Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się z zamyślenia i spojrzał na jadących w wagonie. Zdawało mu się, iż hałas ten wynikł skutkiem jakiegoś wypadku lub zemdlenia kogoś z chorych. Lecz twarze, które przebiegał oczami, miały tenże sam wyraz bólu jak poprzednio i w zesztywnieniu swem wyczekiwać się zdawały spłynięcia cudu, oddalać się wciąż zdającego.
Pan Sabathier usiłował za pomocą swej żony znaleźć dogodniejszą pozycyę dla swych nóg, srodze mu ciążących, brat Izydor jęczał jak konające dziecko, pani Vêtu zaś, porwana atakiem szalonego bólu, zacięła usta i wiła się bez tchu z twarzą zmienioną, zczerniałą i jakby dziką.
Wtem pani de Jonquière, porządkując naczynia, upuściła wielką blaszankę. Drobnostka ta wywołała głośny śmiech chorych, zapominających na chwilę o swej nędzy, by z pustotą dziecinną zabawić się tą niespodzianką. Siostra Hyacynta, mająca słuszność nazywania ich dziećmi i powodująca niemi jak dziećmi, zaleciła im odmówić dalszy ciąg koronki, by ją ukończyć przed dojechaniem do Châtellerault, gdzie wypadał podług programu „Anioł Pański“.
Zdrowaśki płynęły teraz jedna za drugą odmawiane półgłosem lub szeptem, a szmer słów łączył się z turkotaniem kół i zgrzytem żelaztwa.
Piotr miał teraz lat dwadzieścia sześć i był księdzem. Na kilka dni przed ostatniem wy-