęła krążyć pogłoska, świadcząca o przebiegłości wielebnych ojców. Posądzano ich, że mocą układu z zakonnicami z Nevers, zapewnili sobie posiadanie wyłączne zwłok Bernadetty. Tymczasowo pozostawiali je jeszcze w kaplicy klasztoru w Nevers, z postanowieniem sprowadzenia ich wszakże do Lourdes w chwili, gdy napływ pątników zacznie się przerzedzać i zapał ich stygnąć. Uroczyste sprowadzenie zwłok Bernadetty nie miało obecnie żadnej racyi bytu; wszakże pątnicy dążą do groty w coraz liczniejszych zastępach; dobrem to będzie wtedy, gdy sława, jakiej używa w świecie całym grota i Przenajświętsza Panna z Lourdes osłabnie; a przyjść to musi z konieczności, taki jest bowiem los każdej rzeczy bez wyjątku; sprowadzone wówczas zwłoki Bernadetty ożywią na nowo stygnącą wiarę; wspaniała uroczystość przeniesienia zwłok przyciągnie tłumy z najodleglejszych krain; pobożni z radością oglądać będą relikwie jasnowidzącej, która wróci w tryumfie na rodzinną swą ziemię, słynącą cudami, mocą jej pośrednictwa. I znów cuda mnożyć się poczną, i zasłynie niemi grób Bernadetty, gdziekolwiek wzniesionym zostanie, na cmentarzu czy przed grotą, albo może i pośrodku wytwornej bazyliki.
— Zważ tylko, Piotrze — mówił w dalszym ciągu doktór Chassaigne — iż nigdzie w oficyalnem miejscu nie zawieszono portretu Bernadetty. Sprzedają go w sklepach, lecz niema go w żadnym kościele. To zapomnienie podtrzymywanem jest systematycznie, ta oto izba także wymownym jest tego dowodem. Tymczasem pobudką tego zapomnienia jest obawa. Ojcowie lękają się wytworzenia nowej religii przy jej grobie, lękają się niemniej zapalenia bodajby dwóch świeczek w tej ciemnej, nędznej izdebce, by nie przyciągnęły one tłumu pobożnych, znoszących kwiaty i podarki. Pomyśl tylko, jaki skandal mógłby z tego wyniknąć, jakie przerażenie opanowałoby serca handlujących przy grocie ojców, gdyby paralityczka powstała na nogi w izdebce Bernadetty! Ojcowie słusznie zadrżeliby wtedy o monopol cudów, który dziś niepodzielnie dzierżą w swych dłoniach. Tak, są oni w Lourdes wszechwładnymi panami i takimi chcą pozostać; nie chcą uronić najdrobniejszego ziarnka z bogatego żniwa, jakie zdobyli i na swą wyłącznie korzyść obracają. A pomimo wszystko w ciągłym są strachu, tak, drżą, by wspomnienia o tych, którzy stworzyli pierwsze początki, nie przyniosły im szkody. Wcześnie przeczuli niebezpieczeństwo możliwej konkurencyi, dlatego wyprawili Bernadettę do odległego od Lourdes klasztoru a teraz gdy zmarła, więżą jeszcze jej ciało pod kamienną płytą posadzki kaplicy w Nevers.
Jakże litości godnym był los biednego tego stworzenia, odosobnionego od żyjących a skazanego na wygnanie nawet po śmierci! Piotr współczuł całem sercem nieszczęściu Bernadetty, która zdawała mu się być wybranką cierpienia, towarzyszącego jej za życia i złączonego nadal z jej trumną. Przypuściwszy, iż niczyja wola, lecz zbieg okoliczności złożył się na utworzenie nędzy życia Bernadetty, jakże dziwnie prześladowczym los się okazał dla niej! Działanie jego jakże podobnem się stawało do planu przebiegłego, chciwego i niespokojnego człowieka, usiłującego wszelkiemi sposobami trzymać ją w nieświadomości i oddalać od wpływów, jakie mogła wywierać. W umyśle Piotra rysowała się ona jako wybranka a zarazem męczennica; historya życia Bernadetty burzyła ostatnie jego porywy ku pragnieniom uwierzenia, lecz budziła go zarazem do nowej religii, jedynej możliwej dla zbolałego jego serca, jedynej, którą zawsze rozumiał a której teraz wyłącznie się oddawał: do miłości życia i poszanowania jego niedoli.
Mieli już wychodzić z tej smutnej izdebki, gdy doktór Chassaigne zawołał:
— Łatwo jest tutaj odzyskać utraconą wiarę! Porównaj, Piotrze, tę ciemną norę do bezustannie jarzącej się groty, do tej bogactwem lśniącej bazyliki, tego miasta wyszłego z ziemi, do wytworzonego ruchu i napływu setek tysięcy pątników! Jeżeli Bernadetta była tylko waryatką lub chorą, prześladowaną wizyami, cała powstała z jej przyczyny przemiana Lourdes tembardziej jest zadziwiającą i niczem niewytłomaczoną. Jakto?... więc mrzonki snujące się w głowie waryatki, zdolnemi się okazały poruszyć całe narody?... Nie! nie! było tu coś innego! działała ona pod Bożem natchnieniem i to jedno tłomaczy wszystko co tutaj zaszło.
Piotr chciał odpowiedzieć, lecz nagle powstrzymał swój zapał. Tak, Bernadetta działała siłą natchnienia, lecz natchnienia spływającego na nią z nadmiaru cierpień i łez ludzkich, oraz z niewygaszonej żądzy wiecznej nadziei. Jeżeli marzenie, powstałe w głowie schorzałego dziecka okazało się dość silnem, by pociągnąć tłumy, poruszyć narody, spuścić złoty deszcz milionów i zbudować miasto o wspaniałych świątyniach i pałacach, dzięki temu, iż marzenie Bernadetty zaspakajało chociaż odrobinę głodu, dokuczającego ludzkości, głodu tak potwornego w swych objawach, iż bezprzytomni jego katuszą ludzie, pragną chociażby ceną omamień pozyskać ułudę pocieszenia. Tak pod względem historycznym jak społecznym, właściwą okazała się chwila, w której Bernadetta uchyliła tajemnicą swoich wizyj, z wiarą klękała przed owem nieznanem a szczerość jej pociągnęła tłumnie cierpiących i szczęśliwości złaknionych. Ach! znaleźć pocieszenie w tajemniczem, nieznanem, uwierzyć w cuda wobec okrucieństwa natury, czyż nie jest odrobiną szczęśliwości?... Jakiekolwiek jednak powstały pojęcia o tem nieznanem, jakiekolwiek potworzono o niem dogmaty wszystko to wytworzyło cierpienie, bunt życia pragnącego otrzymać i na zawsze posiąść zdrowie, radość, szczęście rozmiłowanej w ludzkości; zwątpiwszy w możność urzeczywistnienia tych pragnień na ziemi, przeniesiono je w dal pozagrobowego istnienia. Lecz niewszystkim wystarczają dogmaty a dla takich pozostaje cierpienie i miłość...
Piotr nie wypowiadał tych myśli swoich, nie chciał bowiem stawać w sprzeczności z doktorem; wreszcie zdawał dokładnie z tego sobie sprawę, iż ułuda rzeczy nadprzyrodzonych zbyt jest ponętną, by ludzkość, niewyzwolona z nędz, zamieniających życie w cierpienie, zdobyć się mogła i chciała na wyrzeczenie się błogich rojeń pozagrobowego bytowania. Objawienia, cuda, w ogóle sprawy wytłomaczyć i sprawdzić się jeszcze niedające, stały się chlebem żywota zaspakajającym głody ludzkiej rozpaczy.
Piotr milczał, bo sobie był poprzysiągł, iż nikogo martwić ani osłabiać nie będzie wyjawianiem swojego zwątpienia.
— Czy nie podziwiasz ogromu zaszłych tutaj wydarzeń?... — dopytywał go doktór Chassaigne.
— Owszem!... — odrzekł po chwili. — W tej biednej, wilgotnej i ciemnej izbie, odegrał się cały dramat ludzkości, a prócz tego brały w nim udział wszystkie siły nieznane.
Stali teraz w milczeniu. Następnie obeszli jeszcze izbę do koła, powiedli oczami po zakopconym pułapie i spojrzeli na ciasne podwórko, wypełnione zielonkawem światłem. Przygnębiający smutek napełnił ich serca; z żałością spoglądali na nędzną izbę rodzinną Bernadetty, będącą łupem robactwa, śmietniskiem, na które rzucano stare beczki, popsute narzędzia i sprzęty. Brud i zgnilizna wyzierały tu zewsząd. Nie wyrzekłszy już słowa więcej, wyszli zwolna ze smutnej tej izby a łzy zapierały im oddech w piersiach.
Wydostawszy się na ulicę, doktór Chassaigne oprzytomniał; dreszcz przebiegł jego ciało, więc przyśpieszył nieco kroku i rzekł do Piotra:
— To nie koniec naszej wędrówki... Pójdziemy teraz zobaczyć równie potworną niesprawiedliwość.
Miał on na myśli proboszcza Peyramale i rozpoczętą przez niego budowę nowego parafialnego kościoła. Przeszedłszy w poprzek plac du Porche, skręcili w ulicę Saint-Pierre; dość było kilku minut, by dojść na miejsce. Rozmawiali znów o ojcach, strzegących groty i o waśni zamienionej w bój zacięty, pomiędzy ojcem Sempé a nieżyjącym już dziś dawnym proboszczem Lourdes. Zwyciężony, zmarł rozgoryczony, a gdy dobito go bezustannem dolewaniem trucizny, rzucono się, by spełnić nowy zamach, postanowiono bowiem niedopuścić ukończenia parafialnego kościoła, który podprowadzony do dachu, stał zdawna bez przykrycia, marniejąc na wietrze i słocie. Postawienie tego monumentalnego parafialnego kościoła było życiem i marzeniem proboszcza Peyramale. Odkąd wyzuto go z posiadania groty, wypędzono i odsądzono od uczestniczenia w sprawie otoczenia należną chwałą Najświętszej Panny, która raczyła wyróżnić Lourdes ponad inne miasta, proboszcz Peyramale, dotknięty srogością wyrządzonej krzywdy, ujmując się za siebie oraz za Bernadettę zarówno z nim od wszystkiego odsuniętą, postanowił pomścić się, wznosząc nadzwyczajnej wspaniałości kościół parafialny. Widział się już celebrującym przed głównym ołtarzem, po odbytem nabożeństwie wiodącym niezliczone tłumy pątników procesyonalnie ku grocie, aby rozkaz, wydany przez usta Matki Boskiej, spełnionym został z całą ścisłością. Z natury swej żądnym był władzy i znaczenia; jako pasterz chciał przewodzić tłumom, pragnął wznosić wspaniałe świątynie; budowa parafialnego kościoła w Lourdes pochłonęła go całkowicie, przynaglał roboty rozpoczęte, pchał naprzód swoje dzieło, nie bacząc, iż brnie w coraz większe długi; pozwalał kraść przedsiębiorcom, byle całe zastępy robotników wznosiły się coraz wyżej na rusztowaniach. Kościelne mury rosły, potężniały a on w umyśle swoim widział już gmach ukończony i białością swych wieżyc połyskujący przy świetle wschodzącego słońca.
Patrząc na to spełniane zadanie, zyskiwał energię do walki, czuł bowiem, iż coraz zawziętsze spiski knują się przeciwko niemu. Marzył wciąż o dniu radosnym, kiedy pośród wielkiego placu ujrzy mury kościoła, wznoszące się w imponujących swych rozmiarach. Wybrał styl romański; długość kościelnej nawy miała dziewiędziesiąt metrów, strzała zaś, kończąca wieżę wznosiła się do stu czterdziestu metrów wysokości. Błyszczała w świetle słonecznem, wieńcząc gmach potężny, nareszcie z rusztowań oswobodzony i biały świeżością olbrzymich kamieni co składały jego mury. Myśl proboszcza bezustannie przebywała w około wznoszonej świątyni, wielbił jej piękność nieskalanej czystości, lubował się w wyszukanej jej prostocie, pozbawionej ozdób, które niepotrzebnie psułyby tylko wdzięk jej dziewiczej imponująco pięknej nagości. Na ostatnim szeregu kamieni u szczytu, spoczywał dach, równej wszędzie wysokości, wsparty na gzemsach surowej prostoty. Boczne nawy i ramiona, również były pozbawione architektonicznych ozdób, jedyną ich dekoracyę stanowiły archiwolty, cięte w proste listwy, poczynające się od stóp kolumn, na których się wspierały. Lubił on zatrzymywać się w pośrodku transeptu, by podziwić różnobarwność szyb osadzonych w różach, ponad wielkim i ponad bocznemi ołtarzami. Wyszedłszy na zewnątrz, rozmiłowany w swem dziele proboszcz obchodził świątynię do koła, zatrzymując się przy dwupiętrowej zakrystyi, przylegającej do tylnej części gmachu; spoglądał z dumą na całość odcinającą się na błękicie nieba i pysznił się grubością murów mogących się oprzeć zniszczeniu wieków.
W marzeniach swoich wywoływał wszakże najchętniej fasadę kościoła i wysoką dzwonnicę. Potrójne drzwi wiodły do wnętrza świątyni. Ponad bocznemi drzwiami dach się rozpadał na niższe dwa tarasy, podczas gdy z ponad drzwi środkowych i najwyższych, unosił się taras dachu potężniejszy i dźwigający wyniośle tryskającą w górę dzwonnicę. Na szczycie gmachu, przy nasadzie dzwonnicy, z głębokości olbrzymiej niszy, wysuwała się naprzód statua N. Panny z Lourdes. Wieża w górnej swej części, rozdzielała się na cztery drobne wieżyczki, pomiędzy któremi osadzoną była strzała gubiąca się w chmurach. Uniesiony marzeniem, proboszcz porównywał swoją duszę rozmodloną do owej strzały, dążącej ku Bogu.
Czasami znów myśl proboszcza zatrzymywała się najchętniej wewnątrz kościoła. Marzył on, iż nadszedł już dzień celebrowania pierwszej mszy solennej przed wielkim ołtarzem. Witraże słały migotliwe blaski drogich kamieni a z dwunastu bocznych biegły smugami kolumny światła od gorejących setkami gromnic. On sam stał przed wielkim ołtarzem z marmuru i złota; z dumą przeglądał nawę okoloną czternastu kolumnami, wyciętemi z jednolitych brył pirenejskiego granitu; zdawało mu się iż słyszy, jak pod stropy kościoła wzbijały się tony muzyki i śpiewów. Tłumy pielgrzymów, przybyłych z czterech krańców ziemi, korzyły się na kamiennej posadzce nawy, naprzeciw ołtarza, oddzielonego od nich lekką, misternie rzeźbioną złotą balustradą. Dębowa kazalnica, ofiarowana kościołowi przez damę arystokratycznego rodu, była arcydziełem sztuki snycerskiej. Marmur chrzcielnicy zdobny był rzeźbami dłuta jednego z najznakomitszych artystów współczesnych. Obrazy ołtarzy były utworami pierwszorzędnego pędzla, a krzyże, kadzielnice, świeczniki złote i srebrne lśniły się jak słońca, podczas gdy szafy w zakrystyi pomieścić nie mogły skarbów, drogocennych koronek i złotolitych ornatów. Jakże nie marzyć o posiadaniu tak bogato uposażonej świątyni! Być jej stróżem, kapłanem i stworzycielem, panować w niej, wzniósłszy jej mury z miłością i oddaniem się zupełnem, błogosławić tłumy zbiegające się w jej ściany z najodleglejszych krain świata, podczas gdy rozgłośny dźwięk rozkołysanych dzwonów na wieży rozlegać się będzie echem po dolinach, śląc grocie i bazylice swe pozdrowienie a zarazem znak, iż w starem Lourdes jest przybytek Pański, współzawodniczący z ich świetnością i wyrosły ku chwale Boskiej, tryumfującej w nim zwycięzko!
Przeszedłszy kawałek ulicy Saint-Pierre, doktór Chassaigne i jego towarzysz skręcili w małą uliczkę Langelle.
— Zaraz staniemy u kresu naszej wędrówki — powiedział doktór.
Piotr patrzał na wszystkie strony, lecz kościoła nigdzie nie dostrzegał. Wzdłuż ulicy ciągnęły się nędzne budy biednego przedmieścia, lub rumowiska walących się większych budynków, przeznaczonych na składy. Wreszcie w głębi jednego z zaułków, ujrzał ścianę starej palisady, okalającej obszerny kwadrat gruntu, mieszczącego się pomiędzy ulicami Saint Pierre, de Bagnères, Langelle i des Jardins.
— Przejdziemy tędy na lewo — rzekł doktór, idąc przodem wzdłuż wązkiego korytarza, pozostawionego pomiędzy zwaliskami.
Nagle ukazała się ruina niedokończonego parafialnego kościoła. Poprzedzona brzydotą walących się nędznych domostw przedmieścia, tem silniejsze wywierała wrażenie.
Potężny szkielet kościoła stał w całej grozie swej nędzy i opuszczenia. Mury doprowadzone były równo, aż do początku sklepienia. Wchodziło się tu jak do rzeczywistego kościoła, można było bocznemi nawami obejść wokoło, rozpoznając przeznaczenie każdej części murów. Podniósłszy głowę, widziało się niebo, zamiast sklepienia, brakowało bowiem dachu. Deszcz padał wewnątrz kościoła swobodnie a wiatr mógł wyć i szumieć pomiędzy filarami. Od lat piętnastu zaniechano robót i wszystko pozostało nietknięte w tym stanie, jak w dniu gdy mularze ukończyli wznoszenie murów. Pierwszą rzeczą rzucającą się w oczy, były owe pyszne filary, wykute z jednolitych skał pirenejskich; chciano uszanować ich piękność w czasie wykonywania robót murarskich, przysłonięto je zatem deskami chroniącemu je od uszkodzenia. Podstawy i kapitele kolumn były jeszcze nieobrobione, czekały dłuta rzeźbiarza, mającego im nadać kształty właściwe. Wysokie te kolumny, osłonięte gnijącem drzewem, miały jakieś piętno niewymownie głębokiego smutku. Sterczące ku niebu mury napełniały otwartą przestrzeń kościoła cichą melancholią. Ziemia zarosła była trawą a pomiędzy nierównościami i wybojami gruntu wiły się w gęstej trawie wydeptane ścieżki. Zachodziły tu bowiem często kobiety, mieszkające w sąsiedztwie i rozpościerały na trawie wypraną bieliznę. Pełno tu było ubogiej tej bielizny, schnącej na słońcu, wnikającem obecnie ostatniemi blaskami przez szerokie luki pozostawione w murach na kościelne okna. Suszyły się grube prześcieradła, dziurawe koszule, pieluchy dzieci i przeróżne szmaty.
Zwolna, w milczeniu, doktór Chassaigne i Piotr obeszli mury wewnątrz ruiny. Boczne kaplice zdawały się być zagrodami, przeznaczonemi na zgromadzenie resztek budowlanego materyału. Miejsce przeznaczone na chór przy wielkim ołtarzu wyłożone było cementem, zapewne dla zabezpieczenia krypty podziemnej od przeciekania deszczu w czasie budowy kościoła. Sklepienia krypty musiały wszakże słabnąć i osadzać się, powierzchnia bowiem cementu popękała skutkiem tego a w jednem miejscu znacznie zaklęsła, tak iż burza nocy poprzedniej nagromadziła płachtę wody rozlewającej się w jeziorko. Absydium Kościoła i transept najmniej ucierpiały od zniszczenia. Nie drgnął w ich murach ani jeden kamień a wielkie róże tryfolium oczekiwać się zdawały na szklarzy, mających w nie wprawić różnobarwne szybki. Belki i deski, zapomniane w głębi absydium i unoszące górne rusztowanie, wywoływały złudzenie, iż jutro zaraz tu nastanie dzień roboczy i rozpoczną kłaść wiązania dachu.
Lecz gdy obszedłszy wnętrze kościoła, doktór i Piotr wyszli na zewnątrz, by spojrzeć na fasadę, uderzył ich rozpaczliwy widok tej świeżej ruiny. Roboty murarskie najmniej były tutaj posunięte. Istniał tu potrójny otwór na drzwi wchodowe lecz delikatniejsze archiwolty i smukłe balustrady w górze stopniały, rozkruszyły się pod działaniem piętnastu zim, siejących wraz z deszczem i wiatrem niepowetowaną dla nich zagładę. Kamienie wyżłobiły się miejscami jakby pod działaniem kroplistych łez natury. Serce ściskało się z bólu patrząc na ten gmach, walący się w gruzy przed swem ukończeniem jeszcze. Nie dorósłszy do przeznaczenia swojego, kruszył się i zanikał! Olbrzym powstrzymany w swym rozroście przywdziewał zasłonę traw i chwastów, by pokryć upokorzenie swoje!
Wrócili znowu wewnątrz naw kościelnych i doznawali wrażenia, jakby w ich przytomności dopełniono tu gwałtu zniszczenia i mordu pomnikowego dzieła. Puste obszary gruntu wewnątrz kościoła zawalone były rozsypanemi rusztowaniami, które, gnijąc, opadały wzdłuż murów, tworząc ohydne śmietniska. Pomiędzy bujnie rosnącą trawą, co krok napotkać można było dogniwające krokwie, belki, pozbijane deski, kłęby sznurów rozlatujących się z wilgoci i starości. Kadłub windy stał nieco na boku, zarysowując złowrogą sylwetkę szubienicy. W pobliżu zwalono na ogromną kupę połamane taczki, narzędzia, cegły, obrosłe miejscami zielonkawym mchem i spowite dzikiemi powojami. W innej stronie puściły się pokrzywy a pomiędzy ich łodygami, widniały szyny położone tu niegdyś dla dogodności przewozu potrzebnych materyałów do budowy; na skraju relsów leżał wywrócony dogóry dnem mały wagonik. Najsmutniejszy może widok przedstawiała maszyna parowa, stojąca pod dziurawym dachem, który niegdyś miał zabezpieczać ją od słoty. Od lat piętnastu wygasła i była już tylko trupem. Kawał rzemienia łączącego ją z windą, którą poruszała niegdyś, leżał wśród trawy i śmieci, podobny do olbrzymiej nici pajęczej, krępującej ruchy pochwyconej zdobyczy. Na stali i miedzi maszyny czas wyżarł niezatarte ślady, pokrył je rdzą i narościami kępczastemi mchów dziwacznych. Od starości zniedołężniała, wykoszlawiona i zaniedbana, sprawiała wrażenie jakiejś maszyny nieznanych dziś kształtów, rzuconej na pastwę zim dla niej okrutnych. Ten zimny trup, zmarłej od dawna maszyny, będącej niegdyś duszą pracy wrzącej dokoła za jej życia, porównać można było do letargu, w jakim pogrążony jest kościół, który z ciężkiego i ostatecznego swego snu rozbudzić się nie zdołał nawet na odgłos słów, wyrzeczonych przez postać spływającą w obłoku pomiędzy dzikie róże skały ponad potokiem.
Po dłuższem milczeniu doktór Chassaigne przemówił:
— I pomyśleć, że marne jakieś piędziesiąt tysięcy byłoby uchroniło wszystko! Za piędziesiąt tysięcy, można było pokryć mury dachem i czekać spokojnie... Lecz chcieli oni zabić dzieło, tak jak zabili jego twórcę!...
I mówiąc te słowa, doktór wskazywał ręką ku grocie, nie chcąc wymieniać tych, których obwiniał.
— Cóż dla nich znaczyła suma piędziesięciu tysięcy franków, wszak dochód ich roczny wynosi stale dziewięć kroć sto tysięcy! Wolą oni przecież posyłać bogate dary do Rzymu, gdzie podtrzymują przyjazne stosunki z dostojnikami kościoła.
Prawie mimowolnie znów począł się oburzać przeciwko prześladowcom proboszcza Peyramale. Przebieg całej tej sprawy obchodził go żywo, budząc w sercu doktora gniew a zarazem pragnienie wymiaru sprawiedliwości. Patrząc na opuszczenie i ruinę gmachu, rozpoczętego przez proboszcza, mówił o egzaltacyi, z jaką marzył nieszczęśliwy o swoim kościele; zadłużył się, okradano go, a tymczasem ojciec Sempé, pilnie śledzący każdy jego postępek, psuł mu opinię u biskupa i przebiegłością swoją sprawił, iż ofiary pieniężne przestały dochodzić rąk proboszcza, wobec tego, dalsza budowa kościoła musiała zostać wstrzymaną. Po śmierci zwyciężonego proboszcza Peyramale, rozpoczęły się zawiłe i długie procesy z dostawcami i przedsiębiorcami; już lat piętnaście przewlekają się te sprawy a tymczasem mury wzniesione marnieją i stają się zwaliskami. Z dniem każdym wzrasta dług na nich ciążący. Tak, powiedzieć można, iż spełzła już nadzieja rozpoczęcia robót na nowo. Kamienie konały powolną śmiercią i rozsypanie się murów już jest niedalekiem. Wkrótce staną się równie niezdatne, jak przeżarta rdzą parowa maszyna, stojąca pod zawalonym dachem, takiż mech zielony osiądzie na murach i rozsadzać pocznie ich spojenia.
— Tak, tak, odnieśli oni zwycięztwo zupełne i wszystko zagarnęli w swoje dłonie. Stało się według ich życzenia. Ojcowie są wszechwładnymi panami Lourdes i posiadaczami spływającego tutaj złota... Czy wiesz, Piotrze, że tak dalece lękają się oni wszelkiej konkurencyi w tym względzie, iż z całą możliwą pilnością strzegą, by żaden inny zakon nie osiedlił się w pobliżu groty. Niejednokrotnie już zdołali usunąć i pokrzyżować zachcianki jezuitów, dominikanów, benedyktynów, kapucynów i karmelitów, chcących tutaj zamieszkać. Pobłażliwymi są jedynie dla żeńskich klasztorów, zachowują sobie bowiem nad niemi zwierzchnictwo, za pomocą wpływów, które posiadają... Tak, oni są jedynymi panami a reszta stanowi ich owczarnię... Puls życia całego Lourdes trzymają w swej dłoni... handel jest ich własnością i w kramach swoich frymarczą świętościami po wszelkich cenach.
Przechadzając się zwolna, stanęli znów w pośrodku nawy, a doktór, ukazując ręką otaczające rumowiska, rzekł znowu:
— Patrz, ile tu nędzy i smutku... Wszystko wali się i marnieje, podczas gdy oni spokojnie wydali przeszło trzy miliony na wzniesienie bazyliki...
Wizya jaśniejącej tryumfem bazyliki, znów owładnęła umysłem Piotra z równie silnem oddaniem szczegółów, jak przed godziną w izdebce Bernadetty. Nie tutaj, nie w tym marzonym przez proboszcza Peyramale kościele, spełniały się jego rojenia o tłumach kornie pochylonych i błogosławionych przez pasterza w złotym ornacie; nie tutaj zlewały się tony muzyki i śpiewów, głoszących chwałę Przenajświętszej Panny. Wszystko, o czem marzył proboszcz, spoczywający dziś w grobie, przybrało na się postać rzeczywistości, lecz nie w jego kościele ale tam na górze, w rozbrzmiewającej dzwonami bazylice; modli się u stóp jej ołtarzy tłum, szałem porwany, tłum, dziękczynne hymny zawodzący za cud objawiony a jasność świateł odbija swe łuny w niezliczonych wotywnych sercach, złotem i srebrem pokrywających mury, z których tysiączne spływają chorągwie, lśniące drogocennemi kamieniami lampy i błyszczy jak słońce święta monstracya, otoczona pocztem księży w złotogłowiach i nieoszacowanego bogactwa koronkach i jedwabiach. Tysiące świateł jarzy się we wnętrzu bazyliki, tysiące piersi rozsadza jej mury, grzmiące tonami śpiewu i muzyki, unoszącej się w górę ku niebu, którego błękitu dosięgać się zdaje wysmukła strzała wybiegająca ponad gmachem, ozłoconym promieniami zachodzącego słońca. A tutaj, na miejscu, gdzie proboszcz jeszcze Peyramale marzył o chwale nowego Pańskiego przybytku, sterczą tylko zwaliska zmarłego przed narodzeniem kościoła; dekret biskupa powstrzymał dalszą budowę a tem samem strącił w nicość plany proboszcza, oddając wzniesione przez niego mury na pastwę wichrów i burzy. Każda ulewa nadwyrężała tę młodą ruinę a zielska, zwłaszcza pokrzywy zarastały jej wnętrze napełnione brzękiem much, rojących się tutaj spokojnie; zamiast zastępów pobożnych pątników, zachodziły do tego kościoła biedne kobiety z sąsiedztwa, by rozpostarte po praniu szmaty odwrócić lub zabrać. Wśród głuchego i ponurego milczenia rozlegał się chwilami jakby jęk stłumiony, wydawały go może drogocenne kolumny, nawy konające pomiędzy ścianami z desek, któremi chciano zabezpieczyć ich piękność od zniszczenia. W górze przelatywał czasami jaki ptaszek świergoczący swą piosenkę a w dole, pomiędzy zwaliskami desek i gruzów, uwijały się szczury; gryzły się i ścigały, wynurzając się z nienacka z nor, a na widok spacerujących uciekały zestraszone. Skazany na zagładę kościół w połowie wzniesiony, tchnął niewypowiedzianym smutkiem i goryczą; rozpaczliwe jego losy, jaskrawo odbijały na tle tryumfu bazyliki, szczęśliwej jego rywalki.
Po dłuższej chwili milczenia, doktór Chassaigne szepnął:
— Chodźmy ztąd.
Wyszli z kościoła i skręciwszy na lewo okrążali mury na zewnątrz. Doktór zatrzymał się przed drzwiami zbitemi z prostych desek i obsadzonemi w murze. Wiodły one do kościelnej krypty, do której spuścili się po schodach drewnianych, przegniłych i uchylających się miejscami pod naciskiem ich kroków.
Krypta była przestrona, nizka. Sklepienie spoczywało na grubych, przysadzistych kolumnach, jeszcze niewykończonych i próżno wyczekiwać mających rzeźbiarskiego dłuta. Na ubitej ziemi pełno było gruzów i gnijącego drzewa, wszystko pochlapane było wapnem i w pyle opuszczenia trąciło pustką i stęchlizną. Kryptę oświetlało potrójne wielkie okno, mające już niegdyś kolorowe szyby, z których ani jedna nie pozostała w całości; światło dochodziło swobodnie, uwydatniając srogie spustoszenie murów, którego dokonały lata.
W pośrodku podziemia spoczywał w grobie śpiący snem wiecznym proboszcz Peyramale. Najszczersi jego przyjaciele uzyskali pozwolenie pochowania go tutaj, w pośrodku murów kościoła, który był jego miłością.
Na kamiennem podmurowaniu wznosił się nagrobek z jednolitego marmuru a na jego bokach widniały napisy z liter rytych i złoconych. Słowa głosiły cześć i prawdę uczuć garstki wiernych przyjaciół, chcących uprzytomnić zasługi zmarłego proboszcza. A więc czytać można było: „Z pobożnych składek, nadesłanych ze wszystkich stron świata, wzniesiony został ten pomnik ku uczczeniu rzeczywistego sługi N. Panny z Lourdes“. Na prawo zaś wyryto słowa listu papieża Piusa IX do proboszcza Peyramale: „Cały się oddałeś wzniesieniu przybytku Przenajświętszej Panny“. Na lewo pomieszczono zdanie z Ewangelii: „Błogosławieni ci, którzy cierpią prześladowanie dla sprawiedliwości“. Słowa te zamieniały się tutaj w skargę prawdziwą, w nadzieję nagrody, słusznie należnej zwyciężonemu, który poległ, walcząc tak długo i zawzięcie, aby urzeczywistnić rozkaz wydany przez Pannę N. a powtórzony ustami Bernadetty obranej za pośredniczkę. W murze, ponad grobowcem umieszczono statuetkę Najświętszej Panny z Lourdes, po bokach zaś na gwoździach wbitych w kruszące się i gołe ściany, wisiało kilka paciorkowych wieńców. Przed murem tym i grobowcem, ustawiono kilka rzędów ławek, aby wierni mogli się tutaj modlić i rozmyślać, jak to czynili przed grotą.
Nagle wielką litością ogarnięty, doktór Chassaigne ukazał Piotrowi ręką sklepienie krypty ponad grobowcem. Wilgoć wystąpiła tutaj ciemno zielonawą plamą a Piotr, przypomniawszy sobie wielką kałużę wody, zlewającej się w górnym kościele w okolicy chóru, zrozumiał, iż przecieka ona aż tutaj, zwolna rozsadzając mury sklepienia. W czasie ulewy i słotnej zimowej pory, musiało tu ściekać prawdziwe źródło. Podeszli obadwaj bliżej w tę stronę grobowca i ze ściśnionem sercem dostrzegli, iż grube krople wody kapią regularnie i rytmicznie na marmurową płytę, pokrywającą wierzch pomnika.
Doktór nie mógł powstrzymać jęku żałości.
— Zawali się tu wszystko na niego, zawali się i zgniecie nawet w grobie jeszcze!
Piotr nic nie odrzekł, lecz ogarnął go trwożny lęk, jakby na widok świętokradztwa. Postać zmarłego proboszcza przybierała w jego wyobraźni tragiczne rysy. Więc wichry, wyjące przez wybite szyby i deszcze przedostające się przez mury sklepienia, spiskują na niego tak, jak spiskowali ludzie?.. Zmarły, spoczywający w bogatym marmurowym nagrobku, pośród gruzów i walących się murów, przybierał w oczach jego rozmiary olbrzyma. Był on stróżem pustkowia tej ruiny, nawiedzanej przez słoty i dzikie nocne ptactwo. Spoczywał w pośród ukochanego przez siebie dzieła, które wraz z jego życiem padło tchu pozbawione i teraz sypie się gruzami, by runąć na zagasłe oczy swego twórcy, by przywalić swą masą ciało człowieka, zrosłego z przeznaczeniem kościoła, którego wznieść nie podołał.
Głosem zniżonym doktór Chassaigne opowiadał teraz Piotrowi dalszy ciąg wątku szczegółów o proboszczu Peyramale; jak srogo i boleśnie prześladowany za życia, nie zdołał ujść zawiści, prześladowany nią i w grobie. Przed laty stał w pobliżu grobowca biust jego a pobożne ręce przyjaciół zapalały przed nim płomyk lampy, by świadczył o niewygasłej ich pamięci. Zdarzyło się, iż pewna kobieta modląca się przy grobie, padła twarzą na ziemię wołając, iż widzi postać nieboszczyka. Widzenie to zatrwożyło ojców z groty. Czyż cuda poczną się tam objawiać?... mówili zaniepokojeni. A niepokój ich wzrastał tem więcej, iż coraz liczniejsi pątnicy zbierali się przy grobie, ławki nigdy nie stały puste, klękano i całowano marmur błagając o łaski. A jeżeli pocznie on uzdrawiać?... więc grota utraci swe znaczenie! Lękać się poczęto współzawodnictwa; ojcowie drżeli teraz z przerażenia przed nieboszczykiem, leżącym w osamotnieniu opuszczonej krypty, pomiędzy połamanemi deskami i gruzami niewywiezionych cegieł i wapna. Ojcowie zapragnęli powstrzymać grożące im niebezpieczeństwo, i ubocznie działając na biskupa z Tarbes, uzyskali piśmienną jego wolę, jako zabrania wszelkich pielgrzymek i modłów tak w murach opuszczonego kościoła, jak również przy grobie zmarłego proboszcza z Lourdes. Chciano zatem wytępić pamięć tak o nim jak o Bernadecie i wizerunki tych rzeczywistych twórców dzisiejszego Lourdes, nigdzie oficyalnie nie są pomieszczone. Tak więc ojcowie równie zawziętymi pozostali względem trupa, jak byli pełnymi zawiści dla żyjącego proboszcza. Prześladują go nawet w jego grobie. Stanowczo bronili przystępu tym, którzy pragnęli podźwignąć dalej budowę kościoła, poczekali, by czas rzucił zniszczenie na mury i oto deszcze i zimowe słoty okruszają kamienie, zawalają sklepienie; lada dzień, olbrzymia budowa runie na marmur grobowca, na ciało ległego szermierza, niszcząc ostatnie jego schronienie.
— Ach! — szepnął doktór — jakże dalekiemi są już te chwile, gdy znałem go kipiącego życiem i zapałem! Teraz widzisz! cieknie na niego woda i zwisły nad nim mury, grożąc mu ostatnią zagładą!
Domówiwszy ty słów, klęknął i ulżył swemu sercu długą modlitwą.
Piotr, nieumiejący się modlić, stał opodal a bratnie współczucie dla tak ciężkiej niedoli wezbrało w jego sercu. Wsłuchiwał się w ściekanie ciężkich kropel wody, które, spadając od sklepienia na marmur grobowca, zdawały się rytmicznie i regularnie liczyć biegnące chwile wieczności. Plusk ich głuchy rozbrzmiewał się w zapadłej ciszy podziemia. Myśl Piotra bolała nad nędzą doli ludzkiej, nad cierpieniem spadającem na wybrane istoty. Uprzytomnił sobie życie proboszcza Peyramale oraz Bernadetty, tych wytrwałych pracowników, na których barkach dźwignęło się Lourdes, względem nich tak bardzo niewdzięczne. Stali się oni ofiarami i męczennikami swego dzieła, prześladowano ich za życia a groby ich strącano w niepamięć.
Piotr zdawał sobie sprawę, iż widziane niesprawiedliwości mogły były wytępić resztki wiary w nim utajonej; wszystko, co dowiedział się na miejscu o życiu Bernadetty, wzbudzało w nim gorące współczucie; była ona istotą, jednoczącą w sobie i swej pamięci wszystkie bóle i nędze. Miłość dla niej wzrosła jeszcze w sercu Piotra a dwie wielkie łzy stoczyły się zwolna po jego policzkach.

KONIEC DNIA CZWARTEGO.

DZIEŃ PIĄTY.
I.

Wróciwszy do hotelu pod wezwaniem Świętych zjawisk, Piotr przez całą noc nie zamknął oczu ani na chwilę. Przed pójściem na spoczynek zaszedł był do szpitala, by dowiedzieć się o Maryę; powiedziano mu, iż śpi smacznie i głęboko, snem zmęczonego dziecka. Sam się więc położył, lecz trapił go niepokój o niewracającego z wycieczki pana de Guersaint. Oczekiwał nań z obiadem, widocznie jednak zaskoczył go jakiś wypadek; jakże przykro będzie Maryi, jeżeli zaraz rano nie zobaczy i nie uściska swego ojca. A wszakże na roztrzepanego tego człowieka, o ptasim mózgu, w niczem liczyć nie było można, natomiast wszelkie przypuszczenia i obawy były usprawiedliwione i naturalne.
Zrazu, ten niepokój o pana de Guersaint, nie dozwalał Piotrowi zasnąć, jakkolwiek czuł się niezmiernie zmęczonym. Później zaś, hałas w hotelu stał się wprost nie do zniesienia. Nazajutrz, we wtorek, miał nastąpić wyjazd pątników, biorących udział w wielkiej narodowej pielgrzymce a zarazem ostatnie chwile ich pobytu w Lourdes. Pątnicy należący do wielkiej narodowej pielgrzymki, chcieli więc wyzyskać pozostające im jeszcze godziny, szli do groty pomimo iż noc była późna; pragnęli ostatniemi modły wydrzeć niebu łaski, o które nadaremnie dotychczas błagali; w podnieceniu swojem nie czuli potrzeby spoczynku. Trzaskano drzwiami; podłogi i ściany drżały, cały dom wrzał i trzeszczał a po korytarzach rozlegała się bieganina puszczonego samopas stada. Donośne głosy, uciążliwe kaszle, obijały się o ściany, roznosząc krzyżujące się echa. Piotr kręcił się na swojem łóżku, co chwila nasłuchując, czy między tą wrzawą nie rozpozna kroków wracającego pana de Guersaint. Nadstawiał ucha i gorączkowo wyczekiwał co kilka minut, lecz nic wśród hałasu nie mógł rozróżnić, wszystkie odgłosy zlewały się niewyraźnie a zarazem dokuczliwie. Kto tak rzuca sprzętami? czyż to ksiądz, lub może matka z trzema córkami, czy też stare małżeństwo w numerach po lewej stronie korytarza?... a może to dolatuje z prawej strony, gdzie zamieszkuje owa liczna rodzina, samotnie podróżujący jegomość z Paryża, i jakaś pani; cóż im się stało, że tak niemożliwe wyprawiają awantury pośród nocy?... Piotr chciał wyskoczyć z łóżka i biedz, by się dowiedzieć co zaszło, pewien był bowiem, iż w zwykłych warunkach ludzie nie hałasują do tego stopnia. Wytężył znów ucho, lecz prócz niewyraźnych odgłosów i stukaniny, rozróżnił tylko po drugiej stronie cienkiej ściany swego pokoju, szept pieszczotliwych dwóch głosów, szept czuły i jakby uściski kochanków. Przypomniał sobie natychmiast panią Volmar i odwrócił się na łóżku, by uszanować tajemnicę, o której myśl ogarnęła go dreszczem wzruszenia.
Dniało już, gdy zasnął nareszcie, lecz gwałtowne stukanie we drzwi pokoju zbudziło go raptownie. Tak, nie mylił się, stukano i głos jakiś przerażony wołał pośpiesznie:
— Księże łaskawy, obudź się i ratuj! Błagam wstawaj co prędzej!
Piotr wyobraził sobie, iż conajmniej zdarzył się śmiertelny wypadek panu de Guersaint i że trupa jego przyniesiono do hotelu. Przelękły rzucił się ku drzwiom jak stał w koszuli a otworzywszy je, znalazł przed sobą swego sąsiada, pana Vigneron.
— Jeżeli łaska, ubieraj się, księże Piotrze, jak możesz najprędzej! Wzywa cię chora pragnąca księdza!
Przez czas, gdy Piotr wkładał ubranie, pan Vigneron opowiadał mu, jak chcąc zobaczyć, która godzina, wstał z łóżka i poszedł do kominka gdzie stał zegar; wtem usłyszał jęki i westchnienia w pokoju pani Chaise, mieszkającej tuż obok. Drzwi nawet zostawiła otwarte, mówiąc, iż przyjemnie jej będzie czuć się tak blizko w rodzinnem kółku. Słysząc odgłosy jej jęków, pan Vigneron wpadł do sypialni pani Chaise i otworzył co prędzej okiennicę i okno, by wpuścić trochę powietrza i światła.
— Nie uwierzysz, księże Piotrze, jak się przeraziłem! Biedna ciotka siedziała na łóżku prawie nieprzytomna, twarz miała obrzękłą i fioletową, usta szeroko rozwarte, chwytała niemi powietrze, lecz pomimo wysiłków, nie mogła odetchnąć, a ręce jej kurczowo zaciśnięte, szarpały pościel... Pan wie, że cierpi na chorobę serca... Chodź prędzej, kochany księże, śpiesz się.. bo ona tam kona...
Piotr w pośpiechu nie mógł znaleźć ani spodni, ani sutanny.
— Dobrze, dobrze... zaraz z panem idę... Ale nie mogę jej udzielić sakramentów... nie jestem w posiadaniu rzeczy potrzebnych.
Pan Vigneron pomagał mu ubierać się i przysiadł na ziemi, szukając pantofli.
— To nic nie szkodzi... w każdym razie sam widok księdza będzie dla niej pocieszeniem... skon będzie miała lżejszy, jeżeli już Bóg chce nas zasmucić jej śmiercią. Ale oto są pantofle... kładź je pan coprędzej i chodźmy do niej...
Mówiąc to, pan Vigneron wybiegł pędem z pokoju Piotra i wpadł do swego mieszkania, pozostawiając wszystkie drzwi otworem. Piotr podążył za nim i nawet nie zauważył małego Gustawka, który sypiał w pierwszym pokoju na kanapie; chłopiec, rozbudzony wynikłą bieganiną i zamętem, siedział wpół nagi pomiędzy pościelą i, milcząc, patrzał nieruchomy i blady na brutalny obraz śmierci.
Przygotowane do podróży kufry, stały otwarte, zajmując cały środek pokoju, na stole walały się resztki niedojedzonej wędliny i zatłuszczone papiery; łóżko państwa Vigneron zdawało się być dotknięte zaszłą katastrofą: poduszki zmięte na niem były i w nieładzie, a prześcieradła i kołdra zwisały szeroko po za krawędzie, walając się na ziemi. W pośrodku drugiego pokoju, będącego sypialnią pani Chaise, stała wystraszona pani Vigneron, w żółtym, wyszarzanym szlafroku.
— No cóż?... nie lepiej twojej siostrze?... — pytał żonę pan Vigneron.
Ruchem ręki wskazała mu łóżko, na którem leżała pani Chaise na wznak; leżała jak martwa z głową utkwioną głęboko w poduszkach, z rękoma sztywnemi i odwróconemi. Twarz miała siną, a przez otwarte usta nie wydostawało się najlżejsze tchnienie, zdawało się, iż ostatni dech już niemi uleciał.
Piotr pochylił się nad nią i po chwili rzekł głosem zniżonym:
— Już umarła.
Umarła! Dźwięk tego słowa napełnił ciszę pokoju. Małżonkowie spojrzeli na siebie pełni podziwu i pewnego niedowierzania. Więc to prawda?... stało się?... Ciotka umarła? a więc Gustaw, który ją przeżył, odziedziczy cały jej majątek, jest zatem teraz posiadaczem pięciuset tysięcy franków. Tyle razy marzyli, aby tak stać się mogło, iż nie śmieli wierzyć w spełnienie się tak ważnego dla nich zdarzenia. Niejednokrotnie wątpili, aby tak zakończyć się miała ta sprawa, wszak Gustawek chorował bezustannie i mógł był skonać przed swą bogatą ciotką. Umarła! Ależ Boga przyzywają na świadka, iż nie oni byli przyczyną jej śmierci. Czyż wyrazili w modlitwie podobne życzenie?... Prawda, iż Najświętsza Panna szczególniejszą łaską ich darzyła i lękali się zbyt wyraźnie prosić ją o to lub owo, by nieopatrznie wyrażane życzenie, spełnieniem się swojem nie wprowadziło ich w jakie nieprzewidziane kłopoty. Gdy dowiedzieli się o nagłej śmierci naczelnika biura, opuszczającego świat ten jakby dla prędszego ustąpienia swej posady panu Vigneron, natychmiast doznali wrażenia, iż Najświętsza Panna z Lourdes opiekuje się nimi z wyjątkowem upodobaniem. Czyż spełniać teraz miała najskrytsze ich marzenia? Bo czyż to nie nowy dowód jej łaski?... Przecież nigdy nikt nie słyszał, aby komukolwiek życzyli śmierci; poczciwymi byli ludźmi, niezdolnymi wyrządzać krzywdy; kochali swoją rodzinę, chodzili przykładnie na mszę, spowiadali się i wypełniali religijne obowiązki, nigdy chluby z tego nie szukając; czynili tak, bo tak chce obyczaj, tak czynią inni. Prawda, że drżeli o to, by syn ich nie umarł przed panią Chaise, posiadany bowiem przez nią majątek, pięć kroć sto tysięcy franków, odziedziczyłby w takim razie którykolwiek inny siostrzeniec, o wiele mniej zasługujący, a podobna okoliczność byłaby zasmuciła ich niepomału; myśleli o tem często, lecz myśleli tylko i to z całą naiwnością naturalnego poczucia. Myśli podobne musieli miewać i w czasie modłów przed grotą a Najświętsza Panna, najlepiej wiedząca co się komu przynależy, jaka szczęśliwość powinna stać się udziałem żywych i umarłych, rozsądziła tę sprawę w najwyższej swojej mądrości.
Więc ona umarła... i spojrzawszy na trupa siostry, którą szczerze kochała, pani Vigneron wybuchnęła płaczem.
— Ach, księże kochany, skonała przy mnie, widziałam chwilę, gdy rozstawała się z tem życiem... Co za nieszczęście, iż nie mogłeś przyjść na czas, by pojednać ją z Bogiem... Biedna moja siostra zmarła bez pociechy, jaką kościół udziela a pewną jestem, iż sam widok księdza byłby ulgę jej przyniósł...
Powieki pana Vigneron nabrzmiały również łzami, a ulegając rozczuleniu, zaczął pocieszać swoją żonę.
— Twoja siostra była świętą kobietą i możesz o nią być spokojną, poszła wprost do nieba... wszak nie dalej jak wczoraj była u Świętej Komunii... Tak, niezawodnie, gdyby ksiądz Piotr mógł był być przy jej skonie, byłaby rada. Lecz cóż począć?... śmierć szybszą była niż możność naszego nadejścia... Pobiegłem i nagliłem księdza Piotra, on też się nie ociągał. Zrobiliśmy co tylko było w naszej mocy i niechaj to będzie naszą pociechą, iż zawsze, do ostatniej chwili, spełnialiśmy wszystkie obowiązki względem drogiej naszej zmarłej...
Obróciwszy się w stronę Piotra, dodał:
— Mam przekonanie, iż zbyt wielka gorliwość w pobożnych ćwiczeniach, przyśpieszyła jej zgon. Wczoraj, przed grotą, doznała tak silnej duszności, iż zaraz zdjęło mnie smutne przeczucie co do jej stanu... A pomimo utraty sił i zmęczenia uparła się koniecznie, by odbyć uciążliwy pochód za wieczorną procesyą. Miałem to przekonanie, że zły ztąd skutek odezwie się na jej zdrowiu... Lecz trudno było zbytecznie na nią nalegać, powstrzymywała nas bowiem prosta delikatność.. bałem się ją zatrwożyć...
Wysłuchawszy słów pana Vigneron, Piotr klęknął zwolna przy łóżku zmarłej i odmówił stosowne modlitwy; nie mógł on modlić się z wiarą, lecz doznawane współczucie zastępowało wiarę; współczuł nad wieczyście stającą przed nim zagadką życia i śmierci, bolał nad tym skonem nędznym i żałosnym. Pozostał jeszcze chwilę klęczący i zadumany, podczas gdy państwo Vigneron szeptem rozmawiali z sobą.
Wtem mały Gustawek, zapomniany w sąsiednim pokoju, musiał się znać zniecierpliwić samotnością pomiędzy przygotowanemi nawpół kuframi podróżnemi; zaczął płakać i wołać:
— Mamo, mamo, mamo!...
Nakoniec pani Vigneron poszła go pocieszyć. Wzięła go na ręce i przyniosła tutaj, by pocałował po raz ostatni zmarłą swoją ciotkę. Chłopiec bronił się początkowo, wyrywał się i płakał coraz głośniej. Pan Vigneron uznał za stosowne wystąpić z ojcowską powagą. Jakto?... więc on, który niczego się nie lękał, miałby się bać teraz ciotki?... on, taki odważny, tak spokojnie znoszący cierpienia, spowodowane swoją chorobą? Czyż nie pamięta, jak dobrą była dla niego ciotka?... najniezawodniej o nim myślała nawet w ostatniej chwili życia.
— Daj mi go, rzekł wreszcie do żony, zobaczysz, że go przekonam.
Gustaw objął ojca za szyję. Wątłe i ranami pokryte jego ciało trzęsło się pod wpływem wzruszenia a w nieładzie wisząca na nim koszula odsłaniała wynędzniałe członki. Mogło się było zdawać, iż pobyt w Lourdes bynajmniej mu nie służył; brane kąpiele przy grocie rozjątrzyły głęboką ranę, która widniała na jego grzbiecie, a wyschła jego noga wisiała bezwładnie nakształt badyla.
— Pocałuj ciotkę — rzekł ze stanowczością pan Vigneron.
Chłopiec się pochylił i pocałował czoło zmarłej. Bronił się od tego lecz nie z bojaźni. Patrzał na zmarłą spokojnie i z zaciekawieniem. Nie kochał swojej ciotki i przypisywał jej liczne swoje zmartwienia. Rozmyślał często nad swoim względem ciotki stosunkiem i snuły mu się po głowie myśli, niejasno zformułowane lecz bolesne, przygnębiające; skutkiem choroby, zaostrzającej w nim wrażliwość, Gustaw czuł jak człowiek dorosły; wiedział zaś, iż jest dzieckiem i że dzieci nie powinny wiedzieć mnóstwa rzeczy a zwłaszcza tajemnic, chętnie skrywanych przed niemi przez osoby starsze.
Ojciec, nie spuszczając go z rąk, usiadł z nim na boku, podczas gdy matka, zamknąwszy okno, zapalała świeczniki stojące na kominku.
Czując potrzebę mówienia, pan Vigneron szeptał do syna:
— Czy ty wiesz, mój synku, że śmierć twojej ciotki jest niepowetowaną i okrutną dla nas stratą?... Cała przyjemność naszej podróży poszła w niwecz... Bo wiesz, że dziś po południu wyjeżdżamy... A Panna Najświętsza, która właśnie dotychczas taka była na nas łaskawa...
Zaciął się na chwilę pan Vigneron, spotkał bowiem spojrzenie Gustawa, pełne najgłębszego smutku i wymówki; zwrócił więc inaczej dalszy ciąg swych słów.
— Tak, wiem coś pomyślał... Ty nie jesteś jeszcze zupełnie uleczony... Lecz nigdy nie należy wątpić o łasce i dobroci N. Panny. Ona nas miłuje, Ona nas wyróżnia i darzy ze szczególniejszą hojnością; nie wątpię więc, że i ciebie uzdrowi... wszak to jedyna już rzecz, o którą prosić nam pozostało...
Pani Vigneron, zbliżywszy się do nich, rzekła:
— Ach, jakże byłoby rozkosznie wracać do Paryża, gdybyśmy byli zdrowi wszyscy troje. Lecz niema na ziemi zupełnego szczęścia.
— Czy wiesz — rzekł nagle pan Vigneron, zwracając się do żony — ja nie będę mógł jechać razem z wami... teraz dopiero przyszło mi na myśl, że będę miał przeróżne formalności do załatwienia z powodu śmierci twej siostry... Byle tylko mój bilet kolejowy nie utracił wartości... niechajby mi go przedłużono do jutra! Nie wiem jednak, czy to będzie możliwe.
Pomimo przywiązania, jakie mieli oboje względem pani Chaise, stopniowo i szybko uspakajali się z doznanego wzruszenia; prawie nie myśleli już o zmarłej, tak dalece zajmowała ich chęć jaknajprędszego opuszczenia Lourdes, które już im dało to, co posiąść pragnęli. Główny cel podróży został osiągnięty! Powściągali swą radość nie wyjawiali jej przed sobą, lecz przepełniała ona serca obojga.
— A w Paryżu ile mnie czeka bieganiny — ciągnął dalej pan Vigneron — a ja tak bardzo pragnę, tak wzdycham do życia spokojnego!... Postępować jednak będę jakby się nic nie zmieniło... dosłużę jeszcze moich trzech lat w ministeryum; a te trzy lata, pozostające mi do emerytury szybko miną, zwłaszcza teraz, gdy mój naczelnik ustąpił mi miejsca na dobre... Ale potem za to, och potem... postanawiam nietylko wypocząć, lecz użyć trochę życia... Ponieważ te pieniądze już nam dostały się w ręce, kupię pałac i grunta Billottes, zawsze marzyłem, aby stać się panem tej posiadłości. Możesz być spokojna, że tam się nie znudzę... będę miał konie, psy i kwiaty w pysznym pałacowym ogrodzie!
Gustawek siedział jeszcze wciąż na kolanach ojca; trząsł się cały a zadarta przypadkowo koszula, odsłaniała nędzne jego ciało, chude i nieprawidłowo zanikające miejscami. Umierające to dziecko podobniejsze było do potwornego owadu, aniżeli do piętnastoletniego chłopca. Odczuwał on w tej chwili, iż ojciec jego cały zapędzony w myślach o przyszłej posiadłości i dostatkach, zapomniał, że go trzyma na kolanach. Uśmiechnął się tym częstym swoim zagadkowym uśmiechem i z bolesną melancholią, połączoną z pewną złośliwością, spytał:
— Ojcze! a ja? Ty o mnie nie mówisz co będę wtedy robił?...
Słowa Gustawa zbudziły nagle rozmarzonego projektami pana Vigneron. Zrazu nie wiedział co odrzec, może nawet nie zaraz zrozumiał.
— Ty, mój synku?... ty będziesz z nami.
Lecz Gustaw, patrząc na ojca badawczo, głęboko, zawsze z tym bolesnym swoim uśmiechem, rzekł, lekko poruszając wybladłemi i zgorzkniałemi usty:
— Czyż ty, ojcze, naprawdę tak przypuszczasz?...
— Naprawdę! Wierzę w to najmocniej... Będziesz z nami, będzie ci z nami dobrze, zobaczysz...
Pan Vigneron plątał się, szukał wyrazów, czuł, iż powinien coś innego powiedzieć, lecz Gustaw przerwał zakłopotanie ojca, ruszył ramionami i z filozoficzną pogardą rzekł zimno:
— O nie! ja nie będę z wami, bo będę w grobie.
Spojrzawszy na syna pan Vigneron doznał rzeczywistego przerażenia, tyle w oczach Gustawa było sceptycyzmu i świadomości o złych i nikczemnych stronach ludzkich stosunków; nie były to oczy dziecka, lecz oczy starca, który dużo widział i przecierpiał. W jednej chwili pan Vigneron nabrał pewności, iż Gustaw znał go do głębi, znał w najtajniejszych szczegółach, nawet takich, których sam przed sobą nie lubił poruszać. Przypomniał sobie, jak od kolebki oczy Gustawa patrzały badawczo i uparcie; chorobliwa natura zaostrzyła w dziecku ciekawość i dar spostrzegawczy, który rozwinął się z zadziwiającą siłą, dozwalającą na odgadywanie myśli, niewyraźnie nawet sformułowanych. I rzecz szczególna, pan Vigneron czytał teraz w oczach syna wyraźnie, czytał cały szereg myśli swoich własnych, których tykał niechętnie. Czytał więc historyę rozwoju swojej chciwości, gniew swój, iż miał dziecko niedołężne i na śmierć skazane, swoje obawy co do majątku pani Chaise, który mógł dostać się w inne ręce, skutkiem wątłego zdrowia tegoż dziecka, mogącego umrzeć przed bogatą ciotką; tak, Gustaw wiedział jak on gorąco pragnął śmierci tej kobiety, z jakiem wyczekiwaniem drżał o dziedziczenie po niej spadku! Była to dla niego podniecająca gra, trwać mająca już tylko pewną ilość dni; rozstrzygnąć ją miała śmierć jednego z tych dwojga skazanych. Byle ona zmarła przed Gustawem, już potem łatwiej zniesie śmierć syna, bo czekać go będzie starość, uweselona dostatkiem, starość długa i szczęśliwa. Straszne te rzeczy stały jakby wyryte w przenikliwych oczach chłopca; patrzał wciąż na ojca z uśmiechem i oczyma wymieniali swe myśli tak dobitnie i wyraźnie, że przez chwilę zdawało się im, iż słyszą swe wzajemne myśli, głośno przez kogoś wypowiadane.
Gwałtownie wzruszony, pan Vigneron zaczął energicznie przeczyć:
— Co też ty mówisz, moje dziecko! Powiadasz rzeczy, o których nic wiedzieć nie możesz! Po co masz umierać?!.. Niedorzecznie robisz, nabijając sobie głowo podobnemi myślami!
Pani Vigneron odezwała się, płacząc:
— Po co nas martwisz takiemi przypuszczeniami! Czyż nie widzisz, ty niedobry chłopcze, że i tak mamy dosyć zmartwienia, które takim niespodziewanym ciosem spadło dziś na nas!
Nastąpiło ogólne rozrzewnienie i Gustawek całował rodziców, zapewniając ich, że nie umrze, bo nie chce sprawiać im zmartwienia. Zagadkowy uśmiech nie schodził wszakże z ust chłopca; kłamał mówiąc, bo kłamstwo wydawało mu się koniecznością, jedynem pocieszeniem ludzi, chcących unikać rzeczy przykrych i smutnych; godził się ze swym losem, skazującym go na śmierć, podczas gdy pozostali po nim rodzice kosztować będą przyjemności życia; wszak nawet Matka Boska odmówiła mu kąta na ziemi i wzbroniła mu zaznać tej odrobiny szczęścia, którego spełnienia doczekać się powinna każda zrodzona istota.
Matka ułożyła Gustawa do snu a pan Vigneron zajął się porządkowaniem pokoju; Piotr powstał z klęczek i zwrócił się ku wyjściu.
— Księże Piotrze, wybacz, że cię niepokoiłem po nocy, rzekł pan Vigneron przy pożegnaniu. Biegnąc po ciebie, byłem prawie nieprzytomny... Ale cóż było robić?... jest to niemiła chwila do przebycia... Będę miał jeszcze dużo kłopotu, i sam nie wiem jak wybrnę!
Wyszedłszy na korytarz, Piotr zatrzymał się na chwilę, zdawało mu się bowiem, że słyszy jakieś kroki na schodach... Przyszedł mu znów na myśl pan de Guersaint. Sądził teraz, że posłyszał jego głos. Stał więc i wyczekiwał, gdy wtem niespodziewanie, wydarzyła się okoliczność bardzo dla niego drażliwa. Zwolna i ostrożnie, otworzyły się drzwi pokoju zajmowanego przez samotnie tam mieszkającego podróżnego; wysunęła się z nich postać niewieścia czarno ubrana a tuż za nią w uchylonych drzwiach stał ów podróżny z palcem na ustach. Gdy drzwi się za nią cicho zamknęły i odwróciła się, chcąc iść dalej, kobieta znalazła się raptownie twarz w twarz z Piotrem. Wszystko to stało się tak szybko i z tak brutalną jawnością, iż nie było możności odwrócenia się i udania nieświadomości.
Była to pani Volmar. Po trzech dniach i po trzech nocach spędzonych w tym pokoju zamienionym w ołtarz miłości, chciała się wymknąć niepostrzeżenie tak jak niepostrzeżenie się tutaj dostała i żyła w zamknięciu. Rankiem wczesnym wstawszy, wyrwała się, gwałt zadając sobie i nim ruch rozpocznie się w hotelu, pragnęła zniknąć ztąd, lekka jak cień i przez nikogo nie dojrzana. Miała zamiar iść ztąd prosto do szpitala, spędzić tam ostatnie godziny przed wyjazdem, by tem usprawiedliwić swoją podróż do Lourdes. Ujrzawszy przed sobą Piotra, zadrżała i szepnęła jąkając się:
— Ach księże szanowny!... księże dobrodzieju!...
Wtem spostrzegła drzwi otwarte do pokoju Piotra i ogarnięta gorączkowem wzburzeniem, z twarzą płonącą, pierwsza przestąpiła próg. On wszedł za nią, lecz gdy drzwi pozostawił otwarte, ona skinęła na niego, by je zamknął; zapragnęła bowiem gwałtownie, wyspowiadać się przed nim ze swej tajemnicy...
— Księże Piotrze, nie potępiaj mnie, błagam cię, nie sądź mnie zbyt surowo!
Wyrazem twarzy Piotr starał się ją zapewnić, iż nie dozwala sobie na wydawanie żadnego o niej wyroku.
— Owszem, owszem, musisz źle o mnie sądzić szanowny księże... wszak wiesz cały rozmiar mojego nieszczęścia... W Paryżu spotkałeś mnie w kościele św. Trójcy, gdy rozmawiałam z pewną osobą. A temi dniami wszak musiałeś mnie poznać, gdy wychyliłam się przez okno. O najniezawodniej domyślałeś się, że z tą osobą mieszkam tutaj w sąsiednim zaraz pokoju... Ach, księże Piotrze, żebyś mógł wiedzieć wszystko, może byś nieco zechciał uwzględnić...
Usta jego drżały i łzy nabiegały do oczu. Patrzał na nią i nie mógł się wydziwić, jak dalece stała się odmienną, jak niezwykle była piękną. Ta kobieta zawsze czarno ubrana, skromna i żadnem niezdobiąca się świecidełkiem, unikająca spojrzenia i skazująca się na rolę cichej i w sobie zamkniętej istoty, była teraz uosobieniem miłości i żądzy cielesnej. Na pierwszy rzut oka nie wydawała się ładną, płeć miała zbyt ciemną, postać chudą, rysy zmęczone, usta za wielkie, nos długi; a jednak teraz tchnął od niej czar i wdzięk niezrównany, siła pociągająca i zwycięzka. Oczy zwłaszcza, wielkie i piękne jej oczy, których płomień kryła zazwyczaj opuszczając powieki lub nadając im wyraz obojętności, gorzały teraz jak pochodnie. Jakże wspaniale płonąć one musiały w chwilach pieszczoty. Piotr zrozumiał, iż mogła ona wzniecać namiętne uczucie, była godną, by umierano z miłości, pożądając jej uścisku.
— Ach żebyś wiedział, księże Piotrze, jak dalece jestem nieszczęśliwa! ile cierpień muszę znosić w mojem życiu! Może się czegoś domyślasz w tym względzie, bo znasz mojego męża i znasz jego matkę. Bywasz u nas rzadko, lecz niepodobna, byś nie zauważył ohydy moich stosunków domowych, jakkolwiek mam minę zadowoloną i cierpię spokojnie, zamknięta w milczeniu i usuwając się jak najdalej od wszelkiego pierwszeństwa... Żyję tak od lat dziesięciu, lecz dłużej nie mogłam już zrzekać się miłości, zrzekać się szczęścia kochania i być kochaną!
Opowiedziała bolesne dzieje swojego życia. Wydano ją za mąż z pozoru świetnie, bo za człowieka bardzo bogatego; był on wszakże potwornie brzydki pod względem fizycznym i wstrętnym pod względem moralnym. Mieszkała z nimi stale jego matka, odgrywająca względem swej synowej rolę dozorcy więziennego i nielitościwego kata. Pilnowała zaś tak dalece swą synową, iż wzbroniła jej nawet zbliżać się do okna. Biła ją i dopomagała w tem synowi, dokuczała jej bezustannie, występując przeciwko jej upodobaniom, zachciankom i kobiecym słabostkom. Mąż jej, będący z zawodu kupcem brylantów, miał niezliczoną ilość kochanek, które utrzymywał na mieście; jej zaś nie wolno było uśmiechnąć się chociażby do najbliższego krewnego, a gdy w przystępie dobrego humoru przypięła sobie kwiat do stanika, mąż zrywał kwiat, rzucał na ziemię i wyjąc z wściekłej złości, bił ją, miotając przekleństwa i pogróżki. Lata całe przetrwała w tem piekle i pomimo wszystko nie traciła nadziei, że jeszcze może los jej się polepszy, że zajdzie jakaś szczęśliwa zmiana; chwytała ku temu najdrobniejszą okazyę; spragniona szczęścia, wierzyła, iż zawitać ono powinno.
Księże Piotrze, chciej wierzyć, iż nie mogłam postąpić inaczej jak postąpiłam. Zbyt byłam nieszczęśliwa i zbyt pragnęłam miłości, gdy ten, którego kocham wyznał mi po raz pierwszy swoją miłość, głowa moja pochyliła się na jego piersi, i poczułam, że nazawsze stałam się jego własnością. Poznałam wreszcie rozkosze miłości, najczulsze pieszczoty, najtkliwsze słowa, wiedziałam i czułam, że jestem kochaną, wyczekiwaną i upragnioną; wiedziałam, iż zdobyłam serce, które mnie kocha, w którem mieszkam i żyję; a w takich warunkach kochać i być razem, być tylko we dwoje, we dwoje stanowiąc jedną tylko całość, ginąć w pieszczocie, zlewającej ciała i dusze, czyż jest to zbrodnią? Księże Piotrze, powiedz roi, czyż jestem występną?... pojąć tego nie umiem i wyrzutów sumienia mieć za to nie zdołam! Nie chcę się nawet tłómaczyć, iż okoliczności pchnęły mnie w objęcia tego, którego kocham... oddałam się mu dobrowolnie, pod wpływem naturalnego popędu, równie nieodzownego w swem zaspokojeniu, jak oddychanie dające mi życie!
Uniesiona swem opowiadaniem, zdawała się świat cały ogarniać w uścisk miłosny. Piotr czuł się pomięszany i zaniepokojony widokiem tej kobiety, płonącej szałem zmysłów, najpotężniejszym z szałów. Litość wszakże wzięła tu górę nad innemi wrażeniami i młody ksiądz rzekł z serdecznem współczuciem:
— Biedna kobieto...
— Nie spowiadam się przed księdzem, mówię z tobą, księże Piotrze, jak z rozumnym i wyrozumiałym człowiekiem... Wszak wiesz, że nie jestem wierzącą, religia od dawna przestała mnie zadawalniać... Słyszałam, iż częstokroć jest ona ucieczką kobiet nieszczęśliwych, że jest ich pocieszeniem, a zarazem obroną przeciwko pokusom. Na mnie religia nie oddziaływa..... w kościele nudno mi i zimno, czuję nicość rzeczy... Przykro mi niesłychanie, iż muszę udawać, że wierzę, że używam religii dla dogodzenia potrzebom mojego serca... Ale cóż mam począć, kiedy okoliczności zmuszają mnie do tego... Jeżeli widziałeś mnie, księże Piotrze, rozmawiającą z pewną osobą w kościele św. Trójcy w Paryżu, to jedynie dla tego, iż tam tylko wolno mi jest iść samej; a jeżeli spotykasz mnie obecnie w Lourdes, to z tejże samej przyczyny, bo trzydniowy pobyt w Lourdes jest całą dozą swobody i szczęścia, do których wzdycham przez resztę roku całego!
Dreszcz wstrząsnął jej ciałem i strumienie gorących łez potoczyły się z jej oczu.
— Ach te trzy dni, te trzy dni ukochane! Wyczekuję ich gorączkowo, płonę, gdy nadejdą, z szałem wściekłości wspominam i żyję ich pamięcią!...
W umyśle Piotra odtwarzał się obraz tych dni miłosnych, tuż pod jego bokiem przebytych, przez parę kochających się ludzi. Trzy dni i trzy noce spędzili zamknięci w hotelowym pokoju, otaczając się tajemnicą tak głęboką, iż nikt nawet ze służby nie domyślił się, iż samotnie podróżujący mężczyzna, ma przy sobie towarzyszkę ukochaną. Te upragnione trzy dni i trzy noce spędzili w uścisku bez końca, w jednym nierozerwanym pocałunku i oddaniu się wzajemnem; zapomnieli, iż świat istnieje, bo dla nich istniała tylko nieugaszona i wszechmocna nad nimi miłość. Zapomnieli o miejscu, czasie, wiedzieli tylko o sobie, o rozkoszy należenia do siebie, należenia z coraz to większem oddaniem. Rozpacz rozstania była ich serc rozdarciem! Dreszcz, wstrząsający teraz jej ciałem był wywołany wspomnieniem tej okrutnej chwili rozstania; ból przez nią doznawany, cierpienie, tęsknota za rajem, który porzucała, przemieniły chwilowo jej naturę — zapominała się, i ta zawsze milcząca kobieta odsłaniała swe życie, wypowiadając jego katusze i jego rozkosze. Ach ten uścisk pożegnalny, to zjednoczenie ciał ostatnie, ten szał boskiej jedności, jakże okrutnem czyni rozstanie! Jakże srogą pozostawia ranę to dotkliwe rozdarcie ciał zespolonych, a teraz rozłączonych na długo, na bardzo długo! Ileż dni upłynie, ile nocy, bez nadziei widzenia się z sobą!
Myśli te wzruszyły serce Piotra, uprzytomniał sobie katusze, cierpiane przez ciało, namiętnością płonące, więc znów ze współczuciem powtórzył poprzednio wyrzeczone słowa:
— Biedna kobieto...
— A czy pomnisz, księże Piotrze, do jakiego piekła powracam?... Żyć w niem muszę tygodnie, miesiące, rok cały i cierpieć bez skargi, w oczekiwaniu tych trzech dni rozkoszy! Teraz przecież skończyło się moje szczęście, niebo moje zamknięte przedemną i rok cały wyczekiwać będę tych nowych trzech dni upragnionych!... Tak, mam wszystkiego trzy dni i trzy noce szczęścia! Czyż dziwić się można, iż pragnę ich użyć z całą gwałtownością mojej natury? Ach, ja tak bardzo jestem nieszczęśliwa w życiu codziennem, iż śmiało pytam się ciebie, księże Piotrze, czy pomimo tego, co wiesz teraz o mnie, straciłeś dla mnie szacunek, przynależny uczciwej kobiecie?
Piotr czuł się niewymownie wzruszony jej szczerością, gwałtownością uniesień i głębokiem cierpieniem jej życia. Czyż nie była ona upostaciowaną żądzą szczęścia miłości, tego tchnienia potężnego, będącego, pragnieniem istot żyjących, a którego płomień wszechwładny czystym jest samorodną swą siłą. Litość współczująca owładnęła Piotra i stała się przebaczeniem:
— Pani wzbudzasz we mnie gorące współczucie i najwyższy szacunek.
Zamilkła, popatrzyła na niego wielkiemi swemi oczami, w których łzy się lśniły i niespodziewanie pochwyciwszy obie jego dłonie mocno uścisnęła je rozpalonemi swemi paluszkami. Nie rzekłszy już słowa, wybiegła z pokoju i znikła w głębokości korytarza, z lekkością powiewnego zjawiska.
Gdy odeszła, Piotr doznał gwałtowniejszego jeszcze wzburzenia, połączonego z cierpieniem. Roztworzył okno, by świeży napływ powietrza rozproszył i uniósł atmosferę miłości, jaką pozostawiła tu po sobie. Już przed paru dniami, gdy odkrył, iż tuż obok ukrywa się kobieta miłością tutaj przygnana, doznał wzruszenia i trwożnej wstydliwości; mówił sobie, iż ciało mści się i tryumfuje pośród mistycznej egzaltacji roznieconej wpływem niepokalanej groty. Trwoga ta na nowo go opanowała i widział jaśniej, aniżeli poprzednio wszechwładną siłę zmysłów, nieprzezwyciężoną wolę życia, które chce ujawniać swe istnienie. Miłość jest więc silniejszą od wiary i bozkość zawarta jest jedynie w wzajemności uścisku. Kochać, należeć jedno do drugiego i tworzyć życie, odtwarzać istnienie pokoleń, nie jest że to najwyższy i jedyny cel natury, zwyciężający i niweczący stawiane zapory najściślejszych przepisów, narzucanych w imię praw ludzkich i boskich? Przez chwilę zadrżał, widząc przed sobą otchłań: czystość obyczajów była ostatnią jego ucieczką, w niej szukał racyi, by nie utracić szacunku względem samego siebie, szacunku, osłabionego świadomością, iż był księdzem niewierzącym. Rozumiał, że nie należy ustępować ciału; dość doznaje męczarni uległszy rozsądkowi! Tak, oprzeć się powinien pokusom ciała i siłą woli rozniecał w sobie dumę z dochowanej czystości, którą poprzysiągł, i ponownie przyrzekał sobie wytrwać w uczciwości tej połowicznej; zapomni, że jest mężczyzną, wszak dobrowolnie wyrzekł się do tego prawa, występując z grona mężczyzn i stając się księdzem.
Wybiła godzina siódma. Piotr nie myślał już o spoczynku, umył się, a zlewając swe ciało potokami zimnej wody, poczuł się orzeźwionym i uspokojonym. Kończył się ubierać, gdy odgłos kroków na korytarzu, przywiódł mu na myśl pana de Guersaint. Zatrzymano się przed jego drzwiami i zapukano; poszedł otworzyć, uspokojony na myśl, iż ujrzy powracającego pana de Guersaint, o którego niepokoił się od wczoraj.
Krzyknął jednak z zadziwienia na widok osoby, którą ujrzał.
— Jakto! to ty?... Wstałaś tak rano i już biegasz z wizytami po mieście?...
Marya stała w progu i uśmiechała się do niego. Po za nią wychylała się postać siostry Hyacynty, która też uśmiechnięta, patrzała swojemi przejrzystemi oczami.
— Tak, to ja. Nie mogłam doleżeć w łóżku, jak tylko słońce weszło, zerwałam się na równe nogi, tak mi było pilno chodzić, biegać, skakać i radować się jak dziecko... Uprosiłam siostrę Hyacyntę, aby zechciała wyjść ze mną na miasto... Czy wiesz?... zdaje mi się, że gdyby zamknięto drzwi, byłabym uciekła przez okno!
Piotr wprowadził je do pokoju i starał się opanować wzruszenie, jakiego doznawał na widok Maryi wesołej, szczebiocącej, niemogącej ustać spokojnie na miejscu. Więc to ona! Ona, którą widział nieruchomą przez lat tyle, ona, wczoraj jeszcze niedołężna i na wieczne zda się kalectwo skazana! Od chwili, jak ją widział wczoraj w bazylice, wypiękniała i zakwitła młodością. Noc jedna dzieliła ją od wczoraj, a przez te godzin kilkanaście, stała się piękną i uroczą dziewicą, przypominającą mu śliczną dzieweczkę, którą całował z uniesieniem w chwili pożegnania, wśród zieloności ogrodu, pod cieniem wyniosłych drzew, przepuszczających złote strzały słonecznych promieni.
— Jak ty urosłaś! jak ty wypiękniałaś! — zawołał Piotr prawie mimowoii.
Na co odezwała się siostra Hyacynta.
— Gdy Matka Boska weźmie się do dzieła, nie może ono być, jak tylko doskonałe. Patrz tylko, księże Piotrze, jaką Marya stała się z Jej łaski! Piękna jest, świeża i pachnąca jak róża!
— A jaka jestem szczęśliwa — przerwała Marya — czuję się silną, zdrową, białą i tłustą, jak nowo narodzone dziecko!
Radość i słodycz wstąpiły w serce Piotra. Zdawało mu się, iż nadejście tych dwóch kobiet, oczyściło nagle powietrze, przepełnione gorączkowem tchnieniem miłości, którą wniosła tu z sobą pani Volmar. Marya rozjaśniła cały pokój swym uśmiechem i wdziękiem niewinnej młodości. Radość, jakiej doznawał na widok rozkwitającej nagle jej piękności, łączyła się wszakże z głębokim smutkiem. Wspomniał ten bunt, jaki nim miotał wczoraj w cieniu krypty: jaką jątrzącą ranę straszliwego żalu odkrył w sobie za życiem zmarnowanem, i czuł, iż żałość ta nigdy nie ustąpi z jego serca. Ukochana przez niego kobieta zakwitła pięknością, odżyła w swym utraconym wdzięku, jest ona przecież nazawsze dla niego stracona, nigdy posiadać jej będzie, bo nie do świata on należy; wykreślił się z liczby żyjących i zamieszkał w samotnem grobowisku! Łzy żalu nie tamowały mu wszakże teraz oddechu, owszem rozkoszował się bezbrzeżną melancholią, wielką pustką i nicością, powtarzając sobie, że piękność Maryi rozeszła przy grobie, w którym on złożył swe prawa człowiecze. Poczynał się godzić ze swoją rezygnacyą, podejmował ciężar swej ofiary, wpatrywał się w okrutną wielkość bólu i spustoszenia, tych zwykłych następstw życia, zrywającego z naturą.
Tym samym ruchem niespodziewanym jak tamta, miłością płonąca kobieta, Marya pochwyciła obie dłonie Piotra. Ale rączki jej były chłodne, miłe, uspakajające. Patrzała mu w oczy, chcąc coś powiedzieć, czego nie śmiała snać sformułować. Wreszcie odważyła się i rzekła śmiało i głośno:
— Piotrze! pocałuj mnie! Pragnę, abyś mnie pocałował w tym pierwszym dniu mojego szczęścia!
Zadrżał i serce ścisnęło mu się z bólu. Ach te pocałunki, wymienione z nią w dniu pożegnania! Jakże wyraźnie odczuwał zaznaną w nich rozkosz! Od tego czasu nigdy jej nie pocałował, aż oto dzisiaj, gdy rzuca mu się na szyję z czułością siostrzaną. Pocałowała go głośno i serdecznie w lewy policzek, potem w prawy, i nadstawiła mu twarz swoją, by on się jej temże samem odpłacił. Z kolei więc i on pocałował ją dwukrotnie.
— O, ja także, Maryo, jestem szczęśliwy i cieszę się twojem szczęściem!
I osłabiony ze wzruszenia, rozbity sprzecznemi uczuciami słodyczy szczęścia i gorzkiej rozpaczy, rozpłakał się jak dziecko. Zakrył twarz rękoma, jakby chciał ukryć swe wzruszenie, lecz gęste łzy przeciekały mu przez palce.
— Dosyć już, dosyć tych wzruszeń, zawołała wesoło siostra Hyacynta. Ale niech pan nie myśli, żeśmy przyszły tylko dla niego. Wszak pan de Guersaint jest u siebie?...
Marya zawtórowała prawie jednocześnie z wielką tkliwością:
— Toż będzie kontent mój kochany ojciec!
Piotr musiał je teraz powiadomić, iż pan de Guersaint nie wrócił dotąd z wycieczki. Pomimo, iż starał się mówić spokojnie, tłómacząc różnemi przyczynami to opóźnienie ojca Maryi, czuł, iż nie panuje dostatecznie nad wzrastającym własnym niepokojem. Marya nie zważała na to i śmiejąc się zapewniała, że nigdy jeszcze się nie zdarzyło, by ojciec wrócił na czas oznaczony. Pragnęła wszakże ujrzeć go co najrychlej, pilno jej było, by ją zobaczył chodzącą, zdrową, zmrtwychpowstałą i kwitnącą młodością.
Siostra Hyacynta wyszła na balkon a po chwili wróciła wołając:
— Otóż i on... Jest na dole, wysiada z powozu.
— Wiecie co! — zawołała Marya z wesołością i pustotą pensyonarki — trzeba mu zrobić niespodziankę... Schowajmy się, siostro Hyjacynto, a gdy ojciec tu przyjdzie — zjawimy się z nienacka.
I mówiąc to pociągała za sobą siostrę Hyacyntę, by ukryć się w sąsiednim pokoju.
Prawie równocześnie wbiegł do pokoju pan de Guersaint, Piotr bowiem uchylił był naprzód drzwi korytarza, chcąc go coprędzej powitać; ściskając rękę Piotra pan de Guersaint mówił:
— Nareszcie jestem... Musiałeś się niepokoić... boć wczoraj o czwartej miałem być z powrotem!.. Ale nie możesz sobie wyobrazić awantur, jakie nas spotkały w drodze; jadąc tam, złamało się koło u powozu a wczoraj nad wieczorem, gdyśmy się gotowali do powrotu, rozszalała tak gwałtowna burza, iż musieliśmy się zatrzymać nie wiele ujechawszy... spędziliśmy noc w wiosce Saint-Sauveur... nędzny był to nocleg... nie zmrużyłem nawet oka...
Zatrzymał się, a po chwili spytał:
— A ty, Piotrze, cóż u ciebie słychać?
— Tak samo nie spałem noc całą, taki był hałas w naszym hotelu.
Lecz pan de Guersaint nie dozwolił mu dłużej mówić i rozpoczął na nowo:
— Wycieczka moja była urocza... Trudno sobie wyobrazić coś tak pięknego... będę musiał opowiedzieć ci ją szczegółowo... Za towarzyszów, wiesz, że miałem trzech księży... niezmiernie mili ludzie... Nie spotkałem w mojem życiu równie przyjemnego człowieka, jak ksiądz des Hermoises... Naśmieliśmy się, nabawili wspólnie...
Znów urwał, a po chwili:
— A moja córka?..! — zapytał.
Jako odpowiedź, rozległ się za nim dźwięczny i wesoły śmiech. Obrócił się i oniemiał z podziwu. Marya stała przed nim: Marya chodząca, zdrowa, z rozweseloną i szczęśliwą twarzą. Pan de Guersaint tak silnie wierzył w moc cudu, iż nie zadziwił się nawet, widząc córkę swą uzdrowioną; wracał z wycieczki z niewzruszonem przekonaniem, iż zastanie Maryę zdrową. Przyczyną jego podziwu była rzecz, której się nie spodziewał: znalazł ją naraz piękną, uroczą, pomimo że była ubrana w skromną czarną, wełnianą sukienkę. Nie posiadała nawet kapelusza i stała przed nim w koronkowej chusteczce na głowie, zarzuconej niedbale na bogate zwoje swoich pięknych blond włosów. Więc on ma teraz córkę zdrową, kwitnącą młodością, tryumfatorkę szczęśliwą; niczem się ona już nie wyróżnia od swoich rówieśnic, i nie potrzebuje już zazdrościć innym ojcom, jak to czynił przez lata tak długie!
— Ach dziecko moje kochane, moje dziecko!
Ona rzuciła się ojcu w objęcia; ściskali się, całowali, a po chwili padli oboje na kolana. Wzruszeni, uniesieni, promieniejący, modlili się z wiarą i miłością. Człowiek ten lekkomyślny o ptasim mózgu, usypiający najspokojniej w chwili, gdy był powinien towarzyszyć córce idącej modlić się o uzdrowienie przed grotą, jadący na wycieczkę w góry, wówczas gdy Matka Boska przyrzekła jej uzdrowienie, człowiek ten odzyskał naraz całą pełnię ojcowskiego, najtkliwszego przywiązania, i dziękował królowej Niebios z takiem natchnieniem, z egzaltacyą wierzącego chrześcianina, iż stał się na chwilę pięknym i szczytnie wzniosłym.
— O Jezusie, O Maryo Najświętsza, dzięki niechaj Wam będą za odzyskanie mojego dziecka!... Córko moja, my nigdy nie zdołamy złożyć należnej podzięki, nam tchnienia i życia zbraknie na to, by wyrazić ogrom uczucia, którem pałają serca nasze dla Jezusa i Świętej Jego Rodzicielki za szczęście, jakie na nas zesłali!... W prochu się tarzam w podzięce za moje dziecko, za dziecko moje zmartwychpowstałe, za dziecko moje takie piękne! Córko, moja, bierz moje serce i ofiaruj Im wraz z twojem!... Ja należę do ciebie, a razem z tobą do nich należymy oboje! Należymy na wieki, na zawsze! O dziecko najdroższe! dziecko moje najmilsze!...
Klęczeli oboje przed otwartem na ulicę oknem, modlili się, z oczami wzniesionemi w górę i gorączkowo zapatrzonemi w błękity nieba. Córka oparła główkę swą na ramieniu ojca, a on opasał ręką smukłą jej kibić. Stanowili całość piękną, a łzy spływały po egzaltowanych ich twarzach, uśmiechniętych nadludzką jakąś szczęśliwością; usta ich szeptały bezładne wyrazy uwielbienia i wdzięczności.
— O Jezu Panie, dziękujemy Ci! O Święta Matko Jezusa dziękujemy!... Wielbimy Ciebie i miłujemy!... Życie wlałaś w nasze żyły, a my życie to ofiarujemy Ci w całości. Krew nasza goreje miłością ku Tobie!... O Matko Święta i Wszechpotężna, o Zbawicielu nasz słodki, Panie Jezu Chryste, oto my, córka i ojciec, błogosławimy cudy Wasze i padamy u stóp Waszych mglejący radością!...
Dwie te istoty szczęśliwe po tylu dniach umęczenia i czarnej rozpaczy, ten ojciec i córka, odchodzący od przytomności w wylewie uczuć dochodzących niemal do szału, przedstawiali obraz tak dalece wyruszający, iż Piotr znów zalał się łzami. Lecz były to słodkie łzy, niosące uspokojenie i pokrzepienie dla serca. Ach biedna, nieszczęsna ludzkości, jakże błogo jest widzieć cię chociażby w jakiejś cząstce, chociażby nachwilę pocieszoną i rozradowaną, cóż szkodzi, iż te parę sekund wielkiego szczęścia spłynęły na cię z ułudy wierzenia?... Niechajby ludzkość cała, ludzkość ze wszystkiemi swemi bólami, była jako ten człowiek, o dziecinnej naiwności poglądów; szczęśliwy był teraz miłością, szczytny głębokością uczucia, zaspokojony i uniesiony, bo ukochaną sobie istotę odzyskał odrodzoną!
Siostra Hyacynta, stojąc o kilka kroków po za nimi, płakała ze wzruszenia; nigdy jeszcze nie czuła się tak głęboko wzruszoną ludzkiemi sprawy, ona uważająca za całą rodzinę swoją Boga, oraz Matkę Najświętszą. Cisza parowała w pokoju, przepełnionym bratnią miłością i łzami rozrzewnienia. Gdy wreszcie ojciec i córka podnieśli się z klęczek, siostra Hyacynta, chcąc owładnąć tym zbytkiem wzruszenia, odezwała się pierwsza:
— A teraz, Maryo, uciekajmy ztąd, już wielki czas wracać do szpitala.
Lecz wszyscy zaprotestowali. Pan de Guersaint pragnął swą córkę zatrzymać przy sobie, a Marya, zamiast powrotu do szpitala, chciała chodzić, biegać, zwiedzić chociażby świat cały; oczy jej błyszczały i paliły się chęcią użycia swobody.
— O nie! nie! zawołał — pan de Guersaint. — Nie oddam ci Maryi, moja siostro. Napijemy się mleka, bo umieram z głodu, a potem wyjdziemy i będę chodził, spacerował z moją Maryą, skoro może teraz chodzić. Wezmę ją pod rękę i radością dla nas będzie chodzić tak razem.
Siostra Hyacynta roześmiała się wesoło i rzekła:
— Dobrze, zostawię ją panu, a w szpitalu powiem, że mi ją ukradziono tutaj... Ale ja uciekam. Mamy bardzo dużo dziś zajęcia przed wyjazdem, musimy opatrzyć nasze chore, przygotować je do podróży, spakować ich rzeczy, jednem słowem strach pomyśleć ile dziś mamy roboty!
— A więc to naprawdę dzisiaj wtorek? — zapytał pan de Guersaint, zapominając się po dawnemu. — I naprawdę dziś wyjeżdżamy?...
— Ależ naturalnie i niechaj pan o tem pamięta... Biały pociąg wyjeżdża z Lourdes o godzinie trzeciej minut czterdzieści... Bardzobym chciała, aby pan odprowadził nam Maryę wcześnie, bo dobrze byłoby, aby wypoczęła trochę przed podróżą.
Marya, odprowadzając do drzwi siostrę Hyacyntę, zapewniała ją z uśmiechem:
— Bądź o mnie spokojna, droga siostro Hyacynto! Będę grzeczna i rozsądna! Pójdę jeszcze do groty, aby podziękować Najświętszej Pannie.
Pozostawszy we troje, w pokoju napełnionym słonecznemi blaskami, uradowali się ponownie. Piotr przywołał hotelową służącę i kazał przynieść mleka, czekolady, ciastek i wszystkiego, co zdoła tylko wyszukać najlepszego na śniadanie. Jakkolwiek Marya była już po śniadaniu, zaczęła jeść z apetytem, od wczoraj bowiem bezustannie czuła się głodną. Przysunęli stolik do okna i jedli, używając świeżego górskiego powietrza, podczas gdy setki dzwonów kościelnych głosiły tryumf dnia rozkosznie pogodnego. Mówili wszyscy na raz, przerywali sobie i śmieli się bez wyraźnej przyczyny, a Marya rozpoczynała wciąż ponowne opowiadanie szczegółów, zaszłego wczoraj cudu; opowiadała jak następnie zostawiła swój wózek bazylice, a wróciwszy do szpitala spała przez dwanaście godzin bez przerwy. Pan de Guersaint pragnął niemniej opowiedzieć zdarzenia swej wycieczki, lecz wyrazy mu się plątały i mięszał opowiadanie Maryi ze swojem. Wracał zachwycony oglądanemi widokami; naturalny górski cyrk Gavarnie wprawił go w podziwienie swoją wspaniałością. Z daleka jednak patrząc na to dziwo, zatracało się poczucie proporcyi i cyrk wydawał się niewielki. Trzy koliste jego stopnie pokryte były śniegiem, a z tyłu po za niemi wychylał się ostry grzbiet góry, tworzącej zarysy, niby jakiejś tytanicznej fortecy, odcinającej swe baszty od tła czystego nieba; olbrzymia kaskada spadała w dół spokojnie, łoskot jej bowiem podobny do nieustającego grzmotu, nie dochodził z tak wielkiego oddalenia; wszystko: cyrk, lasy leżące poniżej, potoki, złomy skał i grzbiety gór, wydawały się miniaturowe, patrząc na nie z hali ciągnącej się przy wiosce Gavarnie. Podziw pana de Guersaint wywołały zwłaszcza śniegi, które nieregularnie osuwając się i topniejąc zarysowywały dziwnych kształtów figury; dostrzegł on między innemi olbrzymi krucyfiks, rzucony jak biały krzyż w poprzek cyrku; krzyż ten musiał mieć tysiące metrów długości, sięgał bowiem ramionami od jednego do drugiego krańca cyrku.
W tem zaczął mówić o czem innem, prawie nie przerywając poprzedniego opowiadania:
— Wiecie też, czy się co stało nadzwyczajnego u naszych sąsiadów? Musiało się coś stać, bo wchodząc na wschody spotkałem pana Vigneron, biegł jak szalony, nikogo nie poznając. A przez uchylone drzwi od pokoju państwa Vigneron, spostrzegłem panią także w niezwykłem usposobieniu i z dziwnym wyrazem twarzy... była niezmiernie czerwona... Czyżby ich synek miał nowy atak?...
Piotr, doznawszy tyle wzruszeń, zupełnie chwilowo zapomniał, iż tuż po za ścianą leżał trup pani Chaise. Obraz ten stanął mu teraz w myśli i poczuł lekki, chłodny dreszcz.
— Nie, nie, chłopczyk nie zasłabł...
Lecz nie wspomniał o zaszłej tam śmierci. Po cóż miał psuć radość tych dwojga, radość i szczęście ze zmartwychpowstania Maryi, odzyskującej zdrowie i młodość. Wspomnieniem o śmierci nie należało mącić tej pierwszej błogosławionej godziny szczęścia. Sam zaś nie mógł się już uwolnić od myśli o trupie pani Chaise, o tej sąsiadującej z niemi nicości; pomyślał również o podróżnym, którego już opuściła ukochana towarzyszka; zapewne wił się on teraz z tęsknoty i przyciskał do ust pozostawione przez nią rękawiczki. Mimo woli wracała teraz Piotrowi przytomność, utracona chwilowo nadmiarem słodkiego wzruszenia i napięcia uczuć; odgłosy hotelowe dochodziły go już wyraźnie, słyszał rozlegające się kaszle, westchnienia, jęki, niewyraźnie mówione słowa, bezustanne zamykanie drzwi, trzeszczenie ścian, sufitów i podłogi, szelest sukien po korytarzu, krzyżujące się tam kroki i pośpiech licznych gości, tracących głowy w ostatnich godzinach poprzedzających długą podróż.
— Maryo, zachorujesz z przejedzenia! — zawołał ze śmiechem pan de Guersaint, widząc jak brała jeszcze ciastek na swój talerz.
Marya też się rozśmiała. Po chwili wszakże łzy nabiegły jej do oczu i rzekła z niezrównaną słodyczą:
— Ach jakże jestem szczęśliwa, lecz jakże mi przykro, iż niewszyscy doznają tej łaski, jakiej ja dostąpiłam!...




II.

Była teraz już godzina ósma. Maryi tak było spieszno wyjść na miasto, iż ustać na miejscu nie mogła spokojnie, powracała wciąż do okna, jakby w chęci złagodzenia swej niecierpliwości i nasycenia swych oczu przestrzenią, po której stąpać zaraz będzie. Cieszyła się jak dziecko, iż wyjdzie na spacer i chodzić będzie po ulicach, placach; chciałaby iść i dalej, jeszcze dalej, bez końca, by pokazać sobie i ludziom, jaka teraz silna, jak potężną łaską Panny Najświętszej w zupełności została uzdrowioną. Cała jej istota wyrywała się naprzód: pragnęła ruchu, potrzebowała tego jej krew, jej serce, wszystkie odnalezione siły.
W chwili gdy mieli wychodzić, Marya zadecydowała, iż najpierw pójdą go groty, by pomodlić się i podziękować Najświętszej Pannie. Pozostanie im następnie przeszło dwie godziny, które zużytkowują na chodzenie po Lourdes, następnie zaś ona powróci do szpitala, by zjeść śniadanie, oraz zapakować swą bieliznę i drobiazgi przed podróżą.
— A więc idziemy! — zawołał pan de Guersaint. — Czy wszyscy gotowi?...
Piotr wziął za kapelusz i wyszli z pokoju, rozmawiając i śmiejąc się głośno; schodzili ze schodów jak puszczone na swobodę szkolne żaki, obiecujące sobie, że będą mieć wesołe wakacye. Mieli już wychodzić z bramy na ulicę, gdy pani Majesté wybiegła za niemi. Wyczekiwała ona ich wyjścia.
— Pozwólcie państwo, abym wam złożyła moje powinszowanie... Wiemy już o szczęściu, jakie państwa spotkało, co za nieograniczona łaska!... Jesteśmy radzi a przytem niezmiernie dumni, iż Najświętsza Panna wyróżniła tak wielce jedną z naszych klientek!
Sucha i sztywna twarz pani Majesté wykrzywiała się w uśmiech pełen uprzejmości, patrzała na „cudem uzdrowioną“ oczami niezwykłego szacunku a zarazem pochlebstwa i czułości. Nagle zawołała na męża.
— Chodź prędzej — chodź, to panna de Guersaint!
Blada twarz pana Majesté, o policzkach napęczniałych połciami żółtego sadła, przybrała wyraz radosnego uniesienia i wdzięczności.
— Nie umiem pani wypowiedzieć, panno de Guersaint, jak dalece jesteśmy przejęci honorem, spływającym na nas, dzięki temu cudownemu uzdrowieniu. Nigdy nie zapomnimy, iż szanowny ojciec pani zamieszkiwał u nas w czasie swego pobytu w Lourdes. Wszyscy właściciele hoteli w naszem mieście już mi zazdroszczą...
Pani Majesté tymczasem zatrzymywała osoby przechodzące, wywoływała gości, spożywających śniadanie w pokoju jadalnym, byłaby chciała całe Lourdes zwołać, by wszyscy widzieli, iż miała oto teraz pod swoim dachem, u siebie, w hotelu Świętych zjawisk, ową sławną od wczoraj pannę de Guersaint, której uleczenie świat cały będzie podziwiał. Coraz większa liczba osób gromadziła się w bramie, zaczęto się tłoczyć a pani Majesté, niby na ucho i głosem stłumionym, szeptała o tyle wyraźnie, by ją każdy mógł słyszeć:
— Patrzcie państwo uważnie, to ona, to wczoraj uzdrowiona panienka!...
Wreszcie zawołała z zapałem:
— Biegnę do magazynu po Apolinaryę. Tak trzeba, żeby Apolinarya zobaczyła pannę de Guersaint!
Pan Majesté powstrzymał żonę, odzywając się do niej z wielką godnością:
— Nie trzeba, nie chodź. Apolinarya jest potrzebna w sklepie. Właśnie trzy klientki ma teraz do obsłużenia. Mam przekonanie, iż pana de Guersaint nie wyjedzie z Lourdes, nie kupiwszy pamiątek. Takie drobiazgi kupowane w podróży, tyle sprawiają przyjemności, tyle wywołują wspomnień! Nasi goście hotelowi tak są na nas łaskawymi, iż nigdy nic nie kupują na mieście, tylko w naszym magazynie. Bo zapewne państwu jest wiadomem, iż przy hotelu mamy magazyn?...
— Tak, tak — potwierdziła pani Majesté — już polecałam państwu nasz magazyn. A teraz znów państwa upraszam u łaskawą pamięć. Apolinarya ucieszy się niezmiernie i pokaże państwu wszystko, co jest najpiękniejszego w magazynie towary zaś nasze są doborowe a zarazem niesłychanie tanie. Mamy rzeczy prześliczne!
Marya poczynała się niecierpliwić tem niespodziewanem zatrzymywaniem ich w hotelu a Piotr niemile był podrażniony wywoływaną w około nich ciekawością i tem gapieniem się na nich jak na dziwowisko. Pan de Guersaint przeciwnie, czuł się uradowany, dumny z popularności, jakiej tu używał, dzięki tryumfowi swej córki. Przyrzekał, iż niezadługo wrócą z przechadzki.
— Rzeczywiście, mamy zamiar kupić nieco drobiazgów. Parę pamiątek dla nas i trochę prezentów dla znajomych... Za powrotem zajdziemy coś wybrać...
Wreszcie zdołali się wyrwać i szli teraz po szerokiej alei de la Grotte. Pogoda była wspaniała, niebo czyste po burzach dwóch poprzednich nocy. Świeże powietrze poranne zdawało się być przesycone zapachem a słońce dodawało wesołości, świecąc łagodnie i promiennie. Na chodnikach uwijało się już mnóstwo ludzi, każdy śpieszył nacieszyć się życiem. Marya zachwycała się każdą rzeczą bez wyjątku, wszystko wydawało się jej prześliczne, zadziwiające, nieocenione. Wychodząc ze szpitala, pożyczyła od Rajmundy parę trzewików, nie wzięła bowiem z Paryża obuwia dla siebie, lękając się przez zabobon, iż taka zapobiegliwość na złe jej wyjdzie. Trzewiki Rajmundy w sam raz były na jej nogi, z przyjemnością teraz słuchała, jak rozlegało się tupotanie obcasów wesoło uderzających o kamienie ulicy. Marya nie pamiętała, by widzieć się jej zdarzyło domy tak piękne, drzewa tak zielone i ludzi tak wesołych. Wszystkie jej zmysły były podniecone i fibrowały jak delikatne struny: słyszała jakąś oddaloną muzykę, napawała się wonią, piła powietrze i smakowała w niem, jakby ono było jakimś owocem. Ponad wszystko jednakże radowała ją możność chodzenia; szła pod rękę z ojcem i znajdowała w tem rozkosz niewysłowioną; przez długie lata marzyła o możności takiego spaceru a podobnemi rojeniami o tak nieprzystępnem dla niej szczęściu, odurzała doznawane cierpienia. Lecz oto teraz marzenie stało się rzeczywistością! Z radości serce jej biło przyśpieszonem tętnem. Przytulała się do ojca, usiłowała iść równo, prostowała swą kibić, aby wydać się piękniejszą i sprawić mu tem przyjemność. Ojciec podzielał uczucia córki, dumny z niej był, lecz przedewszystkiem uszczęśliwiony, widząc ją zdrową i śmiało idącą przy jego boku. Odzyskał swą córkę, swoją krew i ciało, swe dziecko już obecnie zdrowe, promienne młodością i wdziękiem!
Doszli do placu de la Merlasse. Bandy przekupek czyhały już tutaj na pielgrzymów, napastując ich bez miłosierdzia, by kupowali świeczki lub bukiety. Pan de Guersaint zauważył:
— Nie należy nam iść do groty z próżnemi rękoma!
Piotr, który szedł koło Maryi, podzielając jej radość i zachwyty, zatrzymał się. W tejże chwili obskoczyły ich przekupki i jedna przez drugą podsuwały im swój towar, dotykając nieledwie ich twarzy. „Moja ładna panienko, moi łaskawi panowie, kupcie odemnie, odemnie, odemnie, odemnie!“. Gwałtem prawie trzeba było torować sobie drogę pośród nich. Pau de Guersaint wybrał największy z bukietów; ułożony on był z białych astrów, natłoczonych i zbitych z sobą, co go czyniło podobnym do główki kapusty; sprzedawała mu go dziewczyna, mogąca mieć lat dwadzieścia, tłusta, jasna blondynka; z wyuzdaną efronteryą pokazywała swe ciało przez rozpięty w tym celu kaftanik, który ledwie pokrywał nagie jej piersi, uwydatniając przytem naturalną ich wypukłość. Pan de Guersaint uwziął się, by zapłacić za bukiet z resztek drobnej swej kasy, cena nie była wygórowaną: dwadzieścia susów; płacąc dziewczynie, dziwił się mocno dawnej jej natarczywości i pomyślał mimowoli, iż musi ona co innego sprzedawać, w chwilach gdy handel kwiatami ulega zastojowi. Piotr zapłacił za trzy świece wybrane przez Maryę u starej kobieciny; świece były po dwa franki, co bardzo było przyzwoite, jak wyraziła się o nich Marya. Stara kobiecina miała twarz kościstą, nos drapieżnego ptaka a oczy słodkie i chciwe; poczęła im dziękować z wielką uniżonością: „Niechaj Najświętsza Panna z Lourdes pobłogosławi ci, piękna moja panienko, niechaj cię uzdrowi z twoich chorób, ciebie i całą twoją rodzinę!“. Słysząc te słowa, wybuchnęli śmiechem wszyscy troje, cieszyli się i bawili spóźnionemi życzeniami starej przekupki. Matka Boska już spełniła swój cud dla nich, teraz już tylko dziękować Jej należy.
Przybywszy do groty, Marya zapragnęła osobiście złożyć przyniesione dary, zanim klęknie do modlitwy. Stanęli zatem na końcu szeregu a ponieważ niewiele jeszcze było osób, więc po kilku minutach dostali się do wnętrza groty. Z jakiemż przejęciem Marya tu wstąpiła i jakże upojonemi pod wpływem uczuć oczyma, przypatrywała się wszystkiemu, organom samogrąjącym, ołtarzowi srebrem wykładanemu, wotom i świecznikom o zadziwiających kształtach, najeżonych jak brony, gorejących setkami świec, wiecznie odnawianych i płonących. Dotychczas Marya widziała grotę tylko zdaleka, z głębi wózka, do którego była przykutą. Teraz była wewnątrz świętego miejsca, mogła oddychać tem powietrzem; zdawało się jej, że znajduje się chyba w raju a zapach wosku i panująca w grocie duszność i gorąco — tamowały oddech Maryi, napawały ją jednak zarazem dziwną błogością. Złożyła przyniesione trzy świece w wielki kosz ku temu celowi ustawiony, a wspiąwszy się na palce, zatknęła o kolec wrót wielki swój bukiet z białych astrów, zbliżyła się następnie do ucałowania skały u podnóża statui Przenajświętszej Panny. Usta Maryi przywarły do tego kamienia, oszlifowanego i wygładzonego ustami milionów pątników, a złożony przez nią długi pocałunek był pełen miłości i pałał płomieniem najgłębszego uwielbienia oraz wdzięczności.
Wyszedłszy ztąd, Marya uklękła przed grotą i pogrążyła się w akcie strzelistej podzięki. Ojciec jej klęknął tuż przy niej i połączył swe modły dziękczynne z modłami swej uzdrowionej i odzyskanej córki. Nie mógł on wszakże długo oddawać się jakiejkolwiek bądź czynności, pochylił się więc do ucha Maryi i szepnął jej, iż musi oddalić się na chwilę, przypomniał sobie bowiem, że ma pewną sprawę do załatwienia w mieście. Niechaj więc pozostanie tutaj i ukończy swą modlitwę a on niebawem będzie z powrotem i pójdą wtedy na spacer, gdzie tylko ona zechce. Zamodlona, Marya nie rozumiała go, ani słyszała dokładnie. Skinęła głową tylko na znak, że tutaj pozostanie i znów wpatrzyła się zwilżonemi od łez oczyma w statuę Panny Przenajświętszej, uniesiona miłością i wiarą.
Pan de Guersaint zbliżył się wtedy do Piotra, stojącego na boku i zaczął się tłumaczyć.
— Muszę iść do miasta, bo przyrzekłem woźnicy który był z nami w Gavarnie, iż zobaczę się z jego pryncypałem, by mu opowiedzieć przyczyny opóźnionego naszego powrotu. Idę więc na plac Marcadal... a zarazem każę się ogolić... tak więc jedno i drugie będzie załatwione za jednym zachodem.
Piotr, którego pan de Guersaint namawiał, by mu towarzyszył, zaniepokoił się tą wycieczką, mogącą zabrać sporo czasu, jakkolwiek pan de Guersaint zapewniał, iż najwyżej w kwadrans będą z powrotem. Dla pośpiechu Piotr postanowił wziąć jedną z dorożek, stojących przy placu de la Merlasse. Wybrali rodzaj kabryoletu pomalowanego na kolor zielonkawy, powoził nim młody człowiek, mogący mieć lat trzydzieści; na głowie miał beret i palił papierosa. Siedział na koźle bokiem, z rozstawionemi kolanami bo tak mu było dogodnie, wiózł bez pośpiechu, jak człowiek spokojny, zadowolniony z życia i zawsze syty a przytem pewien swej nieodzowności i władzy wśród ulic miasta.
— Zaczekaj na nas — rzekł do niego Piotr, wysiadając z powozu na placu Marcadal przed sklepem fryzyera.
— I owszem, i owszem, zaczekam!
Zszedł z kozła i pozostawiwszy chudą swoją szkapę na słońcu, zbliżył się z żartami i śmiechem do tęgiej dziewczyny, która rozpięta, rozczochrana, myła zawzięcie psa, zanurzonego prawie po szyję w basenie przy studni.
Fryzyer, pan Cazaban, stał właśnie na progu swego sklepu, którego wielkie szyby, oprawione w jasno zielone ściany domu, rozweselały posępność placu, zawsze pustego w dni powszednie. Gdy nie miał naglącej roboty, pan Cazaban najchętniej spędzał czas w odrzwiach swego sklepu, i z dumą rozpierał się pomiędzy dwoma witrynami, które były zastawione różnokolorowemi flaszkami i słoikami perfum i pomady.
Poznał natychmiast nowoprzybyłych.
— Ścielę się do stópek... najmocniej jestem wdzięczny za pamięć.. niechaj panowie raczą wejść...
Pan de Guersaint zaczął uniewinniać woźnicę, który opóźnił się z powrotem z Gavarnie, lecz pan Cazaban przerwał mu z uśmiechem, pełnym wyrozumiałości. Przecież nie mógł gniewać się na człowieka, cóż on winien, że koło się złamało i że zaskoczyła ich burza?... Skoro panowie, których woził do Gavarnie, są zadowoleni z jego usług, to już i dobrze.
— Ach, Gavarnie! — zawołał pan de Guersaint z uniesieniem. — Cóż to za wspaniałość, cóż to za niezrównanie piękna miejscowość!
— Jakże się cieszę, że się panu podobała nasza górska okolica, bo niezawodnie wróci pan tutaj, by znów ją podziwiać?... a w takim razie śmiem się polecić łaskawej pamięci.
Gdy pan de Guersaint siadł na fotelu do golenia, fryzyer zaczął się krzątać sam koło niego, pomocnika bowiem wysłał na miasto w interesie podróżnych, którzy u niego stanęli. Jedna z rodzin zakupiła taką ilość różańców, gipsowych statuetek i obrazków za szkłem i bez szkła, iż trzeba było wynaleźć skrzynię, by upakować to wszystko przed podróżą. Sufit ponad sklepem cały drżał, tak biegano i śpieszono się na pierwszem piętrze; dolatywały nawet odgłosy sprzeczek i popychania się ludzi, tracących głowy wśród przygotowań do drogi, widocznie nie dawali sobie rady z pomieszczeniem stosu nakupionych drobiazgów.
Drzwi do stołowego pokoju, z tyłu po za sklepem były uchylone; bawiło się tam dwoje dzieci wysączaniem z filiżanek reszty czekolady na spodki i nakrycia rozrzucone w nieładzie. W czasie liczniejszych pielgrzymek, pan Cazaban wynajmował cały swój dom pątnikom; wszystko co było w mieszkaniu, oddane było gościom a podczas takiego najazdu ludzi obcych, fryzyer wraz z żoną i rodziną przeprowadzał się do ciasnej piwnicy, gdzie sypiali wszyscy na słomie.
Cazaban nacierał mydlaną pianą policzki pana de Guersaint, który począł go pytać:
— Cóż słychać?... czy jesteś pan zadowolony z interesów w tegorocznym sezonie?...
— Tak, zapewne, nie narzekam. Pan dobrodziej słyszy ten hałas?... to moi goście zbierają się do wyjazdu... dziś właśnie jadą... lecz mam zapowiedziany przyjazd nowych podróżnych zaraz na jutro; zaledwie więc będzie dość czasu, by zamieść i nieco uprzątnąć... I tak będzie ciągle aż do października.
Piotr chodził tymczasem wzdłuż sklepu i z pewną niecierpliwością czekał chwili wyjścia. Dla zabicia czasu rozglądał się, gdy fryzyer zwrócił się ku niemu z uprzejmością:
— Racz usiąść, księże szanowny... Ja zaraz skończę... Oto są dzienniki...
Piotr podziękował, lecz nie chciał ani siadać ani czytać; fryzyer, trapiony swą gadatliwością, mówił dalej:
— U mnie zawsze pełno podróżnych... o bo moje pokoje znane są z wygodnego urządzenia i czystości łóżek... kuchnia u mnie także jest powszechnie chwalona... Ale co miasto nasze, to nie jest zadowolnione ani pełne... Mogę nawet powiedzieć, iż nie pamiętam takich złych czasów i takiego ogólnego niezadowolnienia.
Umilkł na chwilę i zaczął skrobać lewy policzek, lecz przerwał tę operacyę i zawołał nagle, jakby pod napływem myśli, wyrażającej ściśle i dobitnie, całą prawdę nurtujących miasto niepowodzeń:
— Panie! proszę mi wierzyć, ojcowie groty bawią się ogniem a to gra niebezpieczna. Oto wszystko, co mogę powiedzieć
Na przekór zapowiedzi jednak z tą właśnie chwilą z ust jego począł płynąć potok nieustający jak z otwartego kranu kadzi, mówił, mówił i jeszcze mówił. Twarz jego ściągła o kościstych policzkach i śniadej cerze, centkowanej krwistemi kropkami, uwydatniała ruchliwość oczu, któremi przewracał, unosząc się w miarę jak mówił. Cała drobna postać pana Cazaban podskakiwała nerwowo, dopełniając i podkreślając słowa i giesta. Wrócił do poruszonego przed paru dniami tematu i powtarzał liczne urazy, jakie miasto Lourdes żywiło względem ojców, strzegących groty. Utyskiwali właściciele zajazdów, skarżyli się kupcy, mówiąc, że gdyby nie konkurencya czyniona im przez ojców, zarabialiby conajmniej drugie tyle. Tak, nowe Lourdes zatrzymywało podróżnych, ciągnęło z nich zyski, i przepadać musiał każdy, kto nie zakładał sklepu lub hotelu w pobliżu groty. Walka pomiędzy starem i nowem Lourdes, wrzała coraz zaciętsza a dzień każdy dostarczał świeżych zasobów nienawiści; stara dzielnica traciła znaczenie, co sezon mniej było w niej życia i zapewnie przeznaczeniem jej będzie paść z wycieńczenia, by nigdy już nie powstać. Ach ta przebrzydła grota! Pan Cazaban zapewniał, iż wolałby stracić wielkie pieniądze, dać sobie obciąć obydwie nogi, aniżeli skierować swe kroki ku ich pieczarze. Czyż nie robi się mdło na widok sklepików, które poprzylepiali do skały?... Hańba prawdziwa! mówią też, że pewien biskup tak dalece się oburzył na widok owych kramów, iż miał o tem napisać do samego papieża. Ale on, Cazaban, fryzyer z placu Marcadal, wolnym jest od religijnych przesądów, jest starym republikaninem, jeszcze za cesarstwa głosował na rzecz kandydatów stojących w opozycyi, ma więc prawo mówienia głośno i wyraźnie co myśli o plugawej ich grocie, która wstręt tylko w nim obudza.
— Mogę tu panu przytoczyć fakt. Wiem o nim od mojego brata, będącego członkiem rady miejskiej. A trzeba panu wiedzieć, że mamy teraz samych republikanów w naszej radzie miejskiej... martwi ich też niepomału ta straszna demoralizacya panująca w mieście. Wieczorem nie można wyjść na ulicę, bo wszędzie się snują publiczne dziewczyny, poprzebierane za przekupki handlujące świeczkami... Zgubą dla dorastających dziewczyn w Lourdes są także ci furmani, przybywający tutaj wraz z wiosną... niewiadomo zkąd pochodzą, kim są... ot zwyczajnie włóczęgi... Trzeba także, abym panu powiedział, jaki jest stosunek ojców względem miasta. Gdy ojcowie zakupili grotę i grunta z nią sąsiadujące, zobowiązali się formalnie, iż nigdy nie będą się zajmowali handlem. Otóż nie zważając na dany podpis, pootwierali sklepy. Czyż to można nazwać uczciwością?... Nowa rada miejska zadecydowała zatem wysłać do nich delegacyę z żądaniem dochowywania warunków zawartej umowy a więc zamknięcia sklepików przy grocie. Czy pan wie co im odpowiedzieli?... i co odpowiadają zawsze, przy każdej zdarzonej okazyi, ilekroć stare Lourdes domaga się spełnienia zawarunkowanych zastrzeżeń? — oto odpowiedzieli: „Dobrze, zastosujemy się do życzenia rady miejskiej, lecz ponieważ jesteśmy panami posiadanych gruntów, zamkniemy grotę!“.
Wymawiając te słowa pan Cazaban aż wzniósł się na palce i brzytwą potrząsając w powietrzu, powtórzył, kładąc nacisk na każdą sylabę z nadmiaru oburzenia:
— „Zamkniemy grotę!“.
Piotr, który wciąż przechadzał się zwolna, zatrzymał się i wyrzekł spokojnie:
— Rada miejska powinna była odpowiedzieć: „Zamknijcie, kiedy chcecie!“.
Słysząc te słowa pan Cazaban o mało nie padł trupem ze złości. Krew nabiegła mu do twarzy i dusząc się, trzęsąc z nadmiaru wzburzenia, wybełkotał:
— Zamknąć grotę?... zamknąć grotę!...
— A no tak, rzecz prosta, ponieważ grota gniewa was i wstrętem przejmuje. Ponieważ w jej istnieniu wy wszyscy upatrujecie przyczynę zepsucia, niesprawiedliwości i waśni... Z zamknięciem groty złe ustałoby i niktby już o niem nie słyszał... Byłoby to najlepsze zakończenie całej sprawy i rzeczywiście szkoda, że nie można przymusić ojców, aby dotrzymali pogróżki, którą was straszą...
W miarę jak Piotr mówił, pan Cazaban odzyskiwał przytomność i uspakajał się widocznie. Zpoważniał i pobladł. Oczy jego były teraz nieco trwożne, zaniepokojone. Musiał pytać samego siebie, czy czasami nie wygadał się zbytecznie, w swojej nienawiści względem ojców. A może ten młody ksiądz przybywający z Paryża miał sobie polecone, by zebrać wiadomości o ojcach przy grocie?... Któż może wiedzieć?... A jeżeli on zacznie używać swych wpływów, by grota została zamkniętą?... A jednak żywi ona ich wszystkich. Stara dzielnica Lourdes, jeżeli szerzy tak głośne żale, to jedynie z zazdrości, iż nie jest przypuszczoną do uczty i że okruchy z niej zaledwie dostaje, lecz w samej rzeczy i z tych okruszyn jest zadowolniona i niemi tylko żyje. Najzawziętsi przeciwnicy kościoła kuli pieniądze, zarabiając na pątnikach; milkli i przerażali się, gdy ktokolwiek zbyt gorliwie przejmował się ich skargami. Należało więc zachowywać się z większą ostrożnością przy nieznajomych.
Cazaban zajął się panem de Guersaint. Zaczął golić drugi policzek i szepnął jakby od niechcenia:
— Prawdę powiedziawszy, mnie osobiście nic nie obchodzi ich grota. Wreszcie trzeba każdemu zostawić jego wolę i nie przeszkadzać żyć spokojnie.
W tem ze stołowego pokoju doleciał wrzask przeraźliwy połączony z hałasem, bawiące się tam dzieci zbiły filiżankę. Przez otwarte drzwi, Piotr znów ujrzał gipsową statuę Matki Boskiej z Lourdes, którą fryzyer ustawił ku ozdobie jadalni dla przypodobania się gościom. Jakiś głos pochodzący z pierwszego piętra, donosił, iż waliza jest gotowa, gdy przeto pomocnik wróci z miasta niechaj przyjdzie obwiązać ją sznurem.
Pan Cazaban czuł się teraz nieswój; żałował swego uniesienia i szczerości w obec tych dwóch panów, zupełnie mu nieznajomych; po mózgu jego wciąż snuły się myśli: w jaki sposób możnaby zatrzeć zdanie wypowiedziane nieopatrznie o ojcach przy grocie? Szukał sposobu zbadania kim byli ci dwaj klienci, przed którymi może skompromitował się, nic o nich nie wiedząc. Gdy po ukończonem goleniu pan de Guersaint wstał dla obmycia sobie brody, fryzyer czuł gwałtowną potrzebę nawiązania rozmowy.
— Czy panowie słyszeli o wczorajszym cudzie?... Całe miasto tylko o tem mówi... już przynajmniej dwadzieścia osób opowiadało mi szczegóły. Tak, zdaje się, iż wydarzył się przed grotą cud nadzwyczajny... jakaś młoda paralityczka powstała uzdrowiona i o własnych siłach poszła z procesyą do bazyliki, ciągnąc za sobą swój wózek, który złożyła przed ołtarzem.
Pan de Guersaint ocierał się po wymyciu uśmiechnięty dobrodusznie.
— Ta uzdrowiona — to moja córka!
Fryzyer już teraz wiedział, kim są ci panowie i twarz mu się nagle rozjaśniła. Uspokojony, z werwą i kunsztem począł rozczesywać przedział włosów na głowie pana de Guersaint, siedzącego znów na fotelu. Nadmierna żywość giestów i słów opanowała na nowo pana Cazaban.
— Winszuję... najmocniej winszuję!... i szczycić się będę, iż miałem honor liczyć pana dobrodzieja pomiędzy memi klientami... Teraz wszystko rozumiem, córka pana została uzdrowioną i ojcowskie serce przejęte jest wdzięcznością, o resztę nie pytając!
Zwrócił się w stronę Piotra i silił na uprzejmość. A gdy wreszcie, nie mogąc już dłużej zatrzymać u siebie tych śpieszących się z wyjściem klientów, żegnał ich u drzwi, wyrzekł sentencyonalnie i z przejęciem:
— Zdarzają się czasami chwile szczęśliwe. I dobrze byłoby, aby cuda podobne częściej wydarzały się przed grotą!
Gdy wyszli na plac, pan de Guersaint musiał iść po woźnicę, który wciąż śmiał się i rozmawiał z dziewczyną przy studni, pies był już umyty i otrząsał się z wody, ogrzewając się na słońcu. W pięć minut potem wysiedli z powozu, dojechawszy na plac de la Merlasse. Wyprawa do fryzyera zabrała im pół godziny, Piotr chciał zatrzymać powóz, by pokazać Maryi całe miasto, bez zbytecznego dla niej umęczenia. Został więc przy powozie, a pan de Guersaint poszedł do groty po córkę.
Powóz stał w cieniu wielkich drzew, a woźnica pierwszy rozpoczął rozmowę z Piotrem. Zapalił znów papierosa i przystąpił do rozmowy z poufałą swobodą. Opowiadał, że pochodzi z pod Tuluzy i przyjeżdża do Lourdes wozić pielgrzymów podczas sezonu; chwalił sobie tutejsze życie i obfite zarobki. Jadło się tu dobrze, rozrywek nie brakło, słowem Lourdes zadawalniało go w zupełności. Mówił tonem człowieka, dla którego religia nie ma żadnego uroku, powstrzymywał się wszakże w wyrażeniach, ze względu na suknię Piotra.
Wreszcie, prawie, że leżąc na koźle, wyrzekł zwolna:
— A tak, niema co, Lourdes się im udało, ale pytanie, czy to długo tak potrwa?
Piotr zastanawiał się właśnie nad mimowolną głębokością słów woźnicy, gdy nadszedł pan de Guersaint wraz z Maryą.
Znalazł on ją przed grotą klęczącą i zamodloną. Nie ruszyła się z miejsca w czasie ich nieobecności, zapatrzona w statuę Najświętszej Panny, składała u jej stóp żarliwą swą podziękę. Wracała z przed groty z oczami pałającemi gorączką wiary, a w błyszczących jej źrenicach odbijać się zdawały ognie, bezustannie gorejących tam gromnic.
Oświadczyła stanowczo, iż nie chce, aby zatrzymywano powóz. Mniejsza z tem, że mniej zobaczy miasta, byle tylko mogła chodzić, chodzić na własnych nogach, wsparta na ramieniu swego ojca. A skoro Piotr załatwił się z woźnicą, Marya skierowała ich przechadzkę ku ogrodom ciągnącym się wzdłuż Esplandy; uszczęśliwiona, szła drobnemi krokami, rozkoszując się pięknością trawników, kwiecistych klombów, drzew wielkich i cienistych. Jakże tu było miło, świeżo, jakże piękną jest trawa, liście, cieniste aleje, cisza i samotność tych ogrodów, ożywionych dolatującym szumem wód, wartko płynącej Gavy. Zapragnęła potem wrócić do miasta, chodzić pośród tłumu, posłyszeć gwar ludzi i życia, do którego teraz dopiero zaczynała należeć.
Kiedy weszli na ulicę Saint-Joseph, Piotr zaproponował obejrzenie panoramy, przedstawiającej skałę Massabielle i dawną grotę, w dniu, gdy Bernadetta przed nią klęcząca i zamodlona, doznała cudu: nie parząc sobie ręki, wyciągniętej po nad płomieniem gromnicy. Marya przyjęła propozycyę Piotra z dziecinną radością. Pan de Guersaint również się ucieszył, zwłaszcza gdy spostrzegł, że między tłumem cisnących się z z nimi osób w wązkim korytarzu, wiodącym do właściwej sali, znajdowało się sporo pątników poznających w Maryi, ową cudem wczorajszym uzdrowioną panienkę, której zmartwychpowstanie wywoływało podziw w całem mieście, czyniąc ją sławną, wielbioną. Gdy doszli na górę i stanęli na okrągłej estradzie, wśród światła przyćmionego rozpostartem w górze welum, gromadka pątników, otaczających Maryę uczciła ją rodzajem cichej owacyi; szepcząc jej imię, oraz cud, jakiego dostąpiła; patrzono przytem na nią z czułością i podziwem: wszyscy byli zachwyceni sposobnością widzenia jej z blizka, dotknięcia jej sukni, stąpania przy jej boku. Więc stała się sławną?... i kochać ją będą ludzie zawsze i wszędzie... Zostawiono ją w spokoju, dopiero z chwilą, gdy zjawił się przewodnik mający obowiązek oprowadzenia pątników dokoła panoramy i objaśnienia im szczegółów, wyobrażonych na płótnie, mającem sto dwadzieścia sześć metrów długości. Uprzytomnione na niem było siedemnaste widzenie Bernadetty. Był to dzień, w którym, klęcząc przed grotą, tak dalece uniesioną była zachwytem, iż nie poczuła płomienia gorejącej gromnicy. Malarz przedstawił wiernie nietylko krajobraz takim jakim był wtedy, lecz zachował podobieństwa osób, należących do historyi groty. Był więc doktór patrzący na zegarek i stwierdzający, iż ręka Bernadetty nie uległa poparzeniu, mer miasta, Lourdes, komisarz policyi, prokurator cesarstwa; przewodnik wymieniał ich nazwiska, a drepczący wokoło niego i za nim pątnicy, słuchali jego objaśnień z wytrzeszczonemi oczyma i otwartemi usty.
Skutkiem dziwnej łączności i plątaniny myśli, Piotr przypomniał sobie słowa woźnicy: „A tak, niema co, Lourdes się im udało, ale pytanie, czy to długo tak potrwa?“ I rzeczywiście na tem polegała rzecz cała. Ileż bowiem świątyń wzniesiono w miejscach, wskazanych przez naiwne pacholęta, wybrane łaską niebios i nawiedzane przez Królowę aniołów! Była to zawsze bez zmiany powtarzająca się okoliczność i objawienie, prześladowanie niewinnej pastuszki, którą obwiniano o kłamstwo; sprawę wszakże wysuwała naprzód nędza natury ludzkiej, zawsze złudzeń spragniona; rozpoczynała się propaganda, następował tryumf nowego przybytku pańskiego jaśniejącego, jak wysoko zatknięta latarnia, przyświecająca morskim rozbitkom; po szale uniesień następował ich zanik, zapomnienie; lecz wraz nowe, gdzieś daleko od poprzedzającego, następowało objawienie i powstawała znów świątynia, biorąca swój początek w ekstatycznych wizyach innej jasnowidzącej dzieweczki. Zdawaćby się mogło, iż potęga iluzyi zużywała się i dla wskrzeszenia jej władzy, należało przenieść, odmienić jej otoczenie, dekoracye; odradzanie podobne trwało w wiekach minionych i powtarza się jeszcze obecnie. Objawienie w Salette pogrążyło w zapomnienie liczne posągi z drzewa i z kamienia, mające własność uzdrawiania wierzących; Matka Boska z Lourdes zdetronizowała statuę z Salette, jak tamta zdetronizowała inne; a teraz posąg Najświętszej Panny z Lourdes czeka swej detronizacji przez Matkę Boską Jutrzejszą, która ukaże się jakiemu dziewczęciu, może dopiero zrodzić się mającemu.
Szybkie i nadzwyczajne powodzenie Lourdes najniezawodniej spowodowała wyjątkowo urocza i szczera postać Bernadetty. Nic tu nie było sztucznego, podrobionego. Bernadetta zakwitła kwieciem cierpienia, wątła i schorzała, zapragnęła przynieść innym wątłym i schorzałym trochę pocieszenia, marząc głośno o równości wobec cudu. Była ona uosobieniem wieczystej nadziei i wiary spodziewanego pocieszenia. Pojawiła się wreszcie w epoce, przesyconej pozytywizmem; okoliczności historyczne i społeczne tak się właśnie złożyły, iż gwałtownie czuć się dawała potrzeba czegoś urojonego, mistycznego; zadośćuczynienie tych marzeń, zaspokojenie ich częściowe, przyniosło Lourdes tryumf groty i trwanie wytworzonego powodzenia przedłużyć się tem musi. Tak, nie prędko jeszcze Lourdes stanie się legendą, religią wymarłą, wonnym, lecz ulotnionym zapachem.
Chodząc do koła olbrzymiego płótna Panoramy, Piotr odtwarzał w myśli całe stare Lourdes dawniejsze, tak nadające się na kolebkę powstałej legendy, tutaj tylko mogła się ona była zrodzić! Piotr prawie, że nie słyszał monotonnym głosem dawanych objaśnień przewodnika; płótno samo mówić się zdawało.
Krajobraz przedstawiał najpierw grotę. Była to jama w skale ponad Gavą, miejsce dzikie i odludne nadające się do marzeń samotnych; po spadzistościach góry, pokrytej krzakami staczały się łomy kamieni, śladu nawet ścieżyny nie było widać tutaj. Nie było więc dzisiaj istniejących upiększeń, ulic monumentalnych ujętych w granitowe parapety po nad Gavą, nie było trawników i wężykowatych dróżek wijących się wśród klombów angielskiego ogrodu; grota nie była upstrzona wotami, obciosana i zamknięta na żelazne podwoje, nie było zwłaszcza kramów ze świętościami, nie kupczono bogiem jak teraz, co wywoływało oburzenie dusz pobożnych. Przenajświętsza Panna nie mogła sobie obrać piękniejszego ustronia dla ukazania się dzieweczce, którą sobie upodobała, było to pustkowie urocze, wśród którego marzenia same nasuwać się musiały ubogiej pastuszce, zbierającej suche gałęzie po nad górskim potokiem. Po drugiej stronie Gawy, zdala, po za skałą zamkową, wysuwały się domy starego Lourdes, drzemiącego spokojnie między górami. Mieścina, o wązkich ulicach brukowanych nierównemi kamieniami, o domach ciemnych i odrzwiach z marmuru, przypominała wieki minione; stary jej kościół przypominający styl hiszpański, pełen był staroświeckich rzeźbień i malowanych świętych, zapatrzonych w złote swe wizye. Ciszę miasteczka przerywał dwa razy dzienie dyliżans kursujący pomiędzy Bagnères i Cauterets; przejeżdżał on w bród potok i piął się następnie stromą ulicą Basse. Duch wieku nie powiał jeszcze po tych dachach cichych domostw, w których żyła ludność zacofana, dziecinnie niedojrzała, skrępowana więzami silnej religijnej karności. Obyczaje były czyste, handel, chromając, toczył się zwolna, wystarczając na potrzeby miejscowe, a codzienne życie mieszkańców było proste, ubogie, twarde, a tem samem cnotliwe. Nigdy tak jasno nie uwydatniło się w umyśle Piotra, iż taką, a nie inną musiała być ojczyzna Bernadetty; zrodziła się ona na tej ziemi uczciwości, oraz wiary, a zakwitła równie naturalnie jak róża, rozchylająca swe płatki na ciernistym krzewie głogu.
— To bardzo było ciekawe do zobaczenia, oświadczył pan de Guersaint, gdy wyszedłszy z budynku mieszczącego Panoramę, znaleźli się w pośrodku ulicy — rad jestem, że to widziałem.
Marya również uśmiechała się z zadowolenia.
— Ojcze, wszak zupełnie się zdawało, że widzimy dawniejszą grotę?... Chwilami sądziłam, że osoby zaczną się poruszać... A Bernadetta, jaka śliczna, jak widocznem jest, że się modli w ekstazie i nie czuje, że płomień okrąża jej palce... cud to prawdziwy, że nie została poparzoną!
— Mamy już tylko godzinę czasu — zauważył pan de Guersaint — warto pomyśleć o załatwieniu naszych sprawunków, jeżeli mamy rzeczywiście zakupić jakie pamiątki... Chcecie, to pójdziemy zaraz obejrzeć tutejsze sklepy?... Prawda, żeśmy przyrzekli kupić wszystko u pana Majesté... ale przecież nam wolno potargować się, a przynajmniej popatrzeć, co też mają w innych magazynach... Jak sądzisz, Piotrze?...
— Ależ naturalnie. Zrobimy jak pan zechcesz. Przejdziemy się trochę przy tej sposobności.
Mówiąc to szedł za Maryą i jej ojcem, którzy skierowali się na plac de la Merlasse. Od chwili gdy wyszedł z panoramy, zdawało się Piotrowi, iż nie może odnaleźć siebie. Doznawał takiego wrażenia, jak gdyby został gwałtownie przeniesiony z jednego miasta do drugiego, istniejącego o kilka wieków wstecz. Powracał z ciszy i średniowiecznego uśpienia starego Lourdes i nagle po tej mglistej wizyi, rzucony został na ulice nowo powstałego miasta, pełnego ruchu, światła i głośnego szmeru tłoczących się ludzi.
Wybiła godzina dziesiąta. Ulice wrzały, śpieszono się, przepychano, każdy chciał coprędzej załatwić sprawunki przed południowem śniadaniem, by módz następnie zająć się wyłącznie przygotowaniami do podróży. Tysiące pątników należących do wielkiej narodowej pielgrzymki, wysypało się na ulicę i oblegało magazyny. Było to coś, jakby koniec hałaśliwego jarmarku, roztrącano się, biegano kłusem wśród nieustannego zgiełku i turkotu powozów. Znaczna część pątników zaopatrywała się w zapasy żywności na podróż, rozrywano sobie chleby, kiełbasy, szynki, sprzedawane w kramikach pod gołem niebem. Kupowano owoce, wino, koszyki przepełniały się butelkami i mięsiwem zawiniętem w zatłuszczone papiery. Jakiś przekupień wiozący sery na wózku, w jednej chwili pozbył się towaru, jakby uniesionego silnym podmuchem wiatru.
Pątnicy kupowali jednak przedewszystkiem świętości; kramarze, czy to w sklepach, czy na wózkach sprzedający, musieli świetne robić interesy. Przed niektóremi sklepami tłum się tak dalece gromadził, iż czekać musiano swojej kolei, wyczekując na ulicy; kobiety, nie mogąc unieść w paczkach zakupionych sprawunków, okręcały się olbrzymiemi różańcami, niosły pod pachą po kilka gipsowych statuetek, a w ręku dźwigały bańki i butelki, napełnione cudowną wodą u źródła przy grocie. Bańki były różnej wielkości, od litrowej do dziesięcio litrowej objętości, niektóre były malowane lub zdobne tylko obrazkiem, przedstawiającym Najświętszą Pannę z Lourdes. Różnobarwność tych baniek, połyskujących świeżością blachy i niesionych w ręku lub przewieszonych przez ramię, ożywiała ogólny wygląd szarego tłumu pątników. Dzwoniły one i szczękały o siebie jak kuchenne rondelki. Tak sprzedający jak kupujący, roznamiętnieni handlem, szczęśliwi z zysków lub ze sprawunków, oczy mieli gorejące; hałas, ścisk tłumu zamieniał znów Lourdes w jarmarczne zbiegowisko. Pątnicy zdawali się wydawać pieniądze z rozkoszą, byle uwieźć jaknajwiększą ilość pamiątkowych medalików, fotografij i przeróżnych drobiazgów, obrywających im przeładowane kieszenie. Twarze ich były wesołe, rozpromienione, jak zwykle u ludzi, żądnych zaspokoić jakieś pragnienia i zadowolonych w swej ochocie.
Na placu de la Merlasse pan de Guersaint, zobaczywszy na szyldzie jednego ze sklepów wypisane wielkiemi literami nazwisko właściciela: „Soubirous, brat Bernadetty“, zapragnął tam wejść.
— A gdybyśmy tutaj wybrali nasze sprawunki?... Zakupione pamiątki u brata Bernadetty miałyby zwiększoną dla nas wartość, łączyłoby się do nich lokalne wspomnienie.
Przeszedł wszakże mimo sklepu, mówiąc, iż najpierw trzeba wszystko zobaczyć.
Sklep brata Bernadetty zrobił na Piotra niemiłe wrażenie. Drażniła go okoliczność, iż brat trudnił się sprzedażą statuetek N. Panny, którą jego siostra widywała w świetlanym obłoku, w szczelinie skały ponad Gavą. Słyszał on o tym sklepie i wiedział nawet, iż nieświetne robi interesa. Konkurencya była zbyt wielką i liczna. Jakkolwiek pątnicy wydawali i zostawiali w Lourdes miliony, szły one w znacznej części do skarbu bazyliki, resztę zaś pochłaniały hotele i restauracye; zbywające tylko pieniądze szły na zakupno świętości, sprzedawanych przez dwustu przeszło kupców, mających sklepy i sklepiki, nie licząc ulicznych przekupniów. Po jednej i po drugiej stronie sklepu brata Bernadetty ciągnęły się szeregi innych, podobnych sklepów; cisnęły się one bez przerwy w rodzaju długiej drewnianej galeryi, zbudowanej przez miasto, które ztąd ciągnęło dochód sześdziesięciu tysięcy franków. Był to rzeczywisty bazar, nagromadzone towary spływały ze stołów aż na chodnik, nęcąc przechodniów łapanych i pociąganych uprzejmemi zaprosinami sprzedających. Sklepy te ciągnęły się na długości trzystu metrów, i wyłącznie sprzedawały tylko świętości. Wystawy sklepowe zdawały się być rzeką, złożoną z różańców, medalików, statuetek, obrazków. Szyldy głosiły miana, mogące przyciągnąć pobożną klientelę a więc były pod wezwaniem: św. Rocha, św. Józefa, Jerozolimy, Niepokalanego Poczęcia, Serca Panny Najświętszej.
— Zdaje mi się — rzekł pan de Guersaint — że wszędzie jest jedno i to samo. Wejdźmy więc do pierwszego lepszego sklepu, nie szukając dalej.
Był już znudzony monotonnością wystaw sklepowych i począł narzekać na ból w nogach.
— Ojcze, chodźmy do pana Majesté, przyrzekliśmy że u niego załatwimy sprawunki, rzekła Marya pragnąca przedłużyć spacer, którym bynajmniej nie była zmęczoną. Chodźmy więc do niego.
— Dobrze, chodźmy do pana Majesté.
Zawrócili w ulicę de la Grotte, lecz i tutaj sklepy ze świętościami ciągnęły się bez przerwy, jedne za drugiemi. Czasami jednostajność ich przerywaną była tylko wystawą sklepową jubilerów, parasolników, z bielizną lub odzieniem, wszakże ci wszyscy kupcy, prócz swych specyalnych towarów, sprzedawali przytem świętości i pamiątki z Lourdes. Jakiś cukiernik zalecał pastylki przyrządzane na wodzie z cudownego źródła; sprzedawał je w pudełeczkach z wizerunkiem N. Panny. Fotograf zapełnił swoje witryny widokami groty, bazyliki, portretami biskupów, kaznodziei, zakonników, o habitach miejscowych reguł najrozmaitszych; pomieścił wszakże przy nich i fotograficzne zdjęcia najpiękniejszych widoków gór okolicznych. Przed obszerną księgarnią piętrzyły się stosy książek, wydawanych w celach propagandy klerykalnej; tytuły dzieł brzmiały pobożnie; głównie wszakże sprzedawano książki, odnoszące się do katolickiego Lourdes; niektóre z tych utworów pisanych jeszcze przed laty dwudziestu, cieszyły się uznaniem i rozchodziły w niezliczonej ilości egzemplarzy.
Na szerokiej ulicy, zalanej promieniami słońca, ścisk ludzi był niezmierny; blaszane bańki napełnione cudowną wodą pobrzękiwały, śpieszono się i hałasowano z podnieconą wesołością. A gipsowe statuetki, medaliki i paciorkowe różańce wyglądały zewsząd, piętrzyły się na straganach, zawieszone były w powietrzu wzdłuż magazynów, krzyżowały się i rozwijały na przestrzeni całych kilometrów, zasuwając ulice i uliczki miasta.
Stanąwszy przed hotelem Świętych Zjawisk, pan de Guersaint jeszcze się zawahał:
— Więc rzecz zdecydowana, tutaj zakupimy nasze sprawunki?...
— Tak, tak, — odpowiedziała Marya — patrz, ojcze, jakie śliczne rzeczy mają w sklepie.
Weszła pierwsza do magazynu, który rzeczywiście był jednym z największych w mieście, zajmował cały parter po lewej stronie hotelowej bramy. Pan de Guersaint i Piotr weszli zaraz za nią.
Apolinarya, siostrzenica państwa Majesté, trudniła się sprzedażą; w chwili gdy weszli, stała właśnie na stołku i wyjmowała z górnej witryny kropielniczki, których zażądał młody, wytworny „tragarz“, przybrany w wspaniałe żółte kamasze. Śmiała się do niego, gruchając jak gołąbka: wiedziała, że jest ładną i chętnie się wdzięczyła; włosy miała czarne i obfite, prześliczne ciemne oczy, twarz nieco szeroką, czoło proste, usta czerwone i świeże. Młody klient stał tuż przy niej i Piotr wyraźnie widział, iż łechtał jej łydki, co bynajmniej nie przestraszało dziewczyny. Widzenie to było momentalne, Apolinarya, widząc ich wchodzących do sklepu, zeskoczyła lekko ze stołka i, trzymając kropielniczkę w ręku, pytała:
— Więc pan nie myśli, żeby ten model trafił do gustu i podobał się pańskiej ciotce?...
— Nie, nie, proszę się postarać o model, o którym mówiłem — odparł wytworny tragarz zabierając się do wyjścia. — Ja dopiero jutro wyjeżdżam, ale wrócę jeszcze dzisiaj...
Apolinarya, spojrzawszy na nowoprzybyłych domyśliła się natychmiast, iż Marya jest ową cudem wczorajszym uzdrowioną panienką; pani Majesté zapowiedziała siostrzenicy jej przyjście, w celu zakupienia pamiątek. Apolinarya patrzała na Maryę z wesołym uśmiechem, w którym było nieco niedowierzania, zadziwienia i skrytego szyderstwa; ta piękna dziewczyna rozmiłowana w swojem ciele, roznamiętniona i przebiegła, z politowaniem tylko mogła być dla Maryi, tak dziecięco naiwnej i dziewiczej. Pamiętna wszakże na swe kupieckie obowiązki, przybrała wyraz twarzy uprzejmy i z przejęciem mówić poczęła:
— Ach, jakże będę szczęśliwa, jeżeli pani zechce u mnie coś kupić... jakże pięknym jest cud, którego pani wczoraj dostąpiła!... Niech pani wybiera, ogląda, jestem na usługi... Mamy bardzo wielki wybór rzeczy prawdziwie rzadkich i ładnych...
Marya była nieco zmięszana i niemile dotknięta tą uprzejmością.
— Bardzo dziękuję... bardzo dziękuję. Ale my niewiele mamy do kupowania i wybierzemy tylko drobiazgi...
— Proszę na nas nie zważać — odezwał się pan de Guersaint — my rozejrzemy się w sklepie i sami damy sobie radę z wyborem.
— Proszę bardzo... niechaj państwo się nie śpieszą... cały sklep jest na usługi państwa, proszę wybierać, co się podoba...
Właśnie paru klientów weszło do sklepu i Apolinarya, wdzięcząc się do nich, zapomniała o gościach poprzednich. Ładna ta dziewczyna umiała znaleźć grzeczne słówko dla każdego, uprzejmą i zalotną była zwłaszcza z mężczyznami, dopóty nęciła ich uśmiechem i spojrzeniem, aż wmówiła w nich potrzebę kupienia mnóstwa drobiazgów; wychodzili ztąd obładowani świętym towarem, lecz gotowi znów wrócić po nowe zakupy.
Pan de Guersaint miał wszystkiego dwa franki w kieszeni, była to resztka z owego luidora ofiarowanego mu przez Blankę w chwili wyjazdu z Paryża. Czuł teraz, iż nie może się puszczać na wybór nieostrożny. Lecz Piotr ulżył jego zakłopotaniu, oświadczając, iż bardzo prosi, aby Marya i on wybrali sobie pamiątki, jakie zechcą i niechaj je przyjmą w przyjaznym upominku. Uradzono więc, iż najpierw wybiorą coś w prezencie dla Blanki, która nie mogła im towarzyszyć w podróży do Lourdes, a następnie pan de Guersaint i Marya, upatrzą jakie drobiazgi dla siebie.
— Nie śpieszmy się z wyborem... — powtarzał pan de Guersaint z miną rozjaśnioną i uradowaną... — Pomyśl, Maryo, coby wybrać dla Blanki?... coś mogącego jej sprawić rzeczywistą przyjemność...
Szukali, wybierali, patrzyli wszyscy troje. Im więcej widzieli rzeczy, tem wybór stawał się trudniejszym. Magazyn był wielki, a w szafach i witrynach, stojących pod ścianami mieściło się nieprzebrane mnóstwo wszelkiego rodzaju świętobliwych drobiazgów i pamiątek. Różańców zwłaszcza była obfitość; wiązkami zebrane wisiały na ścianach, pęki ich całe wyglądały z szuflad niedomkniętych; różańce te były na wszystkie ceny; niektóre, najskromniejsze, sprzedawały się tuzinami po dwadzieścia susów za wszystkie dwanaście, inne, droższe, z pachnącego drzewa, sprzedawały się pojedynczo, również jak drogocenne różańce z agatu, perłowej masy, których paciorki ujęte były w srebrne lub złote okówki, połączone z sobą misternemi łańcuszkami; najoryginalniejsze były różańce tak zwane podwójne, noszone na szyi, oraz w około pasa, paciorki ich dochodziły wielkości włoskiego orzecha, a przedzielały je maleńkie trupie główki.
Magazyn obfitował w wybór medalików. Zdawało się, iż deszczem spaść one tutaj chyba musiały. Stały całe ich pudła, wszelkich rozmiarów i z wszelkich metali, od najskromniejszych do najdroższych, z dewizami i napisami najróżniejszemi. Niektóre medaliki przedstawiały bazylikę, grotę, inne Matkę Boską Niepokalanego Poczęcia i różnych świętych; były grawirowane, emaliowane, rzeźbione, roboty ręcznej lub fabrycznej, sprzedawano je pojedynczo, tuzinami lub setkami. Najświętsza Panna z Lourdes stanowiła motyw statuetek wielkich, średnich i maleńkich, z cynku, z drzewa, z kości słoniowej, a zwłaszcza z gipsu; te ostatnie były wprost białe lub też malowane kolorami jaskrawemi. Najświętsza Panna odtworzona na nich była podług opisu Bernadetty; miała twarz miłą i uśmiechniętą, welon spływał z jej głowy aż do stóp, szarfę miała niebieską, złote róże na nogach; modele statuetek zaledwie się nieco różniły, tyle tylko, by twórca ich mógł zapewnić należną sobie własność handlową.
Innych pobożnych drobiazgów była tu moc niezliczona; szkaplerze zwłaszcza wyróżniały się nadzwyczajną swą rozmaitością, niemniej jak obrazki grawirowane delikatnie lub jaskrawe chromolitograficzne, wielkie i małe, złocone, lakierowane, zdobne w powycinane i przylepione kwiaty lub papierowe koronki. W dziale biżuteryi były pierścionki, broszki, bransoletki, obciążone gwiazdami lub wizerunkami świętych postaci i twarzy. Galanteryjne wyroby, zwiezione tutaj z Paryża, zalewały magazyn prawdziwą powodzią: obsadki do piór i ołówków, portmonetki, papierośnice, przyciski, noże do rozcinania książek, tabakierki, a na tem wszystkiem widniały sylwetki bazyliki, groty, Najświętszej Panny. W szufladzie z przedmiotami, oznaczonemi ceną piędziesięciu centymów, pełno było obrączek do serwet, jajeczniczek, fajek drewnianych; pomimo taniości tych drobiazgów, każdy z nich był zdobny promieniejącą postacią Najświętszej Panny z Lourdes.
Pan de Guersaint, jako architekt z zawodu, miał pewne wykształcenie artystyczne, nie brakowało mu przy tem wrodzonego poczucia piękna. Oglądane przedmioty znudziły go swoją banalnością.
— Ależ to szkaradne, szkaradne! — powtarzał, biorąc do ręki coraz to inny przedmiot.
Ulżył swojemu oburzeniu, przypominając Piotrowi, jak wiele niegdyś stracił pieniędzy, chcąc zaprowadzić pewną zmianę w wykonaniu i rysunku świętych obrazów. Poryw ten handlowo-artystyczny pochłonął resztki jego majątku. Może skutkiem tego był on tak surowym w sądach o przedmiotach nagromadzonych w magazynie. Czyż mogło być coś brzydszego, głupszego z większemi pretensyami do piękności! Jakże to wszystko dobitnie wykazuje pospolitość umysłu, banalność i niedorzeczność wykonawców, rysujących i grawirujących bezmyślnie faktycznie. Było to coś pośredniego pomiędzy ryciną mód, chromolitografią, zdobiącą pudełeczka z cukierkami, oraz biustami figur woskowych okręcających się w oknach fryzyerów. Fałszywy wdzięk i piękno tych świętości raziło brakiem właściwego akcentu i szczerości.
Pau de Guersaint, w miarę jak mówił, unosił się coraz żywiej, wypowiadając swoje oburzenie i wstręt odczuwany dla architektury nowego Lourdes; czemuż oszpecili tak niemiłosiernie grotę, pocóż wznieśli tak monumentalnych rozmiarów balustradę, wiodącą do nieproporcyonalnej z nią bazyliki i kościoła świętego Różańca, ciężkiego, podobniejszego raczej do targowiska zbożem, aniżeli do przybytku Pańskiego. Wszystko to było anemiczne i wielkiej, bezsensowej mięszaniny stylów.
— Rzeczywiście — dodał, kończąc swoją krytykę — trzeba niezmiernie gorąco miłować Boga aby się przezwyciężyć i módz się spokojnie modlić wśród takiej szpetoty. Wszystko popsuli, nic nie zbudowali pięknego, żaden z budowniczych, kreślących plany, ani na chwilę nie był wzruszony, przejęty wiarą, szczery, i dla tego żaden nie zdobył się na twórczość, z której wykwitnąć mogą arcydzieła. Byli to nędzni kopiści, posiłkujący się rzeczami istniejącemi, a ta ich przebiegłość i lenistwo przebija tutaj na każdym kroku. Czegóż potrzeba tym ludziom, by wzniecić w nich zapał, jeżeli pracując dla tej ziemi cudu, dla Lourdes, nic stworzyć nie zdołali!
Piotr nic nie odpowiadał, lecz przyznawał najzupełniejszą słuszność uwagom, czynionym przez pana de Guersaint. Przypuszczał, iż prawdzie tych uwag przypisać powinien niesmak, jakiego doznawał od pierwszej chwili swego tu przyjazdu. Niesmak ten wywołała dysharmonia, sprzeczność, wynikająca z chęci pogodzenia rzeczy wiary i zwyczajów średniowiecznych z zamiłowaniami obecnej chwili; napróżno na tym gruncie przedsiębrano takie wskrzeszenie. W wyobraźni Piotra przesuwały się teraz stare katedry brzmiące i przesycone wiarą ludów, każdy w nich sprzęt, każde święte naczynie było cząstką całości, niemniej jak obrazy, święte figury, ciosane w kamieniu i drzewie; posiadały one siłę uczucia i piękno wyrazu. Duch czasu był wtedy inny; wykonawcami tych średniowiecznych świątyń i sprzętów byli ludzie wierzący; w pracę swoją wkładali siłę ducha i ciała swojego, z całą szczerością naiwnego wzruszenia. Architekci dzisiejsi kreślą plany świątyń z równym spokojem, jak wymiary i plany pięciopiętrowych kamienic; sprzęty kościelne, medaliki, różańce wyrabiają się przeważnie w Paryżu, wychodzą ręką robotników nieuczęszczających nawet do kościoła. Ztąd też wynika banalność, jaskrawość i podkpiwająca sentymentalność sprzedawanych świętości, litość bierze patrząc na tę ich ładność; bezsens budzi mdłości. Wyroby tego rodzaju zalewają Lourdes bezmierną powodzią, wszędzie ich tu pełno, ze świątyń przelewają się na ulice i płyną wezbranemi rzekami, wzdłuż sklepowych okien, napełniając domy, tocząc się środkiem ulic na wózkach i przekupniów. Każdy człowiek, posiadający gust nieco wybredniejszy, rozdrażnionym się uczuwać musi, napotykając wszędzie tę ckliwą banalność, która brutalny wywołuje efekt na tle legend, ceremonij religijnych, procesyi, obrządków, wskrzeszanych tutaj a biorących swój początek w zamarłych już wiekach. Piotr widział teraz jasno, iż Lourdes jest anomalią; wiarę w narodzie uważać należy za umarłą i pogrzebaną, jeżeli ten naród nie ujawnia jej w kościołach, przez siebie wznoszonych, w drobiazgach wyrabianych na obsługę kultu.
Przez cały ten czas Marya bawiła się przeglądaniem świętości w magazynie; niecierpliwiła się jak dziecko, wahała, nic bowiem nie odpowiadało jej chęciom wywiezienia ztąd czegoś odpowiedniego do wielkości wzruszeń i cudu, jakiego dostąpiła przed grotą.
— Ojcze, już musi być późno, trzeba, abyś mnie odprowadził do szpitala... Aby raz skończyć z tem wybieraniem, patrz na co się zdecydowałam: zawiozę Blance ten oto medalionik zawieszony na srebrnym łańcuszku. Jest on prosty i najładniejszy jeszcze ze wszystkiego, cośmy tutaj widzieli. Blanka będzie mogła go nosić na szyi... Dla siebie wybrałam tę małą statuetkę Przenajświętszej Panny, wcale nieźle jest podmalowana, mniej jaskrawo niż inne figurki; postawię ją w moim pokoju, a przed nią wazonik ze świeżemi kwiatami... Czy podoba ci się ten projekt?...
Pan de Guersaint pochwalił wybór i zabrał się do wyszukania pamiątki dla siebie.
— Boże mój, Boże! Jak trudno coś wybrać!
Przerzucał właśnie obsadki do piór z kości słoniowej, zakończone kulką nie większą od ziarnka grochu; umieszczone w nich były mikroskopijne fotografie. Podniósł jedną do oka i przez maleńki otworek ujrzał widok, który mu wydarł okrzyk podziwu:
— Cyrk w Gavarnie! Ależ to rzecz godna podziwu! Z jaką zadziwiającą dokładnością szczegółów odnajduję tu wszystko! Jakim sposobem widok tak niezmiernie rozległy może się pomieścić na tak maleńkiej przestrzeni! O, tę obsadkę biorę dla siebie! Będzie mi przypominała moją wycieczkę w góry.
Piotr wybrał sobie na pamiątkę fotografię Bernadetty. Była to jedyna fotografia Bernadetty robiona z natury; przedstawiała ją klęczącą, w czarnej sukni i chustce, zawiązanej na głowie. Piotr zapłacił i mieli już wychodzić z magazynu, gdy wpadła tu pani Majesté i poczęła nalegać, żeby Marya przyjęła od niej jaki podarek. Twierdziła, że to przyniesie szczęście całej jej rodzinie.
— Proszę, niechaj panienka zechce wybrać między temi szkaplerzami... Matka Boska, która sobie panienkę upodobała, błogosławić i szczęścić mi będzie...
Pani Majesté mówiła głośno, krzątając się po całym magazynie, w którym właśnie wielu było teraz kupujących; uprzejmość pani Majesté zwróciła uwagę wszystkich na Maryę, patrzono na nią i podziwiano tę wybrankę nieba. Stawała się znów popularną, tłoczono się nawet z ulicy, by ją ujrzeć chociażby zdaleka, pani Majesté bowiem, stanąwszy we drzwiach magazynu, kiwała na znajomych sobie kupców, by śpieszyli zobaczyć coś niezwykłego.
— Chodźmy! chodźmy! — prosiła Marya ze wzrastającem zakłopotaniem.
Pan de Guersaint jednak powstrzymał córkę, ujrzawszy wchodzącego księdza. Był to ksiądz des Hermoises.
— Jak się masz, księże dobrodzieju! Witam, witam! — wołał uradowany pan de Guersaint.
Ksiądz des Hermoises ubrany był wytwornie w nową sutannę z cienkiego sukna, zalatywały od niego przedziwne zapachy, a piękna jego twarz, świeżo wygolona, uśmiechniętą była i tkliwie pogodną. Nie spostrzegł on na razie swego towarzysza wycieczki w Pireneje i szybko zbliżywszy się do Apolinaryi, wziął ją na stronę szepcząc:
— Dla czego nie przyniosłaś mi dziś rano moich trzech tuzinów koronek?...
Apolinarya nic nie odpowiedziała, lecz śmiejąc się z dźwiękiem przypominającym gruchanie gołąbki, patrzała na niego przeciągle, a zarazem filuternie.
— Przeznaczyłem je dla moich penitentek w Tuluzie i chciałem je włożyć na spód mego kuferka. Pamiętasz przecie, że obiecałaś do mnie przyjść i pomódz mi ułożyć bieliznę?....
Ona śmiała się w dalszym ciągu i zalotnie mrugała na mówiącego.
— Dzięki temu nie mogę wyjechać aż jutro. Ale przynieś mi moje sprawunki dzisiaj wieczorem, jak tylko skończysz swoje zajęcie w magazynie... Przecież wiesz, gdzie mieszkam? na tej samej ulicy, u pani Duchêne, w pokoju na dole... Nie kapryś i przyjdź koniecznie...
Czerwone usta Apolinaryi poruszyły się zlekka i niewiadomo, czy seryo, czy też żartem odpowiedziała:
— Dobrze, dobrze, odniosę trzy tuziny koronek do pani Duchêne.
Dalszą ich rozmowę przerwał pan de Guersaint, który zbliżył się do księdza z ręką wyciągniętą do powitania. Zaraz zaczęli mówić o swojej wycieczce: jakże miło przepędzili czas, nigdy nie zatrą się w ich pamięci doznane wspólnie wrażenia w Gavarnie. Ze śmiechem wspominali o dwóch innych towarzyszach wycieczki, byli to dwaj proboszcze wiejscy, naiwni i dobroduszni, z których drwili i żartowali przez cały przeciąg podróży. Pan de Guersaint, który pamiętał, iż jest nietylko budowniczym, lecz twórcą nowego systemu kierowania balonami, przypomniał księdzu des Hermoises obietnicę sobie daną, iż zainteresuje tą sprawą kogoś ze swoich znajomych w Tuluzie, a mianowicie człowieka, mającego przeszło dziesięć milionów majątku i śledzącego pomysły odnoszące się do powietrznej żeglugi.
— Na pierwsze próby sto tysięcy franków wystarczy najzupełniej... — zaręczał pan de Guersaint.
— Może pan najzupełniej na mnie liczyć. Bądź pan pewien, że Matka Boska przychylnie wysłuchała pańskich modlitw.
Piotr trzymał w ręku kupioną fotografię Bernadetty i dziwił się, jak dalece była ona podobną do Apolinaryi. Twarz Bernadetty miała tenże sam owal nieco ciężki, usta szerokie i wspaniale piękne oczy; Piotr przypomniał sobie, że pani Majesté zwróciła już jego uwagę na to szczególniejsze podobieństwo. Apolinarya miała nawet mniej więcej taką samą przeszłość; lata dziecinne spędziła w Bartrès i pasła owce, będąc córką bardzo biednych rodziców; los jej odmienił się dopiero z chwilą, gdy ciotka jej, pani Majesté, zabrała ją ze wsi do miasta i przyuczyła do zajmowania się w magazynie. Bernadetta, Apolinarya! Jakże podobne a zarazem odmienne były te dwie kobiety, o trzydzieści lat różniące się wiekiem. Apolinarya, wiecznie śmiejąca się, zalotna, zgadzająca się na schadzki, dająca prawo do obmowy i plotek, harmonizowała z Lourdes teraźniejszem, pełnem hulaszczych furmanów, młodych przekupek, zaczepiających pod pozorem sprzedawania kwiatów i świeczek, kobiet, wyczekujących na dworcu kolei żelaznej i ofiarujących meblowane pokoje; w setkach domów były także pokoje i obszerniejsze mieszkania, zapewniające przybywającym gościom najgłębszą dyskrecyę, a iluż napotkać można było ukrywających się podróżnych, namiętnościami przygnanych tutaj kobiet, księży, zapominających o noszonej szacie! Całe Lourdes dzisiejsze pałało żądzą zysku, każdy z mieszkańców rwał się ku zdobyciu pieniędzy, ulice miasta nosiły tego piętno i zdawały się być bazarem chciwym łupu; hotele obdzierały pątników, zakonnice zaprowadzały u siebie garkuchnie, ojcowie przy grocie sprzedawali Boga! Jakaż smutna i pełna okropności jest legenda Bernadetty! Marzyła ona, że przyniesie pocieszenie i ulgę cierpiącym, czystością swych intencyj zagrzała serca tłumów, lecz ten wysiłek jej sprowadził przedewszystkiem deszcz ulewny złota, a wraz z nim powstała zgnilizna, szerząca zarazę. Powiew przesądów i zabobonów napędził tu stada naiwnego ludzkiego tłumu, znoszącego wraz z sobą całe góry złota, i spokojny górski zakątek został zakażony, i pozbawiony dawnej swej uczciwości. Wyrastały tu niegdyś same przeczyste kwiaty lilii a teraz kwitły tylko odurzające zmysły ponętne róże, grunt zmienił swoją naturę i inne plony wydawał. Na miejscu, gdzie było Betleem wznosiła się teraz Sodoma a tej przemiany dokonały wizye naiwnej pasterki, oglądającej Niepokalaną Dziewicę w obłoku jasności!
— A co?... czy nie mówiłam! — krzyknęła nad uchem Piotra pani Majesté, widząc, iż porównywał trzymaną w ręku fotografię Bernadetty do ładnej i zalotnej Apolinaryi. — Od dawna zauważyłam, że Bernadetta mogłaby uchodzić za siostrę mojej siostrzenicy!
Apolinarya zbliżyła się ku mówiącej, zadowolniona zrazu, iż Piotr nie zaprzeczał.
— Niechże i ja porównam! — zawołał ksiądz des Hermoises.
Wziął fotografię do ręki i począł się dziwić z wielkiem ożywieniem.
— Prawda, rzecz nadzwyczajna!... Zupełnie te same rysy... nie zwróciłem dotychczas na to uwagi... jestem wprost zachwycony, winszuję!... winszuję!...
— Zdaje mi się wszakże — odezwała się Apolinarya — że Bernadetta miała nos o wiele grubszy od mojego.
— O tak! — zawołał z przejęciem ksiądz des Hermoises. — Bernadetta była o wiele mniej ładna. Każdy z nas to widzi doskonale... Lecz pomimo to, możnaby was wziąć za dwie rodzone siostry.
Piotr się roześmiał, tak dalece dziwnem wydało mu się podobne zestawienie. Biedna Bernadetta! ona zmarła już od dawna i nie pozostawiła podobnej sobie siostry! Odrodzić się, też już nie mogła w tem Lourdes dni obecnych; zbyt było tutaj tłumno i gwarno. Mimowolnie ona wszakże była przyczyną zaszłej odmiany.
Nareszcie Marya wzięła ojca swego pod rękę i wyszli z magazynu. Umówiono się, iż obadwaj panowie przyjdą po nią do szpitala i wprost ztamtąd pojadą na dworzec kolei żelaznej.
Przed magazynem zebrało się około piędziesięciu osób, wyczekujących ukazania się Maryi. Patrzano na nią z uwielbieniem i cała prawie gromada pokłoniła się na jej widok; dążono teraz w ślad za nią, a jakaś matka powracająca z groty z chorem dziecięciem, ocierała je o szatę uzdrowionej cudem Maryi.




III.

Biały pociąg miał wyruszyć z Lourdes ku Paryżowi o godzinie trzeciej minut czterdzieści, od godziny w pół do trzeciej wszakże stał przed dworcem gotowy do podróży. Przez trzy dni stał on na ubocznym torze, nierozbierany i zamknięty zaraz po swojem przybyciu do Lourdes. Gdy tylko ustawiono go dziś przed dworcem, zatknięto na nim na przedzie i w tyle białe chorągwie, by pątnicy, mający weń wsiadać, łatwo go mogli rozpoznać pomiędzy innemi wagonami, zaprzątającemi liczne linie kolejowe. Wsiadanie i rozmieszczanie pątników do przeznaczonych dla nich wagonów, nie odbywało się bez trudu i wymagało sporej ilości czasu. W tym samym dniu wyjeżdżało z Lourdes czternaście pociągów przybyłych z pątnikami, biorącymi udział w wielkiej pielgrzymce narodowej. O godzinie dziesiątej rano wyjechał pociąg zielony, a następnie wkrótce po nim pociąg różowy i pociąg żółty; teraz nadchodziła chwila wyjazdu białego pociągu, a potem wyruszać miały inne; pociąg pomarańczowy, szary, niebieski. Taki dzień, jak dzisiejszy wymagał wielkiego wysiłku pracy ze strony personelu służbowego przy dworcu; panował też tutaj niezmierny zamęt, pośpiech, a natłok bezustanny wyjeżdżających oszołamiał tracących głowy urzędników.
Wyjazd białego pociągu sprowadził ścisk i ożywienie największe; wyczekiwano tej chwili z ciekawością i wzruszeniem; wywoził on bowiem tychże samych najsłabszych i najdotkliwiej cierpiących, których dowiózł do groty, by miłosierdzie Najświętszej Panny spuściło cudowne swe łaski i zlało na nich pokrzepienie, jeżeli nie uzdrowienie całkowite. Pod werendą o szklanym dachu wydłuż dworca, cisnęły się tłumy osób zapełniając całą jej stumetrową długość. Wszystkie licznie tutaj ustawione ławki zajęte były przez wyczekujących pątników, lub przez stosy, piętrzących się ich pakunków. Przed drzwiami sali bufetowej, przy małych stoliczkach siedziało mnóstwo mężczyzn, pijących piwo, kobiety piły przeważnie limonadę gazową. Przy drugim końcu werendy były drzwi od sali pakunków, stało tam grono tragarzy, strzegących porządku, tędy bowiem przybywali chorzy. Wzdłuż przestronnego peronu spacerowano bez przerwy, biegano tam i napowrót śpiesząc się i napominając, biedni ludziska cwałowali, nie wiedząc dokąd i dla czego, pełno było między nimi księży, panów w tużurkach, gapiów spokojnych, ale zawsze ciekawych; ta chmara osób tłoczących się, zbitych i podnieconych zbliżającą się godziną wyjazdu, przedstawiała widok szczególny swą różnorodnością strojów, mięszaniną ludzi zdrowych, obok kalek i chorych obłożnie.
Około godziny trzeciej wpadł tutaj baron Suire, mocno zaniepokojony, albowiem koni zabrakło do przewożenia chorych; prawie wszystkie konie z miasta wynajęte zostały przez turystów, przybyłych w niespodziewanie wielkiej liczbie z Barèges, Cauterets, Gavarnie. Baron Suire podążył z pośpiechem ku głównym pomocnikom swoim, którzy nadbiegali z wiadomościami; Berthaud i Gerard, szukali koni po całem mieście i wracali z dobrą nowiną; wynaleźli potrzebną ilość powozów i chorzy nadjeżdżali ze szpitali do dworca, gdzie na wielkim dziedzińcu po drugiej stronie gmachu wyczekiwali ich tragarze z wózkami i noszami. Cały stos zapasowych materacy i poduszek, złożono pod gazową latarnią.
Kiedy nadjechał pierwszy transport chorych, baron Suire znów stracił głowę, podczas gdy Berthaud i Gerard zarządzali spieszne ich przenosiny na werendę przed stacyą. Wydając rozkazy pilnowania porządku wśród ścisku i zamętu wzrastającego z każdą chwilą.
Ojciec Fourcade, wsparty na ramieniu ojca Massias, przechadzał się wzdłuż werendy, spostrzegłszy wszakże doktora Bonamy, zatrzymał się, mówiąc:
— Ach doktorze, żebyś wiedział, jak jestem zadowolony... Teraz jeszcze, w chwili odjazdu ojca Massias, mówiłem z nim o tej nadzwyczajnej łasce Przenajświętszej Panny... tak, panna de Guersaint musi się czuć niezmiernie szczęśliwą... Od paru lat nie miało miejsca uzdrowienie tak nagłe i zupełne... Matka Boska wykazała moc swoją, a łaska Jej błogosławi naszym usiłowaniom.... Rozgłos o tym cudzie rozejdzie się po całem chrześciaństwie, ukrzepi on wiarę i nieobliczone przyniesie korzyści.
Ojciec Fourcade promieniał radością, co widząc, doktór Bonamy ożywił się również i wygolona wielka twarz jego uśmiechała się, a oczy błysnęły, jakby zbudzone ze zwykłego znużenia.
— O tak, jest to rzecz nadzwyczajna! Istotnie nadzwyczajna! Mam zamiar napisać o tym fakcie osobną broszurę... Nigdy jeszcze cud nie ujawnił się widoczniej... Sprawi to niemało hałasu w świecie całym...
Szli teraz wszyscy trzej razem, a doktór Bonamy zauważył, iż ojciec Fourcade nietylko ociężalej powłóczył chorą nogą, lecz całą prawie siłą wspierał się na ramieniu ojca Massias.
— Ojcze wielebny, czy podagra bardziej ci dokucza?... Zdaje mi się, że cierpisz dzisiaj więcej?...
— Ot lepiej nie mówmy o tem... przez całą noc nie zmrużyłem oka... I trzeba, by atak chwycił mnie właśnie pierwszego dnia zaraz po przybyciu!... Doprawdy mógł nieco poczekać. Lecz trudna rada, najlepiej o tem nie myśleć... i zagłuszyć cierpienie radością wczoraj doznaną... o bardzo jestem zadowolony z tegorocznych rezultatów!
— Tak, tak, jest się czem radować! — odezwał się ojciec Massias głosem drżącym od wzruszenia. — Możemy być słusznie dumni i szczęśliwi, a serca nasze powinna przepełniać wdzięczność i miłość za łaski doznane.... Bo oprócz panny de Guersaint wielu innych chorych doznało pocieszenia i poratowania... Trudno nawet zliczyć cuda, któremi nas niebo raczyło obdarzyć... Iluż głuchych odzyskało słuch! Iluż pokrytych ranami wyjednało sobie ich zagojenie, nawet blizny im poznikały, a umierający suchotnicy powstali na nogi, jedzą z apetytem i nietylko chodzą o własnych siłach, lecz tańczyć się zdają w nadmiarze radości! Biały pociąg przywiózł konających, a uwozi ztąd zmartwychpowstałych! Chwała niechaj będzie Panu za tyle łask szczodrobliwych!
Uniesiony wyegzaltowaną wiarą, ojciec Massias nie widział chorych w około siebie. Według niego łaska spłynęła zupełna, tryumf groty działał nań oślepiająco. Szli zwolna we trzech tuż wzdłuż pociągu i uśmiechali się do chorych, którzy zwolna zapełniali przedziały, przemawiali uprzejmie do pątników, zatrzymywali się przy noszach i pocieszali bezwładnych. Jakaś kobieta blada i drżąca spoczywała smutnie na materacu, powiedzieli jej na pokrzepienie, iż znacznie lepiej wygląda, aniżeli w dniu przyjazdu, a więc nie powinna wątpić, iż zdrowie odzyska.
Naczelnik stacyi, widząc coraz większy tłok ludzi, wołał coraz to głośniej:
— Miejsca, miejsca! Proszę usunąć niepotrzebne nosze!
Berthaud tłómaczył naczelnikowi, iż nosze są konieczne dla spoczynku i przenoszenia chorych, nie można ich było bowiem wszystkich odrazu wsadzić do wagonu.
— Ależ patrz pan — zawołał rozgniewany naczelnik stacyi — chociażby ten wózek, pocóż on stoi w poprzek relsów pierwszej linii? Za kilka minut przeleci tędy kuryer z Tuluzy, czy chcesz pan, aby rozgniótł chorych?...
Rzuciwszy te słowa, pobiegł rozstawić ludzi ze służby kolejowej, aby spędzali z relsów rozpierzchłe stado pątników, wałęsających się i drepczących bezmyślnie. Pomiędzy pątnikami było wielu, którzy skutkiem starości, niedołęstwa lub wylęknienia, nie byli zdolni rozróżnić pociągów, pomimo zatkniętych na nich chorągwi; ztąd powstał obyczaj, iż zakładano im na piersi kolorowy kawałek kartonu, oznaczający swą barwą pociąg, do którego należało im wsiadać, znak ten, piętnujący pątników stadami, ułatwiał zapędzanie ich do przynależnej obory podróżnej. Pomimo wszakże owych kartek, ileż jeszcze trudu przedstawiało wyprawienie owych czternastu nadzwyczajnych i wyjątkowych pociągów, wyjeżdżających jeden za drugim w ciągu kilkunastu godzin!... Trzeba było bowiem pamiętać, aby zwykłe pociągi znajdowały zwykły swobodny przejazd.
Piotr, trzymając swą walizkę w ręku, przybył na dworzec sam, Marya bowiem zapragnęła w ostatniej chwili, iść jeszcze raz przed grotę, by znów tam klęknąć i gorejącem sercem złożyć pożegnalną, pełną wdzięczności podziękę przed statuą Przenajświętszej Panny. Poszła tam z panem de Guersaint, Piotr zaś został w hotelu, by zapłacić rachunek. Przyrzekli mu, iż opuszczając grotę wezmą powóz, zatem najwyżej za kwadrans powinni przybyć na dworzec. Postanowił tymczasem odnaleźć wagon, którym tutaj przyjechali i złożyć w nim swoją walizkę. Nie była to rzecz łatwa, wreszcie po dość długiem poszukiwaniu odnalazł wagon, poznawszy go po wielkiej białej karcie, na której wypisane były nazwiska pani de Jonquière, siostry Hyacynty i siostry Klary. Od trzech dni jak tu przybyli, nie zdjęto nawet tej karty, kołysała się swobodnie na słońcu czy deszczu, wyczekując chwili wyjazdu. Wszedłszy do wagonu, Piotr przypomniał sobie towarzyszów podróży; stos poduszek oznaczał miejsce zajmowane przez pana Sabathier; tuż niedaleko, dostrzegł na ławce szramę wyrytą okuciem skrzynki, w której dojechała tutaj Marya. Złożywszy swą walizkę w wagonie, Piotr wyszedł na peron i dla zabicia czasu począł się rozglądać dokoła; dziwił się, iż nie spotyka doktora Chassaigne, który mu obiecał przyjść, by go uścisnąć przed wyjazdem.
Teraz kiedy Marya powstała na nogi ze swej niemocy, Piotr zdjął z siebie rzemienie noszone przez tragarzy; miał tylko czerwony krzyż pielgrzymi na sutannie. Od chwili przyjazdu nie był na dworcu, widział go zatem jedynie w szarem świetle poczynającego się dnia, będąc silnie wzruszonym i zaniepokojonym; obecnie dworzec wydawał mu się o wiele przestronniejszym; podziwiał szerokość peronu, jego jasność i wesołość. Nie było ztąd widać uroczego krajobrazu, otaczającego Lourdes; aby dostrzedz góry, należało patrzeć przez okna sal poczekalnych, biorących światło z drugiej strony budynku. Dnia tego pogoda była prześliczna, po nad ciepłem, spokojnem powietrzem unosiły się lekkie jak puch chmury, przysłaniając jaskrawość słonecznych promieni; niebo wydawało się mlecznie białem, i spływało zeń rozproszone światło, jakby drgające pyłkami pereł i opali. Niebo dziś było dziewiczej, delikatnej piękności.
Właśnie zegar wydzwaniał godzinę trzecią, kiedy Piotr zobaczył przybywającą na stacyę ładną panią Desagneaux w towarzystwie pani Volmar, za niemi szła pani Jonquière i tuż przy niej Rajmunda. Panie te przyjechały ze szpitala powozem, a wysiadłszy zaczęły zaraz szukać swoich wagonów. Rajmunda pierwsza poznała wagon pierwszej klasy, którym tu przybyła.
— Mamo, mamo! Już znalazłam — wołała — zostań trochę z nami, masz czas... jeszcze twoi chorzy nie przyjechali ze szpitala.
Piotr spotkał się twarz w twarz z panią Volmar. Spojrzenia ich skrzyżowały się. Udali, że się nie znają, ona tylko lekko drgnęła w pierwszej chwili. Przybrała teraz zwykłą swą postać, ubrana była czarno, ruchy miała poważne i powolne, oczy spuszczone, wyraźnie przebijała w niej chęć niezwracania niczyjej uwagi na skromną i nic nieznaczącą swą osobistość. Żary wielkich jej oczu już gdzieś teraz wygasły, zaledwie chwilami błyska w nich jakaś iskierka pod powłoką obojętności, wtedy mieniły się jak mora połyskująca, igrającemi na niej cieniami.
— Cierpiałam na nieznośnie uciążliwą migrenę — mówiła do pani Desagneaux. — Chyba znać po mnie?.. Muszę być zmieniona?... Podróż zawsze mi szkodziła i szkodzi. Co rok powtarzają się te same nieznośne objawy.
Różowa, wesoła pani Desagneaux, potrząsnęła z żywością kędzierzawą główką i głośno zawołała:
— Dzisiaj i mnie dokucza coś podobnego... Od rana mam okropną newralgię. Tylko...
I tu pochyliwszy się w stronę ucha pani Volmar, dodała ciszej:
— Tylko, przypuszczam, że znam przyczynę, tak, może to zapowiedź dziecka, tego upragnionego dziecka, którego dotychczas próżno wyczekuję... Ale szczerze o nie błagałam Przenajświętszej Panny i otóż byłam chora, ale to bardzo chora, zaraz po przebudzeniu dzisiejszego rana... pojawiły się wszystkie najpewniejsze oznaki... To się mój mąż zadziwi i ucieszy, jak mu opowiem! A właśnie jadę prosto do niego, do Trouville. Wyobrażam sobie, jaki będzie uszczęśliwiony!
Pani Volmar słuchała poważnie, wreszcie rzekła ze zwykłym sobie spokojem:
— Ja znów znam pewną osobę, która nie chciała już mieć dzieci... Przyjechała do Lourdes i od tego czasu nie urodziła ani jednego.
Gdy Gerard i Berthaud spostrzegli te panie, podbiegli z uprzejmem powitaniem. Dzisiejszego ranka byli oni obadwaj z wizytą u pani de Jonquière. Przyjęła ich w szpitalu Matki Boskiej Bolesnej, w małym pokoiku, przy składzie bielizny. Pokoik ten przeznaczany był do załatwiania korespondencyi i drobnych obliczeń. Berthaud poprosił pani de Jonquière o rękę panny Rajmundy dla swego krewnego; mówił z całą wyszukaną formalnością, zwykłą w podobnych okazyach, przepraszając za miejsce i wczesną godzinę, lecz dzisiejszy wyjazd tłómaczył go i uniewinniał. Twarze obecnych opromieniał uśmiech i odrazu nastąpiło porozumienie: pani de Jonquière rozczuliła się nawet i rzekła ze wzruszeniem, iż pewną jest szczęścia młodej pary, albowiem łączą się z sobą pod opieką Przenajświętszej Panny z Lourdes. Tak więc małżeństwo zostało zdecydowane w paru słowach i ku ogólnemu zadowoleniu interesowanych. Oznaczono nawet miejsce i datę wzajemnego spotkania; piętnastego września w pałacu Berneville, w okolicy miasta Caen. Pałac Berneville należał do wuja Rajmundy, owego dyplomaty, o którym Berthaud mówił z naciskiem nakłaniając Gerarda do żenienia się z panną de Jonquière. Umówiwszy się z matką, sprowadzono Rajmundę; zarumieniona, podała obie swe rączki narzeczonemu.
Gerard, spotkawszy Rajmundę na dworcu, nie odstępował jej i pytał teraz troskliwie:
— Może pani sobie życzy kilka poduszek dla dogodności w czasie podróży? Proszę powiedzieć, a przyniosę natychmiast, nawet i dla towarzyszek pani mogę ich dostarczyć..
Rajmunda roześmiała się:
— Nie, nie! bardzo panu dziękuję, ale nie potrzebujemy poduszek. My nie jesteśmy takiemi wygodnisiami... Poduszki należy zostawić dla chorych.
Wielkie ożywienie panowało pomiędzy temi paniami, mówiły prędko i prawie wszystkie razem. Pani de Jonquière utrzymywała, że jest zmęczona, i to tak niezmiernie zmęczona, iż nie wie nawet, czy żyje; pomimo to twarz jej promieniała radością i oczy się jej śmiały patrząc na córkę, rozmawiającą z narzeczonym. Ani Berthaud jednak, ani Gerard nie mogli długo bawić przy paniach, powoływały ich bowiem obowiązki służby. Pożegnali się zatem raz jeszcze, przypominając o spotkaniu, naznaczonem na połowę września. Więc się zobaczymy w Berneville?... Tak, tak, na pewno! Podano sobie ręce na pożegnanie, zamieniono kilka słów, a oczy dopowiedziały pieszczotliwe wyrazy, których nie mówić wypadało zwłaszcza wśród tłumu ludzi zewsząd ich otaczających.
— Jakto — zawołała pani Desagneaux, zwracając się do pani Jonquière — panie będziecie w Berneville piętnastego września?... A zatem jeżeli pozostaniemy w Trouville do dwudziestego, przyjedziemy panie odwiedzić!
A zwracając, się do milczącej pani Volmar dodała:
— Niech i pani tam przyjedzie! Tak byłoby dobrze spotkać się znów razem i w tak różnem otoczeniu!
Lecz pani Volmar odparła obojętnie i ze zwykłą, znużoną nieco miną:
— O, nie dla mnie są podobne przyjemności. Ja wracam i nie wypuszczą mnie już nigdzie...
Oczy jej spotkały się znów z oczami Piotra, stojącego przy tych paniach. Dostrzegł on wzruszenie, które przejęło panią Volmar, chociaż na pozór miała twarz obojętną, odczuł nawet, iż musiała niezmiernie cierpieć, pomimo, iż rysy jej nie drgnęły nawet.
Nadjechały teraz zakonnice i panie pośpieszyły ku nim, widząc, że stanęły przy wagonie mieszczącym kuchnię i spiżarnię. Doktor Ferrand przybył ze szpitala razem z niemi, a teraz wszedł pierwszy do wagonu i pomagał siostrze Franciszce wejść na wysoki stopień; wprowadziwszy siostrę Franciszkę, pozostał w drzwiach furgonu, zapełnionego zapasami żywności i przyjmował drobne pakunki, które mu podawały siostra Hyacynta i siostra Klara.
— Czy już dostałeś pan wszystko?... I apteczkę, i moje pudełka?... Jest wszystko?.... Tem lepiej. Możesz pan teraz położyć się i spać spokojnie, tym sposobem nie będziesz narzekał, że za mało wzywamy rady doktora.
Ferrand uśmiechnął się i odrzekł:
— Nie położę się spać, tylko będę pomagał siostrze Franciszce. Rozpalę naftową kuchenkę, będę zmywał filiżanki, będę roznosił bulion chorym, wiem już ile czasu i na których stacyach pociąg się zatrzyma... mam to wreszcie naznaczone na tablicy wywieszonej tutaj... Ale pamiętaj, siostro Hyacynto, że jestem prócz tego doktorem... jeżeli zatem ktoś z twoich chorych będzie mnie potrzebował, polecam się do usług.
Siostra Hyacynta uśmiechnęła się również do niego i zawołała:
— Doktorze, zapominasz, że wszyscy nasi chorzy odzyskali tutaj zdrowie! Na nic więc przydać się im nie możesz!
I patrząc mu swobodnie prosto w oczy, dodała z braterskiem uczuciem:
— Do widzenia!
Ferrand też patrzał na nią z rozrzewnieniem; żal mu było kończącej się podróży, którą przypadkowo odbył w towarzystwie siostry Hyacynty, tego anioła dobroczynnego, doglądającego go niegdyś w ciężkiej chorobie. Wspomnienie to przejmowało go najtkliwszą wdzięcznością.
— Do widzenia, siostro Hyacynto!
Pani de Jonquière chciała zaraz wsiąść do swojego wagonu z siostrą Hyacyntą i z siostrą Klarą. Zakonnice jednak powstrzymały ją, mówiąc, że chorzy zaledwie przybyli, więc może jeszcze pozostać ze swymi znajomymi i rzekłszy to odeszły, obiecując czuwać osobiście nad wszystkiem. Siostra Hyacynta, powodowała uprzejmością, wzięła z rąk pani de Jonquière woreczek przez nią trzymany, zapewniając, iż go położy na miejscu zajmowanem przez nią w wagonie. Panie więc pozostały razem i dalej spacerowały po szerokim peronie, oświetlonym łogodnem i pogodnem słońcem.
Piotr spojrzał na wskazówki wielkiego zegara przy dworcu i począł się dziwić, że Marya dotychczas nie wróciła z groty. Oby tylko pan de Guersaint nie zgubił się gdzie po drodze! Myśląc tak, patrzał na drzwi wchodowe i ujrzał w nich zaperzonego pana Vigneron, który popychał i naglił żonę i syna, by szli naprzód.
— Księże dobrodzieju! — zawołał pan Vigneron, spostrzegłszy Piotra — zlituj się i dopomóż mi wynaleźć nasz wagon, abym coprędzej ulokował tam nasze rzeczy i to dziecko!... Świętej cierpliwości potrzeba, aby wytrzymać wszystko, co ja dziś znoszę!
Piotr doprowadził ich przed wagon drugiej klasy, ale wzburzony pan Vigneron pochwycił go gwałtownie za obydwie ręce w chwili właśnie, gdy Piotr zamierzał posadzić na ławce chorego Gustawa.
— Czy wyobrazisz sobie coś podobnego, kochany księże Piotrze... urzędnicy na kolei rozkazują mi jechać dzisiaj... gdybym zaś nie wyjechał, stracę bilet mój powrotny... już jutro nic wart nie będzie!... Opowiedziałem im całe zdarzenie, ale oni nic nie chcą uwzględnić. A przecież moje położenie i tak nie będzie rozkoszne! Pozostawać w Lourdes z nieboszczką, kupować trumnę, lokować w niej trupa i jechać z tem jutro do Paryża! Tak, tak, opowiedziałem im rzecz całą, ale oni mówią, że to ich nic nie obchodzi, że zarząd kolei robi już tak znaczne ustępstwa na biletach, wydawanych pątnikom, iż poza tem nie chce wchodzić w żadne postronne układy... nie uwzględniają tu więc nawet śmierci!
Pani Vigneron drżała ze strachu, a Gustawek, przysłuchując się opowiadaniu ojca, wyciągnął w jego stronę bladą swą i schorzałą twarzyczkę z ciekawością, chociaż upadał ze znużenia i ledwie mógł ustać, oparty na swych szczudłach.
— Narobiłem hałasu w biurze — wrzeszczał coraz głośniej pan Vigneron. — Przecież są okoliczności wyjątkowe... Cóż oni chcą, abym począł z trupem nieboszczki?... Nie mogę przecież wziąć go pod pachę i przywieźć im jako bagaż?... Z tego wynika, że jestem zmuszony pozostać! Prawdziwa bieda, że tylu jest na świecie ludzi złych i głupich!
— Czy mówiłeś pan z naczelnikiem stacyi? — zapytał Piotr przez grzeczność.
— Ach, mówić z naczelnikiem stacyi! Alboż to łatwo w takiem zamięszaniu? Ani rusz nie mogli mi go odszukać! Jak pan chcesz, aby sprawy załatwiały się rozsądnie w takim wściekłym odmęcie! Ale wyszukam go, odgrzebię, chociażby z pod ziemi i musi wysłuchać, co mu się należy i co ja o tem wszystkiem sądzę!
Zwrócił się gwałtownie do struchlałej żony:
— Czegóż tu stoisz? Wsiadaj do wagonu, niech ci podadzą pakunki i malca.
Pani Vigneron rzuciła się ku drzwiczkom wagonu, a małżonek, wepchnąwszy ją do środka, zaczął rzucać pakiet za pakietem, podczas gdy Piotr uniósł w górę chorego chłopczynę. Gustaw lekki był jak ptaszek, schudł jeszcze przez te dni kilka, a rany tak mu dokuczały, iż nie mógł powstrzymać jęku za najlżejszem dotknięciem.
— O, moje ty maleństwo, czy to ja cię uraziłem?...
— Nie, nie, drogi księże Piotrze. Tylko roztrącano mnie dziś bardzo, jestem niezmiernie zmęczony!
Uśmiechał się znacząco, a zarazem smutnie. Dostawszy się do wagonu, zasunął się w kącik, przymknął oczy, jakby z przerażenia nad długością odbyć się mającej podróży.
— Rozumiesz, księże Piotrze — mówił dalej pan Vigneron — że to wcale niezabawne dla mnie... muszę pozostawać w Lourdes w towarzystwie trupa, podczas gdy moja żona i mój syn, jechać będą spokojnie do Paryża. A przecież nie mogę ich zatrzymywać z sobą w hotelu... musiałbym jutro płacić aż za trzy bilety... Nie wiem doprawdy, jak moja żona da sobie radę w podróży... bo nie odznacza się ona zbytnią bystrością umysłu...
Wzburzony, zadyszany, spocony, pan Vigneron zwrócił się teraz do żony i oszołamiał biedaczkę całą litanią drobiazgowych zaleceń: jak powinna zachowywać się w czasie podróży, jak ma postąpić przybywszy do Paryża i do mieszkania, co ma począć i jak sobie radzić w razie, gdyby Gustawek miał atak. Uległa, cicha i wylękniona, pani Vigneron siliła się, by słuchać uważnie i co chwila powtarzała:
— Tak, tak, dobrze... dobrze... zrobię, jak mówisz...
Wtem, znów oburzenie na urzędników stacyi wzięło górę w umyśle pana Vigneron.
— Koniec końców, dotąd niewiem, czy mój bilet jest ważny do jutra, czy też naprawdę przepadnie!... Musi raz przecie być temu koniec! Muszę go wyszukać, muszę do niego dotrzeć, do tego ich naczelnika stacyi!
Rzucić się już chciał pomiędzy tłum, gdy wtem spostrzegł leżące na ziemi tuż przed wagonem, szczudła chorego swego syna. Był to cios ostateczny. Wzniósł ręce do góry, jakby przyzywając Boga, by osądzić raczył, czy podobna, aby jeden człowiek mógł znieść tyle krzyżujących się i walących nań utrapień. Podniósł szczudła rzucił je żonie do wagonu i wrzasnął biegnąc już:
— Masz, ty zawsze wszystkiego zapominasz!
Nadciągała teraz wielka ilość chorych; powtórzył się tenże sam widok, co w chwili przybycia do Lourdes. Tragarze wieźli ich lub nieśli wzdłuż chodnika i przechodząc przez relsy stawali z nimi wzdłuż pociągu.
Wszelkie najsroższe choroby, rany i kalectwa defilowały raz jeszcze, ani ich liczba, ani też jakość nie wydawały się zmniejszonemi; te kilka zaszłych uzdrowień znikało w powodzi żałosnej ciżby. Odjeżdżali takimi, jakimi przybyli. W wózkach siedziały przeważnie stare, niedołężne kobiety, a u ich stóp leżał nędzny ich węzełek lub tłomoczek; wózki toczyły się z łoskotem, potrącając o relsy. Na noszach leżały ciała wzdęte, twarze blade, o gorączkowo szklistych źrenicach, bezwładne ciała chorych wstrząsały się lub zataczały skutkiem potrąceń wśród ciżby. Ścisk i pośpiech tłumu niczem nie dawał się objaśnić; bezsensownie się pytano, nawoływano, biegano i kręcono się w kółko, podobnie jak stado, pędzone bezlitośnie i nie mogące znaleźć drzwi do zamkniętej obory. Tragarze poczynali tracić głowy, nie wiedzieli którędy przedostawać chorych, albowiem co chwila rozlegały się głosy służby kolejowej stojącej na straży przy relsach:
— Baczność, baczność, nie tędy!... śpieszcie się!... Niewolno tędy!... już nie można!... Pociąg z Tuluzy... pociąg z Tuluzy!...
Piotr przestał chodzić, a po chwili, przystanąwszy, zobaczył panią de Jonquière, jak wiodła wesołą i ożywioną rozmowę z córką, oraz ze znajomemi paniami. W pobliżu nich stał ojciec Fourcade, który zatrzymawszy na chwilę Berthaud, dziękował mu i winszował za tak dobre utrzymanie porządku w czasie narodowej pielgrzymki. Ex-prokurator zdawać się słuchać pochwał z wielką przyjemnością, a skłoniwszy się, rzekł:
— Wszak prawda, wielebny ojcze, żeśmy znów dali dobrą nauczkę panom republikanom?... W Paryżu ludzie duszą się i zabijają, w czasie tłumnych obchodów, jakie ich rząd wyprawia na cześć swoich świąt bezbożnych... Niechajże tu przyjadą, to zobaczą, jak należy utrzymywać porządek... niechajby się nauczyli!
Myśl, że narodowa pielgrzymka niemiłą jest dla rządu republikańskiego, sprawiła prawdziwą radość, dobrowolnie wycofanemu z urzędu prokuratorowi. Najszczęśliwszym czuł się w Lourdes, w czasie wielkich pielgrzymek, zwłaszcza jeżeli tłum pątników wydawał mu się liczniejszy, niż lat poprzednich. Martwił się tylko, iż nie udało się podług jego woli i chęci szerzyć propagandy politycznej pomiędzy przybywającymi do Lourdes wiernymi. Oddawał się jej wszakże z wielką zawziętością, niecierpliwiąc się jednak, bo szła mu opornie. Kiedyż Matka Boska z Lourdes przywrócić zechce monarchię?...
— Przyśpieszyć ten pożądany przewrót może jedynie tłumne złączenie się z nami robotników. Tak, wielebny ojcze... tą drogą należy nam dążyć do celu. Postanawiam cały mój czas temu wyłącznie poświęcić. Ach, kiedyż wytworzyć zdołamy katolicką demokracyę?
Ojciec Fourcade słuchał tych słów z natężoną uwagą. Piękne, rozumne jego oczy przyćmiły się marzeniem. Ileż razy myślał on nad sposobami zgrupowania robotników pod święty ten sztandar! Czuł jednak, iż sił mu nie staje; by dokonać tak potężnego zadania, trzeba było nowego Mesyasza.
— Tak, tak! Och i ja pragnę doczekać demokracyi wierzącej, katolickiej. Wtedy dopiero zabłyśnie szczęśliwsza era w historyi ludzkości!
Ojciec Massias wtrącił się do rozmowy i z zapałem począł twierdzić, iż wszystkie narody świata całego przejrzą i wytworzą ten prąd spodziewany. Doktor Bonamy potrząsał wszakże głową, odczuwał on bowiem stopniowe ochładzanie się wiary pątników; zdaniem jego wierni, gromadzący się przed grotą, wyraźniejszy nacisk powinni byli czynić w swych modłach. Twierdził, iż pobożność ożywioną być jeszcze może w narodzie, lecz w tym celu należałoby nadawać większy rozgłos cudom. Z udaną radością i nadzieją, rzekł, wskazując na tłumy chorych, snujących się po peronie:
— Proszę patrzeć! Czyż oni nie wracają do swych domów pocieszeni?... Każdy z nich lepiej teraz wygląda. Niewszyscy doznali rzeczywistej ulgi, lecz odezwie się ona, bo dobroczynne jej zarodki każdy ztąd wywozi. Ach zacni i poczciwi ci pątnicy! Oni są lepszymi od nas apostołami nowej idei... bo każdy z nich opowiadać będzie o szczególniejszej potędze i dobroci Przenajświętszej Panny z Lourdes!
Nagle doktór Bonamy zamilkł.
Przyniesiono bowiem i postawiono tuż przy nich bogatą skrzynię, wysłaną jedwabiami, wśród których spoczywała pani Dieulafay. W wagonie pierwszej klasy, przeznaczonym dla niej, panna służąca układała przybory podróżne. Nieszczęsna pani Dieulafay zdawała się być nieświadomą całej swej podróży do Lourdes, również jak obecnie mającego nastąpić wyjazdu. Bezwładną i nieprzytomną wynieśli ją tragarze w dniu przyjazdu i w tymże samym stanie wniosą ją teraz do wagonu, równie wspaniałe jedwabie i koronki poupinane kosztownościami pokrywały nędzę jej ciała, i równie trupio sztywną pozostała jej twarz, pozbawiona wyrazu; była to mumia rozpływająca się w nicość. Można było nawet sądzić, iż stan chorej pogorszył się skutkiem odbytej pielgrzymki, zmniejszyła się, skurczyła; widocznem się stawało, iż choroba, zniszczywszy już kości, działała na rozprężenie muskułów; nie było to ciało kobiety, lecz mięki szmat czegoś nieokreślonego. Mąż jej i siostra postępowali za skrzynią, w której ją niesiono, oczy mieli zaczerwienione od łez, stracili bowiem teraz ostatnią nadzieję ratunku; szli zrozpaczeni, jakby za pogrzebem. Idący wraz z nimi ksiądz Judaine rzekł do tragarzy:
— Nie wstawiajcie jej panowie do wagonu, niechaj oddycha jeszcze dzisiejszą pogodą... będzie i tak długo zamknięta w wagonie w czasie podróży...
Ksiądz Judaine, zobaczywszy Piotra, powitał go, a odprowadziwszy nieco na bok, rzekł żałosnym głosem:
— Jestem znękany... Jeszcze dzisiejszego ranka miałem nadzieję. Kazałem ją zanieść przed grotę, odprawiłem mszę świętą na jej intencyę, a potem modliłem się gorąco, aż do południa. Lecz nic dla niej nie ubłagałem. Matka Boska nie zechciała mnie wysłuchać... Mnie wyleczyła... mnie, człowieka starego i dla nikogo niepotrzebnego, a modłów moich wznoszonych za tą biedaczką uwzględnić nie chciała... jakże nędznym jest żywot tej nieszczęśliwej istoty, która tak niedawno była piękną, młodą, bogatą, dla której życie powinno było pozostać bezustanną radością... Ale z pokorą należy przyjmować dopuszczenia Boże... Przenajświętsza Panna wie lepiej od nas, co czynić powinna, schylam więc głowę i błogosławię święte Jej imię. Wyznaję wszakże, iż dusza moja smutna jest i niepocieszona.
Naiwnej wiary i wielkiej zacności stary ksiądz Judaine nie wypowiadał całego wątku swej myśli. Był on przekonany w głębi duszy, iż pani Dieulafay nie doznała uleczenia, a chociażby tylko ulgi, jedynie skutkiem bogactw, posiadanych przez jej męża i przez całą jej rodzinę. Tak, ci biedni, płaczący i rozpaczający ludzie zbyt wiele, na nieszczęście swoje, mieli milionów, zbyt bogate złożyli podarki, zbyt hojnie sypnęli złotem w bazylice. Cudu pieniędzmi przywabić nie można; dary zbyt obfite, składane Bogu, zaszkodzić raczej mogą. Ksiądz Judaine sądził, iż Przenajświętsza Panna głuchą i nieczułą okazała się względem tych bogaczy, by tem większą łaskę swą wykazać ubogim, a modlitwą tylko błagających o wszechpotężne jej miłosierdzie. Pozbawionych dóbr tego świata miłowała znać gorącej jako Matka sprawiedliwa. Przekonanie to podzielać musiał i mąż zrozpaczony i siostra bolejąca biednej milionerki. Stali w milczeniu przy nieszczęsnem jej ciele i czuli się paryasami wśród tego tłumu pątników, którzy ztąd wyjeżdżali uzdrowionymi lub pocieszonymi. Wstydzić się zdawali swojego zbytku i doznanej przed grotą niełaski. Matka Boska z Lourdes, szczodrobliwa swem miłosierdziem okazywanem żebrakom i nędzarzom, spojrzeć nawet nie chciała na bogatą i potężną panią, która przybyła błagać o łaskę, przystroiwszy się w kosztowności i koronki.
Niepokój Piotra wzrastał; przyszło mu na myśl, iż może przeoczył nadejście pana de Guersaint i Maryi; prawdopodobnie już byli w wagonie. Podszedł więc w tę stronę, ale na ławce wagonu spoczywała jedynie walizka; niedawno tu przez niego złożona. Siostra Hyacynta i siostra Klara krzątały się i porządkowały, oczekując na przybycie chorych. Gerard przywiózł właśnie na wózku ociężałego chorobą pana Sabathier; Piotr pomógł ulokować go w wagonie, a ciężkie to było zadanie: spełniwszy je cały był spocony. Pan Sabathier smutny był i przygnębiony, znosił jednak nieuleczoną swą dolegliwość spokojnie i z poddaniem się zupełnem; znalazłszy się w wagonie usadowił się natychmiast w poprzednio zajmowanym kącie koło okna.
— Dziękuje wam, panowie... dziękuję. Wreszcie pozbyliście się ze mną kłopotu i dopiero w Paryżu będę znów niepokoił ludzi mojem niedołęztwem.
Pani Sabathier, owinąwszy mężowi nogi wysiadła i stanęła w pobliżu drzwiczek wagonu. Zaczęła rozmawiać z Piotrem, nagle przecież, przerwała, by zawołać:
— Zdaje mi się, że idzie w tę stronę pani Maze... pewnie szuka naszego wagonu i miejsca przez siebie zajmowanego. Któregoś dnia opowiedziała mi wszystkie swoje tajemnice. Biedna kobieta!
Uprzejmością powodowana, poczęła wołać na panią Maze, by jej ułatwić wyszukanie wagonu. Lecz ta wybuchnęła śmiechem i nie posiadając się z radości zawołała:
— Dziękuję, ale ja nie jadę, nie jadę!
— Jakto? — pani nie jedzie?...
— Nie, nie jadę... To jest owszem jadę, ale nie białym pociągiem, nie z państwem.
Mówiąc to znów się śmiała, rumieniła, promieniała. Zwiędła jeszcze wczoraj, pani Maze odmłodniała o jakie lat dziesięć, smutek i znękanie ustąpiły miejsca radosnemu rozweseleniu. Widząc, iż Piotr i pani Sabathier patrzą na nią z podziwem, nie mogła wreszcie dłużej wytrzymać ze zbytku szczęścia i zawołała:
— Jadę z nim... Tak... on po mnie przyjechał, zabiera mnie z sobą... Tak, tak, jedziemy do Luchon, jedziemy razem, razem!
Mówiąc, wskazywała im wzrokiem młodego, tęgiego bruneta o ustach czerwonych i śmiejących; zajęty był kupowaniem dzienników.
— Przypatrzcie się państwo mojemu mężowi... to ten śliczny chłopak, śmiejący się do dziewczyny, co sprzedaje dzienniki... Niespodziewanie wpadł dziś tutaj do mnie i uwozi mnie z sobą... za dwie minuty wsiadamy do pociągu z Tuluzy... Ach, droga moja pani; ja się pani zwierzyłam z mojemi troskami, otóż chyba pani rozumie, jak dalece czuję się szczęśliwą z tego przyjazdu mojego męża...
Upojona spadłem na nią tak niespodziewanem szczęściem, pani Maze szczebiotała i śmiała się bezustannie. Opowiedziała o liście, który otrzymała w niedzielę, jakże strasznie cierpiała odczytując ten list męża; pisał on, że jeżeli poważyłaby się zajechać do niego z Lourdes do Luchon, to niech będzie przygotowana, iż znajdzie drzwi jego mieszkania zamknięte. Tak, wyraźnie jej to pisał ten człowiek, za którego wyszła za mąż z miłości. Od lat dziesięciu była jego żoną i cierpiała z powodu jego obojętności, wiedząc przytem, iż w czasie odbywanych przez niego podróży w interesach handlowych, woził po Francyi całej coraz to nowe kochanki. Postanowiła wyprosić nawrócenie męża, błagając o pośrednictwo Najświętszej Panny z Lourdes; gdyby zaś i to nie pomogło postanowiła umrzeć; wiedziała bowiem, iż mąż jej przebywa w Luchon w towarzystwie dwóch kochanek, dwu sióstr. Cóż więc się stało, że je tak nagle opuścił?... Było to widocznie jakieś już chyba dopuszczenie Boże... Te dwie kobiety musiały przejrzeć, ocknąć się i przerazić popełnianego grzechu... a może nieba zesłały im sen na przestrogę, aby nie zatracały swych dusz i nie skazywały siebie na wieczyste męczarnie piekła?... W każdym razie stała się rzecz nadzwyczajna, albowiem siostry opuściły hotel i kochanka, nikogo o tem nie uprzedzając; wtedy on, osamotniony i nie mogący żyć bez kobiecej pieszczoty, przypomniał sobie o żonie; przybył do Lourdes nagle i zapowiedział opuszczonej i zaniedbanej przez siebie kobiecie, iż ją ztąd uwozi z zamiarem przepędzenia z nią dni kilkunastu w Luchon. Nie mówił wprawdzie nic, lecz napewno tknięty został łaską; ten przyjazd jego jest początkiem całkowitego nawrócenia się i poprawy na przyszłość, nigdy bowiem nie był dla niej tak czuły i uprzejmy jak dzisiaj.
— Jakże błogosławię chwilę mego przyjazdu do Lourdes! — mówiła dalej z uniesieniem pani Maze. — Jakże wdzięczną jestem Najświętszej Pannie za łaskawe Jej zlitowanie się nademną! Ona jedna mogła dokonać tak nagłej przemiany. Domyśliłam się czegoś z Jej strony, bo wczoraj wieczorem przed grotą widziałam, jak znacząco na mnie mrugnęła... teraz wiem, iż była to właśnie chwila, gdy mój mąż powziął decyzyę połączenia się ze mną i uwiezienia mnie z sobą. Wypytałam go o godzinę... i zgadza się co do minuty... Jest to największy cud o jakim słyszałam... cóż znaczą wobec niego te uzdrowienia rąk, nóg, oczu... z politowaniem tylko uśmiechnąć się mogę, czyniąc porównanie. Błogosławiona niechaj będzie Najświętsza Panna z Lourdes, która raczyła uzdrowić moje serce!...
Wtem pan Maze odwrócił się w jej stronę, a ona, urywając dalszy ciąg rozmowy, rzuciła się ku niemu, zapominając nawet o pożegnania osób sobie znajomych. Niespodzianie wybuchłe dla niej miłosne zapały męża, nadzieja przepędzenia z nim całego tygodnia w Luchon, pozbawiały zmysłów rozmiłowaną kobietę; szalała z radości. On bawił się tą jej nadzwyczajną radością, był nawet nieco rozczulony, znalazł bowiem swą żonę o wiele ładniejszą, aniżeli przypuszczał.
Na peronie coraz było ciaśniej, przynoszono coraz więcej chorych i właśnie tor zajęty był ich wózkami, gdy dał się słyszeć nadbiegający kuryer z Tuluzy. Powstało niesłychane zamięszanie. Tętniały dzwonki, poruszały się sygnały. Naczelnik stacyi pędził, roztrącając obecnych i wrzeszczał na całe gardło:
— Baczność, baczność! Tor oczyszczajcie!
Jakiś urzędnik kolejowy w ostatniej chwili chwycił pozostawiony wypadkowo wózek ze starą niedołężną kobietą i pchnął go z relsów na stronę. Całe stado wylęknionych pątników rzuciło się, by przejść na drugą stronę toru, podczas gdy lokomotywa kuryera była już nie dalej, jak o jakie trzydzieści metrów. Inni ludziska, tracąc głowę, pchali się naprzód i byliby się dostali pod koła pociągu, gdyby nie służba kolejowa, która, chwytając ich za ramiona, siłą i brutalną przemocą powstrzymała. Wreszcie pociąg się zatrzymał, nie uśmierciwszy nikogo; rzec można było, iż wrzynał się w tłum ludzi i stosy nagromadzonych poduszek, materaców, wózków i noszy. Drzwiczki wagonów roztworzyły się pośpiesznie i wypuściły strugę przybyłych podróżnych, podczas gdy w przeciwnym kierunku biegnąca inna struga ludzi wciskała się do pociągu, co wywoływało ostateczne zamięszanie i wrzawę przed dworcem. W oknach wagonów ukazały się głowy, patrzono zrazu ciekawie, a potem ze wzrastającem przerażeniem, na widok niespodziewany, wyjątkowy; między tymi patrzącymi były dwie główki uroczej piękności a młode, wielkie ich oczy, dziewiczego wdzięku, przybrały teraz wyraz smutny i litosny.
Pani Maze wskoczyła do wagonu wraz ze swoim mężem, lekką była jak przed laty dziesięciu, gdy wyjeżdżała w poślubną podróż z ukochanym. Zamknięto drzwiczki wagonów, lokomotywa wydała świst donośny i ruszyła, tocząc się zrazu wolno, ciężko, a na opróżnione przez pociąg relsy, na peronie rozlała się natychmiast stłoczona ciżba ludzi, których już nie powstrzymywała żadna tama.
— Przetnijcie przejścia! — wołał naczelnik stacyi na swoich podkomendnych. — Uważajcie gdy podprowadzać będą maszynę!
Podczas wynikłego zamięszania i odjazdu kuryera z Tuluzy, przybyły na dworzec ostatnie partye chorych. Była między niemi La Grivotte, oczy miała iskrzące i szła w tanecznych podrygach, Eliza Rouquet i Zosia Couteau oddychały pośpiesznie, przyszły piechotą i śmiały się ze swego zmęczenia. Wszystkie trzy wsiadły zaraz do wagonu, lecz spotkała je tam wymówka ze strony siostry Hyacynty, nielubiącej opóźniania się w podróży. Niewiele brakowało, by zapomniały się i one w modlitwie przed grotą, gdzie zdarzało się, iż pozostawali zagorzalsi pątnicy, nie mogący się oderwać od stóp Przenajświętszej Panny, której składali ostatnie swe prośby lub podziękowania. Modlili się, podczas gdy pociąg, nie czekając na nich, wyruszał z przed dworca.
Silnie już zaniepokojony, Piotr ujrzał nareszcie pana de Guersaint z Maryą; przybyli zapewne przed chwilą, lecz pan de Guersaint stał spokojnie pod markizą i wiódł ożywioną rozmowę z księdzem Judaine. Piotr podbiegł natychmiast ku nim i z pewną niecierpliwością zapytał:
— Gdzieście państwo tak długo byli? Już myślałem, że się spóźnicie na pociąg!
— Jakto, gdzieśmy byli!... — odpowiedział pan de Guersaint z zadziwieniem i spokojem. — Przecież wiedziałeś, żeśmy poszli pomodlić się przed grotą.. A właśnie jakiś kaznodzieja wygłaszał tam mowę niezwykle piękną. Słuchaliśmy go dotychczas, ale przypomniałem sobie o naszym wyjeździe... Wzięliśmy nawet dorożkę, aby tu na czas przybyć i aby wszystko zrobić tak, jak sobie życzyłeś...
Urwał... i spojrzał na wielki zegar przed dworcem.
— Nie było się czego tak śpieszyć... pociąg wyruszy zaledwie za piętnaście minut.
Tak było rzeczywiście. Piotr spojrzał na Maryę, która uśmiechnęła się z niewymowną błogością i rzekła:
— Żebyś ty wiedział, Piotrze, jakie ja wyniosłam wspomnienie z tego mojego pożegnalnego widzenia się z Przenajświętszą Panną! Widziałam jej uśmiech, ku mnie zwrócony i zalecający mi, abym nie traciła otuchy, wstępując w nowe dla mnie życie... O tak, pożegnanie nasze wyryte pozostanie w mojem sercu; nie gniewaj się więc, żeśmy się nieco spóźnili.
Piotr uśmiechał się również teraz i chciał stłumić zdenerwowanie, któremu uległ, wyczekując ich przybycia. Zkąd ten niepokój? a może było to tylko pragnienie jaknajprędszego opuszczenia Lourdes?... Czyż bał się, aby Marya nie zechciała tutaj pozostać?... Teraz, gdy ją widział, gdy stał tuż przy niej, uspokoił się i sam się tem niepomiernie zadziwił.
Piotr doradzał, by wsiedli natychmiast do wagonu i tam ich prowadził, kiedy spostrzegł nadbiegającego ku nim doktora Chassaigne.
— Ach, kochany doktorze, jakże dobrze, żeś przyszedł, byłbym prawdziwie się zmartwił, nie uściskawszy się z tobą przed odjazdem.
Doktor drżał ze wzruszenia i przerwał mu:
— Tak, wiem, spóźniłem się... Lecz nie moja w tem wina... przybyłem tutaj już od kilkunastu minut... A napotkawszy komandora, wiesz, tego starego dziwaka, rozmawiałem z nim. Drwił sobie z waszych chorych, którzy nie wiedzieć po co tutaj przyjechawszy, znów wsiadali do pociągu, by wracać do domu — umierać; po cóż dom swój opuszczali?...
Naraz, gdy to mówił, padł na ziemię, jakby gromem rażony. Był to ów trzeci atak paraliżu, którego się spodziewał lada chwila i którego pragnął...
— Ach, mój Boże — szeptał stary ksiądz Judaine, który słyszał słowa doktora — bluźnił i niebo zesłało nań karę!...
Pan de Guersaint i Marya słuchali z równem przerażeniem. Opowiadanie doktora wzruszyło ich niezmiernie.
— Kazałem go natychmiast zanieść pod dach — ciągnął dalej doktór. — Komendant umiera i zapewne nie przeżyje kwandransa, ja nic mu już poradzić nie jestem w stanie... Lecz pomyślałem o pomocy duchownej... i przybiegłem tutaj szukać księdza...
Odwrócił się ku księdzu Judaine:
— Księże szanowny, ty go znałeś, chodź ze mną. Nie można opuszczać umierającego chrześcianina. Może przed śmiercią okaże skruchę, wyzna swoje winy i pogodzi się z Bogiem...
Ksiądz Judaine pośpiesznie poszedł za doktorem, a za nimi podążali pan de Guersaint z Maryą i Piotrem. Wzburzeni i wzruszeni doszli do sali służącej na skład towarów, gdzie konał komandor. Zacisznie tu było, jakkolwiek o kilkanaście kroków tłum ludzi cisnął się i popychał jak zwykle w ostatniej chwili przed wyjazdem, a nikt w tym tłumie nie domyślał się nawet, iż tuż obok człowiek dogorywa a za kilka chwil skona.
W wielkiej sali, pewnego rodzaju sieni, pomiędzy worami z owsem, leżał komandor na materacu, wziętym od szpitalnych tragarzy. Ubrany był, jak zwykle, w wiecznie noszony przez niego czarny tużurek, ozdobiony przy klapie szeroką czerwoną wstążeczką legii honorowej; ktoś podniósł z ziemi wypadłą mu z ręki laskę o srebrnej gałce i przyniósłszy ją tutaj, złożył przy nim na ziemi wzdłuż materaca.
Ksiądz Judaine pochylił się nad chorym.
— Powiedz, proszę, czy nas poznajesz? czy nas słyszysz?...
Zdawało się, iż tylko oczy zachowały jeszcze życie; lecz oczy komandora błyszczały ogniem niezłomnej woli. Atak dotknął tym razem prawą stronę jego ciała i pozbawił go mowy. Zabełkotał wszakże słów kilka i dał do zrozumienia, iż chciał, by go ztąd nie ruszano i nie nudzono zarazem.
Komandor nie miał w Lourdes nikogo z krewnych, a ci, co go tutaj znali, nic nie wiedzieli o jego przeszłości lub rodzinie; od lat trzech żył obok dworca kolei żelaznej, jako urzędnik i utrzymywał się z małej pensyjki, wystarczającej na skromne jego potrzeby; jedynem jego pragnieniem była chęć opuszczenia tego świata, pogrążenia się w sen wieczny, w pocieszającą nicość. Czuł, iż nadeszła obecnie wyczekiwana przezeń chwila i oczy jego wyrażały olbrzymią powitalną radość.
— Może chcesz nam wyjawić jakieś życzenie swoje?... — pytał znów ksiądz Judaine — Jesteśmy gotowi na twoje usługi.
Nie, nie, oczy komandora wyraźnie mówiły, że niczego nie pragnie, że mu dobrze i rad jest temu, co go spotyka. Wszak od trzech lat każdego ranka przy wstawaniu życzył sobie spędzić przyszłą noc w grobie. A gdy słońce pięknie świeciło komandor zwykł był mawiać z głębokiem przejęciem; „Jakże miło byłoby umierać w dzień tak pogodny!“ Radośnie też witał śmierć, wreszcie i na niego łaskawą, śmierć przybywającą, by go uwolnić od ciężaru życia.
Ksiądz Judaine zwrócił się do doktora, wzywając jego pomocy, lecz ten odpowiedział z goryczą, powtarzając szeptem kilkakrotnie:
— Niema środka, mogącego mu ulżyć... nic nie mogę uczynić... Człowiek ten jest stracony!
W tejże chwili weszła tutaj stara osiemdziesięcioletnia kobieta, widocznie zabłąkana, szukając drzwi, prowadzących na peron. Podpierając się kijem, czołgała się na wpół zgięta, kulawa i garbata, skurczona starością nędznego swego ciała. Na sznurze, przerzuconym przez ramię dźwigała unoszoną z ukończonej pielgrzymki wielką blaszankę, napełnioną wodą z Lourdes; pragnęła widocznie za pomocą cudownej wody przedłużyć resztki swego żywota, wzmocnić chwiejne swe członki i zachować je od ostatecznego upadku. Przerażająca ta ludzka ruina zatrzymała się teraz i ostatnie błyski jej myśli zbudziły w niej lęk wielki. Patrzała na tego człowieka leżącego, wyprężonego w ostatnich chwilach konania. Po chwili mętne jej oczy zamigotały, w głębinie zapadłych jej źrenic, ujawniło się litosne współczucie, braterstwo starej i cierpiącej ludzkiej istoty dla drugiej, jeszcze od niej mizerniejszej. Zbliżyła się i, drżącemi, skręconemi rękoma, zdjęła z ramion swoich blaszankę i podała ją umierającemu.
Ksiądz Judaine zrozumiał ten giest i widział w tem wyraźną wolę nieba. On, który tak żarliwie modlił się na intencyę pani Dieulafay i nie uzyskał wysłuchania, nową zagorzał wiarą; był najmocniej przekonany: niechaj komandor zamoczy usta w podanej sobie wodzie, a powstanie natychmiast z śmiertelnego swego barłogu. Padł stary ksiądz na kolana i mówił z miłością do konającego:
— Bracie! Bóg nadsyła ci pomoc w osobie tej kobiety... Pojednaj się z Bogiem, pij i módl się, a my złączymy się sercem z tobą i błagać będziemy o zmiłowanie dla ciebie... Bóg objawi ci moc swoją, ześle cud wielki i powstaniesz uzdrowiony, abyś jeszcze przez długie lata mógł żyć na tej ziemi, miłując Go i wielbiąc nieskończone miłosierdzie jego!
Nie, nie, iskrzące się oczy komandora krzyczeć się zdawały: stanowczo nie! On miałby być tchórzliwym na wzór tego stada pielgrzymów, zbiegających się tutaj ze wszystkich stron świata, brnących wśród niewygód podróży i pobytu, by dotrzeć do groty i tam błagać litości, tarzać się w pyle, zalewając się łzami skruchy, by wyżebrać trochę życia: miesiąc, rok, parę lat tego nędznego życia. O nie! Zbyt ceni spokój spływający nań wraz ze śmiercią. Pocóż tamci nie czekali skonu, wygodnie leżąc na domowej pościeli?... Gdy nadejdzie ostatnia chwila, człowiek powinien się odwrócić twarzą do muru i cicho połączyć się z śmiercią.
— Bracie, błagam cię, pij i zaczerpnij życia nowego... Wraz z tą wodą wstąpi w ciebie siła i zdrowie, nabędziesz przeświadczenia o wadze i radości życia... Pij, a przywróconą ci zostanie młodość i rozpocznij życie pełne pobożności! Pij, a powstaniesz, byś mógł chwalić najwyższą dobroć Bożej Rodzicielki, darzącej cię zdrowiem ciała i nawróceniem duszy twej zbłąkanej... Przemawia ona do ciebie ustami mojemi, pij a powstaniesz z niemocy twojej.
Nie, nie, oczy odmawiały, odpychały życie, broniły jego dostępu ze wzrastającym uporem; pojawił się w nich nawet jakby przestrach przed możliwością cudu. Komandor nie wierzył i od trzech lat wzruszał ramionami, gdy mówiono o zdarzających się uzdrowieniach przed grotą. Lecz na tym dziwnym świecie czegóż można było być zupełnie pewnym?... Zdarzały się rzeczy tak nadzwyczajne. A jeżeli wypadkiem ich woda posiada rzeczywiście moc nadprzyrodzoną?... Cóż będzie, jeżeli gwałtem naleją mu tej wody w usta? Jakże okrutną będzie rzeczą żyć jeszcze, żyć, by rozpocząć nowe katusze, ponowić legendę o Łazarzu tym nieszczęsnym i wybrańcu wielkiego cudu, dwukrotnie skazanym na męki żywota. Nie, nie, on nie chce próbować ich wody, nie chce się kusić o dostąpienie cudu, mogącego życie w nim wznowić.
— Pij, mój bracie — powtarzał ze łzami stary ksiądz Judaine — zrzuć zatwardziałość z serca twojego i nie odmawiaj łaski zsyłanej ci wprost z nieba.
I stała się rzecz straszna, ten człowiek na wpół już zmarły, uniósł się na barłogu swoim, zrzucił na chwilę, krępujące go pęta paraliżu, zawładnął językiem swoim, by głosem ochrypłym, wzburzonym trwogą i gniewem, rzucić stanowczo i po trzykroć słowo:
— Nie, nie, nie!
Piotr ujął za rękę starą, trzęsącą się kobietę i poprowadził ku innym wyjeżdżającym pątnikom. Zbłąkana z swej drogi kobiecina nie rozumiała dlaczego ten umierający nie chciał jej daru, dlaczego odmówił wody życiem płynącej, którą ona wywoziła ztąd jako skarb nieoceniony, skarb najwyższy wprost od Boga zesłany ludziom, na pokrzepienie i zażegnanie śmierci, wrogiej każdemu z żyjących. Kulawa, garbata, wlokąca się o kiju osiemdziesięcioletnia starowina znikła teraz w tłumie istot drepczących na miejscu, snujących się wciąż w kółko, lecz spragnionych bytu, łaknących powietrza, słońca i gwaru.
Marya, oraz jej ojciec zadrżeli przed tą grozą pragnienia śmierci i żądzą nicości, objawianą przez konającego komandora. Ach spać, spać i nawet nie marzyć, zatonąć w nieskończoność ciemności, zniknąć na zawsze, czyż może się co równać z podobną rozkoszą! Komandor nie wierzył w życie przyszłe, lepsze, szczęśliwsze, w raj dający równość i wymierzający sprawiedliwość. Łaknął on jedynie snu wiekuistego, nocy, końca nie mającej, radości niebytu. Dreszcz przejął nawet serce doktora Chassaigne, bo i on pragnął życia dokonać, wyczekiwał tej chwili z nieopuszczającem go pragnieniem. Ale on dążył do połączenia się z ukochaną żoną i córką, przedwcześnie zmarłą; wierzył, iż te dwie ukochane przez niego istoty powitają go na progu wieczności. Jakże inaczej byłby sądził o śmierci, wątpiąc w urzeczywistnienie swego marzenia.
Klęcząc dotychczas, ksiądz Judaine podniósł się z trudnością. Zdawało mu się, iż komandor utkwił błyszczące jeszcze swe oczy w stojącą w jego pobliżu Maryę. Ksiądz Judaine chciał to wyzyskać, by ukazać umierającemu przykład nieograniczonej dobroci boskiej, której łaskę odpychał tak zawzięcie.
— Poznajesz tę osobę?... Tak, to ona, to owa nieszczęśliwa chora, którą widziałeś sparaliżowaną jeszcze w sobotę. A patrz, jaka ona teraz zdrowa, piękna i silna... Niebo zesłało na nią miłosierdzie swoje, odzyskała młodość i życie... Czyż nie chcesz dostąpić równego cudu?... Czy wolałbyś, aby ona była zmarła? Czy byłbyś jej radził odepchnąć wodę życiem darzącą?...
Komandor nie był w stanie dać odpowiedzi, lecz oczy jego wciąż uporczywie wlepione były w Maryę, której twarz, jakkolwiek teraz wzruszona, promieniała szczęściem odzyskanego zdrowia, nadzieją dni długich, radością życia; w oczach komandora wzbierały łzy; nabrzmiały niemi powieki, aż wreszcie dwie wielkie krople potoczyły się wzdłuż zastygających już policzków. Zapłakał niezawodnie z myślą o tej zdrowej teraz dziewczynie, przypomnieć sobie musiał wyrażone życzenie w razie uzdrowienia, przyzywał on wtedy drugiego dla niej cudu, aby mogła szczęścia doznać na tej ziemi. Było to rozczulenie się starego człowieka znającego miarę ludzkich niedoli, zapłakał nad ilością bólu i troski, jakie przebyć będzie ona zmuszoną. Ach nieszczęsna! Ileż razy przyjdzie jej pożałować może, że nie zmarła w wiośnie swego istnienia!
Gdy łzy się stoczyły, zaćmiły się oczy komandora, uleciało z nich życie, jakby doznana litość wchłonęła je ostatecznie. Zbliżał się koniec, myśl gasła wraz z tchnieniem. Odwrócił się i umarł.
Doktor Chassaigne usunął Maryę na bok; mówiąc:
— Pociąg odjeżdża natychmiast, śpieszcie się państwo, nie macie ani chwili do stracenia.
I rzeczywiście dolatywały coraz to gwałtowniejsze i donośniejsze szarpnięcia dzwonków, oraz falowanie i ruch tłumu. Doktór Chassaigne polecił dwu tragarzom, by pozostali przy ciele zmarłego komandora, które ztąd zabiorą, gdy odjedzie pociąg, sam zaś poszedł odprowadzić swych znajomych aż do drzwiczek wagonu.
Wszyscy się śpieszyli. Dopędził ich ksiądz Judaine, który pozostał przy nieboszczyku, aby krótką modlitwę nad nim odmówić i błagać nieba o zmiłowanie nad zbuntowaną tą duszą.
Marya, pan de Guersaint, oraz Piotr biegli w stronę swego wagonu, gdy spotkawszy się z doktorem Bonamy, musieli przystanąć, chciał on bowiem przedstawić uzdrowioną wczorajszą tryumfatorkę nieznającemu ją ojcu Fourcade.
— Wielebny ojcze, oto jest panna de Guersaint; ta młoda osoba uzdrowioną została tak cudownie wczoraj, w poniedziałek, trzeciego dnia wielkiej narodowej pielgrzymki tegorocznej.
Ojciec Foucarde uśmiechnął się, jak generał, któremu ktoś z obecnych przypomina o najważniejszem z odniesionych zwycięztw.
— Wiem, wiem... byłem przy tem obecny... Córko moja, pamiętaj, iż Bóg obdarzył cię wyjątkową łaską, idź przez życie, nie zapominając ani na chwilę o głoszeniu chwały przenajświętszego Imienia Jego.
Zwróciwszy się następnie ku panu de Guersaint, winszował mu, jako ojcu szczęśliwemu z odzyskania zdrowia ukochanego dziecka. Pan de Guersaint dumnym się czuł z tych powinszowań, składanych mu od rana, z popularności, jaka go otoczyła niespodziewanie; wszyscy w mieście zajmowali się jego córką, szli za nią i przypatrywali się jej z uwielbieniem, łączącem się z pewną zazdrością; wzbudzone wyzdrowieniem te uczucia towarzyszyły im przez cały dzień dzisiejszy, aż do ostatniej chwili wyjazdu. Dzwonek wzywał podróżnych do odjazdu, lecz pątnicy wciąż jeszcze skupieni w około Maryi, oderwać się od niej nie mogli; zdawało się im, że jest ona wcieleniem chwały tegorocznej wielkiej pielgrzymki, tryumfem wiary, mającym świat napełnić rozgłosem.
Z wielkiem wzruszeniem Piotr zauważył jak żałośnie i w milczeniu spoglądali na Maryę, nieszczęsny mąż i siostra pani Dieulafay. Nie spuszczali oni oczu z Maryi, z podziwieniem patrząc na tak nagłą jej przemianę; piękną i zdrową była obecnie, a wszak przed kilku dniami przybyła do Lourdes na wózku, z którego nie powstawała od lat wielu; chudą była wtedy i cerę miała bezkrwistą, szarą, jak popiół. Dlaczegóż łaska wyróżniła ją przed innymi?... Dlaczegóż łaska niebios nie spotkała raczej ich ukochanej chorej, którą wywożą ztąd w pogorszonym jeszcze stanie?... Przygnębienie ich, oraz wstyd jakiś głęboki zwiększyły się jeszcze; cofali się zwolna czując się paryasami wśród swego bogactwa; ulgę im sprawiło, kiedy tragarze wnieśli skrzynię owiniętą w koronki i jedwabie, wśród których leżało bezwładne ciało ich chorej i wstawili ją do wagonu pierwszej klasy; wsiedli i oni też natychmiast, skryli się przed oczyma ludzkiemi, a jedynym ich towarzyszem był stary ksiądz Judaine, modlący się tuż przy chorej.
Urzędnicy kolejowi wołali: „Wsiadać do wagonów! wsiadać!“ Ojciec Massias, sprawujący posługę duchowną przy białym pociągu, zajął był już swoje miejsce, pozostawiając na peronie ojca Fourcade, wspartego na ramieniu doktora Bonamy. Raz jeszcze Gerard i Berthaud pożegnali się z paniami i Rajmunda wsiadła do wagonu z panią Desagnaux i z panią Volmar; teraz dopiero pani de Jonquière podążyła do swoich chorych, stanęła przy drzwiczkach wraz z panem de Guersaint, Maryą i Piotrem. W ostatniej chwili zawrzał największy pośpiech i zapanował nieład pomiędzy pątnikami, biegli jak szaleni wzdłuż olbrzymiego pociągu, nie mogąc znaleźć miejsc swoich, krzyczeli i strofowali się wzajemnie. Na przodzie pociągu syczała lokomotywa, dysząca parą, lśniła się w odzyskanej czystości, a miedź pokrywająca jej korpus jaśniała, odbijając w sobie promienie dnia pogodnego.
Piotr usunął się nieco, przepuszczając Maryę do wagonu, gdy wtem szarpnął go za rękę nadbiegły pędem pan Vigneron, krzycząc tryumfalnie:
— Przedłużyli mi bilet, przedłużyli!...
Zaczerwieniony, promieniejący pan Vigneron potrząsał po nad głową zdobytym biletem jazdy, i pocwałował w stronę wagonu, gdzie siadła jego żona z synem, by ją uwiadomić o szczęśliwej nowinie.
Kiedy Marya wraz ze swym ojcem zajęli już swoje miejsca, Piotr pozostał jeszcze chwilę na peronie, aby pożegnać się z doktorem Chassaigne, który ucałował go po ojcowsku. Piotr chciał na nim wymódz, by wrócił do Paryża i począł żyć po dawnemu, odnowiwszy swe stosunki lekarskie. Stary jego przyjaciel jednak potrząsał tylko głową:
— Nie, nie moje dziecko, ja tutaj pozostanę... One są tutaj, z niemi się nie rozłączę...
Myśl jego zawsze była przy zmarłej żonie i córce. Po chwili dodał ciszej i z wielką tkliwością:
— Żegnam cię, mój Piotrze!
— Doktorze kochany, nie żegnaj mnie, rzeknij lepiej: do widzenia!
— Nie byłoby to szczere z mojej strony... Komandor miał racyę, twierdząc, iż nic nie ma pożądańszego nad śmierć... tylko, że ja pragnę tej śmierci, która daje początek nowemu życiu.
Baron Suire wydawał rozporządzenia, by zdjęto białe chorągwie zatknięte na przodzie pociągu. Rozległ się teraz stanowczy i rozkazujący okrzyk urzędników kolejowych: „Wsiadać do wagonów, wsiadać natychmiast!“ Na odgłos ten powstał ostatni gorączkowy pośpiech. Na peronie był jeszcze tłum pielgrzymów przybyłych w ostatniej chwili; biegli oni pędem w tę lub inną stronę, pot spływał po strwożonych ich twarzach, wydobywali resztę sił i tchu, by dopaść do wagonów, których odszukać nie mogli.
Pani de Jonquière i siostra Hyacynta liczyły teraz podróżnych i sprawdzały, czy nie braknie im kogoś będącego w ich wagonie i zostającego pod ich opieką. La Grivotte, Eliza Rouquet, Zosia Couteau były obecne. Pani Sabathier siedziała na swojem miejscu naprzeciwko swego męża, który z przymkniętemi oczami wyczekiwał cierpliwie, aby pociąg ruszył z miejsca.
Jakiś głos zapytał:
— A pani Vincent? Czyż nie wraca razem z nami?...
Siostra Hyacynta wychyliła się właśnie przez okno i uśmiechnęła się do doktora Ferrand, stojącego na progu swojego furgonu. Wtem zawołała:
— Otóż i ona!
Pani Vincent przybywała ostatnia, biegła zdyszana, zmieniona i wybladła. Mimowoli Piotr spojrzał na jej ręce. Nie trzymały już one małej chorej Róży. Zmarła dziecina opuściła już na zawsze macierzyńskie łono.
Drzwiczki wagonów zamykały się z trzaskiem jedne po drugich. Wagony były pełne, oczekiwano na sygnał do wyjazdu.
Sycząc i dymiąc, maszyna wydała pierwszy gwizd przenikliwy lekko. Dotychczas przysłonięte słońce, wysunęło się z poza mlecznych obłoków i zajaśniało złocąc maszynę pociągu, która zdawała się być gotową do jazdy w legendowe rajskie krainy. Odjazd ten nie miał w sobie żadnego śladu goryczy, był raczej wesoły, dziecięco spokojny. Można było sądzić, iż wszyscy chorzy uzyskali wyzdrowienie. Wniesiono ich tutaj w tymże samym stanie, w jakim przyjechali, wyjeżdżali wszakże pocieszeni, szczęśliwi, chociażby szczęściem jednej godziny. Żadna między nimi nie panowała zazdrość, nic nie zatruwało braterskiego ich uczucia; chorzy cieszyli się z uzdrowienia innych, szukając w tem dla siebie pewności na przyszłość. Tak, niezawodnie, przyjdzie kolej i na nich, wszak cuda wczorajsze są zapewnieniem cudów jutrzejszych. Rozegzaltowani trzydniowemi modłami trwali dalej w gorączkowem podnieceniu; wiara zapomnianych nie osłabła ani na chwilę; pewni oni byli, iż Matka Boska, pomijając ich w tym roku, nagrodzi ich przy następnej pielgrzymce; odłożyła jeno ich uzdrowienie, gdyż tego wymagało przyszłe ich zbawienie i dobro duszy. Wszyscy ci nieszczęśliwi spragnieni życia, pałali niezłomną miłością, niespożytą nadzieją. Z przepełnionych wagonów rozlegały się szmery rozweselenia, bezmyślna radość, okrzyki, śmiechy. „Do roku przyszłego, wrócimy tutaj, wrócimy!“
Uśmiechnięte i zawsze wesołe zakonnice klasnęły w ręce i rozległ się śpiew dziękczynny „Magnificat“. Osiemset głosów złączyło się w jeden chór potężny, chwałę bożą głoszący.
Magnificat anima mea Dominum...
Naczelnik stacyi rzucił dokoła spojrzenie, a zapewniwszy się, iż wszystko w porządku, opuścił ręce i dał sygnał, by ruszano. Znowu maszyna gwizdnęła i szarpnąwszy, potoczyła się naprzód, ciągnąc za sobą długi szereg wagonów w kraj słoneczny, promienny. Ojciec Fourcade pozostał na peronie; opierał się mocno na ramieniu doktora Bonamy, ból nogi coraz mocniej mu dokuczał, wszakże skinięciami głowy i uśmiechem żegnał odjeżdżającą swoją dziatwę. Berthaud, Gerard baron Suire — tworzyli drugą grupę, a nieopodal od nich doktor Chassaigne i pan Vigneron powiewali chustkami za odjeżdżającym pociągiem. Przez drzwiczki uciekających w dal wagonów, wychylały się uśmiechnięte twarze podróżnych, powiewających również chustkami, które pęd powietrza kierował w stronę pozostających. Pani Vigneron nagliła Gustawa, by wychylił bladą swoją twarzyczkę. Długo można było jeszcze widzieć pulchną rączkę Rajmundy, ślącej pożegnanie. Najdłużej wszakże pozostała przy oknie Marya, chcąca poglądać na Lourdes, dopóki nie zniknie jej stopniowo w morzu zieloności.
Pociąg mknął tryumfalnie przez słoneczny krajobraz i znikł jaśniejący, rozbrzmiewając śpiewem:
Et exultavit spiritus meus in Deo salutari meo.




IV.

Znów ku Paryżowi z powrotem biegł z turkotem biały pociąg. W wagonie trzeciej klasy, gdzie najgłośniej śpiewano piskliwemi głosami „Magnificat“, widok przedstawiał się tenże sam, co poprzednio; nizkie odgrodzenia przedziałów dozwalały objąć okiem cały obszar tej, wspólnej i ruchomej sali szpitalnej, w której nieład panujący przypominał tymczasowe ambulansy. Z pod ławek wysuwały się do połowy miski, kubełki, nocne naczynia, gąbki i szczotki. Rozrzucone po wagonie pakunki przedstawiały się dziwacznie rozmaitością węzełków, koszów, worków i walizek; leżały całe ich stosy, a uboga, wytarta odzież pątników, zawieszona na mosiężnych wieszadłach, kołysała się bezprzestanie. Te same zakonnice i te same damy szpitalne towarzyszyły chorym; ilość podróżnych naraz zamkniętych w ciasnocie, zwiększała gorąco pogodnego dnia sierpniowego, a przykry zaduch nagromadzonych ciał ludzkich już teraz był nie do zniesienia. W samej głębi wagonu, w ostatnim przedziale, siedziało owe dziesięć pątniczek młodych i starych, lecz zarówno smutnie brzydkich; w ciasnocie swego przedziału te dziesięć kobiet cisnęło się jedna tuż przy drugiej, zawodząc śpiew donośnie na nutę przeraźliwie fałszywą.
— O której godzinie będziemy w Paryżu? — zapytał pan de Guersaint Piotra.
— Jutro około drugiej po południu.
Od chwili wyjazdu Marya spoglądała na Piotra z niepokojem i smutkiem, jakby raptownie nawiedzona zmartwieniem, które pragnęła przed nim ukryć. Przemogła się wreszcie i zawołała z wesołością nieopuszczającą jej od błogosławionej godziny powrotu do zdrowia:
— Będziemy w drodze przez dwadzieścia dwie godziny, ale o ileż one szybciej i milej ubiegną, aniżeli gdyśmy do Lourdes jechali!...
— I mniej nas obecnie — dorzucił jej ojciec. — Pozostało nas nieco po drodze, luźniej więc będzie i znacznie dogodniej.
Rzeczywiście tak było. Miejsce, zajmowane przez panią Maze, teraz było puste. Marya siedziała zabierając o wiele mniejszy kawałek ławki, aniżeli poprzednio potrzebował go jej wózek; Zosię przesadzono do sąsiedniego przedziału, gdzie nie było już brata Izydora, a nawet i jego siostry Marty, która jak mówiono, zgodziła się do służby w Lourdes, u jakiejś bardzo pobożnej pani. Pani de Jonquière i siostra Hyacynta, odziedziczyły w swoim przedziale miejsce po zmarłej w szpitalu pani Vêtu. Pozbyły się nawet Elizy Rouquet, która przesiadła się do Zosi; miały więc pod swoją najbliższą pieczą państwa Sabathier, oraz La Grivotte. Dzięki tej zmniejszonej ilości osób, nieco mniej też było tu duszno i można się było spodziewać spokojniejszej nocy.
Kiedy ukończono śpiewać ostatnią zwrotkę „Magnificat“ panie zajęły się rozlokowałem osób i pakunków, tak, aby każdemu było jaknajdogodniej. Przystąpiły następnie do uporządkowania swojego gospodarstwa, pousuwały kubełki i blaszanki z wodą, oraz inne sprzęty, utrudniające poruszenie się z miejsca. Zaciągnięto firanki po lewej stronie wagonu, by zasłonić się przed skwarnemi promieniami słońca, zalewającerni pociąg rozpalonem powietrzem. Ostatnie burze zwilżyły wszakże ziemię, nie było więc pyłu i spodziewano się trochę chłodu wieczorem. Wagon niósł teraz zmniejszoną ilość cierpienia, pomarli bowiem najcięższemi bólami dotknięci, a pozostali przy życiu chorzy odurzonymi czuli się obecnie; opanowało ich odrętwienie po doznanym wysiłku, zmęczenie dochodziło u nich niemal aż do znieczulenia. Reakcya taka musiała się objawić chociażby skutkiem wielkich moralnych wzruszeń, jakie przebyli. Napięcie ich duszy w oczekiwaniu cudu już teraz nie miało racyi bytu, osuwali się więc napowrót w bezwładność wypoczynku, z przytępieniem wszystkich swych władz.
Aż do Tarbes każdy był zajęty lokowaniem swoich manatków, obejmowaniem w posiadanie przeznaczonego sobie miejsca. Gdy wyminięto tę stacyę, siostra Hyacynta powstała ze swojego miejsca i klasnęła w dłonie.
— Moje dzieci, nie zapominajmy o Pannie Przenajświętszej, która tyle łask na nas zesłała. Zmówmy różaniec.
I wszyscy rozpoczęli mówić głośno koronkę, składającą się z pierwszych pięciu radosnych tajemnic, Zwiastowania, Nawiedzin, Narodzin, Oczyszczenia i Jezusowego odnalezienia. Ukończywszy koronkę, śpiewano chórem hymn: „Radujmy się widokiem niebiańskiego archanioła!“... śpiewano tak głośno, iż chłopi zajęci w polu przy robocie, odwracali głowy, by spojrzeć na ten brzmiący pieniami pociąg.
Marya patrzała przez szyby wagonu na rozściełający się przed nią kraj przestronny, na nieskończoność nieba, którego już nie przyćmiewały opary, błyszczało ono teraz najpiękniejszym pogodnym lazurem. Był to schyłek prześlicznego dnia sierpniowego. Oczy Maryi oderwały się od podziwianego widoku i spoczęły teraz na twarzy Piotra; patrzała na niego przenikliwie i z tajonym smutkiem, gdy wtem niespodziewanie ktoś wybuchnął straszliwym płaczem. Była to nieszczęsna pani Vincent, zachowująca milczenie dopóki śpiewano hymn i odmawiano koronkę, a teraz łkająca spazmatycznie i wyrzucająca z siebie słowa bez związku prawie.
— Ach biedactwo moje małe... ach skarbie mój najdroższy, mój klejnociku najdroższy, życie ty moje!...
Dotychczas siedziała ona zasunięta w swój kącik i pragnąca zniknąć w nim zupełnie. Z zaciśniętemi ustami nie przemówiła jeszcze słowa od chwili wyjazdu; przymknąwszy powieki odosobniła się, sam na sam z wielką swoją boleścią. Roztworzywszy oczy zobaczyła tuż obok siebie wiszący przy drzwiczkach wagonu podwójny pas skórzany; ten przedmiot przypominał jej martwe teraz rączyny jej córeczki, które w czasie podróży do Lourdes bawiły się temi rzemieniami; spowodowało to gwałtowny wybuch tłumionej dotychczas rozpaczy; powstrzymać dłużej nie mogła milczenia — jęk i łzy zapanowały nad wolą.
— Ach, moja biedna mała Rózia!... Wszak jej rączka dotykała tego... bawiła się tem i patrzała na to... była to ostatnia jej zabawka... Byłyśmy wtedy obie razem... żyła jeszcze... miałam ją przy sobie na moich kolanach... w moich objęciach... O jakże dobrze było mi wtedy... jakże dobrze, gdy porównam do dnia dzisiejszego!... Już niemam jej teraz... niemam i mieć nigdy nie będę nigdy... o moja ty perełko, o moja ty córeczko!...
Odchodziła od zmysłów, szlochała i błędnemi oczyma spoglądała to na swoje kolana, to na próżne swe ręce, z któremi nie wiedziała co począć, tak przywykły one nosić i tulić chorą dziecinę. Zdawało jej się, iż pozbawioną została części własnej swej istoty, że straszliwą przeszła amputacyę, że ubyło jej coś z ciała, pozbawiając ją możności spełniania jakichś funkcyj, kołysania i pieszczenia Rózi, dla której życie jej było potrzebne. Szalała z bólu nad bezużytecznością swoją teraźniejszą. Osierocone z drogiego ciężaru ramiona i kolana wydawały się jej zawadą, czemś zbytecznem.
Piotr i Marya, wzruszeni tą rozpaczą, przemawiali do nieszczęsnej matki, szukając sposobu złagodzenia jej bólu. Z urywanych jej słów, tonących we łzach i jęku, dowiedzieli się o męczarniach, jakie przebyła od chwili zgonu swej córki. Poprzedniego dnia nad rankiem, kiedy uniosła jej trupa biegnąc bez celu przed siebie pomimo burzy i ulewnego deszczu, musiała długo błąkać się na oślep, nie widząc nic, głucha na wszystko. Nie pamiętała drogi, którą przebyła, ale musiała wpaść w przedmieścia tego Lourdes zdradzieckiego, tego Lourdes obiecującego zdrowie, a zadającego śmierć dzieciom ukochanym; ach to Lourdes, jakże przeklinała ona teraz złowrogie to miasto!
— Już nie wiem... sama nie wiem, co dalej ze mną się stało... Ach tak!... Jacyś ludzie ulitowali się nademną... przygarnęli mnie do swojej izby... jacyś ludzie, których nie znam, nigdy ich nie widziałam... sama nie wiem gdzie oni mieszkają... Mieszkają gdzieś daleko i wysoko, na skraju miasta i muszą być biedni... tak, bardzo muszą być ubodzy, bo widzę się teraz w ich izbie z mojem maleństwem na ręku... już Róża moja najmilsza miała ciałko zupełnie zimne... a oni położyli ją na swojem łóżku...
I znów na to wspomnienie, pani Vincent zanosić się poczęła od płaczu; tchu brakowało jej piersiom.
— Nie chciałam grzebać jej ciałka w Lourdes... w tem przeklętem mieście, które uśmierciło mi moje dziecko... Nie umiem powiedzieć, jak się to działo... lecz zapewne to oni, ci biedni ludzie prowadzili mnie gdzie należało. Nachodziłam się z niemi biedakami, oj tak, nachodziłam się i naprosiłam. Byłam u wszystkich tych panów, co zarządzają pielgrzymkami i koleją żelazną... Każdemu z nich powtarzałam: „Co to panu szkodzi?... Niechaj mi pan pozwoli dowieźć zmarłe ciałko Rózi do Paryża... będę ją bez przerwy trzymała w mych ramionach... Wszak dowiozłam ją tak do Lourdes, gdy była przy życiu, a więc mogę ją tak samo wywieźć ztąd po śmierci... Nikt się nie spostrzeże, iż tylko z niej trupek pozostał... Każdy pomyśli, że śpi spokojnie moja miła dziecina“... Ale nikt nie wysłuchał mojej prośby... wszyscy ci panowie, cała ta władza, bez miłosierdzia jest dla ludzi... Krzyczano jeszcze na mnie, wypychano, jak gdym czegoś złego żądała i domagała się bezprawia. Wymyślałam im wszystkim, bo cóż miałam zrobić?... O tak, mówiłam, co myślałam... bo dlaczegóż zwożą do Lourdes tyle ludu na śmierć oczywistą?... Niechajby chociaż potem trupy zawozili tam, gdzie mieszkali za życia. A w zarządzie kolei żelaznej, czy wiecie państwo, co mi powiedziano?... Oto widząc mój upór zawiezienia Rózi do Paryża, zgodzili się ale mówiąc, że to kosztuje trzysta franków, tak podobno, że taka jest stała cena. Boże mój, żądać odemnie trzysta franków! Wszak ja do Lourdes przyjechałam, mając tylko trzydzieści susów w kieszeni, a teraz zaledwie pięć susów z tego mi pozostało! Trzysta franków! Pół roku muszę pracować, żeby trzysta franków zarobić, zkądże więc mogłabym wziąć tyle pieniędzy?... Niechby byli zażądali odemnie życia, mogłabym im dać i byłabym chętnie im oddała... Ale trzysta franków, i dlaczegóż aż tyle pieniędzy im potrzeba tym panom, dlaczegóż tak drogo sobie cenią przewiezienie takiego maleńkiego trupka, lekkiego jak ptaszę, a wszak byłabym to ciałko Rózi wiozła przy sobie, w moich ramionach, przy sercu mojem, nie zabierałoby ono nikomu miejsca, dlaczegóż nie chcieli pocieszenia mojego!...
Zamilkła, a po chwili znów zaczęła w tonie głuchej skargi:
— Ach, gdybyście państwo wiedzieli, co ci dobrzy ludzie mieli ze mną kłopotu, nim mnie zdołali namówić do wyjazdu!... Mówili mi, że robotnica, taka jak ja, powinna wracać do Paryża, bo ztamtąd jestem i tam mogę liczyć na zarobek; że niemam prawa tracić biletu jazdy, bo za cóż wróciłabym do Paryża, jeżeli nie wyjadę dzisiaj o godzinie trzeciej minut czterdzieści... Mówili mi, że trzeba umieć znosić swój los, skoro się jest bez grosza... Bo tylko bogaci mogą robić ze swoimi nieboszczykami co im się podoba... Mówili... oj tak mówili... ale już nie wiem co... tak, już nie pamiętam... Nie wiedziałam ani godziny, ani drogi na stacyę... Po pogrzebie... bo pochowaliśmy moją córeczkę gdzieś na nieznanym mi cmentarzu, gdzieś w kącie, pomiędzy dwoma drzewami... ci biedni ludzie odprowadzili mnie tutaj... byłam na pół obłąkana, oni wiedli mnie, ja nie wiedziałam gdzie. Wsadzili mnie do wagonu właśnie kiedy pociąg miał już wyjeżdżać... Ach, jakie to straszne... oderwali mnie od dziecka mojego... moje serce pozostało tam z moją Rózią, głęboko pod ziemią... ach czy też mogą istnieć takie okropności!... Takie okropności!...
— Biedna moja kobieto — szepnęła Marya — pomódl się, proś Pannę Przenajświętszą, by cię nie wypuszczała ze swojej opieki, Ona jest ucieczką strapionych. Ona nie odmawia nigdy udzielenia ulgi tym, którzy cierpią.
Ale pani Vincent wzdrynęła się cała i ze wyburzeniem poczęła wołać;
— Nieprawda! Po cóż mnie oszukano?... Czyż byłabym pojechała z Rózią do Lourdes, gdyby nie te głosy, które słyszałam w kościele?... Gdyby nie ona, dziecko moje żyłoby z pewnością... doktorzy więcej mogą... oni byliby wyleczyli moją dziecinę... Ale dałam się uwieść, ja, co nigdy nie chciałam mieć nic wspólnego z księżmi.. poszłam... prosiłam ich o przejazd do Lourdes... Pocóżem uczyniła krok tak nierozważny!...
Z ust zrozpaczonej kobiety wyrywały się słowa coraz namiętniejszej zaciekłości; nie miała ona już pokory, ani żadnej nadziei. Klęła teraz bez ogródki, nie dobierając wyrażeń, ziejąc bólem, wyjąc swoją żałością. Siostra Hyacynta uznała konieczność powstrzymania zniewag miotanych.
— Powstrzymaj się nieszczęsna, nie bluźnij! Bo cię Bóg skarze na wieczne niezagojenie się twojej rany.
Całe to zajście trwało niemało czasu, pociąg minął bez zatrzymania się stacyę Riscle. Siostra Hyacynta dała znak i wszystkie głosy chórem zaintonowały: Laudate, laudate Mariam.
Śpiew ten zagłuszył głos wyrzekającej pani Vincent. Płakała, zakrywszy twarz obu rękami, już nie miała siły do dłuższego buntu; bełkotała cichutko niezrozumiale jakieś słowa i osunęła się nieprzytomna w stan odrętwienia z wielkiego bólu i z nadmiaru znużenia.
Po odśpiewaniu hymnu, wszyscy ulegli zmęczeniu. Tylko siostra Hyacynta i siostra Klara nie poddawały się ogólnemu rozstrojowi; tak jedna jak druga wyglądały równie czerstwo i słodko jak w chwili wyjazdu z Paryża; przywykły one do swojej służby i nie znały co to jest zmęczenie, przezwyciężały się i ze spokojem z równą zawsze uprzejmą wesołością, gotowe były nieść pomoc i pocieszenie, opromienione białością skrzydeł okalających ich twarze.
Pani de Jonquière, która nie spała już od pięciu dni, czyniła wszelkie wysiłki, by mieć powieki rozwarte, ciążyły jej i domagały się spoczynku; wracała ona wszakże nadspodziewanie zadowolniona ze swej podróży; wydawała córkę zamąż, dzięki wycieczce do Lourdes i wiozła ztamtąd uzdrowioną Maryę i radowała się, że najgłośniejszy cud spotkał jedną z jej chorych i to cud niezwykłej doniosłości, o którym mówić się będzie długo w całem chrześciaństwie. Pani de Jonquière obiecywała sobie spać dzisiejszej nocy, czuła się tak zmęczoną, iż była pewną, że trzęsienie wagonu przeszkodzić jej nie zdoła; była wszakże nieco zaniepokojona o la Grivotte, która wydawała się jej nienaturalnie podnieconą; oczy miała obłąkane, zmącone a na rozgorączkowane jej policzki występowały teraz coraz silniejsze fioletowe plamy. Już dziesiątki razy pani de Jonquière zalecała jej napróżno, by siedziała spokojnie, by starała się wypocząć, zmrużywszy oczy i ułożywszy się do spoczynku. Na szczęście wszystkie inne chore, będące pod jej opieką, nie potrzebowały jej teraz wcale, były zdrowsze lub też do tego stopnia zmęczone, że nie przestawały drzemać w zupełnem milczeniu. Eliza Rouquet kupiła sobie lusterko składane, które co chwila wyjmowała z kieszeni i rozłożywszy je, pochylała nad niem twarz, nie mogąc dość się napatrzeć i nacieszyć widokiem ustępujących ran i czerwoności, które tak jeszcze niedawno czyniły ją przeraźliwie potworną; przybierała ona już teraz wygląd podobny do wyglądu reszty ludzi, już więc odtąd straszyć nie będzie nikogo szpetotą swej choroby! Uśmiechała się do siebie, wciąż zapatrzona w swoje okrągłe lusterko, przygryzając usta z kokieteryą zadowolnionej ze swej piękności młodej kobiety. Zosia Couteau nie przeszkadzała nikomu; przed chwilą właśnie, widząc, iż jakoś nikt jej dzisiaj nie prosi o pokazanie nogi, wyleczonej z łaski Przenajświętszej Panny z Lourdes, sama zdjęła trzewik i pończochę, chcąc zwrócić na siebie uwagę obecnych; gdy i to nie pomogło, pomimo iż zaręczała, że znalazła ostry kamyk za pończochą, Zosia bawiła się w milczeniu tłustą, białą i czystą swoją nóżką, trzymając ją z lubością w dłoniach, jakby jakieś drogocenne i miłe sobie cacko.
Pan de Guersaint powstał ze swego siedzenia i oparłszy się o poręcz dzielącą wagony, patrzał na pana Sabathier.
— Ojcze, ojcze! — zawołała Marya z pewnem wzruszeniem — czy widzisz tę szramę na ławce?... To okucie mojego wózka wyżłobiło ją podczas naszej podróży w tamtą stronę.
Marya tak dalece ucieszyła się tym odnalezionym śladem, iż na chwilę zapomniała o tajonem ciężkiem swem zmartwieniu. Pani Vincent wybuchnęła rozpaczliwym głosem na widok rzemiennych pasów, któremi bawiła się jej córeczka, Marya zaś odnalazła nagle swoją wesołość, zobaczywszy bruzdę zrobioną na desce przez ów wózek, co tak długo całość jedną z nią stanowił; odczuła całą głębokość radości na myśl, iż męczeństwo jej skończone, że nie wróci, bo znikło i uleciało jak sen ciężki a przykry.
— Ojcze, czy pamiętasz, że zaledwie cztery dni temu jak leżałam nieruchoma na tej oto ławce a teraz, teraz... jestem zdrowa, mogę poruszać się swobodnie! O jakże jestem szczęśliwą!
Piotr i pan de Guersaint uśmiechnęli się do mówiącej. Pan Sabathier usłyszał wybuch radości Maryi i rzekł zwolna.
— Tak, tak, pozostawiamy cząstki samych siebie w przedmiotach których dotykamy; nasze cierpienia i radości jednoczą się z niemi, dlatego też, gdy znów spotykamy z nienacka znany sobie przedmiot, przypomina on nam minione dzieje i wzbudza w nas wesołość lub smutek.
Od chwili wyjazdu z Lourdes, pan Sabathier nie przemówił jeszcze ani słowa; siedział w swym kąciku, przygnębiony chociaż pełen rezygnacyi; nawet żonie swej nie odpowiadał tylko ruchem głowy, gdy pytała się czy mu nie lepiej i z całą gorliwością osłaniała chore jego nogi. Nic go nie bolało, lecz opanowany był przygnębieniem niedającem się przekonać.
— Podczas naszej podróży w tamtą stronę — ciągnął dalej pan Sabathier — nie wiedząc co robić z czasem, bawiłem się liczeniem okrągłych rozet zdobiących sufit naszego wagonu. Od lampy do drzwiczek było ich trzynaście. Otóż przed chwilą przeliczyłem je znowu i naturalnie że znalazłem tę samą cyfrę trzynastu... Albo ten guzik miedziany tuż przy mnie świecący się poniżej szyby! Trudno wyobrazić sobie, ile marzeń przemknęło po mojej głowie, patrząc na jego punkcik, świecący się tuż przy mnie; roiłem te marzenia swego wieczoru, gdy ksiądz Piotr opowiadał nam historyę życia Bernadetty. Tak, widziałem się już zdrowym i wybierającym się do Rzymu, gdzie pragnę pojechać przeszło od lat dwudziestu. Nogi mnie słuchały, chodziłem, biegałem... jednem słowem marzyłem słodko, rozkosznie, lecz jak człowiek pozbawiony zmysłów. Bo oto wszystko skończone... wracamy do Paryża... i chociaż patrzę na ten sam sufit naszego wagonu, na ten sam guzik, błyszczący się tuż przy mnie, marzyć przestałem i czuję, że moje nogi zupełnie już zamarły... Jestem stary niedołęga i tym razem na dobre... na zawsze!
Dwie wielkie łzy nabiegły mu do oczów, musiał przeżywać ciężką, gorzką godzinę swojego życia. Lecz już się wypowiedział, już przerwał srogość tajonej zgryzoty. Niezadługo, potrząsnął ciężką swą głową, o charakterystycznej dolnej szczęce, znamionującej wytrwałą cierpliwość i rzekł:
— Siódmy to raz jeździłem teraz do Lourdes i Najświętsza Panna nie chciała mnie wysłuchać. Cóż począć, trzeba będzie znów jechać na rok przyszły. Może wreszcie ulituje się nademną!
Ten człowiek nie oburzał się i nie buntował a Piotr, rozmawiając z nim dalej, podziwiał stałość jego łatwowierności, żywotniejszej nad rzeczywistość, silniejszej nad wykształconą jego inteligencyę. Jakże namiętnie musiał pragnąć życia i zdrowia, by zagłuszyć w sobie z taką zupełnością chęć rozumowania?... Upierał się i gwałtem chciał być uzdrowiony po za wszelką naturalną możliwością; szturmował o zdobycie cudu, chociaż tylokrotnie został w swych usiłowaniach odparty i od łaski usunięty; tłomaczył z całą drobiazgowością przyczyny, skutkiem których Przenajświętsza Panna nie spojrzała nań miłosiernie; przyznawał się do roztargnienia, jakie oderwało go niejednokrotnie od modłów przed grotą; za mało miał skruchy i pokory a te grzechy stały się przyczyną niezadowolnienia świętej Bożej Rodzicielki. Obiecywał teraz sobie, iż przed przyszłoroczną pielgrzymką do Lurdes, przygotuje się lepiej i odprawi nowennę w jakiem innem miejscu słynącem cudami.
— A czy wiesz, księże Piotrze — mówił dalej pan Sabathier — jakie szczęście spłynęło na owego człowieka, któremu opłaciłem podróż do Lourdes, chcąc zająć jego miejsce pomiędzy ubogimi pielgrzymami?... Miał suchoty i został zupełnie uzdrowiony!
— Naprawdę... — zawołał pan de Guersaint — suchotnik odzyskał zdrowie, i to w zupełności?...
— Tak. Został uzdrowiony zupełnie. Złe znikło jakby ręką odjął... Gdyśmy wyjeżdżali z Paryża był żółty, słaby, ledwie mógł suwać nogami. W parę dni potem przyszedł mnie odwiedzić w szpitalu i prawie go nie poznałem tak dobrze wyglądał. Z uciechy dałem mu pięć franków.
Piotr z trudnością powstrzymał uśmiech, bo znał historyę tego suchotnika, opowiedzianą mu przez doktora Chassaigne. Ów cudem uleczony był po prostu oszustem, udającym chorego, poznano go i odkryto całą prawdę w biurze, wydającem zaświadczenia przy źródle. Stawił się tam po raz trzeci; lat poprzednich żądał zaświadczenia jako uzdrowiony paralityk następnie zaś jako owrzodziały. Każdego roku dostępował on łaski zupełnego powrotu do zdrowia, co mu jednało przychylność pielgrzymów, darzących go datkami i żywiących go swoim kosztem. Był pono niegdyś posługaczem szpitalnym, umiał więc udawać obraną przez siebie chorobę a podmalowywał sobie twarz z tak zręczną przebiegłością, iż doktorzy wierzyli jego słowom. Trzeba było dziwnego zbiegu okoliczności, by tym razem doktór Bonamy odkrył oszustwo, przezeń uprawiane. Ojcowie pod wezwaniem groty z Lourdes przyciszyli całą tę sprawę, żądając od zarządu biura, którym dyrygował doktór Bonamy, by kwestya wykrytego oszustwa pominiętą została milczeniem. Po cóż bowiem podobny skandal miał dostarczać materyału do żartów w nieprzychylnych dziennikach? Ilekrotnie wykrytem zostało podobne nadużycie, ojcowie usuwali winowajcę, ale nie rozgłaszali jego podstępu. Udawacze podobni rzadko się wreszcie zdarzali, jakkolwiek ludzie wolteryańskich przekonań, puszczali w obieg wytworzone przez siebie nieprawdopodobne baśnie tego rodzaju. Pocóż jednak?... czyż ślepa wiara, głupota i nieświadomość, nie wydawały dostatecznych plonów?...
Pan Sabathier czuł się mocno wzruszony tą okolicznością, iż człowiek, na jego koszt przybyły do Lourdes został uzdrowiony, podczas gdy on wracał z przed groty równie zniedołężniały i równie nieszczęśliwy jak poprzednio. Westchnął i pomimo swego poddania się wyrokom nieba, rzekł z odcieniem zazdrości:
— Stało się... lecz nie należy powątpiewać, iż Przenajświętsza Panna wie najlepiej kogo należy najpierw przywrócić do zdrowia. Przecież nie można od Niej żądać, aby nam zdawała rachunek ze swoich łask. Oddaję się w Jej ręce... a kiedykolwiek raczy rzucić na mnie promień swego miłosierdzia, zastanie mnie wiernie pochylonego u stóp wszechmożnego swego tronu.
Dojeżdżając do stacyi Mont-de-Marsau odmówiono „Anioł Pański“, a następnie siostra Hyacynta rozpoczęła głośno drugą koronkę, składającą się z pięciu żałosnych tajemnic: Jezus w Ogrodzie Oliwnym, Jezus biczowany, Jezus z koroną cierniową, Jezus krzyż dźwigający, Jezus umierający na krzyżu.
Pociąg miał się zatrzymać dopiero w Bordeaux o godzinie jedenastej wieczorem, nie licząc więc na żaden przystanek, pielgrzymi, odśpiewawszy koronkę, przystąpili do podróżnego obiadu. Każdy miał swoje zapasy żywności w koszyku, prócz mleka, czekolady i owoców, dostarczanych przez siostrę Franciszkę z jej restauracyjnego wagonu. Rozłożono zapasy, kolana zastępowały stoły, dzielono się, częstowano i wymieniano posiadane zapasy żywności, cały wagon przedstawiał widok okolicznościowej jadalni, w której spożywano, co kto miał i na co kogo stać było. Skończono właśnie jeść i układano napowrót w koszykach niedojedzone resztki chleba i mięsa, owiniętego w zatłuszczone papiery, kiedy pociąg minął stacyę Morceux.
— Moje dzieci — rzekła siostra Hyacynta, wystawszy z ławki — czas już odmówić pacierz wieczorny.
Wagon napełnił się brzękiem półgłosem odmawianych „Ojcze nasz“, „Zdrowaś“, po których nastąpił rachunek sumienia, akt skruchy, oddanie się pod Boską Opiekę, pod straż Przenajświętszej Panny i Wszystkich Świętych Pańskich; dziękczynna modlitwa za dzień szczęśliwie przebyty, wreszcie modły za żywych i za wiernych zmarłych.
— O godzinie dziesiątej dojedziemy do Lamothe — rzedła zakonnica — otóż ostrzegam, że wtedy nastąpić musi milczenie. Przypuszczam jednak, że się chętnie na to zgodzicie, bo snu wam wszystkim potrzeba i nikogo nie będę potrzebowała kołysać, by zasnął.
Uwaga zrobiona przez siostrę Hyacyntę rozweseliła podróżnych. Była teraz godzina wpół do dziewiątej, zmierzchać się poczynało i krajobraz tonął zwolna w mgłach wieczornych. Jaśniały już tylko szczyty pagórków, świecąc ostatniemi blaskami zachodu, niziny zaś pokrywały się coraz gęstszą ciemną osłoną. Pociąg, pędząc całą siłą pary, dopadł teraz do olbrzymiej płaszczyzny; ciągnęła się jak morze zasłane cieniami, po nad którem unosiło się ciemno niebieskie niebo nabijane złotemi gwiazdami.
Od chwili już Piotr nie spuszczał z oka la Grivotte. Podczas gdy większość pielgrzymów i chorych zasypiała, osunąwszy się pomiędzy rozłożonemi na noc pakunkami i rzeczami zawieszonemi a kołysanemi bezustannie ruchem jazdy, la Grivotte wstała ze swego miejsca i, chwyciwszy się kurczowym ruchem za deskę przedziału, miała twarz zmienioną wyrazem straszliwej jakiejś trwogi. Blade, żółte światło lampy uwydatniało jeszcze wielką jej bladość; zdawało się, że nagle znów wychudła i blizką jest skonu.
— Niech pani uważa! — zawołał Piotr, zwracając się do pani de Jonquière, która zasnęła, nie mogąc już dłużej przemódz zmęczenia. — Niech pani uważa, ona gotowa upaść!
Pani de Jonquière ocknęła się i ruszyła na pomoc chorej, lecz siostra Hyacynta już ją była wyprzedziła i trzymała teraz w swych ramionach la Grivotte, porwaną gwałtownym atakiem kaszlu. Złożono ją na ławce; kaszel dusił ją i rozrywał jej piersi, wstrząsając całem jej ciałem. Z ust chorej ciekły strumienie krwi, a po chwili już wyrzucała ją z siebie zgęstniałemi kawałami.
— Ach mój Boże, mój Boże! — wołała zrozpaczona pani de Jonquière. — Znów wróciła jej choroba. Domyślałam się, że nie jest zupełnie uleczoną. Taka była dziwna... Siostro Hyacynto, pozwól... ja przy niej usiądę...
Lecz zakonnica nie ustępowała miejsca przy chorej.
— Nie, nie, pani potrzebniejszy sen, aniżeli mnie... ja przy niej zostanę. Niechaj pani będzie spokojna, ja przypilnuję jak należy... byle pani mogła zasnąć choć trochę, bo inaczej gotowaś się pani rozchorować ze zbytecznego zmęczenia.
Mówiąc to, zasiadła tuż koło nieszczęsnej la Grivotte i ułożywszy jej głowę na swojem ramieniu, ocierała wciąż krwią opływające jej usta. Kaszel uspokajał się, lecz nastąpiła po nim tak wielka niemoc, iż chora ledwie dosłyszalnym głosem szeptała:
— To nic, to nic... Przecież jestem uzdrowiona, zupełnie uzdrowiona...
To niespodziewane odezwanie się choroby, którą uważano za uleczoną, przejęło trwogą wszystkich obecnych. Chłód lodowaty wionął po wagonie. Niektórzy wstawali, by spojrzeć bliżej, inni z przerażeniem unosili głowy przed chwilą drzemiące. Potem znów każdy zasunął się jeszcze głębiej w swoje legowisko i nikt już nie drgnął z przestrachu.
Piotr zastanawiał się nad szczególnością medyczną przebiegu choroby la Grivotte. Odzyskała raptownie siły, przybywszy do Lourdes; nasycić nie mogła rozbudzonego naraz apetytu, wciąż chodziła, nieledwie tańcząc i z twarzą promieniejącą rumieńcami, a teraz wszystko to minęło, pluje kawałami krwi, kaszle aż do pęknięcia piersi i gardła, twarz jej przybrała cerę ołowianą, jest znów konającą i chwyconą brutalnie przez tryumfująco powracającą chorobę. Czyżby suchoty były u niej połączone z chorobą nerwową? Albo może jest ona cierpiącą na jakąś nieznaną chorobę, mylnie określoną mianem suchot? Wszak wiedza ludzka błądzi jeszcze tak często wśród mglistych lub ciemnych zupełnie otchłani! Piotr przypomniał sobie wyraz twarzy doktora Chassaigne i pogardliwe jego wzruszanie ramionami, podczas gdy doktor Bonamy, z całym spokojem sprawiając swój urząd w biurze wydającem zaświadczenia uzdrowień, czynił przegląd chorych, zapewniając ich o zdrowiu odzyskanem naraz cudem; nie tłómaczył on, lecz stwierdzał wyniki, pewnym będąc, iż nikt mu nie zaprzeczy, nikt bowiem nie będzie w stanie dowieść przyczyny zaszłego nagle uleczenia lub polepszenia.
— O ja się nie boję! — szeptała la Grivotte. — Cóż z tego, że kaszel mnie chwycił?... Przecież jestem uleczona, wszyscy mi to mówili przy źródle... tak, tak, jestem zupełnie uleczona...
Wagon toczył się i toczył wśród ciemnej nocy. Każdy z podróżnych wyciągał się i układał, jak mógł najdogodniej. Uproszono panią Vincent, by położyła się na ławce, dano jej poduszkę, aby miała na czem złożyć zbolałą swoją głowę; łagodną i posłuszną była jak dziecko, które traci przytomność; drzemała teraz w zupełnej nieruchomości, lecz ciche łzy sączyły się z pod zamkniętych jej powiek. Eliza Rouquet też miała całą ławkę dla siebie samej, zamierzała więc wyciągnąć się dogodnie, lecz jeszcze nie mogła oderwać się od swojego lusterka i wciąż zapatrzona z uwielbieniem w odbijającą się w niem twarz swoją, coraz to mniej okaleczałą, stroiła się na noc; zawiązywała sobie głowę czarną chustką, którą zakrywała przedtem swoje rany i znów patrzała w lusterko, by zobaczyć, o ile jest piękniejszą i mniej opuchłą.
Piotr zwrócił swą uwagę na ten również niezwykły okaz choroby. Dziwił się, jakim sposobem rany pokrywające twarz Elizy zasychały teraz i były w trakcie znikania, potworne jej kalectwo ust i nosa prawie ustąpiło, przestała być przerażającą. A więc i w danym wypadku rozwierają się otchłanie niepewności! Może to nie lupus? Może to jakaś nieznana jątrząca się rana natury histerycznej? Czy też należało przypuścić, iż lupus ma rozmaite przyczyny i objawy niedostatecznie jeszcze zbadane we wszystkich swych przejawach? Może lupus, wytwarzający się skutkiem złego odżywiania się skóry, jest chorobą nerwową, mogącą być przykróconą silnem moralnem wzruszeniem?... Tymczasem był to cud, lecz mogący ustąpić znów miejsca chorobie jutro, za trzy dni, trzy miesiące, a może dopiero za lat kilka. Wszak la Grivotte takim cudem została uleczona z suchot.
Była teraz godzina dziesiąta i podróżni drzemali, gdy pociąg pędzący wciąż naprzód minął stacyę Lamothe. Siostra Hyacynta nie mogła ruszyć się z miejsca, albowiem la Grivotte, ułożywszy swą głowę na jej kolanach, spała spokojnie; nie chcąc budzić chorej, siostra Hyacynta szepnęła dla formy, głosem przygłuszonym turkotem pociągu:
— Milczenie, milczenie, czas na spoczynek.
Lecz w sąsiednim przedziale odzywał się wciąż jakiś łoskot, którego zrazu nie umiała sobie wytłómaczyć, lecz odgadłszy przyczynę, rzekła:
— Zosiu, dlaczego uderzasz nogami w ławkę? Trzeba spać, moje dziecko.
— Ale ja nie uderzam nogami w ławkę! Upewniam cię, siostro Hyacynto, że tego nie robię. To jakiś klucz hałasuje w moim trzewiku.
— Jakto klucz?... Przynieś mi i pokaż.
Wziąwszy klucz w rękę, zakonnica przypatrywała mu się bliżej: był to stary, wytarty i biedny klucz zczerniały, zużyty, którego kółko niegdyś pękło, a po reperacyi nosiło bliznę. Podróżni przeszukali kieszenie swoje, lecz nikt klucza nie zgubił.
— Znalazłam go w kącie — powiedziała Zosia. — Musiał należeć do tego człowieka.
— Jakiego człowieka?...
— A tego, który umarł.
Już zapomniano o zmarłym nieznajomym. Lecz siostra Hyacynta potwierdziła przypuszczenie Zosi; przypominała sobie teraz, iż usłyszała brzęk czegoś spadającego na ziemię, podczas gdy ocierała spotniałą twarz konającego. Obracając wciąż klucz w swoich palcach, patrzała nań, chociaż był tak brzydki i nędzny. Biedny stary klucz, bezużytecznym był teraz najzupełniej; nie otworzy on swego zamku, nikt bowiem nie wie, gdzie na świecie całym są drzwi, roztworzyć się mogące pod jego naciskiem. Przez chwilę zakonnica miała ochotę wsunąć ten klucz do swojej kieszeni, przez litość dla tego kawałka żelaza spracowanego na wysłudze, tajemniczego zarazem, a będącego jedyną rzeczą pozostającą po zmarłym, nieznanym człowieku. Lecz powstrzymała się w swym zamiarze, albowiem mignęła jej przez głowę pobożna zasada, iż nie należy się przywiązywać do żadnej rzeczy ziemskiej. Szyba przy drzwiczkach wagonu na wpół była uchylona, zakonnica rzuciła w ten otwór klucz w ręku trzymany i w ciemnościach nocy znikł ostatni ślad po zmarłym pielgrzymie.
— Zosiu, nie trzeba się już bawić, trzeba spać. Uciszmy się wszyscy, już czas, by nastąpiło milczenie.
Lecz dopiero po krótkim przystanku w Bordeaux około godziny wpół do dwunastej, wszyscy w wagonie zasnęli snem ciężkim, ubezwładniającym zmęczenie ich ciała. Pani de Jonquière przestała się przemagać i wsparłszy głowę o drewnianą przegrodę, spała z twarzą rozradowaną pomimo znużenia. Państwo Sabathier również zasnęli, nie wydając najlżejszego tchnienia; również żaden hałas nie dochodził z przedziału zajmowanego przez Zosię Couteau i Elizę Rouquet; każda z nich wyciągnęła się na swojej ławce i spały smacznie, spoczywając naprzeciwko siebie. Ciszę teraz panującą przerywał tylko od czasu do czasu jęk wyrywający się z ust pani Vincent; drzemała, ale ból jej serdeczny musiał ją ścigać nawet i teraz, wydawała bowiem przytłumione krzyki rozpaczy, przerażenia; męczarnia jej przedłużała się; śniła jakieś sny straszliwe.
Siostra Hyacynta siedziała, nie śpiąc, wpatrywała się z niepokojem w twarz la Grivotte, leżącej bezwładnie, jak martwa, lecz oddychającej ciężko z przeciągłem chrapaniem. Wagon podobnym był teraz do szpitalnej podróżującej sypialni; pociąg biegł szybko i wstrząsał z łoskotem ścianami i ludźmi; sen wszakże zapadł na pielgrzymów i chorych ubezwładniając ich członki, z pod narzuconych na ciała ubrań, wysuwały się ręce, nogi i głowy podrzucane ruchem wagonu i oświetlone bladem, chwiejnem płomieniem lamp osadzonych u sufitu. W samej głębi wagonu, w ostatnim przedziale spały podróżujące gromadą pątniczki w liczbie dziesięciu; spały w bezładnych pozach zbite w ciasnocie wyznaczonego im kąta, usta miały otwarte, jakby padły rażone snem przy śpiewaniu hymnu; były między niemi młode i stare już kobiety, lecz wszystkie zarówno brzydkie i godne pożałowania w swej nędzy. Wielki smutek i żałość wionęły w całym wagonie od śpiących pielgrzymów, atmosfera wagonu przepełnioną być się zdawała cierpieniem i żałością. Spali umęczeni, przygnieceni temi pięcioma dniami szalonych nadziei, uniesień i porywów sięgających ekstazy, by zbudzić się jutro do twardej rzeczywistości biednego swego życia.
Piotr doznał teraz złudzenia, iż znajduje się sam na sam z Maryą. Nie chciała się położyć na swojej ławce, mówiąc, iż dość się należała przez lat siedem. Piotr, chcąc udogodnić spoczynek panu de Guersaint, śpiącemu jak dziecko od chwili wyjazdu z Bordeaux, ustąpił mu swego miejsca, a sam usiadł obok Maryi. Światło lampy raziło jej oczy, zasunął więc ekran i znaleźli się w przezroczym cieniu, nieskończenie miłym i dającym spokój. Pociąg pędzić teraz musiał wśród wielkiej równiny, sunął cicho i równo, szybując w ciemnościach nocy, jak ptak potężny, bijący rytmicznie wielkiemi skrzydłami. Opuścili szybę drzwiczek i dolatał ich teraz orzeźwiający chłód wieczorny, niosąc ku nim zapachy pól czarnych, pól niezgłębionych obszarów, pośród których żadne nie błyszczało światełko zwiastujące istnienie ludzkiej siedziby. Piotr spojrzał na Maryę i zobaczył, że siedzi z zamkniętemi oczyma. Czuł wszakże, iż mimo przysłoniętych powiek nie śpi ona, lecz rozkoszuje się ciszą, ciszą wśród przeciągłego grzmotu jazdy, unoszącej ich w przepaści ciemności nocnych; za jej przykładem zmrużył oczy i oddał się cały marzeniu.
Znów stanęła przed nim dawno miniona chwila przeszłości, gdy w ogrodzie otaczającym domek w Neuilly, zamienili z sobą pożegnalny pocałunek w cieniu drzew przeszytych strzałami promiennego słońca. Jakże to dawno, a jakże wyraźnie czuł słodycz i zapach tej jedynej błogiej chwili swego życia! Same już potem następowały gorycze, nierozłączne dla niego z sutanną, którą nosił. Od chwili kapłańskiego święcenia przestał być mężczyzną, lecz i ona nigdy nie miała być kobietą, skazana była chorobą na dozgonne niedołęztwo; lecz nieszczęście stawało obecnie w nowej swej formie, ironiczna natura zdejmowała z niej okowy i Marya z odzyskanem zdrowiem odzyskiwała swoje prawa, mogła być żoną, mogła być matką...
Gdyby chociaż wiara stała się jego pocieszeniem, ach gdyby wiarę mógł wezwać na oparcie się swoje! Lecz próżne czynił ku temu wysiłki: dla odzyskania wiary przedsięwziął podróż do Lourdes, rozniecić ją pragnął w modłach, przez chwilę myślał, iż stanie się wierzącym, jeżeli Marya pozyska uzdrowienie; lecz te nadzieje padły w niwecz, pozostała po nich tylko ruina, bo zapowiedziane uzdrowienie Maryi nie cudem lecz wiedzą zostało przewidziane.
Czysta, smutku pełna idylla ich uczuć rozwijała się w umyśle Piotra od początku aż do chwili obecnej. Ileż cierpienia i łez stanowiło jej wątek! Marya odgadła jego nieszczęście płynące z braku wiary, zapragnęła odbyć pielgrzymkę do Lourdes tylko w nadziei wymodlenia jego nawrócenia. Podczas wieczornej procesyi z pochodniami, gdy zdala od tłumu pozostali we dwoje pod wielkiemu drzewami, otoczeni zapachem róż niewidzialnych, modlili się wzajemnie on za nią, ona za niego, modlili się gorąco całą potęgą uczucia spragnionego szczęścia ukochanej przez siebie istoty.
W modłach swoich przed jarzącą się grotą, wszak Marya błagała o łaskę dla niego; korząc się przed statuą Przenajświętszej Panny prosiła świętą Orędowniczkę swoją, by o niej zapomniała, jeżeli jedno tylko zbawienie jest w możności uzyskać od Boskiego Syna Swojego. A gdy Marya powstała uzdrowiona, w szale swej radości pewną była zbawienia ich obojga; miłością i wdzięcznością promieniejąc, szła ku bazylice w ekstazie szczęścia i rzuciła mu tę pewność swoją słowami, które tak bardzo go strwożyły. I skłamał przed nią wtedy przez przyjaźń współczującą, niechcąc mącić jej wielkiej radości a teraz to kłamstwo, ta nieświadomość prawdy, w jakiej ją pozostawiał, jakże straszliwym ciężarem przygniata mu serce! Była to dla niego płyta grobowa, usuwająca go nazawsze z liczby żyjących w dół cmentarza, który sam sobie obrał za siedlisko. Przypominał sobie atak szalonego bólu, który go powalił na kamienną posadzkę krypty; myślał, iż skona w dzikiej męczarni, jaka nim miotała; przypominał sobie swoje łzy, swoją brutalną żądzę posiadania ukochanej, posiadania wyłącznego, posiadania tej, którą czuł swoją i sobie oddaną; jakże silnie wrzała w nim ta żądza naraz rozbudzona w całej swej potędze, zaledwie potoki łez zdołały przywrócić mu nieco spokoju! I przysiągł sobie wtedy, wymógł na sobie, iż kłamać będzie przed nią, chcąc w tej ukochanej istocie utrzymać radość płynącą z iluzyi; braterską miłością i litością powodowany, chciał z bohaterstwem wyrzec się samego siebie, lecz czuł teraz, iż dotrzymanie złożonej przysięgi równa się bólom męczeńskiego konania.
Na tę myśl Piotr zadrżał. Czyż będzie miał siłę dotrzymania złożonej sobie przysięgi? Przypomniał sobie, jak wyczekując przyjścia Maryi na dworcu kolejowym w Lourdes, niepokoił się bardzo, niecierpliwił zarazem, iż jej jeszcze tutaj niema; zazdrosnym był o miłość okazywaną przez nią grocie, chciał wynieść ją ztąd jak najprędzej, spodziewając się, że zdala od Lourdes, Marya znów tylko nim będzie zajętą. Gdyby nie był księdzem, byłby się z nią ożenił. I pod wrażeniem tej myśli, Piotr uprzytomnił sobie to możliwe z nią pożycie, przepełnione szczęśliwością i pieszczotą wzajemnego zupełnego posiadania się dwojga kochających w oczekiwaniu istoty z nich powstałej i przedłużającej własne ich życie! Ta chwila twórczego zlania się dwóch istot życia sobą dopełniających i mnożących, jest jedyną bozkością.
Marzenia Piotra tak silnie zajęły wszystkie jego władze, iż widział się ożenionym z ukochaną a radość ztąd doznana zbudziła go nagle i zapytał się wtedy z żalem, dlaczego tak być nie może?... Wszak Marya jest nieświadomą jak mała dziesięcioletnia dziewczynka, dlaczegóż nie miałby się on zająć ukształtowaniem jej duszy?... Obecnie wierzy ona, iż odzyskała zdrowie z łaski Przenajświętszej Panny, on jej wytłomaczy i ona zrozumie, że uleczoną została dzięki jedynej i wszechpotężnej Matce, niewzruszenie pogodnej Naturze.
Lecz w miarę jak te marzenia Piotra przybierały coraz wyraźniejsze zarysy, budzić się w nim zaczęła trwoga, biorąca początek w jego pierwotnie religijnych pojęciach. To szczęście ludziom przystępne, którem pragnął Maryę napoić, czyż może jej ono zastąpić dobro, jakie teraz ona posiada, żyjąc z dziecięcą naiwnością w wierze świętej nieświadomości? Jakże straszne miałby wyrzuty, gdyby ona uznała się nieszczęśliwą! A jakiż dramat musiałby przeżyć ze swem sumieniem przed stanowczą decyzyą zrzucenia sutanny i poślubienia tej dziewczyny wczoraj cudem w Lourdes przywróconej do zdrowia! Ile spustoszenia musiałby przedtem uczynić w jej duszy! Wszak dzisiaj ona czyn podobny nazwałaby świętokradztwem. A jednak jedyna to była droga wiodąca do życia, czyniąca go mężczyzną a ją kobietą, lecz by ją obrać, ileż trzeba było odwagi! Dlaczegóż nie miał tej odwagi, kiedy tego żądał rozsądek i cel prawdziwy ich życia? Bolesny smutek zmącił trzeźwość myśli Piotra i nic już nie wiedział jak tylko, że cierpi srogie męczarnie.
Pociąg toczył się wciąż z monotonnym turkotem a w całym wagonie jedna tylko siostra Hyacynta siedziała, nie śpiąc, oczy miała otwarte i czuwające nad uśpionymi pątnikami. Wtem Marya pochyliła się w stronę Piotra i szepnęła:
— Dziwna rzecz, upadam ze snu a jednak zasnąć nie mogę.
A po chwili dodała z uśmiechem:
— Zanadto myślę o Paryżu.
— Jakto: o Paryżu?
— Tak, myślę o Paryżu, do którego wracam... którego nie znam a jednak będę musiała poznać i życie w nim spędzić.
Słowa Maryi zaniepokoiły Piotra. Będzie więc tak jak przewidywał; już ona nie będzie teraz wyłącznie jego; zajmować się będzie czem innem i zabiorą mu ją inni. Lourdes mu ją oddało lecz Paryż ją zaraz pochwyci. Ta nieświadoma życia istota aż nadto prędko dopełni swą edukacyę kobiecą. Skutkiem choroby żyła w ciszy i zamknięciu, odosobniona od ludzi, nieobeznana z życiem nawet przy pomocy książek; miała obecnie lat dwadzieścia trzy lecz pozostała temże dzieckiem, jakiem była przed swoją niemocą. Lecz wraz ze zdrowiem zbudziła się w niej gwałtowna chęć życia. Piotr widział już, jak ta dziewczyna wesoła i zdrowa, wszystkiego będzie ciekawa, jak wszystko zapragnie widzieć, słyszeć, dowiedzieć się a najpewniej spotka wkrótce człowieka, który stanie się jej mężem i dopełnicielem jej życia.
— Więc masz zamiar bawienia się w Paryżu?...
— Bawienia się?... Co też ty mówisz, Piotrze! Przecież dobrze wiesz, że nie mamy majątku, więc za cóż miałabym się bawić? Myślałam o czem innem... myślałam o mojej siostrze, której pragnę chociaż trochę ulżyć a sama nie wiem, do czego mam się wziąść w tym celu. Bianka taka poczciwa, taka pracowita, trzeba żebym ją wzięła sobie za wzór i nie patrzała bezczynnie gdy ona swoim zarobkiem cały dom utrzymuje.
Nastąpiło po tych słowach milczenie. Piotr wzruszony był i nieco pocieszony, a Marya znów pierwsza wszczęła rozmowę:
— Dawniej, przed rozwinięciem się zupełnem mojej choroby, malowałam trochę, zwłaszcza miniatury. Czy pamiętasz portret mojego ojca?... wszyscy znajdowali, że jest podobny i ładnie wykonany. Ty pomożesz mi, Piotrze?... Wszak zechcesz wyszukać mi trochę klientów?
Marya zaczęła mówić, w jaki sposób pragnie urządzić nowe swoje życie. Pokoik swój każe wybić kretonem w niebieskie kwiatki, będzie to pierwsze kupno za zarobione przez nią pieniądze. Blanka opowiadała jej, że są w Paryżu wielkie magazyny, w których można kupować wszystko bardzo tanio. Jakże będą radosne te pierwsze jej wyjścia na miasto w towarzystwie Blanki!
Piotr, chwilowo uspokojony, znów poczuł rozbudzenie się bólu, widząc jej ochotę brania udziału w życiu, jej ciekawość poznania, zobaczenia i pokosztowania wszystkiego, co nieznane. Naraz stawała się kobietą, taką zupełnie jak przeczuwał, gdy kochał ją i ubóstwiał w postaci dziewczęcia o kwitnącej buzi, oczach jak gwiazdy, cerze mlecznej i złotych włosach; promieniała wtedy wesołością i radością istnienia, co dzisiaj wracało jej wraz ze zdrowiem i urodą.
— Będę pracować; tak, Piotrze, chcę pracować! Ale masz słuszność, mówiąc, że pragnę również użyć zabawy, uciechy, wszak w tem niema nic złego? Powiedz?...
— Nie, nie, niema w tem nic złego.
— Każdej niedzieli będziemy odbywać dalekie spacery! Będziemy chodzić i biegać po lasach gdzie rosną wielkie, wspaniałe drzewa... Chciałabym też poznać teatry paryzkie; trzeba, żeby ojciec nas tam zaprowadził. Mówiono mi, że jest niemało sztuk, które mogą być słyszane przez młode panny... Lecz mniejsza z tem. Rzecz główna dla mnie to pewność, że będę teraz mogła wychodzić na ulicę, widzieć ruch, brać w nim udział... ta myśl mnie uszczęśliwia... ach, jakże ja teraz będę wesołą!... Jakże życie jest miłe! Wszak prawda, Piotrze?...
— Tak, tak. Bardzo jest miłe...
Mówił te słowa, siląc się na spokojne ich wypowiedzenie, drżał bowiem od przenikającego dreszczu, który śmiertelnym żalem przeszywał mu serce. Ona rwała się do życia i miała do niego prawo, podczas gdy on na zawsze był od życia usunięty. Dlaczegóż nie wyjawiał jej tych myśli swoich, tak dotkliwie teraz nim szarpiących? Wszak chwila była stosowna i mogąca nazawsze pozyskać mu Maryę. Nigdy jeszcze nie przebywał tak srogiej wewnętrznej walki. Przez chwilę już wahał się i chciał jej odsłonić tajniki swych myśli.
Lecz Marya zawołała właśnie z wesołością rozbawionego dziecka:
— Piotrze, popatrz no na ojca! Czy widzisz z jaką przyjemnością śpi... jakby w swojem łóżku!
I rzeczywiście na ławce przed nimi pan de Guersaint spał wyciągnięty w pozie dogodnej, z twarzą zadowolnioną, widocznie nie czuł ciągłego szamotania się wagonu. Ruch pociągu, turkot kół i monotonne odgłosy jazdy — zdawały się kołysać do snu spokojnego nietylko pana de Guersaint, lecz wszystkich pątników. Ubezwładniający sen ogarnął wszystkie te znużone ciała, podróżni spali głęboko wśród nieładu pakunków i rozwieszonych po ścianach rzeczy, które też drzemać się zdawały w mrocznem świetle przysłoniętych lamp dymiących się w górze. Rytmiczny łoskot kół nie ustawał i pociąg biegł coraz to dalej w nieznanych ciemnościach. Chwilami tylko mignęły światła mijanej przez pociąg stacyi lub rozlegał się nagle huk, gdy przebywano most lub łuki podtrzymujące wierzchem idącą drogę, poczem znów ustępowało monotonne warczenie i kołysanie się pociągu, jadącego dalej, gdzieś w nieskończoność.
Marya ujęła pieszczotliwie rękę Piotra. Wśród tych śpiących podróżnych, w spokoju hałaśliwie pędzącego pociągu wśród ciemnej nocy, byli oni sami, jakby zgubieni w ciżbie rzeczy martwych. Znów opadł ją smutek, ów smutek ukrywany i tajony, który teraz przyćmił blask jej wielkich niebieskich oczów.
— Piotrze, mój drogi Piotrze, wszak ty często będziesz do nas przychodził? Przyrzeknij mi że jaknajczęściej, dobrze?...
Drgnął cały, gdy poczuł słodki uścisk jej małej rączki. Serdecznie wzruszony, już chciał przemówić, wypowiedzieć jej co miał na sercu. Lecz jeszcze się powstrzymał i z trudem powiedział:
— Niezawsze mam czas swobodny. Wreszcie jako ksiądz, nie będę mógł wszędzie wam towarzyszyć.
— Jako ksiądz — powtórzyła za nim Marya — ach tak, jako ksiądz... rozumiem...
Ona teraz zdecydowała się pierwsza przemówić i wyspowiadać przed nim śmiertelny swój smutek, przygniatający jej serce od chwili wyjazdu z Lourdes. Pochyliła się jeszcze i cichutko mówiła dalej:
— Posłuchaj mnie, Piotrze... czy wiesz, że jestem niezmiernie zmartwiona?... Niby wyglądam na uradowaną, lecz śmiertelną ranę mam w duszy... Ty skłamałeś przedemną wczoraj?
Przeraził się i z razu nie wiedział o czem mówiła.
— Ja skłamałem — jakto?...
Wstyd opanował ją i powstrzymywał od dotykania tajemnicy sumienia nie swojego. Czyż nie była jednak przyjaciółką i siostrą Piotra? Po chwili więc rzekła:
— Tak. Pozwoliłeś wczoraj, bym myślała, że dostąpiłeś łaski, o której wyjednanie modliłam się przed grotą. A to nie jest prawdą. Tyś nie odzyskał utraconej wiary!
A więc domyśliła się prawdy! Ona wiedziała! Katastrofą tą zrozpaczony, Piotr zapomniał na razie o dokuczającem mu cierpieniu. Chciał kłamać dalej, chcąc ratować złudę wczorajszą Maryi.
— Mylisz się, zapewniam cię, że się mylisz. Zkąd mogło się w twej głowie zrodzić to posądzenie?
— Piotrze! błagam cię nie mów tak do mnie! Zanadto mnie boli, gdy chcesz kłamać przedemną! Powiem ci, kiedy to się przekonałam, żeś wczoraj nie był szczery — oto dziś na dworcu w Lourdes, gdy umarł Komandor. Ksiądz Judaine ukląkł i modlił się za tę zbuntowaną duszę. Ty nie klęknąłeś i modlitwa nie przyszła ci na usta, zrozumiałam natychmiast, żeś wiary nie odzyskał.
— Ależ doprawdy, Maryo... Ty się mylisz.
— Nie, ja się nie mylę. Prócz tego mam jeszcze inne dowody. Odczuwam głębię twojego smutku, jakkolwiek starasz się go ukrywać. Jesteś zrozpaczony i ciężar twojej melancholii widzę w twoich oczach przy każdem spotkaniu się naszych spojrzeń... Tak, widzę, iż Przenajświętsza Panna nie raczyła wysłuchać gorących moich modłów, nie przywróciła ci utraconej wiary... ach Piotrze, jakże bardzo jestem nieszczęśliwa!
Płakała a jedna z jej łez padła na rękę księdza, którą trzymała w swej dłoni. Wzruszenie stało się zbyt silne, to też nie mogąc dłużej taić przed nią prawdy, Piotr pozwolił łzom swym spłynąć po policzkach i przerywanym głosem uczynił jej wyznanie:
— Ach tak, Maryo, jestem bardzo nieszczęśliwy! Bardzo nieszczęśliwy!
Przez chwilę milczeli, pogrążeni w rozpaczy i w poczuciu dzielącej ich otchłani wierzeń. Nigdy więc przyjaźń ich nie stanie się zupełną, nigdy nie będą mogli żyć w jedności swoich przekonań; niebo samo rozporządziło, by rozłąka ich dusz była wieczystą. Siedząc blizko jedno przy drugiem, oboje płakali nad tym rozerwaniem swych dusz zbolałych.
— Modliłam się tak szczerze — wyrzekła bolesnym głosem Marya; tak nieskończenie pragnęłam twojego nawrócenia, a jakże byłam niezmiernie szczęśliwą gdy sądziłam, żem uprosiła łaskę dla ciebie! Zdawało mi się, że dusza twoja zjednoczyła się z moją a to uczucie przejmowało mnie rozkoszą. Myślałam, żeśmy dostąpili łaski oboje razem! Razem! Ach jakże życie wydało mi się wtedy wielką rozkoszą, błogą radością! Zdawało mi się, iż świat cały podjęłabym na barki z łatwością!
Nie przerywał jej słów, a łzy strumieniem płynęły mu z oczu.
— Jakże mi straszno — mówiła dalej Marya — że znikło moje wczorajsze szczęście. Dostąpiłam łaski, ale sama, bez ciebie! Serce mi się kraje widząc osamotnienie twoje, opuszczenie i smutek twój wielki; mnie spotkała łaska, cudem zostałam uzdrowioną, lecz czemuż szczęściu temu towarzyszy rozpacz... Ach dlaczegóż Najświętsza Panna tak surową się okazała! Dlaczegóż nie uzdrowiła twojej duszy, darząc zdrowiem moje ciało!
Słowa Maryi dawały mu teraz nową sposobność, by szczerze do niej przemówić, by oświecić jej mylne poglądy i wytłomaczyć jej cud, któremu właściwie zawdzięczała swoje uzdrowienie; natura przywracając jej życie, niechajby dopełniła reszty tryumfalnego swego dzieła, manifestując się miłością i jednocząc ich we wzajemnym pocałunku kochanków. Piotr też dostąpił uzdrowienia, czuł, iż rozumu jego nie krępują już żadne więzy a jeżeli płakał teraz i czuł się zrozpaczonym, to nie z powodu utraty wiary, lecz dlatego, że dobrowolnie zrzec się musi ukochanej kobiety. Chciał jej wyjawić rzeczywistą przyczynę swych łez, ale wielka litość i trwoga tamowały mu słowa na ustach. Nie, nie, powstrzyma się, nie zmąci spokoju tej duszy, nie odbierze jej wiary, bo ta posiadana przez nią wiara stać się może kiedyś jedyną jej podporą i pociechą wśród napotkanych w życiu nieszczęść. Nie nadszedł jeszcze czas, by żądać było można od kobiet i dzieci, gorzkiego heroizmu czerpania siły w rozumie.
Piotr zamilkł, powiedziawszy sobie, iż niema prawa popełnić tego gwałtu, tej zbrodni. Łzy tylko jego stały się gorętsze, składał sam siebie w ofierze, cios zadawał miłości nim władnącej, niszczył możliwość szczęścia swego, byle ona pozostała nietknięta w swej ułudzie, byle w nieświadomości swojej czerpała otuchę, spokój i wesołość.
— Ach, Maryo, jakże straszliwie jestem nieszczęśliwy! Niema cięższego skazańca nademnie! Maryo, Maryo! Gdybyś ty pojąć mogła ogrom mojej rozpaczy i mojego nieszczęścia!
Drżąc z nadmiaru wzruszenia, Marya pochwyciła go w swoje ramiona i z czułością siostry chciała ukoić wielkie jego strapienie. Lecz w tejże samej chwili rozbudziło się w niej serce kochającej i kochanej kobiety, zrozumiała prawdziwą doniosłość łez Piotra i zapłakała z nim razem nad dzielącą ich przepaścią wyroków ludzkich i boskich. Nigdy dotychczas nie pomyślała jeszcze o sprawach podobnych, lecz teraz uchylała się przed nią zasłona i odgadywała treść życia ludzkiego pełnego żądz i cierpienia. Szukała w swej myśli słów, mogących przynieść ulgę zbolałemu sercu Piotra i zrozpaczona, iż nic znaleźć nie może dostatecznie słodkiego i pocieszającego, szeptała cichutko:
— Piotrze, już wiem teraz wszystko! Już wiem...
Wtem poczuła, iż znalazła słowa rzeczywistego pocieszenia; to wszakże, co miała powiedzieć wydało się jej tak wielką tajemnicą, iż tylko aniołowie mogli być jej świadkami; z niepokojem rzuciła okiem dokoła, chciała zbadać, czy naprawdę samotność ich jest zupełną w ciszy uśpionego wagonu. Sen podróżnych zdawał się jeszcze być głębszym, niż poprzednio. Pan de Guersaint spał dalej ze spokojem dziecka. Pątnicy i chorzy tonęli w błogości wypoczynku, nie czując brutalnych wstrząśnięć wagonu. Nawet siostra Hyacynta zdawała się drzemać, i właśnie przed niedawną chwilą zasunęła ekran u lampy w swoim przedziale. Przy zmniejszonej ilości światła zatracały się formy ludzi i rzeczy, panował zmrok gęsty, unoszony z łoskotem burzy w przepaście cieniów. Spojrzała z niedowierzaniem w te przebywane ciemności, stojące jakby murem po obu bokach pociągu i nie dozwalające rozeznać ani lasów, ani pól, rzek i gór wymijanych, wciąż zostających w tyle po za jadącemi. Właśnie teraz sypnęły się drobne światełka gdzieś w oddali; może były to kuźnie, a może tylko smutne lampy przyświecające pracującym lub chorym? Znów jednak zaraz zapadła ciemność zupełna, noc płynęła głęboka jak morze, nieskończona i nieujęta, zacierająca wszystko, a jednak biegnąca do swej mety; razem z tą nocą biegł wciąż pociąg, wiozący pątników, biegł naprzód, dalej i dalej, nie wiedząc gdzie znajduje się obecnie.
Marya, drżąc i rumieniąc się z wielkiego zawstydzenia, jakie ogarnęło ją bez wiadomej dla niej przyczyny, przysunęła się bliżej jeszcze do Piotra i ustami nieomal dotykając jego ucha, zaczęła mówić wśród łez i głosem urywanym:
— Piotrze, słuchaj umie uważnie... Powiem ci o wielkiej tajemnicy, istniejącej pomiędzy mną, a Przenajświętszą Panną... Przyrzekłam Jej, że tego nikomu nie powiem... Ale ty cierpisz, a ja nie mogę znieść widoku twojej męczarni, więc powiem ci wszystko, a potem błagać ją będę, aby raczyła mi przebaczyć, iż nie dochowałam sekretu...
Jeszcze zniżyła głos i tchnieniem już tylko szeptała Piotrowi słowa:
— W czasie owej pamiętnej nocy, tej uroczej nocy pełnej miłości, zachwytu i słodkiego uniesienia, pamiętasz?... Gdyś mnie dowiózł w wózku z pod wielkich drzew przed jaśniejącą grotę... tej nocy w modłach moich za ciebie, gdym gorzała ogniem miłości i ekstazy, przyrzekłam Przenajświętszej Pannie, iż złożę jej dar mojej dziewiczości, ślubowałam, że w panieństwie dokonam życia mego, byle ona łaskawie wysłuchać mnie raczyła; za tę ofiarę moją zostałam uzdrowioną... A więc, Piotrze, wiedz o tem... Piotrze, pamiętaj, iż ja nigdy niczyją nie będę, ja nigdy zamąż nie wyjdę...
Słowa Maryi padały jak ożywcza rosa na zakrwawione serce Piotra. W miarę, jak mówiła czuł słodycz niewypowiedzianą, rozkosz niebiańską i ulgę kojącą. A więc Marya nie będzie niczyją, a nie będąc niczyją, pozostanie zawsze nieco jego wyłączną własnością! Jakże niezrównanie trafnie zdołała ona odgadnąć jedyne skuteczne uśmierzenie na jego ból straszliwy! Jak uroczo wypowiedziała mu wielkie dobrodziejstwo swoje, zmniejszające męczarnie marnego, czczego jego życia.
Przejęty wdzięcznością, Piotr chciał się wywzajemnić i znaleźć słowa wyrażające jej wielką miłość, jaką go ona natchnęła od dnia owego pierwszego pocałunku, wymienionego za lat dawnych w dniu pożegnania. Chciał, by wiedziała jaką przedziwną wonią pocałunek ten napełnił całe jego dotychczasowe życie. Marya powstrzymała słowa, cisnące się na usta Piotra; lękała się popsuć czystość i uroczą słodyczy chwil, które teraz z sobą przeżyli.
— Nie mówmy już o tem, Piotrze, już dosyć wypowiedziały się nasze myśli... mówić coś więcej, złemby może było. Jesteśmy uspokojeni, korzystajmy więc, by wypocząć. Spróbuję teraz zasnąć.
Pozostała z głową opartą o jego ramię i zaraz zasnęła z zaufaniem siostry, oddającej się pod pieczę ukochanego brata. On nie zaraz zasnął; pogrążony był w bolesnem szczęściu wzajemnej ich rezygnacyi. Tym razem wszystko było skończone, ofiara została spełnioną. Pozostanie więc samotny przez resztę życia i pędzić będzie dni dalsze w wykolejonym trybie podobnych sobie skazańców. Nie zazna rozkoszy najwyższej pieszczoty i nigdy ludzka istota nie zawdzięczy mu swojego bytu. Pocieszeniem było dla Piotra, iż przyjmował swój los z samowiedzą i z własnej dobrowolnej rezygnacyi; duma jego widziała w tem wielkość, jakkolwiek bolesnem było takie istnienie po za prawami natury.
I jego jednak opanowywało stopniowo ciężkie zmęczenie i osunął się w senność; zmrużył powieki i zasnął wkrótce. Głowa Piotra pochyliła się na ramię, tak że twarzą dotykał twarzy uśpionej Maryi. Włosy ich zmieszały się w tem zetknięciu. Złote bujne sploty Maryi na pół rozplecione opuszczały się w nieładzie: podmuchy nocy, wnikające przez uchylone okno wagonu, owiały temi włosami twarz Piotra; śnił, kąpiąc się w ich złocie i zapachu. Zapewne te same nawiedziły ich senne widziadła, bo zbliżone ich twarze opromieniał tenże sam wyraz boskiego zachwytu; uśmiechali się z czułą rzewnością, jakby w uścisku anielsko czystym. Wypadkowym zbiegiem okoliczności spali tuż przy sobie, złączeni ramionami i z usty do siebie zbliżonemi; oddech się ich łączył, jak oddech dwojga niemowląt, uśpionych w jednej kołysce i w niewinności swojej niewiedzących o nagości swego ciała. Tak przebyli noc całą, noc swego duchowego pobrania się wzajemnego, którego mistyczny małżeński węzeł miał łączyć ich nazawsze; spali, marząc rozkosznie o swem połączeniu, oddani sobie w omdleniu znużenia; szczęśliwi w swych snach uroczych, zatonęli wśród boskich widziadeł, a wagon, unoszący wraz z nimi tyle biedy i chorób, jadących nędzarzy, pędził i pędził, coraz to dalej, zagłębiając się w noc ciemną. Mijały godziny jedna po drugiej, a koła pociągu turkotały nieustannie w pośpiesznym swym ruchu; wiszące przy ścianach ubrania pątników kołysały się monotonnie, kiedy tymczasem ciała podróżnych leżały uśpione, ociężałe zmęczeniem i nadmiernym wysiłkiem dni kilku w egzaltacyi przebytych; ciała te, fizycznie nadwyrężone chorobą, wyczerpane nadmiarem wzruszeń i szukaniem w cudzie ratunku, wracały do swych codziennych siedzib z podnieconemi aż do przesytu duszami, przepełnionemi złudą.
Około godziny piątej, o wschodzie słońca rozbudzono się nagle, kiedy pociąg zatrzymał się przed wielką stacyą pełną gwaru i nawoływań urzędników kolejowych; drzwiczki wagonów otwierano hałaśliwie, podróżni wysiadali, przepychając się wzajemnie. Biały pociąg był w Poitièrs; podróżni ocknęli się natychmiast, wstawali mówiąc wszyscy naraz i wybuchając śmiechami.
Zosia Couteau obchodziła wagon, żegnając się, tutaj bowiem wysiadała, wracając do domu swych rodziców. Całowała się z każdą z podróżnych po kolei, przedostała się nawet przez wierzch przedziału, by ucałować siostrę Klarę, która cichutko siedząc w swoim kąciku niewidzialną była od chwili wyjazdu z Lourdes; drobna jej postać i zwykłe milczące zachowanie ułatwiało siostrze Klarze podobne zniknięcie; tajemniczą ona była, jak wielkie jej oczy, pełne niezgłębionych przepaści. Zosia, skończywszy się żegnać, wzięła swój węzełek i raz jeszcze wróciła się ku siostrze Hyacyncie i pani de Jonquière.
— Do widzenia, siostro Hyacynto! Żegnam moją dobrą panią... dziękuję paniom za tyle okazywanej mi łaski...
— Trzeba, żebyś znów odbyła pielgrzymkę do Lourdes w przyszłym roku, wszak taki masz zamiar, moje dziecko?...
— O tak, czuję dobrze, że nie powinnam opuszczać dorocznej pielgrzymki!
— Pamiętaj, Zosiu, być grzeczną i zdrową, żeby Przenajświętsza Panna mogła być zawsze z ciebie zadowoloną.
— Będę się starała zadowolnić Przenajświętszą Pannę, Ona taka dla mnie dobra! A wreszcie lubię ją odwiedzać corocznie, zawsze wybornie się u Niej bawię!
Kiedy Zosia wysiadła z wagonu, wychylono się, by popatrzeć jeszcze za nią, żegnano ją uśmiechem i przyjaznemi słowy.
— Do zobaczenia, Zosiu, do przyszłej pielgrzymki!
— Tak, tak, do widzenia! Za rok znów się zobaczymy!
Poranną modlitwę regulamin zalecał odmówić dopiero w Châtellerault. Skoro zatem pociąg wyruszył z Poitièrs, zaczęto rozmawiać, każdy czuł się orzeźwiony świeżością porannego powietrza, pan de Guersaint utrzymywał z miną zadowoloną, że wyspał się wybornie, choć ławka była nieco twarda. Pani de Jonquière również czuła się zadowolona z odpoczynku, trapiła ją tylko myśl, iż spała dzięki uprzejmości siostry Hyacynty, która ją wyręczyła w doglądaniu la Grivotte. Stan la Grivotte bynajmniej się nie polepszył, trzęsła się jak w febrze i kaszlała ze straszliwym wysiłkiem. Każdy z podróżnych krzątał się z doprowadzeniem rzeczy i włosów do jakiegoś porządku, a owa dziesiątka razem jadących kobiet zawiązywała sobie czepki, opinała się w krzyżówki, rzucając lękliwe i niedowierzające spojrzenia. Eliza Rouquet zatopiła wzrok swój w lusterku i z najwyższem zajęciem i zadowoleniem przypatrywała się swoim policzkom, brodzie, ustom, oglądała pilnie swój nos i rada z siebie, napatrzeć się nie mogła swojej twarzy, która wydawała się jej teraz zupełnie zdrową i piękną.
Piotr i Marya z litosnem współczuciem spoglądali na nieszczęśliwą panią Vincent. Pomimo hałasu na przystanku w Poitièrs, leżała na swej ławce jakby odrętwiała z rozpaczy. Oczy miała przymknięte, a łzy wciąż sączyły się z pod jej powiek, zdawało się, że drzemała, lecz sen jej musiał być zakłócony straszliwemi szczegółami męczarni przebytych; poduszkę, którą jej gwałtem podsunięto pod głowę, by na niej spoczęła, trzymała teraz w objęciach i tuliła ją do siebie, marząc widocznie o zmarłej córeczce. Biedne osierocone jej ręce, nawykłe do piastowania chorej Rózi, pochwyciły tę poduszkę i przez sen owinęły się o nią, tuląc do macierzyńskiego łona ułudną postać nieżyjącego już dziecka.
Pan Sabathier obudził się w dobrym humorze. Podczas gdy pani Sabathier owijała kołdrą chore i obezwładnione jego nogi, rozglądał się po wagonie z uśmiechem, a jaśniejące jego oczy wyraźnie świadczyły, że odnalazł utraconą wiarę w przyszły swój powrót do zdrowia. Opowiadał teraz sen, który go pocieszył: skoro tylko zasnął odnalazł się na nowo w Lourdes a Matka Boska z wyraźną łaskawością pochylała się nad nim, obiecując mu rychłe uzdrowienie. Rozradowany pan Sabathier, zapomniał już znać o obecności pani Vincent, rozpaczającej po stracie dziecka odtrąconego od łaski Przenajświętszej Panny, w której miłosierdzie on przecież nie wątpił; pomijał przerażający obraz męczarni la Grivotte, tej cudem uzdrowionej, ale znów chorobą złożonej dziewczyny, pomimo to wszystko promieniał rozbudzoną nadzieją, powtarzał szczegóły nocnych swych marzeń i brał je za rzeczywistość. Zwróciwszy się do pana de Guersaint, rzekł z głębokiem przekonaniem:
— Wracam więc z Lourdes zupełnie pocieszony... mam teraz pewność, iż za rok będę zdrów a rok wszak można przeczekać... Za rok będę chodził swobodnie jak Zosia Couteau, której też powiedziałem do widzenia! Tak, tak, do widzenia, bo za rok spotkam się z nią na nowo podczas pielgrzymki.
Człowiek ten żył iluzyą, silniejszą w nim nad wszelką rzeczywistość, tryumfującą pomimo najoczywistszych smutnych przykładów, jakie miał dokoła siebie. Chęć życia zagłuszyła w nim trzeźwość poglądów, a wiecznie odradzająca się w nim nadzieja, tem zdawała się być silniejszą, im większych doznał już zawodów. Iluzya, ten kwiat czarowny, rosła bujnie i kwitła najwspanialej w miarę ogromu walących się ruin.
W Chatellerault siostra Hyacynta przypomniała o porannej modlitwie. Zmówiono więc „Ojcze Nasz“, „Zdrowaś“ i „Wierzę“, a potem modlono się prosząc Boga Wszechmogącego, by zesłać raczył dzień szczęśliwy i chwale Jego oddany. O Boże! daj mi siłę do zwalczenia wszelkiej pokusy, unikania złego, a czynienia dobrze. Boże, ześlij mi moc potrzebną do zniesienia w pokorze wszystkich utrapień z życiem płynących.




V.

Podróż trwała dalej, a pociąg biegł wciąż naprzód, pędząc nieustannie. Przejeżdżając koło stacyi Sainte-Maure, odmawiano modlitwy mszy świętej; a w Saint-Pierre-des-Corps odśpiewano Credo. Lecz modlono się mniej ochoczo, pątnicy przesyceni byli modłami trwającemi już dzień piąty, egzaltacya ich dusz stygła wraz ze zmęczeniem, coraz widoczniej dającem się odczuwać, teraz gdy już wracano ze świętej pielgrzymki.
Siostra Hyacynta zrozumiała, iż pożądaną rozmaitością będzie teraz czytanie, dozwoli ono wypocząć nadmiernie strudzonym pątnikom. Obiecywała uprosić księdza Piotra o ukończenie czytania życia Bernadetty, której historyę znał tak wybornie i umiał dopełniać czytanie własnem opowiadaniem; wszak to uczynił już dwukrotnie, wysnuwając przed słuchaczami czarownie ujmujące a mało znane ustępy z dziejów pobożnej, jasnowidzącej pastuszki z Bartrès. Należy jednak pierwej stanąć w Aubrais; pomiędzy stacyą Aubrais, a stacyą Etampes będą dwie całe godziny, podczas których nic nie przerwie opowiadania.
Mijano więc stacye jednę po drugiej, oddając się tymże samym pobożnym ćwiczeniom, jak w tychże miejscowościach śpiewano i odmawiano jadąc do Lourdes. Rozpoczęto różaniec w Amboise i powtarzano za siostrą Hyacyntą słowa pięciu radosnych tajemnic. Kiedy przejeżdżali przez Blois, przypadł właśnie śpiew hymnu: „Bądź błogosławiona, Matko miłości pełna!“, a druga koronka różańca o pięciu tajemnicach bolesnych, zmówioną została w Beaugency.
Poranne słońce kryło się za lekkim puchem białawych chmurek, co nadawało światłu wielką delikatność, opływającą cały krajobraz widziany przez szyby wagonu. Roztaczające się wachlarzowato widoki wciąż mknęły, ustępując swej ramy coraz to innym pejzażom, promieniejącym mglisto a zarazem wdzięcznie chociaż nieco smutno. W szarawem oświetleniu drzewa i domy przybierały niewyraźność sennych widziadeł, a w oddaleniu majaczące wzgórza zdawały się być morzem, o spokojnie rozkołysanej powierzchni. Pomiędzy Beaugency a Aubray, pociąg zwolnił biegu i toczył się spokojniej, zawsze jednak rytmicznie, z nieustającym turkotem kół, których monotonnego hałasu nie słyszały już nawet uszy pątników, tak dalece do niego przywykły.
Minąwszy stacyę Aubrais, pątnicy spożyli śniadanie. Gdy je skończyli, było trzy kwadranse na dwunastą. Po ukończonej modlitwie, Piotr wyjął z walizki małą książeczkę niebiesko oprawną, na której okładce był naiwny obrazek przedstawiający Matkę Boską z Lourdes. Siostra Hyacynta klasnęła w dłonie, by się uciszono.
Piotr począł czytać swoim dźwięcznym i sympatycznym głosem a czytanie jego na nowo rozbudziło ciekawość tych starych dzieci, wsłuchujących się chciwie w treść opowieści dziejów życia Bernadetty. Następowały teraz ostatnie lata jej życia w Nevers i śmierć w klasztorze. Piotr uczynił tym razem tak jak poprzednio, to jest szybko zaniechał czytania tekstu małej książeczki a opowieść wysnuwał z własnych swych myśli, znał bowiem życie Bernadetty dokładnie a czego nie wiedział, domyślał się i zestawiał na mocy faktów ogólniejszej natury. Wywoływał on postać Bernadetty z tkliwem dla niej współczuciem, sławiąc jej miłość i litość jaką miała dla ludzkiej niedoli.
Bernadetta opuściła Lourdes 8 lipca roku 1868. Przeniosła się do klasztoru Saint-Gildard w Nevers, gdzie było główne zgromadzenie zakonnic obsługujących szpital w Lourdes, od których nauczyła się czytać podczas ośmioletniego u nich pobytu.
Przybywając do Nevers, Bernadetta miała lat dwadzieścia dwa. Już osiem lat mijało od czasu widzeń, jakie miała ponad Gavą i przy dzikiej skale Massabielle. Ze łzami żegnała się z grotą, z bazyliką i ludźmi zamieszkałymi w Lourdes. Pomimo tej żałości wyjeżdżała, nie mogła bowiem dłużej wytrzymać, tak dalece nużyła ją natarczywość ciekawości publicznej, wizyty i uwielbienia, jakiemi otaczali ją pątnicy, zjeżdżający się ze świata całego do cudownego źródła przy grocie. Zdrowie Bernadetty było wątłe a wrodzona jej prostota i skromność, pragnęły ciszy i klasztornego odosobnienia, czego nie mogła uzyskać pozostając w pobliżu groty; chciano ją oglądać, z nią rozmawiać i błagać o orędownictwo, ona zaś tęskniła do spokojnych zajęć codziennego życia, do modlitwy w cieniu cichej kaplicy. Jej wyjazd pożądany był przez nią i pożądany przez ojców obsługujących grotę. Nadmierna prostota tej wybranki nieba, już niejednokrotnie stała się uciążliwą dla nich wszystkich.
W Nevers, w klasztorze Saint-Gildard, Bernadetta spodziewała się znaleźć swój raj na ziemi. I rzeczywiście mogła tutaj używać świeżego powietrza i słońca w wielkim ogrodzie o wyniosłych drzewach, znalazła przestronne pokoje i korytarze w gmachu zamieszkanym przez zakonne zgromadzenie. Pomimo ustronnego położenia Nevers, Bernadetta nie poczuła się wszakże dość jeszcze daleko od tłumów chcących ją oglądać. W dwadzieścia dni po swojem przybyciu, przywdziała habit i przybrała miano siostry Maryi-Bernardy, ten pierwszy stopień nie zobowiązywał jej jeszcze do dozgonnego zrzeczenia się świata.
Prawie równocześnie z jej przybyciem do Nevers zgłaszały się coraz liczniejsze osoby, pragnące obcować chociażby na chwilę z Bernadettą, mającą sławę świętości. Zobaczyć ją, dotknąć, uszczęśliwić się patrzeniem na te wybrankę Przenajświętszej Panny, otrzeć o jej suknię, noszone na szyi święte medaliki; pragnienia podobne prześladowały i tutaj chcącą się od nich ustrzedz Bernadettę! Lecz próżne były jej usiłowania. Ścigano ją z bałwochwalczą wiarą fetyszystów, chciano w niej widzieć bóstwo mogące ożywić nadzieje dusz pobożnych spragnionych iluzyi. Płakała nad tem przeznaczeniem losu swojego, płakała ze zmęczenia a czasami, zniecierpliwiona, mówiła: „Czegóż ci ludzie chcą odemnie?... Dlaczegóż mnie mordują... w czemże jestem od innych odmienna?“... a czasami znów ze smutnym uśmiechem nazywała się „zwierzęciem w klatce“ wzbudzającem ciekawość. O ile mogła, broniła się od widzenia z ludźmi, zakonnice również ją zasłaniały o ile tylko mogły, pokazując Bernadettę tylko osobom mającym wyraźne upoważnienie biskupa. To obostrzenie zmniejszyło znacznie liczbę odwiedzających, prawie jedynie tylko księża mieli teraz wolny wstęp do owego klasztoru. Lecz Bernadetta i tych wizyt się lękała i wymawiała się zmęczeniem; rzeczywiście czuła się ona zmęczoną na samą myśl, iż znów opowiadać będzie zmuszoną dzieje swego życia i słuchać wiecznie jednakich zapytań swoich gości. Obrażoną się też czuła w imieniu Przenajświętszej Panny, iż nie chciano uszanować tajemnicy objawiających się jej niegdyś widzeń przy grocie. Zdarzało się — zbyt często, zdaniem Bernadetty — iż sam biskup zwoził do klasztoru osoby wpływowe, wysoko postawione, prałatów — a wtedy nie miała możności uchylenia się od udzielenia posłuchania przybyłym. Przybierała wówczas wyraz twarzy poważny, odpowiadała grzecznie, lecz o ile możności najzwięzlej i rada była, gdy wreszcie, zwolniona, mogła iść i ukryć się w głębi najciemniejszego jakiego zakątka. Narzucona jej bozkość ciążyła jej niewypowiedzianie. Pewnego dnia, gdy się zapytano, czy nie czuje się dumną, iż biskup sam osobiście zwozi do niej tak licznych odwiedzających, odpowiedziała łagodnie: „Wielebny biskup nie przybywa tutaj dla widzenia się ze mną, lecz pozwala tylko innym mnie się przypatrywać“. Książęta kościoła, naczelnicy stronnictw wojujących za świętą jego sprawę, zjeżdżali się teraz w Nevers i, oglądając Bernadettę, słuchając słów jej prostych, wybuchali płaczem w jej obecności. Nie rozumiała przyczyny ich wzruszenia a mając wstręt do publicznych popisów, opuszczała ich jaknajśpieszniej, wynosząc z tych oględzin wiele zmęczenia i smutku.
Pomimo tych nieprzyjemności, Bernadetta utworzyła sobie życie dość regularne w klasztorze Saint Gildard; nawykła do różnych obyczajów oraz zajęć, które z dniem każdym nowego dla niej nabierały uroku. Lecz często brakowało tu jakiegokolwiek zajęcia, wtedy Bernadetta uczyła się haftować i doszła nawet do pewnej zręczności, dozwalającej jej wyszywać ozdobną bieliznę kościelną. Bywały wszakże czasy, gdy osłabienie jej stawało się tak wielkie, iż niczem nie była zdolna zająć bezsilnych rąk swoich. Leżała wtedy w łóżku lub siedziała w fotelu, odmawiając bezustannie różaniec, albo czytając „Żywoty świętych“. Od czasu jak nabrała wprawy w czytanie, książki zaczęły ją zajmować, zwłaszcza gdy treść ich opierała się na świętych legendach, nawróceniu niewiernych lub dramatycznych zajściach z duchem nieczystym, zawsze pod koniec zwyciężonym święconą wodą i strąconym napowrót w piekielne przepaści. Miłowała po nadto wszystko czytanie biblii; Nowy testament pełen wydarzeń na cudach opartych, zachwycał ją i zawsze była spragniona odczytywać znane sobie jego karty. Na to rozmiłowanie się Bernadetty w czytaniu biblii, wpływały niemało wspomnienia z lat dziecinnych, gdy w Bartrès, przy świetle płonącego komina, zbierała się gromadka słuchaczów, dla pokrzepienia się głośnem czytaniem w starej, wielkiej księdze o pożółkłych stronnicach a będącej przeszło od lat stu w posiadaniu rodziny jej przybranych rodziców. Już wtedy znała tak dokładnie dzieje Nowego testamentu, iż po pierwszym przeczytanym wierszu, mogła była z pamięci dopowiedzieć rozpoczętą legendę. Teraz, gdy nauczyła się czytać, z radością śledziła drukowane słowa znanych sobie wydarzeń i doznawała przytem dziwnie rozkosznego wrażenia. Opisy Męki Pańskiej raniły jej serce i drżała z wielkiego przejęcia nad ogromem tragizmu, którego akcya zawsze wydawała się jej świeżą i jakby wczoraj dopiero popełnioną zbrodnią. Płakała z nadmiaru litośnego żalu a biedne, wątłe jej ciało wstrząsało się i drgało z oburzenia przez długie jeszcze godziny. W wylewanych przez nią łzach bolejącego współczucia, łączyła się może i łza nad samą sobą, bezwiednie, lecz odczuwała ona mękę własnego swego życia, które od pierwszego zarania było szeregiem dni smutnych, przerywanych stacyami dotkliwszych katuszy.
Zdarzało się, iż Bernadetta doznawała pewnego polepszenia swego stanu zdrowia, zajmowała się wtedy pilnie robotą, chodziła i biegała, wszędzie jej było pełno i dom cały dźwięczał jej dziecinną wesołością. Do śmierci zachowała tę naiwność i dziecięcość usposobienia, lubiła się śmiać, skakać i bawić się z pustotą dziewczęcia. Wzrostu była małego, była najniższą ze wszystkich kobiet w klasztorze Saint-Gildard, traktowano ja też zawsze jak dziecko, chociaż twarz Bernadetty traciła świeżość młodości i przedwcześnie zapadała się i wydłużała; oczy jej tylko pozostawały niezmiernie piękne, szczerości pełne i przezrocze, oczy olśnione zachwytem jasnowidzenia; na tle pogodnego ich nieba przelatywały marzone widziadła. Z wiekiem i rozwojem fizycznych dolegliwości, zmienił się charakter Bernadetty; stawała się gniewliwą a chwilami szorstką; popełniwszy grzech tego rodzaju, żałowała go natychmiast i śmiertelnie się martwiła swoją popędliwością. Korzyła się wtedy, zaniepokojona swojemi wadami; była w obawie, iż nie dostąpi zbawienia duszy i przepraszała wszystkich domowników. Lecz okoliczności podobne rzadko miewały miejsce, najczęściej bowiem nie było lepszego i łagodniejszego nad nią stworzenia. W ogóle była kochaną a żywe jej usposobienie bawiło jej towarzyszki, pobudzone do śmiechu dowcipem jej odpowiedzi. Pomimo iż była nadzwyczaj pobożna i często dnie całe spędzała na modlitwie, Bernadetta nie popisywała się ze swoją religijnością, nie żądała jej również od innych, będąc z natury wyrozumiałą i bardzo litościwą.
Dzięki prostocie i naiwności swego usposobienia, Bernadetta wzbudzała szczególniejszą miłość w sercach dzieci. Szły do niej śmiało, poznając w niej kogoś podobnego do siebie. Lubiła się z niemi bawić, zwłaszcza w ogrodzie, hałasowała nie mniej od nich, biegając z niemi na wyścigi i czuła się wtedy szczęśliwą; zdawało się Bernadecie, iż znów jest małą, ubogą dziewczynką jak niegdyś w Bartrès.
Już później, po śmierci, opowiadano, iż pewnego dnia jakaś matka przyniosła do klasztoru sparaliżowane swoje dziecko, chcąc, by święta dotknięciem rąk swoich przywróciła mu zdrowie. Biedna matka tak bardzo błagała o tę łaskę, iż przełożona ulitowała się nad jej łzami i dozwoliła na przywołanie Bernadetty, chociaż wiedziała, iż gniewa się ona i oburza, ilekroć proszą ją o spełnienie cudu. Tym razem więc matka przełożona poleciła tylko Bernadecie, by wzięła chore dziecko na ręce i by je zaniosła do pokoju chorych przy aptece. Bernadetta spełniła rozkaz a dziecko stanęło o własnych siłach i poczęło chodzić zupełnie swobodnie. Było uzdrowione!
Podczas monotonnej ciszy klasztornego życia, jakże często Bernadetta musiała wracać myślą w czasy ubiegłych lat dzieciństwa swojego, gdy w Bartrès szła za stadkiem swych owiec, pędząc je na paszę wśród pagórków, bujnych traw i leśnych zarośli! W chwilach wypoczynku, po modłach za grzechy cierpiącej ludzkości, marzenia jej musiały ulatać ku górom rodzinnym. Lecz nie zwierzała się nikomu i nikt też nie wiedział o ile jej serce krwawiło się żałością wspomnień, żałością za możliwem szczęściem doczesnem. Ci, którzy zajęli się spisywaniem dziejów życia Bernadetty, przytaczają zdanie, które ujmującą ją czyni w męce przeżywanej w odosobnieniu od reszty istot tej ziemi. Złożona chorobą na łożu boleści, zdala od gór i łąk rodzinnego zakątka, Bernadetta miała wyrzec dnia jednego: „Zdaje mi się, iż byłam stworzoną do życia, do ruchu a Bóg mnie skazuje na nieruchomą bezczynność!“. Słowa te odsłaniają wnętrze jej duszy i świadczą o bezgranicznym jej smutku. Dlaczegóż Bóg, obdarzywszy ją wesołością, wyznaczył jej żywot tak pełen zrzeczenia? Czyż byłaby go ona mniej miłowała i chwaliła, żyjąc życiem normalnem, swobodnem i zdrowem? Zamiast modlić się o odpuszczenie grzechów przez siebie niepopełnionych, czyż nie byłaby pracowała ku chwale nieba, mnożąc szczęście na ziemi, miłując męża, którego mieć była powinna, wychowując dziatki powstałe z jej krwi i kości?
Ci, którzy ją znali, zapewniają, iż zdarzały się godziny, w których zawsze wesoła Bernadetta, zapadała w ciężką zadumę. Była wtedy chmurna i milcząca, jakby przywalona ciężarem smutnego swego losu. Gorycz życia zbyt wielką wtedy stawała się dla niej goryczą, konała z udręczenia na myśl o dozgonnem zrzeczeniu się wszelkiej radości.
O ile Bernadetta zajmowała się i wiedziała o Lourdes podczas swego pobytu w klasztorze Saint-Gildard, kwestya ta nigdy stanowczo nie została wyświetloną. Czy wiedziała o tryumfie groty o dziejących się przed nią cudownych uzdrowieniach, o codziennych zmianach, upiększeniach i wzniesieniu się nowego Lourdes? Wiadomem jest wszakże, iż zabroniono jej towarzyszkom mówienia Bernadecie o wszystkich tych sprawach; trzymano ją o ile możności, w nieświadomości zupełnej. Ona nie lubiła o tem mówić, nie wspominała o tajemnicy swej przeszłości i zdawało jej się, iż bynajmniej nie jest ciekawą wiedzieć, jakie wynikły następstwa widzianych przez nią objawień. Lecz czyż można przypuszczać, by myśl Bernadetty nie odbiegała w tę minioną przeszłość, do tego Lourdes, gdzie pozostawiła swoją rodzinę, do tego uroczego zakątka górskiego, gdzie odegrała się najważniejsza akcya jej życia, to marzenie widziane i wypowiedziane z naiwnością wiary? Musiała ona często gościć myślą w tem Lourdes czarownem, o którego nowem przekształceniu dochodziły ją słuchy, pomimo przedsiębranych ostrożności, by o niczem powiadomioną nie była.
Lękała się wszakże samej myśli wycieczki do Lourdes; wiedziała, iż przybywszy przed grotę byłaby poznaną i narażoną na obcowanie z tłumami pątników chcących w niej widzieć świętą stąpającą po ziemi. Jakże wielką byłaby jej władza, gdyby chciała wyzyskać nadzwyczajność swego położenia. Lecz Bernadetta nie miała ku temu woli, nie była żądną władzy i panowania. Pole wszakże było przed nią otwarte w tem miejscu widzianych objawień, by tam stanąwszy czynić cuda i stać się głową naczelną odrodzonego religijnego wyznania; rządzić i rozkazywać mogła ona z nieomylnością wybranki nieba, przyjaciółki i powiernicy Królowej aniołów. Ojcowie, znając pełne niewinnej prostoty usposobienie Bernadetty, nie lękali się, by chciała skorzystać z otaczającego ją uroku, lecz zabezpieczyli się na wszelki wypadek, odcinając ją od świata i osadzając w oddalonym klasztorze dla dobra własnego jej zbawienia. Spokojność ojców spoczywała słusznie na łagodności i skromności Bernadetty, wiedzieli że nie zechce ona być czczona jak bóstwo; sama wiadomość o wielkości tego Lourdes, które ona powołała do życia, które ona stworzyła, byłaby jej duszę przepełniła najwyższym lękiem i trwogą. Nie, nie, Lourdes dzisiejsze nie było jej pragnieniem, rozbujałe zabiegi zysków nic z nią wspólnego mieć nie mogły. Bernadetta przybywająca do Lourdes byłaby tylko zwiększyła swe cierpienia, nie poznawałaby miejsc dawnych i przerażona panującym tu przepychem płonęłaby bezgranicznym wstydem. Dążący przed grotę pielgrzymi pytali jej czasami: „Chcesz może, abyśmy cię z sobą tam powiedli?“ — drżała wtedy z obawy i czemprędzej odpowiadała: „Nie, nie! Lecz jakże pragnęłabym tam pofrunąć w postaci drobnej ptaszyny!“
Jedynem marzeniem Bernadetty w czasie lat spędzonych w klasztorze Saint-Gildard, była owa chęć przemienienia się w ptaka o rączych skrzydłach i wciąż unoszącego swój lot ku grocie. I tak ona, która nie pośpieszyła do Lourdes nawet dla ostatecznego pożegnania się z umierającym ojcem, z umierającą matką — żyła wszakże wciąż myślą po nad Gavą, w pobliżu groty, wśród rodzinnego swego kółka. Kochała ona swą rodzinę i często kłopotała się o zapewnienie jej losu, lecz gdy niespodziewanie przybył do Nevers jej brat najstarszy, długo nie dawano mu przystępu do wnętrza klasztoru, a gdy go nareszcie tam wpuszczono, zastał Bernadettę niedomagającą i tak losem swym znużoną, iż nie pytała go nawet o Lourdes, jakby to nowo powstałe bogate miasto przerażało ją ogromem swego świeżo zdobytego przepychu.
W czasie, gdy miała się odbyć w Lourdes koronacya Przenajświętszej Panny, Bernadetta poleciła znajomemu sobie księdzu, aby pomodlił się za nią, klęknąwszy przed grotą. Powracając z odbytej pielgrzymki, ksiądz opowiedział jej o przepychu wspaniałej uroczystości, na którą zgromadziły się tłumy z setek tysięcy ludzi złożone i błogosławione przez trzydziestu pięciu biskupów przybranych w złotolite ornaty, jaśniejących na tle bogactw bazyliki. Wsłuchana w jego opowiadanie, zdawała się gorzeć chęcią ujrzenia swego dzieła, lecz gdy ksiądz wyrzekł: „O gdybyś była mogła widzieć te świetności!“ — odrzekła: „Ja, po co?... czy mnie nie lepiej tutaj w cichym moim kąciku?...“
Podczas gdy biorąc z niej początek dzieło jaśniało chwałą i rozbrzmiewało tryumfującem „hosanna!“, Bernadetta lubowała się w cichości oddalonego klasztoru, w którym chętnie zapominali o niej potężni dziś władcy groty; wyzuta z przynależnej sobie chwały, Bernadetta żyła zatopiona dalej w modlitwie, Lourdes zaś bogaciło tych, którzy zręcznie wyzyskali urok pozostałej po niej legendy. Świetność roztaczanych uroczystości kościelnych nie nęciła prostej i naiwnej jej duszy, pragnąc być ptaszyną lot swój kierującą ku cudownej grocie, Bernadetta wybierała chwilę, gdy niezamącony ściskiem tłumów panował spokój po nad Gavą; jeżeli łaknęła tam się pomodlić, to tylko przed dawną dziką grotą zarosłą krzewami dzikich róż, po nad potokiem swobodnie płynącym, bez nałożonych nań pęt marmurowych i monumentalnych parapetów. W marzeniach swoich lubiła błądzić myślą pośród domostw starego Lourdes. O schyłku dnia pogodnego dążyła ona wśród chłodu i zapachu wionącego z górskich szczytów, do dawnego jedynego kościółka ciemnego i złoconego wzorem hiszpańskim. Tam odbyła ona pierwszą komunię. Wracała ona często w dumaniach swoich do szpitala w Lourdes. Przez lat ośm w nim żyła i w jego murach nawykła do regulaminu klasztornego. Każda uliczka, każdy kamień starego Lourdes, drogiemi były sercu cichej wygnanki, żyjącej przeważnie rozpamiętywaniem ubiegłych wspomnień.
Czyż Bernadetta, w pielgrzymkach myślą odbywanych, nigdy nie zachodziła do Bartrès? Należy przypuszczać, iż siedząc znużona chorobą w fotelu, lub łóżku, przerywała swe czytanie ksiąg bogobojnych i zmrużywszy oczy wywoływała widoki wioski, gdzie żyła tak długo przy boku swych przybranych rodziców. Widziała wtedy staroświecki, romański kościołek w Bartrès, z nawą malowaną w górze niebieskim kolorem wyobrażać mającym niebo. Po bokach stały ołtarze świecące jaskrawością barbarzyńskich malowideł, a dokoła kościółka był niewielki cmentarz, pełen grobowców.
W swych marzeniach odnalazła się ona nieraz w domu swych przybranych rodziców, w wielkiej izbie po lewej stronie sieni; tam, zimą, przed płonącem ogniskiem, ileż nasłuchała się przecudnych bajek! Głośne i poważne bicie zegaru towarzyszyło chwilami słowom opowiadającego. Widziała ona również nieskończenie ciągnące się po parowach łąki, olbrzymie drzewa słodkich kasztanów, tyle dające cienia i tak rozłożyste, iż bezpieczną się pod niemi czuła, schroniwszy się z owieczkami przed żarem południa lub deszczową ulewą: jakże lubiła, stanąwszy na wyżynie, spoglądać na niebotyczne góry ciągnące się w oddali na szczyt du Midi, na szczyt Viscos, lekkie i różowe, jak senne widzenia, unoszące się w niebo legend i raju. Jakże była ona swobodną w tem wiejskiem otoczeniu, biegała tam, gdzie zapragnęła, marzyła na łonie natury wśród ożywczego, balsamicznego powietrza. Dlaczegóż nie było jej danem nazawsze tam pozostać?... Dlaczegóż rozstać się musiała ze szmerem potoków, z dzikiemi zaroślami kwitnącemi bogactwem wonnych bukietów, dlaczegóż błądzić już nie może wśród traw bujnych i wysokich, lśniących pod promieniami letniego słońca?... Dlaczegóżby, dorósłszy, nie miała tam była napotkać równego sobie wiekiem człowieka, którego byłaby pokochała całą siłą serca i szczerością swych uczuć prostaczych?...
Ach, gdyby jej mogła wrócić druga młodość, a z młodością swoboda — jakże byłaby szczęśliwą, znowu kochając, znowu się modląc, lecz teraz inaczej, o zupełnie inaczej! I w niesformułowanej postaci, lecz marzyła o mężu, o możliwości posiadania rodzonych swoich dzieci; kochała i była kochaną, żyła na wzór innych ludzi, miała radości i zmartwienia, jak miewali jej rodzice, i jakich nie unikną w przyszłości własne jej dzieci.
Lecz nagle budziła się Bernadetta z głębokiej swej zadumy i znajdowała się niedołężnie osuniętą w swoim fotelu, w gołej izbie przy apteczce w klasztorze Saint-Gildard. Pragnęła wówczas śmierci. Jak najrychlejszej śmierci, by nie pamiętać, iż miejsca niema dla niej na ziemi i że nazawsze rozminęła się z radościami i smutkami, będącemi udziałem ludzi.
Niedomaganie Bernadetty stawało się z każdym rokiem silniejsze. Rozpoczęła się wreszcie ostatnia jej męka, lecz męka przeciągła i straszna. Lata całe konała w bólach ta bosko naiwna istota, zesłana ku pocieszeniu sobie równych i głosząca im o sprawiedliwości cudu, przywracającego i darzącego wszystkich zarówno tem, co tylko ku szczęśliwości swojej najpożądliwiej łaknąćby mogli. Łaska nieustającego cudu miała zastąpić i w niwecz pogrążyć dotychczasowo niezwruszone prawa natury.
Bernadetta powstawała teraz z łóżka, coraz to rzadziej, a po paru dniach prawie nieruchomego siedzenia w fotelu, zapadała znów w cięższą jeszcze niemoc, była zmuszoną do położenia się ponownego. Cierpienia jej stawały się prawdziwą męczarnią. Dawna jej astma i nerwowe podrażnienie zamieniły się teraz w suchoty. Zamknięte życie klasztorne niemało się przyczyniło do rozwoju tej choroby. Kaszel rozdzierał jej piersi, a po silniejszych jego atakach leżała jak martwa. Na domiar złego objawiło się jeszcze próchnienie kości w prawem kolanie, gryzący i strzykający ten ból nurtował ją nieustannie; chwilami krzyczała z nadmiaru cierpienia. Biedne, odleżałe jej ciało było jedną wielką raną; drażniło ją ciepło łóżka i tarcie prześcieradeł. Wszyscy litowali się nad ogromem jej cierpienia, podziwiając cierpliwość, z jaką znosiła swoją mękę.
Spróbowała się leczyć wodą z Lourdes, lek ten cudowny nie przyniósł spodziewanego skutku; źródło przez nią odkryte nie dało ulgi jej cierpieniom. Panie i wszechmogący Władco, dlaczegóż niosło ono zdrowie i pocieszenie innym, a tylko nie jej samej?... Dla zbawienia jej duszy? A więc inni, u źródła w niemocy swej poratowani, zatracenia chyba duszy mieli dostąpić?... Dlaczegóż miały być wyjątki, dlaczegóż ta konieczność skazania biednej tej istoty na wszystkie życiowe męczarnie? Jakiż w tem brak związku, zważywszy na wieczystą ewolucyę nieskończonej ilości światów!
Bernadetta nieraz płakała z bólu, a dla własnego pocieszenia szeptała z zapałem: „Cierpienie moje skończy się niebem, lecz jakże tego końca długo doczekać się nie mogę!“ Była to wciąż powracająca myśl, iż cierpienie na ziemi przynosi wiekuistą nagrodę gdzieindziej, a więc cierpienie błogosławić należy i poddać mu się z nadzieją wielkiego okupienia. Czyż myśl podobna nie jest bluźnierstwem, o Panie nad Pany? Czyż nie stworzyłeś młodości i nie nadałeś ludziom słusznej pożądliwości szczęścia? Nie chcesz-że, o Panie, by stworzenia twoje radować się mogły słońcem, pięknością natury i wylewem serc kwitnących kwiatami wzajemnie dzielonej miłości?
Bernadetta buntowała się chwilami, lecz jakże lękała się i wystrzegała tych buntów swoich, wolała ukrzepiać się przeciw sile męki znoszonej i biedne swe ciało krzyżowała na wzór męki krzyża Zbawicielowi zadanej. Rozłożywszy szeroko ramiona, łączyła swe członki z członkami rozpostartego na krzyżu Jezusa; ciało jej całe krwią sączyło wraz z jego ciałem; jej usta na jego ustach były złożone; gorycz żółci poiła jej wielkie pragnienie. Konanie Jezusa trwało trzy godziny, lecz skon nie zwalniał jej zarówną szybkością; ta odnowicielka odkupienia grzechów cudzych ceną własnej katuszy, umierała przeciągiem konaniem. Cierpieniem swojem chciała zmniejszyć cierpienia żyjących. Gdy kości jej trzeszczały, z przerażenia nad katuszą, wyrywał się z ust jej jęk mimowolny, lecz zaraz powstrzymany i przez nią samą karcony. „O cierpię, o jak straszliwie cierpię! Lecz jakże jestem szczęśliwa z tego nadmiernego cierpienia!“ Czyż są słowa straszliwszego i głębszego pesymizmu?... Szczęśliwą jest, cierpiąc! O Panie, racz nas oświecić, dlaczego cierpimy? W jakimże celu nieznanym i znaczenia mieć niemogącym?... Po cóż to bezpotrzebne okrucieństwo? Po co to oburzające wychwalanie cierpienia? Po cóż ono? Kiedy z piersi każdej ludzkiej istoty tchnie najwyższa żądza zdrowia i szczęśliwości.
Pośród męczarni trapiących jej ciało, Bernadetta, będąca już nowicyuszką zakonu i jako taka nosząca miano siostry Maryi-Bernardy, złożyła teraz ostatnie swe śluby zakonne, dnia 22 września 1878 r. Dwadzieścia lat już minęło od chwili, gdy Przenajświętsza Panna nawiedziła swoją wybrankę i zwiastowała jej swą wolę, jak niegdyś anioł nawiedził ją samą i zwiastował jej wolę nieba. Przenajświętsza Panna uczyniła swą wybranką ubożuchną i skromną dzieweczkę, jaką sama była, gdy została wyróżnioną dla przechowania tajemnicy Króla i Zbawiciela. Ta jednakowość początku ma swoje mistyczne znaczenie, podniesione jeszcze znoszonem cierpieniem przez tę istotę, odłączoną od innych istot żyjących na ziemi. Przygnieciona ciężarami wszystkich bólów, Bernadetta odzwierciadlała w sobie ogrom ludzkiej niedoli. Była ona niedostępnym ogrójcem, krom dla oczu Tego, który ją umiłował i ukrył w grobowisku odosobnionego życia. Gdy nieszczęsna padała pod ciężarem niesionego przez siebie krzyża, towarzyszki pocieszały ją mówiąc: „Czyżeś ty zapomniała słyszane słowa? Przenajświętsza Dziewica, dała ci przyrzeczenie, iż szczęście twoje spełni się nie tutaj, lecz na innym świecie!“ Ale Bernadetta, pokrzepiona, orzeźwiona temi słowy, uderzała się po czole odpowiadając: „Ja miałabym zapomnieć, o nie, nie! To ciągle jest mi tutaj przytomne!“
Siły do znoszenia cierpień czerpała w tej iluzyi przyszłego żywota, pędzonego w raju, do którego wstąpi wiedziona z chwałą przez zastępy serafinów, towarzyszących jej jako błogosławionej. Trzy tajemnice zwierzone jej z zakazem dzielenia się niemi, musiały być obiecanym jej przez Najświętszą Pannę troistym darem: piękności, szczęścia i nieśmiertelności w niebie. Jakże okropnem byłoby, gdyby widziana przez nią Przenajświętsza Panna nie zjawiła się u wrót raju na jej powitanie, gdyby po śmierci miała tylko znaleźć noc bezdennego niebytu, zamiast wielkich i przedziwnych obiecanych nagród. Lecz Bernadetta wierzyła, Bernadetta nie miała żadnych wątpliwości. Z ochotą podejmowała się poleceń, jakie dawały jej towarzyszki zbierające się koło jej śmiertelnej pościeli; z jej równą prosiły, by dostawszy się do nieba, załatwić zechciała osobiste ich sprawy: „Siostro Maryo-Bernardo, gdy staniesz przed tronem Boga, powiedz Mu odemnie...“ inna zaś mówiła do chorej: „Siostro Maryo-Bernardo, skoro będziesz już w niebie, to pamiętaj ucałuj odemnie mojego brata, który niezawodnie tam się znajduje“. „Siostro Maryo Bernardo nie zapominaj o mnie wśród szczęśliwości nieba, zatrzymaj miejsce przy sobie dla mnie; rada będę być przy tobie, gdy śmierć mnie zabierze“. A Bernadetta słuchała tych poleceń i ze zwykłą sobie uprzejmością odpowiadała każdej z osobna: „Bądź spokojna, moja siostro! Niczego nie zapomnę i polecenie twoje zostanie spełnione“. Ach, wszechmocna ułudo! Ty jesteś najpotężniejszą siłą, odradzającą się bez przerwy i dającą najwyższe pocieszenie!
Bernadetta bliską już była śmierci, zapadła teraz w konanie. W piątek 28 marca 1879 roku, myślano, iż nie przetrwa nocy do rana. Z chciwością łaknęła śmierci, by zakończyć cierpienia ciała i wstąpić do oczekującej ją chwały w niebie. Z uporem broniła się od ostatniego namaszczenia, mówiąc, iż dwukrotnie dostąpiwszy tego sakramentu, dwukrotnie została uzdrowioną. Chciała, by Bóg dał już dostęp swobodny śmierci, bo miara cierpienia odmierzoną została. Wszak Bóg nie zechce od niej żądać więcej, niż dać jest obowiązana, więcej, aniżeli dać Mu jest w stanie? Uległa wszakże naleganiom swoich towarzyszek, została namaszczona świętemi olejami i konanie natychmiast potem osłabło i przedłużyło się na całe trzy tygodnie. Ksiądz, spowiednik, który prawie nie odstępował od łóżka chorej, mówił jej często: „Córko moja, zrób poświęcenie z życia swojego!“ Pewnego razu Bernadetta, nie mogąc opanować zniecierpliwienia, jakiego doznawała słysząc te słowa, odpowiedziała z żywością: „Ojcze mój, utrata życia nie jest dla mnie ofiarą!“ Wypowiedziała to z najwyższą wzgardą dla życia, przejęta obrzydzeniem swojego istnienia; gdyby straszliwe te słowa miały znaleźć oddźwięk w sercach istot dziś żyjących, to dni bytu świata naszego byłyby chyba policzone.
I rzeczywiście tak było, iż Bernadetta niczego nie mogła żałować, rozstając się z tym światem. Wszystkie władze jej istnienia nie na ziemi skupiły swe radości, a dokuczające jej bóle sprawiły, iż pragnęła co prędzej wyrwać się z pętów krępujących ją, do życia doczesnego. Chciała zrzucić z siebie ciało, jak znoszoną i zbrukaną odzież przejmującą ją wstrętem. Potępiała bezużyteczność swego doczesnego istnienia słowami: „Męczarnia moja trwać będzie do śmierci. Dopiero z ostatniem mojem tchnieniem wyswobodzoną zostanę!
Bóle ciała swojego wciąż jednoczyła z bólami Męki Pańskiej i na wzór boskiego swego mistrza wciąż była zapatrzoną. Kazała sobie podać wielki krzyż z rozpiętym na nim Chrystusem i tuliła go do wynędzniałej swej dziewiczej piersi, tuliła go przyciskając całym wysiłkiem sił swoich, wołając, iż pragnęłaby, by wżarł się i ukrzyżował jej ciało. W ostatnich czasach swej choroby nie miała dość siły, by go utrzymać na sobie drżącemi rękoma. „Przywiążcie ten krzyż do ciała mojego, a skrępujcie mnie z nim mocno, abym go czuła do ostatniej chwili życia!“ Ten Chrystus na drzewie męki wyobrażony miał być jedynym Oblubieńcem dziewiczej jej miłości; z krzyżem złączona, jemu słała całą pieszczotę nieznanych rozkoszy, spaczonych i wykolejonych ekstazą lat młodocianych. Zakonnice, zmuszone jej naleganiem, przesunęły sznury pod zbolałem jej ciałem i kilkakrotnie spowiły ją z Ukrzyżowanym. Konała w uścisku swej bezpłodnej miłości, z rozdartem przez krzyż dziewiczem łonem.
Wreszcie śmierć ulitowała się nad nieszczęśliwą. W drugie święto Wielkiej Nocy, w poniedziałek, objawiły się gwałtowne dreszcze. Miała straszliwe widzenia, wywołane gorączką; trzęsła się ze strachu, widząc szatana tuż w pobliżu siebie naigrawającego się z jej nędzy. „Precz odemnie, precz szatanie, nie dotykaj mnie, zostaw mnie!“ A gdy przyszła nieco do przytomności, opowiadała, iż szatan chciał się na nią rzucić i już czuła jego usta, tchnące płomieniem piekieł.
O Panie, w niebiosach królujący, czemużeś dozwolił, by widziadło szatana mąciło spokój czystego jej żywota, niewinność tej duszy bez grzechu, czemu zesłałeś jej męki bezmiłosiernie trapiące jej ciało, szarpiące je aż do okropności skonu, pocóż obostrzyłeś wyroki swoje, nasyłając na wybrankę swoją straszydła piekieł, przejmujące trwogą ostatnie chwile tego życia bez skazy, życia w czystości i niewinności dziecięcej? Nie mogłaż ona zasnąć w błogości i spokoju naiwnej swej duszyczki?
W środę po Wielkiej Nocy, 16 kwietnia, przyszła wreszcie ostatnia godzina, istnieje podanie, iż jedna z zakonnic, towarzyszka Bernadetty, leżała równocześnie chora na śmiertelną chorobę, ale wypiwszy szklankę wody z Lourdes natychmiast ozdrowiała. Bernadetta zaś, chociaż dawano jej tejże wody, piła ją bez żadnego skutku. Bóg zadowolnił jej najgorętsze życzenie i zesłał jej sen wieczny, sen skracający wszystkie cierpienia. Bernadetta przed skonem prosiła zebranych, by darować jej zechcieli, jeżeli względem nich w czemkolwiek zawiniła. Męka jej dopełnioną już była. Umierała, jak umarł Zbawiciel, mając ciało rozkrwawione ranami gwoździ, cierniowej korony i biczowaniem bólów najsroższych. Jak On, wzniosła oczy ku niebu i z rozwartemi ramiony, zawołała wielkim głosem: „Boże mój!“ i jak On, rzekła nad ranem o trzeciej godzinie; „Pragnę!“ A umoczywszy usta w podanej sobie szklance, pochyliła głowę i zmarła.
Tak tedy zakończyła życie pełna chwały i bogobojności jasnowidząca z Lourdes Bernadetta Soubirous, a w zakonnem życiu siostra Marya-Bernarda w klasztorze Saint Gildard w Nevers. Ciało zmarłej wystawione zostało przez dni trzy. Niezliczone tłumy pobożnych przeciągały przed trumną Bernadetty, a każdy pragnął unieść jakąś po niej pamiątkę, mającą go chronić od nieszczęść, a więc ocierano o suknię świętej nieboszczki medaliki, różańce, obrazki, książki do nabożeństwa, chcąc jeszcze nową łaskę od niej pozyskać i posiąść przedmiot, szczęściem darzący. Nie dawano jej więc spokoju nawet po śmierci; tłoczyły się gromady najnędzniejszych istot tej ziemi i napawały się iluzyą w około jej trupa. Zauważono, iż lewe oko Bernadetty pozostawało wciąż otwarte, tem okiem bowiem była najbliżej Przenajświętszej Panny w dniach widzianych objawień. Ostatni jeszcze wywołała podziw: ciało jej nie uległo najlżejszej przemianie, jakkolwiek stało wystawione przez całe trzy doby. Pochowano ją dnia trzeciego, a każdy mógł był przekonać się, iż ciało jej zachowało swe ciepło; usta miała różowe, cerę bardzo białą i wydawała się o wiele młodszą; z trumny otwartej unosił się przedziwny zapach kwiatów. Bernadetta Soubirous, ta wygnanka zmarła w oddalonym klasztorze, usunięta z Lourdes, wypędzona z przed groty jaśniejącej tryumfem, pochowaną została w klasztorze Saint Gildard, pod płytą kaplicy, otoczonej ciszą wielkich drzew, roztaczających swe opiekuńcze nad nią konary.
Piotr przestał mówić, cudowna legenda była ukończona. Przez chwilę jeszcze podróżni zdawali się słuchać jego opowiadania, tak dalece uniosły ich słowa Piotra, kreślącego przed nimi obraz wzruszającej i tragicznej śmierci Bernadetty.
Rzewne łzy płynęły z oczu Maryi, podczas gdy Eliza Rouquet i la Grivotte modliły się, błagając świętą zmarłą, by uprosiła u Boga zupełne ich uzdrowienie. Pan Sabathier przeżegnał się pobożnie, a zaraz potem zabrał się do zjedzenia ciastka, które kupiła mu żona w bufecie w Poitièrs. Pan de Guersaint, który czuł się zwykle niedobrze, gdy słuchał opowiadania rzeczy smutnych, zasnął jeszcze na początku rozpoczętego czytania. A pani Vincent, niechcąca nic wiedzieć i widzieć, prócz własnej swej katuszy, leżała na ławce jak martwa, utkwiwszy twarz w poduszkę.
Pociąg nie zwalniał biegu i wciąż hałaśliwie, monotonnie turkocząc, wiózł pątników z powrotem do Paryża. Pani de Jonquière, wychyliwszy na chwilę głowę przez otwarte okno, rzekła, iż niezadługo „biały pociąg“ dojedzie do stacyi Etampes. Minąwszy zaś to miasto, siostra Hyacynta dała znak, iż czas rozpocząć trzecią koronkę o pięciu tajemnicach pełnych chwały: Zmartwychwstanie Jezusa, Wniebowstąpienie Zbawiciela. Zesłanie Ducha Świętego, Wniebowzięcie Przenajświętszej Panny i Koronacya Królowej nieba. Poczem odśpiewano hymn: „Pod Twoją Obronę uciekamy się, święta Królowo dziewic, w Tobie spoczywa nasza nadzieja...“
Piotr wpadł teraz w głęboką zadumę. Oczy jego powiodły po niknących wciąż polach, wioskach i łąkach oświetlonych słońcem: te uciekające wciąż widoki zdawały się kołysać jego marzenia. Brzmiący bezustannie hałas pociągu odurzał go i z trudnością rozpoznawał okolicę dobrze sobie znaną, bo już w pobliżu Paryża leżącą. Minęli Brétigny, Juvisy, a więc za półtory godziny dojadą do Paryża. Skończyła się więc ta długa podróż! Przeprowadził pożądane przez siebie śledztwo, przekonał się naocznie o wszystkiem, co chciał wiedzieć! Sprawdził na miejscu czem jest Lourdes i kim była Bernadetta; Piotr pragnął w tej podróży dostąpić łaski, myślał, iż przywróconą mu zostanie utracona wiara. Teraz wiedział już nieodwołalnie, iż Bernadetta, pod wpływem nieprawidłowego rozwoju fizycznego, ulegała wizyom; wiedział również i to, że sam już nigdy nie będzie wierzącym. Myśl ta stała przed nim z brutalnością faktu. Bernadetta przedstawiała mu się w postaci dziecka o naiwnych wierzeniach, klękającego do modlitwy, jak klęka społeczeństwo w zaraniu swego rozwoju, chyląc kornie głowę ku ziemi w trwodze przed czemś nieznanem; modli się ono z obawy, biorącej początek w nieświadomości. Wiara taka i modlitwa stały się dla Piotra umarłemi na zawsze.
Rozumiał on, że jakkolwiek setki tysięcy pielgrzymów ciągną corocznie ku jarzącej się grocie po nad Gavą, duch narodów nie towarzyszy już pątnikom. Próżnemi są te pokusy wskrzeszenia całości dawnych wierzeń wieków minionych, gdy nie ważono się zastanawiać nad rzeczami religii, przyjmowano wówczas wszystko bez buntu i bez namysłu, lecz teraz podejmowane w tym względzie usiłowania powrotu spełznąć muszą na niczem. Historya nie cofa się wstecz, ludzkość, uszedłszy nieco naprzód, nie zawróci do stanu pierwotnego swego dzieciństwa; czasy zbyt się już zmieniły, zbyt wiele nowych powiewów rzuciło nowe ziarna, obiecujące obfite i wprost odmienne od dawniejszych plony; nie, ludzie dzisiejsi już nie mogą być ludźmi wczorajszymi. Piotr nabrał przekonania iż Lourdes takie, jakiem je znalazł, było pojedynczym wytworem zbiegu okoliczności i objaśnić się dawało, jako jeden z ostatnich wysiłków reakcyi, broniącej się przed skonem gwałtownością środków; zamierające wierzenia raz jeszcze chciały zabłysnąć w średniowiecznej formie naiwnego katolickiego kultu. Nigdy już wszakże naród francuzki nie klęknie i nie ukorzy się z dawną jednością, naród ten wyrósł już z naiwności wierzeń, nie będzie on już nigdy zapełniał pańskich przybytków, przestał bowiem być potulnem stadem, dającem się kierować byle pasterzowi. Chcieć nagiąć go ku temu — byłoby zaślepieniem, bo ta nieudana próba sprowadziłaby tylko gromy najsroższych katastrof.
Z całej tej podróży pozostało w umyśle Piotra wrażenie bezgranicznego politowania i współczucia. Serce jego przepełniało się tem uczuciem i krwawiło w wielkiej żałości. Przypominał sobie z rozczuleniem postać i słowa wiary pełne, dobrego, starego proboszcza, księdza Judaine; przypominał sobie tysiączne tłumy pątników, żebrzących o łaskę, błagających ze szlochaniem Boga, by ulitował się nad ich nędzą i zmniejszył srogość ich katuszy; jakże szczerze płakał i on wraz z nimi, uniesiony braterstwem, współczującem nieszczęsnej ich doli; ta bratnia miłość dla nieszczęsnego tłumu raną otwartą pozostała w sercu Piotra. Na samo wspomnienie tych cierpiących braci swoich, Piotr pałał żądzą niesienia im ratunku.
Jeżeli jednak wiara tych prostaków nie miała przynieść im pożądanej ulgi, jeżeli podtrzymując ich wierzenia mylono się i rzucano na manowce, cóż wtedy należało uczynić? Czyżby należało zamknąć grotę i znaleźć nowe sposoby, podtrzymujące cierpliwość tłumów?... Oburzyło się litością wezbrane serce Piotra. Nie, nie, zamknięcie groty byłoby zbrodnią, nie godzi się odbierać nadziei nieba tym chorym na duszy i na ciele, wszak to jedyne pocieszenie i uspokojenie tych nędzarzy; radością ich jest klęknąć tam, przed jasnością płonących gromnic i odrętwić swe bóle kołysanką śpiewanych hymnów. Wszak on sam poświęcił siebie i wszystkie swe radości, byle nie wyprowadzać Maryi z błędu i pozostawić ją przy wierze w wszechmocne orędownictwo Przenajświętszej Panny, uczynił z siebie ofiarę byle Marya nie utraciła radości i dbały o zapewnienie im nagrody w życiu pozagrobowem w światłościach swego raju? Ludzkość cierpiąca i tonąca we łzach bólu, jest jeszcze jako chory i skazany na śmierć człowiek, upatrujący już tylko w cudzie wyzdrowienie swoje. Piotr odczuwał cały ogrom ciążących nad ludzkością bólów i współczuł jej całą siłą bratniego dla niej serca. Czyż podtrzymywanie nieświadomości i przesądów nie uwidoczniało się w wyglądzie tych tłumów o bezmyślnych twarzach, o ciele brzydkiem, brudnem, pokrytem pasorzytami, czyż nie było to głoszeniem pogardy życia, natury, zdrowia w imię sprawiedliwości, równości i dobroci? Lecz nie trzeba zniechęcać niczyich umiłowań ku dobru, nie należy podniecać rozpaczy nieszczęśliwych, a więc niechajże będzie tolerowane Lourdes, skoro przynosi ulgę w codziennej egzystencyi. Piotr znów z rozrzewnieniem wspomniał o Bernadecie. Pozostawała ona w jego wyobrażeniu męczennicą i podzielał jej religię, to jest religię cierpienia ludzkiego. Ach jakąż błogością byłoby być tak niezrównanie dobrym i możnym, by opatrzyć wszystkie dolegliwości i rany; uśpić, ukołysać cierpienie marzeniem.
Pociąg biegł teraz całym pędem wzdłuż wioski, Piotr ujrzał na chwilę wiejski kościół otoczony sadem. Pielgrzymi powitali kościół, kreśląc na piersiach znak krzyża. Dumania Piotra były pełne niepokoju, budziły się w nim coraz to nowe skrupuły. Czyż to zagłębianie się w ludzkiem cierpieniu nie było nową ułudą, utrwalającem się pogorszeniem mąk i nędzy? Ohydą jest, a zarazem niebezpieczeństwem pozostawiać odłogiem przesądy. Tępić je trzeba. Inaczej bowiem przedłuża się trwanie wiekowej ciemnoty, zagradza się możność wyjścia z jej kresów. Zakorzenione przesądy muszą osłabiać, ogłupiać, rozwijać umysłowe luki, wytworzone przez całe pokolenia przodków luki, co rodzą potomność lękliwą i uniżoną, tworząca społeczność zwyrodniałą i pozbawioną woli.
Tym torem biegły teraz myśli Piotra i coraz jaśniej formułował swoje poglądy. Obstawał za rozumem. Ach rozum, ileż on z jego powodu przecierpiał, a jednak ten rozum jedynie dawał mu zadowolenia w życiu doznane. Przypomniał sobie, iż wręcz powiedział doktorowi Chassaigne, że woli iść za głosem rozumu, któremu pragnie robić potrzebne ustępstwa, chociażby miał na tej drodze zgubić wszelką możliwość swego szczęścia. Piotr zdawał sobie sprawę, iż rozum domagający się praw swoich, buntował go przed grotą i w bazylice w Lourdes. Niejednokrotnie chciał on zabić, zmusić do milczenia te srogie bunty, lecz nie mógł uczynić tego szczerze; nie mógł rozbudzić w sobie dostatecznej pokory i zrzeczenia się swobody myśli, jak uczynił to stary jego przyjaciel, doktór Chassaigne, który gromem zmartwienia rażony, osunął się w niedołęztwo nagłej zgrzybiałości. Tak, Piotr czuł wyraźnie, że zawsze, nawet pomimo swej woli, szedł jedynie za głosem rozumu; obstawał przy nim nawet wśród ciemności i milczenia wiedzy. Gdy zabrnął w to, co nieznane i jeszcze nie wytłómaczone dotąd, słyszał jakby szept: „Jest naturalne wyjaśnienie, jest niezawodnie, lecz jeszcze znalezionem nie zostało, a ja go odkryć nie umiem“.
Powtarzał sobie teraz, że nie można mieć innego ideału nad poszukiwanie prawdy, nie można iść za innym głosem, jak głos rozumu, który jeden wiedzie do wszechwiedzy, pomimo przeszkód, utrudniających jego tryumfalny pochód, a stawianych przez niedołęztwo ciała i umysłu. Piotr wspomniał na ilość walk, które przebył sam z sobą. Jako ksiądz stosował się ściśle, chcąc pozostać wiernym przyjętym zobowiązaniom, a ileż prócz tego było w nim sprzeczności, dzięki odziedziczonym odmiennym przymiotom po ojcu i matce. Zostawszy księdzem, zdołał opanować swoje ciało i zrzekł się swej męzkości; opanować wszakże rozumu swego nie zdołał nigdy, pomimo czynionych wysiłków, teraz zaś zaniecha ich stanowczo, zaprzestanie tej nierównej walki, z której zawsze wychodził zwyciężonym. Nic nie upoważnia, nic nie nakazuje konieczności tępienia swych władz umysłowych. Poszanowanie niechaj będzie dla rozumu.
Piotr przypomniał sobie swój rozstrój nerwowy i łzy, jakie wylewał w Lourdes, patrząc na tyle nagromadzonych nędz ludzkich i pocieszonych chwilowo uniesieniem szału bezustannych modłów. W swem osłabieniu ducha rzekł sobie, iż łzy współczucia i braterska miłość najwyższą przynieść mogą ulgę cierpiącym. Litość jest jednak tylko wygodnym półśrodkiem, zaspakajającym zwłaszcza tych, którzy się litują. Zamiast łez i współczucia należy wezwać rozum do czynu, niechaj on zwalczy cierpienie, niechaj stanie po stronie życia.
Znów przed oknami pociągu mignął kościół, wzniesiony na pagórku i rysujący się wyraźnie na tle nieba. Po nad kaplicą widniała wielka statua Przenajświętszej Panny. Pątnicy i tym razem przeżegnali się wszyscy równocześnie. Może skutkiem tej drobnej okoliczności, lecz marzenie Piotra nowemi poszło szlakami, chociaż niepewność i ból towarzyszyły mu nieodstępnie. Dlaczego ludzie spragnionymi są życia pozagrobowego? Dlaczego męczarnią się dla nich stała chęć odgadywania, dociekania warunków nadprzyrodzonych tajemnic? Dlaczego żądają równości, sprawiedliwości, kiedy w naturze zdają się one nie istnieć?... Człowiek urzeczywistnienie tych pragnień złożył w tajemniczej egzystencyi nadziemskiego swego żywota, chcąc tem zaspokoić żarliwe swe pragnienia. Paliło człowieka to niezaspokojone pragnienie szczęścia i nigdy ono ludzkiej istoty palić nie przestanie. Odwróciwszy się od okrucieństwa życia ziemskiego, człowiek, żądny zaspokoić tęsknotę za szczęściem, klęknąwszy z modlitwą na ustach, wieki całe przetrwał w tem błaganiu i nie utracił płomiennej nadziei, gorejącej aż do dzisiaj jeszcze, pomimo zdobyczy, gromadzącej się wiedzy. Lourdes świeci jako dowód nieprzedawnionych jeszcze wierzeń i świadczyć się zdaje, iż może nigdy człowiek nie wyrzeknie się w zupełności wiary w istnienie bóstwa wszechmocnego, szafującego szczęściem i wymierzającego sprawiedliwość i równość. Zgłębiwszy nędzę życia ziemskiego, człowiek szuka uspakajającego upojenia w pocieszającej go wierze. Wszystkie religie w tem właśnie czerpią swój początek. Człowiek poczuł się zbyt słabym i nędznym, by przetrwać ciężką dolę życia. Dotychczasowe doświadczenie mówić się zdaje, iż wiedza nie wystarcza i należy jeszcze zostawić nadzieję, złożoną w tajemnicach nieznanego.
Piotr był głęboko pogrążony w swych myślach, gdy sformułowane nagle słowo ozwało się jak dzwon w cichości wysnuwających jego marzeń. Tak, ta zostawiona nadzieja tajemnic nieznanego była sama przez się nową wiedzą. Zbyt brutalne wyrwanie ludziom wiary w rzeczy nadprzyrodzone, mogło im zadać cios śmiertelny, należy im więc zostawić ten chleb duchowego żywota. Zkądże bowiem wiedzieć było można, ile ludzie mieć mogą filozoficznej odwagi, być żyć bez nadziei jutra, by trzymać się na wodzy bez nadziei kary lub nagrody pozaświatowej?
Tak, trzeba religii, nowej religii, powtarzał Piotr, olśniony prawdą tego okrzyku. Czuł, iż znalazł właściwe określenie pragnień każdej duszy współczesnej, zrozpaczonej i targającej się w niemocy niezadowoleń swoich.
Ojciec Fourcade odczuwał ten stan rzeczy i, nie wyjawiając swych myśli, był pełen niepokoju pomimo tłumów ciągnących bezustannie ku cudownej grocie. Błagał on organizatorów pielgrzymek, by mu do Lourdes wiedli klasy robotnicze w miastach osiadłe, chciał widzieć przybywającą ku grocie tę świadomą część francuzkiego narodu. Wiedział on, że sto lub dwakroć sto tysięcy pątników przybywających corocznie do Lourdes nie świadczą jeszcze o żywotności wiary mieszkańców Francyi. On chciał innych pątników, aniżeli tych, których widywał przed grotą, chciał on, by naród klęknął i modlił się z wiarą. Lecz duch francuzów nie łączy się już dzisiaj z architekturą stawianych kościołów, nic już przywrócić nie zdoła utraconej nazawsze wiary! Próżne były rojenia ojca Fourcade o wytworzeniu katolickiego porywu wśród demokracyi francuzkiej. Historya narodów wstecz nie zawraca, nie może mieć ona drugiego początku.
Myśli takie roiły się teraz w umyśle Piotra, zwiększając swój zakres, potężniejąc siłą ogromu pragnień. Religii potrzeba światu!
Na tem tle plączących się z sobą myśli, zarysowała się w umyśle Piotra postać jego brata Wilhelma. Nie zadziwił się tem, odczuwał bowiem całą naturalność tej łączności. Jakże kiedyś serdeczny był jego stosunek z tym bratem o wiele starszym, a zawsze tak łagodnym i wyniosłego umysłu. Obecnie stosunek ten był zupełnie zerwany. Piotr wiedział tylko, iż Wilhelm zamieszkuje odosobniony domek na przedmieściu Paryża i zajmuje się chemią.
Wszak pierwsi chrześcianie, grożący zagładą pogańskiemu światu, przerażającymi się wydali starożytnemu społeczeństwu. Dziś, nie wydaje się nikomu, iż mogli być groźnymi, albowiem stali się przeszłością. Tylko człowiek marzący o przewrotach przyszłości straszy swą nowością. Wszelka gwałtowna przemiana istniejącego dzisiaj, jakkolwiek złem to dzisiaj jest uznane, wydaje się potworną zbrodnią.
Niepewności Piotra wzrastały i wraz z myślą o Wilhelmie, marzył, pytając sam siebie, jakim będzie i zkąd przyjdzie nowy promień, zdolny uleczyć dzisiejsze cierpienia chorej ludzkości?
Pociąg biegł teraz pomiędzy ogrodami, lokomotywa wydała świst przeciągły, radosny, niby powitanie. Piotr zbudził się z głębokiej swej zadumy. W całym wagonie panował ruch i podniecenie. Pociąg minął już Juvisy i za niecałe pół godziny stanie nareszcie w Paryżu. Pątnicy zawijali i szykowali swoje węzełki; państwo Sabathier troszczyli się o swoje pakunki, a Eliza Rouquet czuła, iż nadchodzi chwila złożenia i schowania lusterka, z którem trudne było dla niej rozstanie. Pani de Jonquière, zaniepokojona o biedną la Grivotte, której stan coraz był groźniejszy, postanowiła, iż natychmiast z dworca kolei odwiezie ją do szpitala. Marya zaś, litością zdjęta, zbliżyła się do pani Vincent i starała się ją wyprowadzić z rozpaczliwego odrętwienia, w jakiem wciąż pozostawała. Ruch i hałas panujący w wagonie nie przerwał snu panu de Guersaint, trzeba było go zbudzić i zawiadomić, że niebawem staną w Paryżu. Siostra Hyacynta klasnęła w dłonie i wagon zabrzmiał zaintonowanym śpiewem hymnu: Te Deum laudamus, Te Dominum confitemur... Pątnicy śpiewali z gorącem przejęciem, a rozognione pięciodniowemi modłami ich dusze słały dziękczynne modły do Boga, za podróż szczęśliwie odbytą, za łaski doznane, a dające nadzieję przyszłych dobrodziejstw.
Ukazały się okopy Paryża. Niebo było czyste, pogodne, rozjaśnione słońcem pełni dnia, była bowiem teraz godzina druga. Po nad Paryżem unosiły się lekkie, oddalone, rudawe tumany dymów, niby rozproszone tchnienie olbrzyma, ziejącego tchnieniem gorącem przy pracy. Paryż słał się poniżej tych tumanów, jak olbrzymia kuźnica, wiecznie hucząca nadmiarem życia, kipiąca pracą, żądna wszelkich zdobyczy a z nieodzownie ztąd wynikającej walki wyrastał wciąż nowy wysiłek, zrodzić mający doskonalsze jutro.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.