Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale ani grosza posagu! Nie, nie mogę. Pomyślę o tem coś mówił, lecz wyznaję, że się boję.
Berthaud roześmiał się szczerze i głośno.
— Jesteś ambitny a nie chcesz ryzykować... A mówię ci, że wraz z Rajmundą otrzymasz urząd sekretarza ambasady... Matka i córka jadą „białym“ pociągiem... Zaraz tu będą. Decyduj się i zacznij się starać.
— Nie! nie!... Później, tak, może później, muszę się wpierw zastanowić dobrze...
W tej właśnie chwili przerwano im rozmowę. Baron Suire przeszedł był raz już tuż obok ich ławki, szukając dyrektora Berthaud, cień przecież nie dozwalał mu rozeznać postaci; teraz dopiero po głośnym i szczerym śmiechu poznał dawnego prokuratora Rzeczypospolitej. Z wielomównością człowieka, któremu głowa pęka przy lada okazyi, baron Suire wydał kilka niejasno sformułowanych rozkazów, dotyczących powozów, noszy, tragarzy; ubolewał, że nie można zawieźć chorych wprost do groty, lecz godzina była rzeczywiście zbyt jeszcze wczesna. Chorzy zatem rozmieszczonymi zostaną w szpitalu Matki Boskiej Bolesnej i tam wypoczną parę godzin po męczącej podróży.
Podczas gdy baron i przywódzca tragarzy omawiali między sobą szczegóły, dotyczące przeniesienia chorych do szpitala, Gerard witał uściskiem ręki księdza, który siadł zaraz przy nim na ławce. Postać to była piękna, woniejąca, wy-