Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się szybko; bezustannie dźwięczące dzwonki elektryczne oznajmiały natychmiastowe jego przybycie! Trzeba było się decydować, nietracąc chwili czasu. Zamknięto więc drzwiczki wagonu i pociąg ruszył, by zająć wyznaczone sobie miejsce na uboczu od linii głównej; stać on miał z tymże samym składem wagonów, by za dni trzy znów unieść w swem wnętrzu wracających z powrotem chorych i pielgrzymów. W oddalającym się pociągu pozostała jedna tylko owa chora wraz z pilnującą jej zakonnicą; krzyki chorej cichły stopniowo, jak cichnie płacz dziecka odnajdującego pocieszenie.
— Chwała Bogu! — szepnął naczelnik stacyi, spoglądając ku oddalającemu się pociągowi. — Ale też czas był wielki!
I rzeczywiście kuryer z Bayonny pędził z szaloną szybkością, mignął z łoskotem piorunu, nie zwolniwszy nawet biegu przed nieszczęsnym peronem dworca w Lourdes, gdzie rozpościerały się obecnie najboleśniejsze nędze przeprowadzin szpitalnych. Bieg kuryera wstrząsnął wózkami i noszami; wypadku wszakże nie było żadnego, dzięki troskliwej czujności nadzorców, odgarniających nieprzytomną masę podróżnych, wciąż jeszcze niemogących odnaleźć drzwi prowadzących na zewnątrz dworca.
Szczęśliwe przejście kuryera przyniosło uspokojenie. Naczelnik stacyi oraz urzędnicy zajęli się skierowaniem roztrącającego się tłumu, tragarze