Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w górskiej wioszczynie, pod opieką jej przybranej matki w Bartrès.
Szczupła i na swój wiek zbyt wątła Bernadetta miała oczy niepospolitej piękności, oczy jasnowidzącego dziecka, oczy czystości pogodnego nieba, w których jak ptaki przelotne migały marzenia. Usta miała zbyt grube i duże, co wszakże ma być oznaką dobroci. Twarz jej kwadratowa o czole prostem, nad którem rosły bujne czarne włosy, była pospolita, wyróżniał ją tylko wdzięk jakiejś słodkiej stanowczości. Lecz każdy, kto nie zauważył jej spojrzenia, mógł ją brać za zwykłe dziecko wieśniacze, w ubóstwie mizernie rosnące częściej pod gołem niebem, aniżeli pod matczynym dachem.
Ksiądz Ader z niepokojem wyczytał całą głębię oczu Bernadetty, odgadując tajemnicze kwiaty, majaczących w nich rojeń. A wszystko jednolicie zdawało się ją przysposabiać. Ciało jej nikłe i jakby cierpiące brakiem swego naturalnego rozwoju; cisza zielonego pustkowia, wśród którego żyła od pierwszego zarania lat swych niemowlęcych, łagodność owieczek, powierzonych jej opiece; „Pozdrowienie Anielskie“ szmerem monotonnym powtarzane przez nią nieustannie, aż do halucynacyi, baśnie czarowne i dziwów pełne, opowiadane wieczorami w domu jej mamki, rozmyślania półsenne w nawie kościelnej, z zapatrzeniem w obrazy zdające się drgać życiem, wreszcie naiwność i szczerość wierzeń pierwotnych,