Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pan Sabathier roześmiał się z tego oburzenia jakkolwiek był niezmiernie zmęczony uciążliwem wydostawaniem się z wagonu.
— Nie, nie! ja pragnę być uzdrowionym!
— Uzdrowionym, uzdrowionym, każdy z nich tego samego żąda! Zlatują się tutaj z krańców świata, rozbici podróżą, wyjący z bólu i pragną uzdrowienia! Po co? aby na nowo rozpocząć troski i umartwienia nędznego żywota!... No, pan naprzykład, toż jesteś już stary, cóżbyś zrobił ze swemi nogami, gdyby ci je cud mógł przywrócić?... Na coby ci się zdrowe nogi mogły przydać?... Jakąż radość mogłyby ci przynieść jakieś lat kilka dłuższego życia, przedłużenia wstrętnej starości?... Ja ci życzę, byś zmarł nagle. Wtem całe szczęście!...
Mówił tak, niewierząc w życie po za światowe, nie bawiąc się nadziejami po za grobowej nagrody — mówił jak człowiek zmęczony życiem i tęskniący do wiecznego spoczynku, do zniknięcia w nicości.
Pan Sabathier wzruszył pobłażliwie ramionami, nieodpowiadając na dziecinne, zdaniem jego, wywody komandora a ksiądz Judaine, który wreszcie zdołał odszukać chorągiew przywiezioną w darze, zatrzymał się i łagodnie począł strofować grzeszną mowę starego żołnierza.
— Niebluźnij, kochany panie! Nieobrażaj Pana Boga swą pogardą dla życia. Grzechem jest zaniedbywać swe zdrowie. Lepiejbyś zrobił,