Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wej, wyjącej z bólu; nikt nieśmiał do niej przystąpić dla niesienia jej ratunku, wiedząc z góry o bezskuteczności wszelkich zabiegów. Pomocnicy szpitalni, w modnie skrojonem ubraniu i świeżych rękawiczkach, ciągnęli w wózkach i fotelach na kołach, postacie ludzi nędznych chorobą i ubóstwem. Wiele z kobiet łachmanami okrytych miało przy sobie brudne i mizerne swe pakunki. Inni wytworni panowie dźwigali nosze, na których spoczywały ciała wyprężone bólem, prawie martwe, oczy tylko świadczyły o resztkach pozostającego w nich życia. Kaleki wszelkiego rodzaju zapełniały przejścia, wlokąc się lub sunąc z najwyższem wysileniem. Był między nimi młody, kulawy ksiądz i chłopiec kilkanaście lat mieć mogący, bez nogi, wsparty na szczudłach i tak przytem potworny, iż gnomem być się zdawał. Litość ogólną wywoływał, zwłaszcza sparaliżowany jakiś człowiek, zgięty we dwoje do takiego stopnia, iż głowa do nóg mu przypierała, leżał on tak złożony i pozbawiony ruchu.
Śpieszono się wciąż w gorączkowym wysiłku, chcąc uprzątnąć ztąd chorych a pośpiech przynaglał teraz naczelnik stacyi, krzycząc na głos cały:
— Kuryer z Bayonny!... zaraz nadejdzie kuryer z Bayonny! Śpieszmy się, śpieszmy! Za trzy minuty nadjeżdża!
Ojciec Fourcade stał wśród tego tłumu i ścisku, wsparty na ramieniu doktora Bonamy. Silił