Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Natrę mu skronie octem... — powtarzała siostra Hyacynta. — Pomóżcie mi.
Wtem, za silniejszem wstrząśnięciem wagonu, człowiek padł przed siebie, twarzą do ziemi.
— Ach, Boże! Boże! Pomóżcie mi! Podnieśmy go coprędzej!
Chwycono nieszczęśliwego, lecz on trupem już był tylko... Trzeba go wszakże było posadzić na poprzednio zajmowanem przezeń miejscu, z plecami opartemi o deski przedziału. Siedział prosto, sztywno, głowa jego tylko przechylała się w jedną lub drugą stronę za najmniejszem wstrząśnieniem. Pociąg unosił teraz wraz z żywymi i jęczącymi w boleściach, martwą nieznaną postać. Pędził i huczał z niezmierną siłą i wrzawą, jakby odgłosy grzmotów i piorunów siejąc w swym rozmachu, a lokomotywa, niby szczęśliwa z oczekującego ją rychłego odpoczynku, wydawała świsty przeciągłe lub ostre, coraz częstsze, radość swą głosząc muzyką zgrzytliwą i rozdzierającą ciszę.
Ostatnie chwile wieczność trwać się zdawały. Ten zmarły — powiew śmierci słał na cały wagon! Po policzkach klęczącej przy nim siostry Hyacynty, stoczyły się dwie wielkie łzy; ze złożonemi pobożnie rękoma wciąż klęczała, odmawiając modlitwy. Dreszcz przerażenia przebiegał po ciele podróżnych na widok tego towarzysza, zbyt późno dążącego do stóp Matki Najświętszej... Nadzieja wszakże okazała się