Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ty unosić się zdawał po nad całą tą nędzą. Trwała więc w dalszym ciągu straszliwa ta podróż, lecz promieniał po nad nią jasny promyk nadziei. Powoli, znów Piotr się pogrążył w swoją zadumę, przypłynęły bowiem nowe fale wspomnień przeszłości, zagłuszając otaczającą go teraźniejszość; słyszał już tylko kołysankę głosów niewyraźnych, złączonych w jakiś śpiew daleki, jakby z sennej płynący krainy.
Piotr widzi się teraz w seminaryum. Przedstawiają się oczom jego wyobraźni sale szkolne, podwórza zasadzone drzewami. Widzi swą postać ówczesną i patrzy na nią, jakby na kogóś obcego. Był wysoki i szczupły, twarz miał pociągłą, o czole wyniosłem, wielkiem i prostem jak wieża, podczas gdy szczęki jego i cały dół brody zwężał się i zarysowywał delikatnie. Zdawało się, że mózg rozrósł się nadmiernie stosunkowo do dolnej części twarzy, usta tylko były mięsiste i łagodnie czułe. W chwilach swobodnych od natężonego skupienia myśli, oczy jego i usta pogodniały, przybierając wyraz niewymownej słodyczy, miłości i siły kochania. Chwile te były krótkie, natłok myśli i żywotności mózgowej porywał go bowiem niepodzielnie, napełniając go żądzą wiedzenia i rozumienia. Lato spędzone w seminaryum, wspominał z podziwem ciekawości. Jakimże sposobem mógł lata całe przeżyć, poddając się surowej regule dyscyplinarnej, nakazującej ślepe milczenie, jakimże spo-