Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

trząc na zegar i ukradkiem ziewając. W głębi duszy był on mocno niezadowolniony z wczesnego wstania dzisiejszego, pozornie wszakże nieprzestawał być uniżonym i gotowym na rozkazy.
Na przestrzeni pokrytej oszkloną markizą przed dworcem, wciąż panowała noc ciemna, rozjaśniona zaledwie żółtemi plamami światła spływającego od lamp gazowych. Ludzkie postacie chwiejnie niewyraźnie rysujące się w pół zmrocznej atmosferze, mnożyć się poczynały, poruszając się zwolna. Przeważnie ustawiano się kupkami, byli tu księża, panowie w surdutach a jakiś oficer dragonów przechadzał się śpiesznie, szepcząc pół głosem to z tym to z owym. Niektórzy posiadali na ławkach, ustawionych wzdłuż dworca kolejowego, rozmawiali dla zabicia czasu, lub też w milczeniu wpatrywać się zdawali przed siebie w nocne ciemności zawisłe nad ziemią, zaraz po za torem kolei.
Oszklone drzwi biur i sal poczekalnych na dworcu odbijały jaskrawo skutkiem jarzącego się po za niemi światła: ruch tam panował ożywiony, zwłaszcza w sali bufetowej, gdzie stawiano na stolikach z połyskującego marmuru kosze oraz butelki i szklanki.
Ruch wszakże największy panował w końcu werendy, na prawo. Gromada zbitych tutaj ludzi poruszała się bez przerwy. W tej stronie znajdowały się drzwi komunikujące się na przestrzał z podwórzem po drugiej stronie dworca; tędy