Lourdes/Dzień drugi/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Lourdes
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1895
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Lourdes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
DZIEŃ DRUGI.
I.

Zegar oświetlony reflektorem wskazywał godzinę trzecią i minut dwadzieścia na dworcu kolejowym w Lourdes. Mniej więcej stumetrowej długości obszerny peron, ponad szynami kolei przy dworcu, przysłonięty był cały oszkloną werendą, pod którą jaśniały lampy oświecające bladawo snujące się tam ludzkie postacie. Cienie ich poruszały się tu i owdzie w wyczekiwaniu nadejść mającego pociągu. W dali, wśród ciemnej jeszcze nocy, widniało czerwone światło kolejowego sygnału.
Dwóch ludzi z pomiędzy spacerujących zatrzymało się na chwilę. Wyższy z nich, przybrany w habit zakonu pod wezwaniem Wniebowzięcia, był organizatorem narodowej pielgrzymki; wszyscy tu znali ojca Fourcade a wyniosła jego postać była dumnie piękną, piękność jej podnosił jeszcze strój malowniczy, zwłaszcza wielka czarna peleryna z kapturem, opływająca go aż do stóp nieledwie. Mógł mieć lat sześdziesiąt. Twarz jego regularna miała wyraz właściwy ludziom przywykłym do rozkazywania. Oczy miał jasne, brodę i zarost bujny i już siwiejący, wyglądał na główno-dowodzącego generała, zagrzanego planem rozumnie obmyślanego zwycięztwa. Przybył on do Lourdes w przeddzień pielgrzymki. Cierpiał na podagrę i właśnie teraz dokuczał mu atak, szedł więc ociężale, powłócząc nieco nogą; wspierał się przytem na ramieniu doktora Bonamy, który należał do składu biura, poświadczającego cudowne uzdrowienia w grocie. Doktór miał postać krępą, twarz wygoloną i kwadratową, oczy niewyraźnego koloru i wyrazu, jakby przyćmione wielkością spokojnych jego rysów.
Ojciec Fourcade zawołał na naczelnika stacyi, który dopiero co wybiegł pośpiesznie ze swego biura.
— Panie, czy „biały“ pociąg jest bardzo już spóźniony?
— Nie, nie, wielebny ojcze. Dziesięć minut co najwyżej. Stanie tutaj o wpół do czwartej... Niepokoję się o pociąg z Bayonny, bo już był powinien minąć naszą stacyę.
Domówiwszy szybko tych słów, naczelnik odszedł, by wydać jakieś rozkazy; po chwili znów wrócił a po suchej, nerwowej jego postaci, dostrzedz można było łatwo niepokój i rozdrażnienie; nic w tem nie było dziwnego, w czasach bowiem wielkich pielgrzymek nie wysypiał się nigdy, kilka nocy z rzędu niekładąc się do łóżka. Pociąg „szary“ i pociąg „niebieski“ już stanęły w Lourdes, jako najpierw wysłane z Paryża i poprzedzające inne pociągi. Przybyły one o godzinie oznaczonej. Lecz oto teraz pociąg „biały“ spóźniał się a co gorzej kuryer z Bayonny nie dawał żadnego o sobie znaku. Urzędnicy kolejowi żyli w porze obecnej w nieustającej gorączce, trzeba było natężonej wciąż uwagi i troskliwego czuwania nad porządkiem, tak łatwo mogącym uledz zawikłaniu wśród tego zamętu.
— A więc za dziesięć minut nadjadą nasi pielgrzymi? — zapytał jeszcze ojciec Fourcade.
— Tak, za dziesięć minut, jeżeli nie będziemy zmuszeni zatrzymać ich chwilowo, odrzekł znów śpiesząc się naczelnik stacyi; biegł teraz do biura telegraficznego.
Zakonnik wraz z doktorem zaczęli zwolna spacerować. Dziwili się, że nigdy dotychczas niezdarzył się groźniejszy jaki wypadek na linii kolejowej, pomimo zwiększonej ilości pociągów w czasie corocznych pielgrzymek o tej porze. Dawniej zwłaszcza, w pierwszych czasach, panował niewypowiedziany nieład na całej przestrzeni z Paryża do Lourdes. Ojciec Fourcade sięgnął myślą do r. 1875, gdy zorganizował pierwszą pielgrzymkę i przywiódł ją szczęśliwie przed cudowną grotę. Straszna wszakże była to podróż! Chorzy nie mieli wówczas tej względnej wygody, jaką można im dziś zapewnić. Nie było materaców ani poduszek, nie było przy pociągu doktora, konali bez ratunku, nie było ich nawet czem cucić a gdy wreszcie dotarli do Lourdes, nie było nikogo na ich przyjęcie; nie było wózków i noszy, nic zgoła. Dziś wszystko jest zorganizowane, szpital oczekuje na chorych i wygodne łóżka zastępują barłogi i szałasy lat pierwszych.
Tak, niezawodnie, trzeba było rozwinąć wielką siłę woli, by stworzyć rzecz dziś istniejącą. I ten człowiek, który, z wiarą działając, z wiarą w istnienie i moc cudu, widział ogrom dokonanego przedsięwzięcia, uśmiechał się teraz słodko, czerpiąc swą nagrodę, nasycając się nią w swym trudzie.
Zadawał teraz pytania doktorowi, na którego ramieniu wspierał się postępując:
— Ilu było pielgrzymujących w roku zeszłym?
— Około dwu kroć stu tysięcy... Jest to zwykła cyfra przeciętna już od lat kilku... W roku koronacyi Najświętszej Panny podniosła się ona do pięciu kroć stutysięcy. Lecz była to okoliczność wyjątkowa, rezultat energicznej propagandy. Na tłumy tak liczne nie możemy rachować corocznie...
Po chwili milczenia, ojciec Fourcade szepnął:
— Zapewne... Przedsięwzięcie nasze ma błogosławieństwo Boskie za sobą... powodzenie wzrasta i wzrastać będzie... zebraliśmy przeszło dwakroć piędziesiąt tysięcy franków na tegoroczną podróż i to tylko z jałmużny. Bóg nas popiera łaską swą dobrotliwą... mam przekonanie, że niedalej jak jutro, będziesz miał, doktorze, niemało roboty z poświadczeniami nowych uzdrowień...
Przerwał, by po chwili zapytać:
— Czy ojciec Dargelès jest tutaj?
Doktór Bonamy zrobił giest, jakby chciał wyrazić swą nieświadomość w tym względzie. Ojciec Dargelès był głównym redaktorem dziennika: „Journal de la grotte“. Należał on do zakonu osiadłego w Lourdes pod wezwaniem Niepokalanego poczęcia. Zakon ten, pod opieką biskupa pozostający, najpotężniejsze posiadał wpływy. Chwilowo wszakże, w czasie wielkich pielgrzymek, ustępował miejsca zakonowi ojców pod wezwaniem Wniebowzięcia, który to zakon, osiadły w Paryżu, organizował pielgrzymki i wiódł pątników ze stolicy i z Francyi całej, zwłaszcza z Cambrai, Arras, Chartres, Troyes, Reims, Orléans, Blois, Poitièrs.
Wszechwładny zakon z Lourdes silił się wówczas, by zniknąć i ustąpić we wszystkiem pierwszeństwa zakonowi z Paryża. Składał klucze nowo-przybyłemu, usuwając się od władzy, lecz zarazem i od odpowiedzialności. Nawet przeor, ojciec Capdebarthe, nie ukazywał się nigdzie, ani w grocie, ani w bazylice. Ojciec Capdebarthe miał postać nieokrzesanego wieśniaka, a ryża twarz jego, jakby toporem z grubsza obciosana, jakkolwiek w czasie uroczystości niewidzialna, wszystko śledziła bacznie. On i jego zakon, stanowili siłę poruszającą całą dekoracyą, oni zbierali pieniądze, oni pracowali bezustannie nad dobrobytem przedsięwzięcia. Dzięki ich zapobiegliwości, interesa szły wybornie, zapewniając coroczny tryumf pod względem handlowym. Nawet właściwa ich stanowi pokora, zużytkowywaną przez nich była umiejętnie dla tem większego dobra domu.
Jeden tylko z ich zakonu, ojciec Dargelès, widzialnym był ciągle i wszędzie. Wzrostu małego, umiejący się przypodobać, wkręcał się pomiędzy pielgrzymów, zbierając zawzięcie notatki dla swojego dziennika.
— Prawda, rzekł znów ojciec Fourcade, że trzeba było dziś wstać nieco wcześniej, bo o godzinie drugiej... Lecz chciałem być koniecznie na mojem stanowisku. Cóż moje biedne dzieci powiedziałyby, przyjechawszy, niewidząc mnie pomiędzy sobą?...
Mianem „dzieci“ — nazywał nieszczęsnych chorych, jadących „białym“ pociągiem; zawsze się stawiał na ich spotkanie, niezważając na niedogodność godzin, o których przybywali ci zboleli pomiędzy zbolałymi, ci godni cudu i cuda wywołujący.
— Już dwadzieścia pięć minut po trzeciej, za pięć minut nadjadą, rzekł doktór Bonamy, patrząc na zegar i ukradkiem ziewając. W głębi duszy był on mocno niezadowolniony z wczesnego wstania dzisiejszego, pozornie wszakże nieprzestawał być uniżonym i gotowym na rozkazy.
Na przestrzeni pokrytej oszkloną markizą przed dworcem, wciąż panowała noc ciemna, rozjaśniona zaledwie żółtemi plamami światła spływającego od lamp gazowych. Ludzkie postacie chwiejnie i niewyraźnie rysujące się w pół zmrocznej atmosferze, mnożyć się poczynały, poruszając się zwolna. Przeważnie ustawiano się kupkami, byli tu księża, panowie w surdutach a jakiś oficer dragonów przechadzał się śpiesznie, szepcząc pół głosem to z tym to z owym. Niektórzy posiadali na ławkach, ustawionych wzdłuż dworca kolejowego, rozmawiali dla zabicia czasu, lub też w milczeniu wpatrywać się zdawali przed siebie w nocne ciemności zawisłe nad ziemią, zaraz po za torem kolei.
Oszklone drzwi biur i sal poczekalnych na dworcu odbijały jaskrawo skutkiem jarzącego się po za niemi światła: ruch tam panował ożywiony, zwłaszcza w sali bufetowej, gdzie stawiano na stolikach z połyskującego marmuru kosze oraz butelki i szklanki.
Ruch wszakże największy panował w końcu werendy, na prawo. Gromada zbitych tutaj ludzi poruszała się bez przerwy. W tej stronie znajdowały się drzwi komunikujące się na przestrzał z podwórzem po drugiej stronie dworca; tędy miano wynosić chorych. Cała szerokość obszernego chodnika zawaloną była materacami, poduszkami a nosze i wózki stały tuż obok. Tragarze, podzieleni na trzy oddziały, pochodzili ze wszystkich sfer społecznych. Przeważnie byli to ludzie młodzi, zamożni i wykształceni, chwilowo przebrani za tragarzy; każdy z nich miał na piersiach krzyż czerwony z pomarańczową obwódką i żółte, skórzane szelki do noszy. Wielu z nich nosiło na głowie berety, podług miejscowego a tak dogodnego zwyczaju, niektórzy zaś nałożyli piękne długie kamasze sięgające wyżej kolan, jakby się wybierali w daleką jaką wyprawę. Jedni palili, inni spali w swych wózkach lub też czytali dzienniki przy świetle poblizkich kinkietów gazowych. Grono z ich, stojąc na boku, rozprawiało o szczegółach dotyczących chwilowej ich służby.
Nagle, tragarze skłonili się z uszanowaniem. Człowiek, witany przez nich ukłonem, miał wygląd dobroduszny, twarz pełną i łagodną, oczy wielkie, niebieskie, dziecięcej naiwności, co silnie odbijało przy białych starością włosach. Był to baron Suire, jeden z najbogatszych i najpotężniejszych ludzi w Tuluzie a zarazem prezydent Przytułków pod wezwaniem Matki Bożej Zbawicielki.
— Gdzie jest Berthaud? — pytał każdego z miną zakłopotaną — gdzie jest Berthaud? Muszę koniecznie z nim pomówić.
Każdy odpowiadał, powstawały ztąd objaśnienia zbijające jedne drugie. Berthaud był dyrektorem zapisujących się na ochotników tragarzy. Jedni utrzymywali, że pan dyrektor rozmawia z wielebnym ojcem Fourcade, inni zaś, że wyszedł na podwórze po za dworzec, by obejrzeć raz jeszcze powozy ambulansowe.
— Jeżeli pan prezydent życzy sobie, poszukamy pana dyrektora.
— Nie, nie, dziękuję! najmocniej dziękuję! przecież zdołam wreszcie sam go odszukać.
Tymczasem Berthaud siedział na ławce, na przeciwnym końcu werendy i rozmawiał z młodym swym przyjacielem, Gerardem de Peyrelongue, oczekując nadejścia pociągu. Berthaud mógł mieć lat czterdzieści; twarz miał piękną o rysach regularnych, oraz faworyty, świadczące swym kształtem, że zaliczać się musiał do urzędników sądowych. Należał on również, jak cała jego rodzina, do obozu najgorętszych legitymistów; był prokuratorem przy trybunale w jednem z miast południowej Francyi, gdy po 24 maja, wydane zostały przez rząd dekrety, przeciwko kongregacyom nieobjętym konkordatem. Oburzony Berthaud podał się do dymisyi ze swego urzędu, wywołując przytem umyślnie głośny skandal, wskutek napisania i przesłania otwartego listu pod adresem ministra sprawiedliwości.
Pozatem, Berthaud był człowiekiem posiadającym wiele zdrowego rozsądku; wesoły był i śmiał się chętnie, a przez trzy dni, które corocznie spędzał w Lourdes, posługując chorym, okazywał się hojnym w jałmużny i uprzejmym względem nieszczęśliwych.
— A więc, mój kochany Gerardzie, mówił do siedzącego przy nim młodzieńca, koniecznie chcesz się ożenić w tym roku?
— Tak, ale pod warunkiem, że znajdę żonę jakiej mi potrzeba. Poradź mi, wszak jesteśmy z sobą krewnymi!
Gerard de Peyrelongue był nizki, chudy, ryży z nosem sterczącym i kościstemi policzkami. Mieszkał w Tarbes a po śmierci swych rodziców odziedziczył po nich siedem do ośmiu tysięcy franków rocznego dochodu. Chciał się ożenić, lecz pragnął, by żona wniosła mu majątek, wielkie koligacye, oraz możność zrobienia karyery; ambicyj tych niezaspakajała żadna panna z grona jego znajomych. Zapisał się więc pomiędzy członków przytułku w Lourdes, w przekonaniu, iż tym sposobem zdarzy mu się napotkać rodzinę tychże samych co on reakcyjnych przekonań politycznych, z odpowiednim majątkiem i stanowiskiem, mającą dorosłe córki na wydaniu, aby mógł wybrać sobie żonę, taką jakiej pragnął na towarzyszkę żywota na tej ziemi. Przybywał on do Lourdes od lat kilku i, chociaż w tłumie pobożnych szlacheckich rodzin wyróżnił już kilka panien, to jednak żadna z nich w zupełności nie zadawalniała jego wymagań.
— Kuzynie kochany — mówił Gerard — radź mi swojem doświadczeniem... Jest naprzykład panna Lemercier, która przyjeżdża tutaj ze swoją ciotką. Ma podobno przeszło milion posagu. Ale cóż... kiedy nie należy do naszego świata; przytem jest jakaś roztrzepana.
Berthaud potrząsnął głową i rzekł:
— Już ci mówiłem, że będąc na twojem miejscu, ożeniłbym się zaraz z Rajmundą, z tą ładną córką pani de Jonquière.
— Ależ ona nie ma posagu!
— To prawda. Ale jest przystojna, dobrze wychowana, oszczędna; a wierzaj mi, że oszczędność w żonie jest rzeczą niesłychanie ważną; cóż z tego, że weźmiesz za żonę pannę posażną, jeżeli będzie rozrzutna i jej wybryki pochłoną szybko wniesiony posag! Przytem, znam dobrze panią de Jonquière, oraz jej córkę. Spotykam te panie w czasie zimy w najznakomitszych i najbardziej wpływowych salonach paryzkich. Nie zapominaj jeszcze i o wuju Rajmundy, o tym znakomitym dyplomacie, który zaprzedał się co prawda rządowi Rzeczypospolitej, lecz ma za to wielkie znaczenie i wyrobić może dla męża Rajmundy, ulubionej swej siostrzenicy, stanowisko o jakiem tylko zamarzy.
Już Gerard chwiać się poczynał, kłoniąc się ku projektom doświadczonego swego kuzyna, po chwili cofnął się jednak znowu:
— Ale ani grosza posagu! Nie, nie mogę. Pomyślę o tem coś mówił, lecz wyznaję, że się boję.
Berthaud roześmiał się szczerze i głośno.
— Jesteś ambitny a nie chcesz ryzykować... A mówię ci, że wraz z Rajmundą otrzymasz urząd sekretarza ambasady... Matka i córka jadą „białym“ pociągiem... Zaraz tu będą. Decyduj się i zacznij się starać.
— Nie! nie!... Później, tak, może później, muszę się wpierw zastanowić dobrze...
W tej właśnie chwili przerwano im rozmowę. Baron Suire przeszedł był raz już tuż obok ich ławki, szukając dyrektora Berthaud, cień przecież nie dozwalał mu rozeznać postaci; teraz dopiero po głośnym i szczerym śmiechu poznał dawnego prokuratora Rzeczypospolitej. Z wielomównością człowieka, któremu głowa pęka przy lada okazyi, baron Suire wydał kilka niejasno sformułowanych rozkazów, dotyczących powozów, noszy, tragarzy; ubolewał, że nie można zawieźć chorych wprost do groty, lecz godzina była rzeczywiście zbyt jeszcze wczesna. Chorzy zatem rozmieszczonymi zostaną w szpitalu Matki Boskiej Bolesnej i tam wypoczną parę godzin po męczącej podróży.
Podczas gdy baron i przywódzca tragarzy omawiali między sobą szczegóły, dotyczące przeniesienia chorych do szpitala, Gerard witał uściskiem ręki księdza, który siadł zaraz przy nim na ławce. Postać to była piękna, woniejąca, wytworna, uczesany był umiejętnie, ze sztuką światowca, za jakiego też uchodził wielbiony przez kobiety, młody jeszcze, około trzydziestu ośmiu lat mieć mogący ksiądz des Hermoises. Przybywał on do Lourdes w czasie corocznej pielgrzymki dla własnej przyjemności, jak wielu innych księży świeckich. Uprzejmy, towarzyski, miał piękne oczy o wyrazie sceptycznym, podkreślał to jeszcze swoim uśmiechem, wyraźnie chcąc zaświadczyć, iż czuje się wyższym nad wszelkie objawy bałwochwalstwa. Był wierzącym i schylał czoło w pokorze; lecz kościół, zdaniem jego, nie oświadczył się jeszcze otwarcie, co do cudów mających w Lourdes miejsce; był więc w pogotowiu podawać je w powątpiewanie. Czas jakiś przebywał w Tarbes i tam się zapoznał z Gerardem.
— No cóż?... wszak sprawia to pewne wrażenie takie wyczekiwanie pociągów z pielgrzymami wśród nocy... Przyjechałem tutaj z powodu jednej z moich penitentek z Paryża... dobrze jednak nie wiem, którym ona pociągiem ma przyjechać. Czekam więc i wyznaję, że jestem wzruszony tem wszystkiem.
Przysiadł się teraz na ławce inny jeszcze ksiądz; widocznie proboszcz z okolicy. Wytworny ksiądz des Hermoises mówił z nim tonem łaskawym, ciesząc się, że wkrótce ukaże się ich oczom widok wspaniały, gdy wschód słońca oświeci malownicze góry, otaczające Lourdes.
Rozpoczął się nagle ożywiony ruch wzdłuż peronu. Naczelnik stacyi biegał, krzyczał, wydając rozkazy. Ojciec Fourcade, zapomniawszy o podagrze, podszedł szybko do naczelnika stacyi, puściwszy się ramienia doktora Bonamy.
— Nic, nic — odpowiadał urzędnik — ja się niepokoję o kuryer z Bayonny. Nie mam o nim wiadomości, a powinny były już nadejść.
W tejże chwili rozpoczęły się sygnałowe dzwonienia i jeden z posługaczów kolejowych, wszedłszy w ciemności, począł machać latarką. Zdala doleciał odgłos sygnałowy, a naczelnik stacyi zawołał:
— Nadjeżdża „biały“ pociąg! Miejmy nadzieję, że zdołamy wysadzić z niego chorych przed nadejściem kuryera.
Odbiegł szybko i zniknął. Berthaud przywołał Gerarda, który dowodził jednym z oddziałów tragarzy; poszli teraz razem ku wózkom i noszom, gdzie kręcił się gorączkowo, naglący wszystkich baron Suire. Tragarze ściągali ze stron różnych i ustawiali się wraz z wózkami i noszami wzdłuż toru kolejowego, po za werendą, pod gołem niebem, w ciemnościach nocy. W krótkiej chwili, nagromadzono tutaj stosy materaców i poduszek, stając w pogotowiu. Tymczasem ojciec Fourcade, doktór Bonamy, księża, panowie, oficer dragonów wyczekiwali pod markizą nadejścia zapowiedzianego pociągu, chcąc być przy wysiadaniu i wynoszeniu chorych. Zdala, gdzieś bardzo jeszcze zdala, wśród pól i ciemności, zaświeciła latarnia lokomotywy, podobna do czerwonej gwiazdy rosnącej stopniowo. Przeraźliwy świst rozlegał się coraz częściej. Ustał i słychać było dychanie pary, oraz przytłumiony turkot kół zwalniających się w rozpędzie. Doleciał już odgłos śpiewanego przez pątników hymnu na cześć Bernadetty, hymnu śpiewanego równocześnie przez wszystkich jadących pociągiem. Aż wreszcie ten biały pociąg, napełniony cierpieniem i wiarą, pociąg jęczący bólem i śpiewanemi modlitwami, dojechał do Lourdes i zatrzymał się przed dworcem.
Drzwiczki wagonów otworzono natychmiast i runęły z nich potoki wysiadających pielgrzymów, oraz chorych mogących się ruszać o własnych siłach. Ścisk przed dworcem powstał gwałtowny. Zrzadka płonące latarnie gazowe, słabo tylko oświecały tłum ludzi ubogo odzianych w ubrania nieokreślonej, spłowiałej barwy, tłum najeżony dźwiganemi przez każdego pakunkami kształtów przeróżnych, koszy, walizek i skrzynek drewnianych. Potrącano się nielitościwie, jak spłoszone stado, które szukało teraz, kręcąc się bezładnie, drzwi prowadzących ku wyjściu, nawołując przytem rozproszonych wśród ścisku członków rodziny, krzycząc za dotkliwszem potrąceniem, całując i witając tych, którzy wyczekiwali nadejścia pociągu. Jakaś podróżna oświadczała oczekującym na nią znajomym: „Spałam doskonale!“ Proboszcz ze stron dalekich, unosząc swą walizkę, żegnał towarzyszów wagonu słowami: „Szczęść wam Boże!“ Większa część twarzy wyrażała nieświadomość, zakłopotanie, zmęczenie, a zarazem wesołość ludzi podróżujących dla przyjemności i przybyłych w miejsce dla siebie nieznane. Ścisk, tłoczenie się i roztrącanie połączone z głośnem mówieniem wszystkich naraz, wywoływało zamęt niewypowiedziany; wciąż zaś trwająca jeszcze ciemność nocy wzmagała zamieszanie, utrudniając zaprowadzenie ładu. Napróżno urzędnicy kolejowi, stojąc przy drzwiach, chrypli z wysiłku, z jakim krzyczeli: „Tutaj wyjście! Tutaj wyjście!“ nikt ich słyszeć się nie zdawał, jakkolwiek wszystkim pilno było się wydostać.
Siostra Hyacynta lekko wyskoczyła z wagonu, gdy tylko drzwiczki zostały otwarte, zostawiła ona zmarłego pod strażą siostry Klary, sama zaś biegła ku furgonowi, gdzie spodziewała się zastać jeszcze doktora Ferrand, licząc, że ksiądz zechce jej dopomódz. Na swej drodze spotkała ojca Fourcade; przyciszonym głosem opowiedziała mu o śmierci nieznajomego człowieka. Ojciec Fourcade ledwie że zdołał powstrzymać gest niezadowolnienia, wypadków tego rodzaju nielubił, zatrzymał śpieszącego się wciąż barona Suire i powiedział mu coś do ucha. Przez chwilę szeptali z sobą pośpiesznie, poczem baron Suire począł przebijać się przez tłum i wkrótce wrócił z dwoma tragarzami, którzy trzymali nosze szczelnie przysłonięte. Zmarły w ten sposób został przeniesiony pomiędzy tłumem, każdy myślał, że pod firankami spoczywa ktoś chory; wreszcie w pośpiechu i wzruszeniu, jakiemu ulegli przyjezdni, nikt nie miał czasu przypatrywać się bliżej; tragarze niosący trupa postępowali za baronem Suire, który, zawiódłszy ich w ustronne miejsce wielkiej sali towarowej, wskazał kąt z tyłu za stojącemi tu licznie beczkami. Tu więc złożono zmarłego, a jeden z tragarzy, drobny i wytworny młody blondynek, syn znanego generała, został jako czuwający nad ciałem.
Siostra Hyacynta, doszedłszy do furgonu, gdzie się znajdował doktór Ferrand i siostra Franciszka, poprosiła, by zatrzymali dla niej miejsce w omnibusie mającym ich zawieść do szpitala Matki Boskiej Bolesnej, poczem wróciła do swego wagonu, by zająć się chorymi. Marya nie chciała nikogo sobą obarczać, rzekła więc do zakonnicy:
— Proszę się o mnie nie kłopotać... Mój ojciec i ksiądz Piotr poszli po koła od mojej skrzyni; czekam na nich, zaraz nadejdą, a ponieważ mają wprawę w przyśrubowaniu kół, więc niezadługo mnie ztąd zabiorą. Bądź o mnie spokojną, moja siostro!
Pan Sabathier, oraz brat Izydor, błagali, by ich zostawiono jeszcze chwilę w wagonie, aż tłum przerzedzi się przed dworcem. Pani de Jonquière zajęła się zabraniem ztąd wciąż kaszlącej la Grivotte, obiecywała nawet, że postara się o dogodne nosze dla złożenia cierpiącej męczarnie pani Vêtu.
Zdając się na panią de Jonquiére, siostra Hyacynta zdecydowała się jechać natychmiast do szpitala, by przygotować łóżka dla swych chorych. Zabierała nawet z sobą dla pomocy na miejscu, małą Zosię Couteau i Elizę Rouquet, której twarz osłoniła własnoręcznie. Ruszyły ku wyjściu poprzedzone przez panią Maze, podczas gdy z tyłu za niemi, przebijała się przez tłum pani Vincent, trzymając na rękach zemdloną swą córeczkę, bladą Różę. W głowie nieszczęśliwej matki panował zamęt, lecz kołował uparcie przy myśli, by biedz i złożyć co prędzej chorą dziecinę u stóp Matki miłosiernej.
Potrącający się tłum podróżnych znalazł wreszcie ujście i cisnął się teraz zapamiętale ku odkrytym przez siebie drzwiom, wiodącym na drugą stronę dworca. Duszono się i gnieciono przy tem wyjściu, musiano zatem otworzyć drzwi od sali bagażowej, chcąc ułatwić rozejście się tłumu. Urzędnicy, nie mogąc dać sobie rady z odbieraniem biletów jazdy, wyciągali swe czapki, w które spadał obfity deszcz drobnych kartoników, wypełniając szybko nakrycia głowy po brzegi i wyżej.
Wielkie kwadratowe podwórze po za dworcem, z trzech stron otoczone gmachami kolejowego zarządu, napełnione było teraz niezmierną ilością wszelkiego rodzaju wehikułów, ruch panował tu niezwykły, tartas i ścisk do niewypowiedzenia. Omnibusy hotelowe ustawiły się rzędem przed chodnikiem środkowym, głosząc na wielkich kartach przyczepionych na galeryi, nazwy święte i świętych jak: Maryi i Jezusa, świętego Michała, świętego Szkaplerza, Serca Przenajświętszego. Po za omnibusami z boku, stał cały szereg powozów ambulansowych, starych karet, kabryoletów, bryk krytych, wózków zaprzężonych w osiołki; furmani krzyczeli, łajali się wzajemnie, klęli, trzaskali z batów, a wszystko działo się wśród ciemności, zrzadka przerywanych jasnością lamp przy dworcu. Burza trwała tutaj godzin kilka i niedawno dopiero ustał deszcz ulewny, który zamienił podwórze w jedną wielką kałużę błota, rozbryzgującego się pod nogami ludzi i koni. Brodzono w niem po kostki.
Pan Vigneron niósł niedołężnego swego syna na ręku, a pani Vigneron i siostra jej, bogata pani Chaise, szły tuż za nim skłopotane i błędne; usadzono wreszcie Gustawa wspartego na szczudłach i cała rodzina podążyła ku miastu, w omnibusie hotelowym pod wezwaniem Świętych Zjawisk. Pani Maze niemiała odwagi zejść z chodnika, obawiając się zabłocić; stała więc czas jakiś wyczekująco, aż dopatrzywszy chwili właściwej, skinęła na woźnicę jednego z powozów, wsiadła i dała mu adres klasztoru Sióstr Niebieskich. Siostra Hyacynta wraz z Elizą Rouquet i Zosią, przedostała się do obłoconego szarabana, w którym już siedział doktór Ferrand oraz siostra Franciszka i siostra Klara. Woźnice zacinali konie i pędzili jak szaleni, wymijając się z wymyślaniami i krzykiem ludzi postępujących pieszo, a smugi i ciężkie krople błota wyskakiwały z pod kół i wysoko unosiły się, by znów spaść brudnemi kroplami.
Panujący na podwórzu rwetes przerażał wielu. Pani Vincent nie śmiała postąpić kroku, tuląc Różę w swych objęciach. Chwilami dolatywały jej uszu śmiechy, z powodu błota bowiem trzeba było unosić suknie wysoko. Wreszcie podwórze zaczęło się opróżniać i pani Vincent postanowiła puścić się za innymi. Lecz jakże się bała pośliznąć, tak było jeszcze ciemno; wpaść mogła w jaką jamę wypełnioną błotem lub wodą! Wydostawszy się na drogę, natrafiła na miejscowe kobiety czyhające na podróżnych, by im proponować mieszkanie i stół w domkach lub w chatach u siebie; ceny stawiały rozmaite.
— Proszę, niech mi pani wskaże drogę prowadzącą do groty — poprosiła pani Vincent jednej z kobiet, nieco starszej od innych.
Ta, nieodpowiadając na pytanie, proponowała w zamian pokój dobry i niedrogi.
— Hotele są przepełnione, nie znajdziesz tam pani kąta dla siebie... Jedzenia łatwiej dostać niż kąt do spania.
Lecz pani Vincent niemyślała i myśleć niemogła o spaniu i jedzeniu. Wszak miała tylko trzydzieści susów całego majątku!
— Proszę, niech mi pani wskaże drogę prowadzącą do groty — powtórzyła.
W gromadce kobiet tu zebranych, była młoda, tęga dziewczyna, ubrana czysto, z rękoma starannie utrzymanemi. Ruszyła ramionami, patrząc na panią Vincent. Wtem, nadszedł śpieszący ku miastu ksiądz, o postawie okazałej, o twarzy krwistej i czerstwej. Dziewczyna podeszła śpiesznie ku niemu, ofiarując mu pokój umeblowany i szła teraz za nim, szepcząc mu coś na ucho.
— Niech pani idzie jeszcze kawałek tą drogą, potem trzeba zawrócić na prawo, by dojść do groty — rzekła inna dziewczyna, ulitowawszy się nad zbolałą twarzą pani Vincent.
Na chodniku pomiędzy dworcem a torem kolei, zamieszanie i ścisk nieustawało dotychczas. Wydostali się ztąd dopiero pątnicy zdrowi lub mogący się trzymać na własnych nogach, lecz chorzy pozostać jeszcze musieli na miejscu, wysadzanie ich bowiem przedstawiało wiele trudności. Niewprawni w swą czynność, tragarze biegali tu i owdzie wraz z noszami, nie wiedząc co czynić, lub z którego końca zaczynać swą służbę.
Berthaud, rozprawiając i dowodząc coś Gerardowi, szedł z nim pośpiesznie. Wtem spostrzegł dwie kobiety stojące tuż przy latarni wzdłuż dworca. Poznał Rajmundę i szybko zatrzymał giestem swego towarzysza.
— Ach pani! witam! jakże się cieszę, że panią spotykam. A matka pani czy zdrowa? Podróż udała się szczęśliwie? Chcę wierzyć, że nie znużyła pań zbytecznie?
I nieczekając na odpowiedź Rajmundy, przedstawił jej swego krewnego:
— Mój przyjaciel, Gerard de Peyrelongue.
Rajmunda popatrzała na młodego człowieka, oczyma bystremi i rzekła z uśmiechem:
— Mam przyjemność znać nieco pana. Już spotykaliśmy się lat poprzednich, w czasie pielgrzymek w Lourdes.
Gerard, nieco zły na kuzyna pragnącego widocznie szybkiego urzeczywistnienia swych planów, postanowił nie dać się wciągnąć bez poprzedniego głębokiego namysłu; skłonił się więc tylko z uszanowaniem lecz w milczeniu.
— Czekamy tutaj na mamę — mówiła znów Rajmunda. Ale mama zajęta jest bardzo przy chorych pozostałych w wagonach.
Ładna pani Desagneaux, stojąca tuż przy Rajmundzie, zawołała, potrząsając swoją jasną blond główką o puklach rozwianych, że niechajże pokutuje teraz pani de Jonquière za karę, odtrąciła bowiem ofiarowaną sobie pomoc. A pani Desagneaus chciała rzeczywiście być pomocną; trawiła ją gorączka niecierpliwości, pragnęła mieć ulgę i poświęcić się chorym; tylko w tym celu towarzyszyła pielgrzymce. Pani Volmar nieopodal stojąca, bynajmniej nie dzieliła tego zapału. Milczała i pragnęła być zdala od panującego tu ścisku; oczy jej przebić pragnęły ciemności, jakby dopatrzeć się siliła kogoś bardzo oczekiwanego. Niezwykle piękne jej oczy, przyćmione zazwyczaj, płonąć się teraz zdawały.
Rozpychano się gwałtownie. Tragarze wynosili właśnie z wagonu pierwszej klasy bogatą skrzynię, zdobną atłasami i koronką, w której spoczywała bezwładna pani Dieulafay; patrząca ku niej pełna życia pani Desagneaux nie mogła się powstrzymać od słów:
— Ach biedna! biedna!...
Litość bezgraniczną wywoływała ta piękna, młoda kobieta, leżąca bezwładnie jak szmata ciała, wśród koronek i jedwabiu swej trumny. Złożono jej przelewające się ciało na chodniku, czekając, by przewieźć ją ku miastu. Mąż i siostra stali przy niej, zarysowywując swe smutne i wyszukanie wykwintne sylwetki, podczas, gdy panna służąca i lokaj zbierali pakunki i biegli się upewnić, czy specyalny powóz, obstalowany naprzód z Paryża, już jest w podwórzu, stosownie do umowy. Ksiądz Judaine też był w pobliżu chorej. A gdy dwóch ludzi przyszło, by unieść atłasową jej skrzynię, ksiądz pochylił się, mówiąc: do rychłego zobaczenia się przy grocie; mówił jej przytem słowa pociechy, lecz ona niezdawała się nic słyszeć. Pozostał na miejscu i, patrząc za oddalającą się grupą, rzekł zwróciwszy się do Berthaud, którego znał od dawna:
— Biedni, nieszczęśni ludzie! Cóżby oni nie dali w zamian uzdrowienia! Lecz zapewniłem ich, że najdrogocenniejszym skarbem przed obliczem Matki Boskiej, są gorące modlitwy. Mam otuchę, że i moje modły coś znaczyć będą, niebo ulituje się nad błaganiem złączonem. Przywieźli oni dar niezwykle bogaty, szczerozłotą lampę, wysadzaną drogiemi kamieniami. Jutro lub dziś jeszcze złożą ją na Boski użytek w tutejszej Bazylice. Oby Niepokalana Dziewica łaskawym uśmiechem wynagrodzić ich zechciała!...
Niezliczona ilość darów składaną bywała corocznie przez pątników, przybywających do Lourdes. Teraz oto niesiono olbrzymie kosze drogocennych kwiatów, układanych w różnorodne kształty. Była między innemi kolosalnych wymiarów potrójna korona, spoczywająca na bogatym postumencie z rzeźbionego drzewa. A stary ksiądz Judaine niechciał ztąd odejść, nieodebrawszy chorągwi, ofiarowanej przez piękną panią Jousseur, siostrę pani Dieulafay.
Wtem nadeszła w tę stronę pani de Jonquière, a spostrzegłszy Berhaud, oraz jego przyjaciela, Gerarda, rzekła;
— Błagam was, panowie, idźcie do tego oto wagonu. Jest tam kilka osób ciężko chorych, z którymi nie możemy dać sobie rady a jednak trzeba ich wydobyć z wagonu jak najśpieszniej... Ja niezdołam uczynić tego własnemi siłami...
Gerard, skłoniwszy się, pobiegł we wskazanym kierunku, a Berthaud silił się, by przekonać panią de Jonquière, że powinna nie stać tutaj dłużej i jechać ku miastu. Zaklinał ją, że się zajmie gorliwie jej chorymi, i że nie dalej jak za trzy kwadranse, odstawi jej wszystkich do szpitala. Uległa wreszcie jego namowom, i wsiadła do powozu w towarzystwie córki, oraz pani Desagneaux. Pani Volmar znikła w ostatniej chwili, więc nie czekały na nią te panie dłużej, zwłaszcza, gdy ktoś objaśnił, że widział ją niecierpliwiącą się, wreszcie zapytała o coś jakiegoś nieznajomego i od tej chwili niewiedzieć gdzie się podziała. Wreszcie mówiły sobie, spotkają się z nią w szpitalu.
Berthaud napotkał znów Gerarda, dźwigał on z dwoma kolegami ociężałego pana Sabathier. Niemało miano trudu, by go wydostać z wagonu, był bowiem niezwykle otyły i zdawać się mogło, że niezmieści się w drzwiczkach. Lecz wszakże wszedł niemi niedalej jak wczoraj, zawezwano więc dwóch jeszcze tragarzy do pomocy, zaszli oni z tyłu, i po chwili pan Sabathier znalazł się na peronie. Dnieć teraz zaczynało a przy pierwszych bladych brzaskach dnia, chodnik przed dworcem jeszcze opłakańszy przedstawiał widok. La Grivotte leżała zemdlała na materacu rzuconym na ziemię, oczekując, by ją zabrano. Pani Vêtu miała właśnie atak niezmiernie silny, posadzono ją pod latarnią, chociaż spływające ztąd światło niemogło ulżeć nieszczęśliwej, wyjącej z bólu; nikt nieśmiał do niej przystąpić dla niesienia jej ratunku, wiedząc z góry o bezskuteczności wszelkich zabiegów. Pomocnicy szpitalni, w modnie skrojonem ubraniu i świeżych rękawiczkach, ciągnęli w wózkach i fotelach na kołach, postacie ludzi nędznych chorobą i ubóstwem. Wiele z kobiet łachmanami okrytych miało przy sobie brudne i mizerne swe pakunki. Inni wytworni panowie dźwigali nosze, na których spoczywały ciała wyprężone bólem, prawie martwe, oczy tylko świadczyły o resztkach pozostającego w nich życia. Kaleki wszelkiego rodzaju zapełniały przejścia, wlokąc się lub sunąc z najwyższem wysileniem. Był między nimi młody, kulawy ksiądz i chłopiec kilkanaście lat mieć mogący, bez nogi, wsparty na szczudłach i tak przytem potworny, iż gnomem być się zdawał. Litość ogólną wywoływał, zwłaszcza sparaliżowany jakiś człowiek, zgięty we dwoje do takiego stopnia, iż głowa do nóg mu przypierała, leżał on tak złożony i pozbawiony ruchu.
Śpieszono się wciąż w gorączkowym wysiłku, chcąc uprzątnąć ztąd chorych a pośpiech przynaglał teraz naczelnik stacyi, krzycząc na głos cały:
— Kuryer z Bayonny!... zaraz nadejdzie kuryer z Bayonny! Śpieszmy się, śpieszmy! Za trzy minuty nadjeżdża!
Ojciec Fourcade stał wśród tego tłumu i ścisku, wsparty na ramieniu doktora Bonamy. Silił się na uśmiech swobodny a nawet wesoły i chociaż paru słowami dodawać się starał otuchy najbardziej tego potrzebującym. Przywołał teraz giestem Berthaud i zalecił mu:
— Opróżnij pan wagony z chorych a potem dopiero zajmiemy się wyprawieniem ich zaraz ku miastu.
Rada była rozumna, wysadzono więc chorych masą. W wagonie pozostała już teraz jedna tylko Marya, oczekująca cierpliwie na przyjście pana de Guersaint wraz z Piotrem. Nadbiegli właśnie z dwoma parami kół. Piotr z pomocą Gerarda wyniósł Maryę z wagonu. Lekką ona była jakby ptaszyna, biedę mieli wszakże z powodu skrzyni, w której spoczywała. Przystosowano koła i Piotr pragnął natychmiast wywieźć ją dalej, zawalony wszakże placyk niedozwalał się przedostać.
— Śpieszmy się!... Śpieszmy!... — wołał coraz niecierpliwiej naczelnik stacyi.
Sam rzucił się, by pomagać tragarzom i pomocnikom szpitalnym, podtrzymywał to nogi, to głowy chorych wynoszonych z wagonu. Odpychał śpiesznie i wprawnie wózki i skrzynki, złożone zbyt blizko od toru kolejowego, pracował za dziesięciu. Wtem, w wagonie drugiej klasy pozostająca dotychczas chora dostała ataku nerwowego. Wyła przeraźliwie i rozbijała się o ściany. Niemożna było myśleć o zabraniu jej ztąd teraz. A kuryer zbliżał się szybko; bezustannie dźwięczące dzwonki elektryczne oznajmiały natychmiastowe jego przybycie! Trzeba było się decydować, nietracąc chwili czasu. Zamknięto więc drzwiczki wagonu i pociąg ruszył, by zająć wyznaczone sobie miejsce na uboczu od linii głównej; stać on miał z tymże samym składem wagonów, by za dni trzy znów unieść w swem wnętrzu wracających z powrotem chorych i pielgrzymów. W oddalającym się pociągu pozostała jedna tylko owa chora wraz z pilnującą jej zakonnicą; krzyki chorej cichły stopniowo, jak cichnie płacz dziecka odnajdującego pocieszenie.
— Chwała Bogu! — szepnął naczelnik stacyi, spoglądając ku oddalającemu się pociągowi. — Ale też czas był wielki!
I rzeczywiście kuryer z Bayonny pędził z szaloną szybkością, mignął z łoskotem piorunu, nie zwolniwszy nawet biegu przed nieszczęsnym peronem dworca w Lourdes, gdzie rozpościerały się obecnie najboleśniejsze nędze przeprowadzin szpitalnych. Bieg kuryera wstrząsnął wózkami i noszami; wypadku wszakże nie było żadnego, dzięki troskliwej czujności nadzorców, odgarniających nieprzytomną masę podróżnych, wciąż jeszcze niemogących odnaleźć drzwi prowadzących na zewnątrz dworca.
Szczęśliwe przejście kuryera przyniosło uspokojenie. Naczelnik stacyi oraz urzędnicy zajęli się skierowaniem roztrącającego się tłumu, tragarze składali chorych na nosze, czyniąc to z należytą rozwagą i troskliwą ostrożnością.
Światło dzienne wzrastało, brzask rozjaśniał już niebo, ślące odblask swój ku ziemi, na której noc jeszcze zalegała. Rozpoznawano już kształty ludzi i rzeczy.
— Nieśpieszmy! Przeczekajmy, aby się tu rozluźniło jeszcze trochę — powtarzała Marya chcącemu się wydostać Piotrowi.
Zajął ją przechadzający się po chodniku człowiek, mogący mieć lat sześdziesiąt. Wyglądał na starego wojskowego. Kwadratowa jego głowa miała włosy krótko przystrzyżone, a pozór cały był krzepki pomimo siwizny i chociaż pociągał lewą nogą z trudnością, przyczem za każdym krokiem odrzucała się ona w bok gwałtownem szarpnięciem. Wspierał się silnie na mocnym kiju, trzymanym w lewej ręce.
Pan Sabathier, bywający w Lourdes od lat sześciu, poznał go jako dawnego znajomego i zawołał radośnie:
— Jakże się miewasz, panie komandorze!
Nikt nie wiedział dokładnie jego nazwiska. Nazywano go komandorem, chociaż odbijająca na jego ubraniu czerwona wstążeczka legii honorowej świadczyła swą kokardką, iż był tylko prostym kawalerem tego orderu. Nikt też nieznał historyi jego życia; przypuszczano, że musi mieć rodzinę, dzieci zapewne już dorosłe, lecz te szczegóły pozostawały niewyjaśnione należycie i przysłonięte tajemniczością. Mniej więcej od lat trzech, był on dozorcą biura towarowego, przy stacyi kolejowej w Lourdes. Zajęcia miał niewiele, ale też i pensya była szczupła; nie narzekał wszakże nigdy i żył szczęśliwy, wystarczając na opędzenie swych potrzeb codziennych. W piędziesiątym piątym roku życia miał atak apopleksyi, który, ponowiwszy się w trzy lata później, sparaliżował mu nieco lewy bok ciała. Obecnie oczekiwał trzeciego ataku, z zupełnem poddaniem się swemu losowi. Mówił, iż zależy od łaski śmierci, która nawiedzić go może niespodzianie lada chwila. Znany był w Lourdes z manii jakiej nabrał, aby zjawiać się na dworcu przy każdem nadejściu pociągu z pątnikami a zwłaszcza z chorymi; przemawiał do nich, wsparty na swym kiju i gromił za zbyteczną dbałość i zapobiegliwość ich w kuszeniu się o pozyskanie utraconego zdrowia.
Od trzech lat, jak był urzędnikiem przy kolei w Lourdes, spotykał corocznie powracającego tutaj pana Sabathier, na niego też spuścił teraz gromy swego gniewu.
— Jakto? jeszcze pan tutaj wracasz?... Tak więc bardzo pan dbasz o przedłużenie tego marnego żywota?... Cóż u licha ciężkiego, wolić się włóczyć i znosić niewygody, zamiast czekać spokojnie śmierci w własnem swojem łóżku! Czyż to nie byłoby najlepiej i najrozsądniej?...
Pan Sabathier roześmiał się z tego oburzenia jakkolwiek był niezmiernie zmęczony uciążliwem wydostawaniem się z wagonu.
— Nie, nie! ja pragnę być uzdrowionym!
— Uzdrowionym, uzdrowionym, każdy z nich tego samego żąda! Zlatują się tutaj z krańców świata, rozbici podróżą, wyjący z bólu i pragną uzdrowienia! Po co? aby na nowo rozpocząć troski i umartwienia nędznego żywota!... No, pan naprzykład, toż jesteś już stary, cóżbyś zrobił ze swemi nogami, gdyby ci je cud mógł przywrócić?... Na coby ci się zdrowe nogi mogły przydać?... Jakąż radość mogłyby ci przynieść jakieś lat kilka dłuższego życia, przedłużenia wstrętnej starości?... Ja ci życzę, byś zmarł nagle. Wtem całe szczęście!...
Mówił tak, niewierząc w życie po za światowe, nie bawiąc się nadziejami po za grobowej nagrody — mówił jak człowiek zmęczony życiem i tęskniący do wiecznego spoczynku, do zniknięcia w nicości.
Pan Sabathier wzruszył pobłażliwie ramionami, nieodpowiadając na dziecinne, zdaniem jego, wywody komandora a ksiądz Judaine, który wreszcie zdołał odszukać chorągiew przywiezioną w darze, zatrzymał się i łagodnie począł strofować grzeszną mowę starego żołnierza.
— Niebluźnij, kochany panie! Nieobrażaj Pana Boga swą pogardą dla życia. Grzechem jest zaniedbywać swe zdrowie. Lepiejbyś zrobił, idąc za moją radą. Wszak od lat kilku namawiam cię, abyś się oddał w opiekę Matce Boskiej i wybłagał sobie uzdrowienie chorej nogi.
Komandor oburzył się srodze.
— Mojej nogi! Nikt mi na nią już niepomoże! I niechajby śmierć prędzej przyszła i położyła kres wszystkiemu... Gdy godzina śmierci wybije, człowiek obróci się do muru i — rzecz skończona. Niema nic prostszego!
Ksiądz przerwał mu raz jeszcze, a wskazując mu Maryę spoczywającą w swej skrzyni i słuchającą ich rozmowy, rzekł;
— Utrzymujesz pan, że każdy powinien spokojnie czekać na śmierć u siebie a więc taka młoda istota jak ta oto, też zdaniem pańskiem niesłusznie pragnie odzyskania zdrowia?
Marya patrzała na nich płonącemi oczami, jakby chcąc zaświadczyć o namiętnem pragnieniu życia i brania w niem udziału. Komandor podszedł ku niej bliżej, popatrzał na nią uważnie i rzekł wreszcie drżącym od wzruszenia głosem:
— Jeżeli ta panienka wyzdrowieje, to życzę, by drugiego jeszcze doznała cudu: niech będzie szczęśliwą!
Odwrócił się i poszedł dalej z miną oburzonego filozofa. Przeciskając się pomiędzy chorymi stukał coraz gwałtowniej grubym swym kijem o żelazne płyty chodnika.
Zwolna, przerzedzali się tu ludzie i uprzątano chorych i pakunki. Zabrano już panią Vêtu, oraz kaszlącą znowu la Grivotte. Do wózka, na którym złożono pana Sabathier, zaprzągł się Gerard.
Berthaud i baron Suire, wydawali już rozkazy dotyczące przyszłego pociągu, pociągu „zielonego“. Pozostała przed dworcem jedna tylko Marya wraz z czuwającym nad nią Piotrem. Teraz nic już niezawadzało. Piotr więc popchnął koła skrzyni i wyprowadził ją na podwórze. Zauważyli oboje, że pan de Guersaint znikł im z oczu już od dość dawna. Lecz rozejrzawszy się, dostrzegli go, rozmawiającego z księdzem des Hermoises, z którym dopiero co zapoznał się i zagadał. Wspólność upodobań zbliżyła ich szybko. Obadwaj byli gorącymi wielbicielami natury. Brzask jutrzenki oświetlał teraz majestatyczną piękność gór okalających Lourdes. Pan de Guersaint wydawał okrzyki podziwu i zachwytu.
— Cóż to za kraj przepyszny! uroczy! Miałem racyę marzyć od lat trzydziestu o zwiedzeniu cyrku Gavarnie, tego cudu górskiej przyrody. Ale niestety do tej miejscowości, ztąd jeszcze daleko a taka więc wycieczka przedstawia koszta, przenoszące moją możność.
— Ależ pan się myli! Niema nic łatwiejszego, jak dostać się ztąd do cyrku Gavarnie. A złączywszy się w kilku, wycieczka wypada o wiele taniej. Mam zamiar znów pojechać tam w tym roku a więc, jeżeli pan sobie życzy do nas się przyłączyć...
— Zapewne! zapewne! Pomówimy z sobą o tem... A tymczasem dziękuję, szczerze panu za jego uprzejmość dziękuję!...
Marya dawała ojcu znaki, by wracał, pożegnał więc księdza des Hermoises i pośpieszył ku córce. Piotr miał zamiar wieźć Maryę własnoręcznie, pragnąc jej oszczędzić fatygi przesiadania się do innego wózka. Omnibusy hotelowe, powozy i wszelkiego rodzaju wehikuły, wracały teraz puste z miasta na dworzec, by oczekiwać nadejść mającego wkrótce „zielonego“ pociągu. Z trudnością wydostał się Piotr na drogę a jeszcze z większą trudnością ciągnął nizki wózek Maryi, skrzynia jej bowiem osadzoną była na małych kołach, zapadających teraz w błocie aż po za szprychy.
Agenci policyjni, zniecierpliwieni uciążliwą swą służbą dzisiejszą, klęli, patrząc na zabłocone swe mundury i świeżo wyczyszczone buty. Tylko czychające na podróżnych kobiety stare i młode a zarówno chciwe zysku, upędzały się za domniemanemi klientami, niezważając na błoto i przez deszcz potworzone wśród drogi kałuże.
W chwili, gdy wózek toczyć się począł swobodniej po suchszej drodze spuszczającej się w dolinę, Marya zapytała znienacka postępującego przy niej pana de Guersaint:
— Ojcze, jaki dzień jest dzisiaj?
— Sobota, moje drogie dziecko.
— Ach prawda, sobota! Dzień Matki Boskiej... Czyż uzdrowi mnie ona dzisiaj?...
Po za wózkiem Maryi postępowali tragarze, niosący nosze o szczelnie zakrytych firankach. Za firankami spoczywał trup zmarłego w pociągu nieznajomego człowieka. Zabrano go z po za beczek z sali towarowej i niesiono w tajemnicy podług adresu udzielonego przez ojca Fourcade.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.