Tryumf śmierci (D’Annunzio, 1897)/Część szósta/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Tryumf śmierci
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Trionfo della morte
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ SZÓSTA.
Niepokonana.
I.

Wybrany przez któregoś z przyjaciół i wynajęty w Ankonie, wysłany do San Vito, przeniesiony nie bez kłopotu aż do pustelni, fortepian powitany został przez Hipolitę, dziecinną prawie radością.
Ustawiono go w pokoju, który Jerzy nazywał biblioteką, najobszerniejszym i najlepiej umeblowanym, tym, w którym stała otomana, pełna poduszek, długie krzesła plecione z łozy, hamak, maty, dywany, wszystkie przedmioty sprzyjające położeniu poziomemu i marzeniom. Równocześnie przybyła także z Rzymu, cała paka nut.
I przez następne dni kilka było to prawdziwe upojenie. Ogarnięci jedno i drugie podnieceniem nieomal szalonem, wyrzekli się wszystkich dotychczasowych zwyczajów, zapomnieli o wszystkiem, zatonęli całkowicie w tej rozkoszy.
Nie sprawiały im już kłopotu, długie, nużące popołudnia; nie czuli niepowstrzymanej senności, jak to bywało często poprzednio; mogli teraz czuwać choćby do świtu; mogli nie jeść po dniach całych, ani wiedząc o głodzie, jak gdyby życie ich fizyczne stało się subtelniejszem, czystszem, jak gdyby materya w nich uduchowiła się, wyrzekła wszelkich potrzeb pospolitych.
Zdawało się im, że miłość ich wzrosła w fantastyczne rozmiary, że przekroczyła wszelkie granice, że wzajemne bicie serc dochodzi do cudownej prawdziwie potęgi. Czasami wydawało im się, że odnajdują tę chwilę najwyższego zapomnienia, tę chwilę jedyną, która przyszła na nich w pierwszym zmroku; czasami zdawało im się, że odnajdują owo nieokreślone, niejasne wrażenie, jak gdyby ich istoty rozpraszały się w przestrzeni z lekkością oparów wieczornych. Czasami wydawało się obojgu, że miejsce, w którem żyją teraz i oddychają, niesłychanie jest dalekiem od całego znanego świata, gdzieś leży po za nim, odległe bardzo, bardzo odosobnione, niedostępne zgoła.
Jedna własność tajemnicza zbliżała ich do siebie, łączyła, stapiała w jedno, czyniła wzajem podobnemi do siebie ciałem i umysłem, tworzyła z nich jedną wyłącznie tylko istotę. Jedna własność tajemnicza rozdzielała ich, rozłączała, odtrącała od siebie wzajem, w odosobnienie, kopała między nimi przepaść, w głębię ich istot rzucała zarody żądzy rozpacznej i śmiertelnej.
W tych warunkach, oboje doznawali rozkoszy i cierpienia. Wracali do pierwszych uniesień miłości i schodzili aż do niezmiernego i bezpożytecznego wysiłku posiadania siebie; i znowu wdzierali się w górę aż do pierwiastku wielkich złudzeń, oddychali cieniem mistycznym, w którym po raz pierwszy ich dusze zamieniły z sobą jednakie nieme słowa; i znów popadali w męczarnię zawiedzionego oczekiwania, wkraczali w atmosferę mgieł gęstych, nieprzebitych dla oka i dławiących, podobnych do wichru co niesie iskierki płonące i gorące popioły.
Każdy z tych muzyków-magów, których kochali, ich nadmiernie podnieconą wrażliwość oprzędzał tkanką odmiennego czaru. „Kartka“ Roberta Schumana, wywoływała widmo jakiejś bardzo dawnej miłości, która sama rozciągnęła nad sobą, niby sztuczne nieba sklepienie, wątek swych wspomnień najpiękniejszych i która z słodkiem a smutnem zdziwieniem patrzy, jak one bledną zwolna, bledną coraz bardziej. „Impromptu“ Chopina mówiło senne: „Słyszę, nocą, kiedy zasypiasz na mojem sercu, słyszę w nocnej ciszy kroplę, co spada, powoli spada, spada ciągle, tak blisko a tak przecież daleko! Słyszę nocą tę kroplę, co spada z mego serca; to krew, co kropla po kropli ścieka z mego serca, kiedy ty śpisz a ja czuję się sam wśród obszaru świata“. Wysokie firanki purpurowe, ciemne jak namiętność bezlitosna, u łożą głębokiego jak grobowiec, oto obraz, który wywoływał Erotyk Edwarda Griega; a takie obietnicy śmierci wśród głębin cichej rozkoszy i królestwo bez granic, bogate Wszystkiemi dobrami tej ziemi, oczekujące daremnie na znikłego króla, króla dogorywającego pośród purpury weselnej i grobowej razem. Jeśli gdzie jednak, to w preludyum do Trystana i Izoldy poryw miłości ku śmierci rozkiełznał się z niesłychaną gwałtownością; nienasycona żądza dochodziła tam aż do upojenia destrukcyi„... By na cześć twoją spełnić czarę wiecznej miłości, chciałem wraz z sobą poświęcić ciebie śmierci na jednym, wspólnym ołtarzu“.
I tenże sam huragan harmonii spowił ich oboje, nieprzeparty, zamknął, porwał, uniósł w „dziedzinę cudów“.
Nie wątły to instrument, niezdolny do oddania najsłabszego echa tej pełni, rwącej jak potok niepowstrzymany, ale raczej elokwencya, zapał wykonawcy i tłomacza odsłaniał Hipolicie całą wielkość tego tragicznego objaśnienia. I tak jak niegdyś słowa kochanka dały jej wizyę opustoszałej gwelfow stolicy, grodu klasztorów i monasterów, tak samo dzisiaj wywoływały one przed jej wyobraźnię miasto stare, szarzejące Bayreut, samotne wśród gór bawarskich, pośród mistycznego krajobrazu, nad którym unosiła się taż sama dusza, jaką ongi uwięził Albrecht Dürer w sieci linij na swych rycinach i płótnach.
Jerzy nie zapomniał żadnego epizodu z pierwszej swej pobożnej pielgrzymki do owego teatru idealnego; mógł wrócić myślą i przeżyć ponownie wszystkie chwile wzruszenia niezwykłego, którego doznał, ujrzawszy na pagórku, w końcu wielkiej, cienistej alei, przybytek, poświęcony igrzyskom najszczytniejszej sztuki; mógł dotąd od tworzyć w myśli obraz uroczysty obszernego amfiteatru, opasanego kolumnami i arkadami, tajemnicę Przystani Mistycznej. W cieniu i ciszy pogrążonej w skupieniu przestrzeni, w cieniu i ciszy zachwyconej dusz wszystkich, podnosiło się westchnienie orkiestry niewidzialnej, ulatywał jęk skargi, głos szepczący wypowiadał pierwsze wołania bolesne samotnej żądzy, pierwszą i nieokreśloną trwogę w przeczuciu przyszłej męczarni. I to westchnienie, ten jęk i ten głos szły stopniowo od niejasnego jeszcze cierpienia, aż do przenikliwych dźwięków krzyku zapalczywego, wypowiadając dumę marzeń, niepokój pragnień nadludzkich, wolę straszliwą a nieubłaganą posiadania. Z szałem trawiącym, jak pożar, co się wyłania z nieznanych przepaści, szerzyła się żądza, płonęła, biegła coraz wyżej, coraz to wyżej, zasilana najczystszą esencyą dwoistego życia. Upojenie melodyjnego płomienia obejmowało wszystko dokoła; wszystko, co jest tylko wszechwładnego na świecie drgało w niezmiernym tym szale, wyziewało radość swą i boleść najskrytszą, ulatniając się, trawiąc. Nagle przecież usiłowanie oporu, gniewny wybuch walki drżeć poczynał i buczeć w tym wzlocie, burz pełnym; i ten wielki rzut życia, łamiący się nagle o przeszkodę niepokonaną, opadał, gasł, rozpryskiwał się. W cieniu i ciszy skupionej w sobie przestrzeni, w cieniu i drżącej oczekiwaniem ciszy dusz wszystkich, jedno wznosiło się westchnienie z Mistycznej przystani, jeden jęk zamierał, jeden głos wypowiadał smutek wieczystej samotności, pragnienia nocy wiecznej, boskości, iście pierwotnego zapomnienia.
I nagle głos inny, głos rzeczywistości ludzkiej, modulowany ludzkiemi ustami, młody i silny, napiętnowany melancholią, ironią i groźbą, głos inny śpiewał pieśń morską, z wysokości masztu, na statku, który wiózł królowi Markowi jasnowłosą małżonkę irlandzką.
Głos ten śpiewał: „Wzrok, błąkając się, biegnie ku zachodowi; okręt zaś płynie na wschód. Chłodny wiatr powiewa w stronę rodzinnej ziemi. O, córo Irlandyi, gdzież przebywasz tak długo? Czy to twoje westchnienia wzdymają tak mym żaglem? Wiej, wiej, ty wietrze! Biada, ah! biada, córo Irlandyi, dzika miłości!“ Była to przestroga wedety, ostrzeżenie prorocze, radosne i groźne zarazem, pełne pieszczoty i szyderstwa nie określonego. A orkiestra milkła. „Wiej, wiej ty, o wietrze! Biada, ach, biada, córo Irlandyi!“ Głos biegł po falach spokojnego morza, sam jeden w ciszy, kiedy tymczasem pod namiotem Izolda, nieporuszona na swem wezgłowiu, pogrążona była, zda się, w marzeniu, nad ciemnym, przyszłym swym losem.
Tak rozpoczynał się dramat. Powiew tragiczny, który już wstrząsał preludyem, pojawiał się i przechodził wciąż w orkiestrze. Najniespodziewaniej destrukcyjna potęga pojawia się w kobiecie-czarodziejce, skierowana przeciw mężczyźnie, którego wybrała, którego przeznaczyła na śmierć pewną. Gniew jej wybuchnął z całą energią ślepych żywiołów; przyzywa wszystkie potęgi najstraszliwsze ziemi i nieba na pomoc, by zgubić człowieka, którego posiąść nie mogła. „Zbudź się na me wezwanie, potęgo niepokonana; podnieś się z serca, w którem się ukryłaś! O wichry zmienne, bądźcie posłuszne mej woli! Wstrząśnijcie morzem drzemiącem, co spoczywa w letargu, wskrzeście w głębinach jego nieubłaganą żarłoczność, ukażcie im zdobycz, którą im ofiaruję! Rozbijcie okręt, zatopcie jego szczątki! Wszystko, co tu dyszy i tętni życiem, o wichry, ja wam ddaję w nagrodę“. Na ostrzeżenie wedety odpowiada przeczucie Branganii: „Biadał Jakież przewiduję zniszczenie, Izoldo!“ I kobieta łagodna, przywiązana, stara się uśmierzyć ten szał zajadły. „O, wyspowiadaj mi się z twego smutku, Izoldo! Powierz mi twą tajemnicę!“ A Izolda: „Serce moje ustaje. Otwórz, otwórz firanki, jak szeroko!“
Trystan ukazuje się, stojący, nieruchomy, ze skrzyżowanemi na piersi rękoma, ze wzrokiem utkwionym w dal morza. Z wysokości masztu wedeta powtarza pieśń swą, płynącą na fali orkiestry: „Biada, ach, biada!“ A kiedy oczy Izoldy, gorejące ciemnym płomieniem, podziwiają bohatera, fatalny motyw płynie od przystani mistycznej: wielkie i straszliwe godło miłości i śmierci, w którem zamknięta jest cała treść fikcyi tragicznej. I własnemi usty Izolda wygłasza wyrok: „Wy brany przezemnie, przezemnie zgubiony.“
Namiętność wywołuje w niej wolę mężobójczą, budzi w głębi jej istoty instynkt wrogi istności, potrzebę rozwiązłości, unicestwiania. Rozjątrzona, szuka w sobie i dokoła siebie potęgi piorunującej, która zabijałaby i niweczyła, nie pozostawiając śladów. Nienawiść jej staje się dzikszą jeszcze na widok bohatera spokojnego i niewzruszonego, który odczuł, że groźba gromadzi się nad jego głową i pojmował dobrze całą daremność oporu. Usta jej pełne są gorzkiego sarkazmu. „Co sądzisz o tym niewolniku?“ — pyta Branganii z uśmiechem niespokojnym. Z bohatera robi niewolnika; ogłasza się sama władczynią. „Powiedz mu, że nakazuję memu wasalowi, by lękał się swojej pani — mnie, Izoldy“. Taką przestrogę posyła mu przed walką ostatnią; takiem jest wyzwanie, które siła rzuca sile. Z ponurą uroczystością zbliża się bohater do progu namiotu, kiedy wybiła nieodwołalna godzina, kiedy napój napełnił czarę po brzegi, kiedy przeznaczenie zacieśniło krąg swój dokoła dwu tych istnień. Izolda, oparta o swe łoże, blada, jak gdyby straszna gorączka pochłonęła wszystką krew żył jej, czekała milcząca; milczący ukazuje się Trystan na progu; jedno i drugie — wyniośli w całej swej wysokości. Tylko orkiestra wyraża nieopisany dusz ich niepokój.
Począwszy od tej chwili rozpoczyna się orkan namiętności coraz to burzliwszy. Zda się, że przystań Mistyczna zapłonęła na nowo, jak istne ognisko, że z każdą chwilą wyżej strzela w górę dźwięków płomieniami. „Umocnienie jedyne na wieczystą żałobę, zbawczy napoju zapomnienia, piję cię bez lęku!“ I Trystan zbliża czarę do ust swych. „Dla mnie musi być połowa! Piję ją za ciebie!“ — woła Izolda, wydzierając z rąk jego czarę. Czara złota upada, próżna. Mieliżby oboje pić śmierć? Mieliż umrzeć? Chwila agonii nadludzkiej. Napój śmierci był tylko trucizną miłości, która ich przenika nawskroś ogniem nie śmiertelnym. Zdumieni naprzód, nieporuszeni poglądają na siebie, szukając jedno w źrenicach drugiego oznak śmierci, na którą, jak sądzili, są skazani. Ale życiem jakiemś nowem, nieporównanie silniejszem nad to, którem żyli dotychczas, poczynają krążyć ich żyły, tętnić skronie; dłonie drgają, wzbierają serca niezmierną jego falą; — „Trystanie!“ — „Izoldo!“ — Wzywają się wzajem; byli sami; dokoła nich wszystko przestało istnieć; wszystkie pozory zatarły się; przeszłość zniknęła; przyszłość była nocą czarną, której przerwać nie mogły nawet błyskawice obecnego szału. Żyli, przyzywali się żywym głosem; pociągali jedno drugie wzajemnie fatalnością, której odtąd żadna siła nie mogła już powstrzymać.
— Trystanie!
— Izoldo!
I melodya namiętności rozwijała się, coraz szerszeni płynęła korytem, wznosiła do coraz większych wyżyn, urastała, dyszała i łkała, wylewała okrzykiem i śpiewem na tle wielkiej burzy melodyi, miotającej się coraz to więcej. Nabrzmiała bólem i wybuchająca radością, biegła niepohamowanym lotem ku szczytom zachwytów nieznanych, ku szczytom rozkoszy najwyższej. „Wyzwolony od świata, posiadam cię nareszcie, ciebie, co przepełniasz całą duszę moją, najwyższa rozkoszy miłości!“
„Cześć! Cześć Markowi! Cześć! — wołała załoga wśród dźwięku trąb, składając pokłon królowi, który odbija od brzegu, dążąc na powitanie jasnowłosej swej małżonki.“
To zgiełk życia powszedniego, wrzawa radości świeckiej, to przepych oślepiający dnia. Wybrany, ów przeznaczony na zatratę, podnosząc wzrok, w którym unosi się jeszcze ciemna chmura marzenia, pytał: „Kto to zbliża się? — Król. — Jaki król?“ Izolda blada i drżąca pod płaszczem królewskim, pyta: „Gdzie ja jestem? Czyliż żyję jeszcze? Czy żyć dalej muszę?“ Rzewny a straszliwy motyw napoju miłosnego biegnie wciąż w górę, spowija ich, otacza płomiennemi swemi kręgi. Trąby grzmią: „Cześć Markowi! Cześć królowi!“ W drugiem preludyum jednak wszystkie łkania nadmiernej radości, gorący oddech żądzy wzburzonej, wszystkie drgnienia szalonego oczekiwania następują po sobie, mięszają, stapiają razem. Niecierpliwość duszy niewieściej udziela swego drżenia niezmierzoności nocy, wszystkim przedmiotom, które w czystą noc letnią oddychają pod niebem i czuwają. Dusza upojona wzywa wszystkie rzeczy po kolei, aby czuwały pod blaskiem gwiazd jasnych, aby były świadkami godów jej miłości, weselnego bankietu jej radości. Niezatopiona na oceanie niespokojnym harmonii, melodya fatalna płynie, unosi się, raz jaśniejsza, to znowu zaćmiona. Fala mistycznej przystani, podobna do oddechu piersi jakiejś nadludzkiej wzdyma się, podnosi, opada, by wznieść się znowu i znowu opaść i ukoić się wreszcie zwolna.
„Czy słyszysz? Zdaje mi się, że w dali zgiełk ucichnął“. Izolda nie słyszy już nic, prócz dźwięków własnej żądzy. Odgłos rogów myśliwskich nocnych łowów rozlega się po lesie, wyraźny, coraz to bliższy. „To zwodny szelest liści, któremi wiatr igra... Ten dźwięk tak łagodny nie jest przecież hasłem rogów; to szemranie źródła co wytryska i spływa z gór pośród nocnej ciszy...“ Nie słyszy nic, prócz czarodziejskich odgłosów, zbudzonych w jej duszy przez żądzę która w niej wytwarza stare a wiecznie nowe przecież czary. W orkiestrze, jak w jej zmysłach złudzonych, oddźwięki myśliwskie przetwarzają się magicznie, roztapiają w szmer leśny, w tajemniczą wymowę nocy letniej. Wszystkie głosy zgłuszone, wszystkie subtelne ponęty spowijają dyszącą kobietę i szepczą jej o przyszłej rozkoszy, choć Brangania ostrzega i błaga daremnie w trwodze przeczucia: „O pozwól, niech pochodnia opiekuńcza, niech światło ukaże ci niebezpieczeństwo! Nic nie ma mocy rozświecić zaślepienia żądzy. „Choćby to była pochodnia mego życia, bez obawy nie zawahałabym się jej zgasić. I gaszę ją bez obawy“. Giestem najwyższej pogardy, wspaniałym i śmiałym, Izolda rzuca na ziemię pochodnię; oddaje swe życie i życie wybranego na pastwę nocy; wstępuje z nim razem w krainę cieniu — na zawsze.
Wtedy najbardziej upajający poemat ludzkiej namiętności, rozwija się tryumfalnie, dążąc w górę do szczytów szału i ekstazy. To pierwszy uścisk szalony, w którym splatają się z sobą rozkosz i męczarnia, gdzie dusze żądne zlania się w jedno, napotykają na nieprzebytą ciał przeszkodę; to pierwszy żal do czasu, w którym miłość nie istniała jeszcze, do przeszłości pustej a bezużytecznej. To nienawiść względem światła wrogiego, względem dnia zdradzieckiego, który zaostrza wszystkie cierpienia, który schlebia dumie a uciska uczucie. To hymn na cześć nocy przyjaznej, dobroczynnej ciemności, na cześć tajemnicy świętej, w której zdejmują zasłonę cudy wizyj wewnętrznych, gdzie porozumiewają się z sobą odległe głosy świata, gdzie idealne kwiatów korony, wykwitają na niezgiętych łodygach. „Odkąd słońce ukryło się w naszej piersi, gwiazdy szczęścia rozlewają śmiejące swe światło“.
A w orkiestrze mówiły wszystkie wymowy, śpiewały wszystkie radości, płakały wszystkie cierpienia, jakie tylko głos ludzki wydał kiedykolwiek.
Melodye tonęły w symfonicznych głębokościach, rozwijały się, urywały, wplatały znowu, zlewały z sobą, rozpryskiwały, znikały po to, by znów wypłynąć. Niepokój, coraz to większy, coraz to bardziej rozdzierający, przechodzi przez wszystkie instrumenty i wyraża bezustanne usiłowania daremne, by dosięgnąć to, co niedościgłe. W zapędzie gwałtownym chromatycznych kadencyj, był jakiś pościg szalony za dobrem, które wymykało się wciąż przed chwytającą go dłonią, chociaż zdawało się zupełnie blizkiem. W zmianie tonu, rytmu i miary, w następstwie synkop, było poszukiwanie bez wytchnienia, było bezgraniczne pragnienie, była długa męczarnia żądzy, wiecznie zawodzonej i niegasnącej nigdy. Jeden motyw, symbol wiecznego pragnienia, wiecznie wzburzonego zawodzącem posiadaniem, powracał co chwila z wytrwałością okrutną; rozszerzał się, dominował po nad wszystkiem, to oświecając grzywy fal harmonijnych, to zaciemniając cieniem grobowym.
Przerażająca własność napoju działała na duszę i ciało dwojga kochanków, przeznaczonych już na śmierć. Nic nie mogło zagasić, ni złagodzić tego pełnego fatalności zapału; nic, prócz śmierci. Daremnie próbowali wszystkich pieszczot; daremnie zbierali wszystkie siły, by się połączyć uściskiem ostatnim, by posiąść się wzajem nakoniec całkowicie, by się zlać w jedną jedyną istność.
Westchnienia rozkoszy zamieniały się dla nich w łkanie męczarni. Jakaś przeszkoda nieprzełamana stawała między nimi, dzieliła ich, czyniła obcymi sobie i samotnymi. Ich materya cielesna, ich osobistość żyjąca była tą przeszkodą właśnie.
I tajona nienawiść rodziła się w głębi serca jednego i drugiego: potrzeba unicestwienia się wzajem; potrzeba zadania śmierci drugiemu i sobie. Pieszczota każda nawet dowodziła im całego niepodobieństwa przekroczenia granicy materyalnej zmysłów ich ludzkich. Usta napotykały usta i zatrzymywały się. „Cóż innego podległoby śmierci — mówił Trystan — jeśli nie to właśnie co nas rozdziela, co przeszkadza Trystanowi pokochać Izoldę na zawsze, żyć wiecznie dla niej tylko samej?“ I wkraczali już w cień nieskończony. Świat pozorów niknął im z przed oczu. „Zatem — mówił Trystan — umarliśmy, nie chcąc żyć inaczej jak dla miłości, nieroździelni, zawsze zjednoczeni, bez końca, bez przebudzenia, bez trwogi, bez nazwy, na łonie miłości...“ Słowa słychać było wyraźnie na podkładzie pianissima orkiestry. Nową ekstazą zapłonęły serca kochanków, poryw ten unosił ich aż w progi czarownego państwa nocnych cieniów. Kosztowali zawczasu już szczęśliwości unicestwienia, czuli się oswobodzeni od ciężaru swych osób, czuli jak materya ich się uduchawia, rozpływa i ulatuje, rozproszona w radości bez końca.
„Bez końca, bez przebudzenia, bez trwogi, bez imienia...“ „Strzeżcie się! Strzeżcie się! Oto noc ustępuje już dniowi — oznajmiała z wysokości Brangania niewidzialna. — Strzeżcie się!“
I dreszcz porannego szronu przechodzi park cały, budzi kwiaty. Chłodne światło zorzy w stępuje na niebo, przysłaniając gwiazdy, które drżą silniej.
„Strzeżcie się!“ Daremną jest przestroga wiernej straży. Oni nie słyszą nic, nie słuchają; nie chcą, nie mogą się zbudzić. Pod groźbą dnia, oni coraz głębiej brną wciąż w tę ciemność, do której nie przedziera się nigdy żaden blask jutrzenki. „Niechaj na wieki noc nas spowije!“ I wir harmonii otacza ich swemi dźwięki, dławi swą gwałtownością, przenosi na odległe wybrzeże ustronne, jakiego przyzywa ich żądza, tam, gdzie żadna trwoga nie hamuje lotu duszy kochającej, zdala od wszelkiej słabości, zdala od wszelkiej boleści, zdała od wszelkiej samotności, w pogodzie nieskończonej snu ich ostatniego.
„Uchodź Trystanie!“ To krzyk Kurwenalda po wołaniu Branganii. To atak niespodziewany a brutalny, który przerywa uścisk zachwytu. A kiedy temat miłosny wciąż powtarza się w orkiestrze, motyw myśliwski równocześnie wybucha z metalicznym łoskotem. Król i dworzanie ukazują się. Trystan ukrywa pod fałdami obszernego swego płaszcza Izoldę, spoczywającą na łożu kwiecistem; kryje ją przed oczyma ludzkiemi i światłem, zaznaczając tym gestem swą władzę nad nią, swe niewątpliwe do niej prawo. „Dzień smutny zjawia się po raz ostatni!“ Po raz ostatni w pozie spokojnej i zdecydowanej, on przyjmuje walkę z siłami nieznanemi, pewien odtąd, że nic już nie może zmienić lub zatrzymać biegu jego przeznaczenia. Kiedy ból wszechwładny króla Marka wylewa się w melopei powolnej i głębokiej, on milczy, niewzruszony w swej myśli tajemnej. I nakoniec odpowiada na pytanie króla: „Tej tajemnicy ja ci wyjawić nie mogę. Nigdy nie będziesz mógł wiedzieć tego, o co pytasz“. Motyw napoju miłosnego streszcza się w tej odpowiedzi, nadając jej tajemniczą ciemność, wagę zdarzenia niedającego się zmienić ni naprawić.
„Czy chcesz iść za Trystanem, o Izoldo? — pyta z prostotą królowę w obecności wszystkich. — Na tej ziemi, do której ja idę, słońce nie świeci nigdy. To ziemia ciemności, to kraj nocy wieczystej, zkąd przysłała mnie matka, kiedy przez nią poczęty w śmierci, w śmierci przyszedłem na dnia światło“... A Izolda: „Tam, gdzie ojczyzna Trystana, tam pójdzie Izolda. Pójdzie za nim wierna, w drogę, którą on jej ukaże...“
I umierający bohater poprzedził ją na tę ziemię, ugodzony przez zdrajcę Melota.
Teraz trzecie preludyum wywoływało wizyę odległego wybrzeża: skały nagie i puste, gdzie w przystaniach utajonych morze zdało się płakać bezprzestannie niepocieszoną jakąś żałobą. Mgła legend i tajemniczej poezyi przysłaniała tu surowe skał kształty, spostrzegane niby w niepewnym jutrzni blasku lub w dogasającym zmroku. Dźwięk fujarki pasterskiej budził niewyraźne obrazy życia przeszłego, rzeczy zaginionych w nocy czasu.
„Co wypowiada ten tren starożytny? — wzdychał Trystan. — Gdzie ja jestem?“
Pasterz wykonywał na wątłej trzcinie melodyę nigdy niewygasłą, przekazaną przez przodków poprzez wieki, i w głębokiej swej bezświadomości wolen był od wszelkiej obawy.
A Trystan, w którego duszy prosta ta nuta odsłoniła wszystko: „Nie pozostałem w miejscu mego przebudzenia. Ale gdzie ja przebywałem? — nie umiałbym ci tego powiedzieć. Tam nie widziałem ani słońca, ani okolicy, ani mieszkańców; ale com tam widział, tego nie umiałbym ci powiedzieć... Było to tam, gdzie byłem zawsze, dokąd na zawsze odejdę; w rozległe państwo nocy powszechnej. Tam to daną nam jest jedyna i wyłączna tylko umiejętność: boskie, wieczyste, pierwotne zapomnienie! Majaczenie gorączki go ogarnia; żar miłosnego napoju przepala mu fibry serdeczne. „Och, co ja cierpię, tego ty cierpieć nie możesz! To pragnienie okropne, co mnie trawi, ten ogień nieubłagany, co mnie pochłania... O, gdybym mógł ci to powiedzieć! Gdybyś ty mógł mnie zrozumieć!“
A pasterz bezświadomy dmie wciąż, dmie w swą fujarkę. Była to taż sama arya; nuty wiecznie w niej są też same: mówią o życiu, które już ubiegło, mówią o rzeczach dalekich i utraconych.
„Stara i poważna melodyo — mówił Trystan — twe płaczliwe dźwięki dochodziły aż do mnie na skrzydłach wichrów wieczorem, kiedy, w dalekich już czasach, śmierć ojca oznajmiono synowi. W ponurej jutrzni tyś mnie szukała, z każdą chwilą niespokojniejsza, kiedy synowi zwiastowano los matki. Kiedy mnie ojciec spłodził i umarł, kiedy matka wydała mnie na świat, konając, stara ta melodya dobiegała do ich uszu takie, osłabła i smutna. Ona to zadawała mi raz już pytania i oto teraz znów przemawia do mnie. Do jakich zrodziłem się przeznaczeń? Stara melodya powtarza: By pragnąć i umrzeć! By umrzeć z pragnienia? — Och, nie, nie takiem jest znaczenie twe istotne... Pragnąć, pragnąć, pragnąć do śmierci; ale nie umrzeć z pragnienia!... “ Co raz to potężniejszy, coraz to uporczywszy napój miłosny, wgryzał się aż do szpiku kości. Cała istota jego wije się w niemożliwym do zniesienia spazmie. Czasami orkiestra ma przebłyski migotliwe stosu. Gwałtowność cierpienia przebiega ją chwilami z szałem wichru wiosennego, rozniecając płomienie. Drgania nagłe nią wstrząsają; dzikie wydzierają się z niej krzyki; łkania zdławione w niej gasną.
„Napój miłosny! Napój, ten napój straszliwy! Z jakimże szałem, z jaką wściekłością czuję, że wzbiera i z serca napływa mi do mózgu! Żadne już odtąd lekarstwo, żadna choćby najłagodniejsza śmierć nie wyzwoli mnie z tej męczarni pragnienia. Nigdzie, nigdzie niestety! nie znajdę spokoju. Noc odtrąca mnie i odsyła do dnia a oko słoneczne nasyca się mojem wiecznem cierpieniem. Ach, jak to żarzące słońce pali mnie i trawi w swym płomieniu! I nie mieć nawet, nie mieć nigdy ochłody cienia na ten skwar pałający! Jakiż balsam mógłby przynieść ulgę okropnej mej męczarni?“
Nosił on w swych żyłach, w szpiku swych kości, żądzę wszystkich ludzi, całego ludzkiego rodzaju, nagromadzoną przez długie generacye, pogorszoną jeszcze przez winy wszystkich ojców i synów wszystkich, przez udręczenia i szały wszystkich. W krwi jego zdradzały się wszystkie zarodki pożądliwości, chuci wieczystych, kłębiły się i mięszały z sobą skażenia najróżnorodniejsze, fermentowały najsubtelniejsze, najgwałtowniejsze trucizny, jakie kiedykolwiek od niepamiętnych wieków purpurowe, wężowe usta kobiet wsączyły w krew samców chciwych a podbitych przez nie. Był dziedzicem zła wieczystego „Ten napój straszliwy, który mnie skazuje na taką męczarnię, ja, ja sam go wytworzyłem. Z niepokoju mego ojca, z konwulsyi matki, z wszystkich łez miłości, wylanych po wsze czasy, z śmiechu i płaczu, z rozkoszy i zrań, jam wytworzył sam truciznę tego miłosnego napoju. I piłem go w długich haustach rozkosznych... Przeklętym bądź, napoju straszliwy! Przeklętym niech będzie ten, co cię wytworzyli“
I upadł napowrót na swe podścielisko, wyczerpany, bez życia niemal, po to, by raz jeszcze wrócić do przytomności, by czuć jeszcze piekącą ranę, by widzieć jeszcze zasnutemi mgłą halucynacyi oczyma, obraz wszechwładny, idący przez przestwory morza. „Ona idzie, zstępuje ku ziemi, kołysana na wielkich falach upajającej kwiatów woni. Uśmiech jej śle mi boskie pocieszenie; przynosi mi ona ochłodę najwyższą...“
Tak wzywał jej, tak ją widział swemi oczyma, zamkniętemi już odtąd na światło powszechne, tę czarodziejkę, tę władczynię wszech-balsamów, tę lekarkę ran wszystkich. „Ona nadchodzi, nadchodzi już! Kurwenalu, czy ty jej nie widzisz, czy nie widzisz?“
A fale poruszone mistycznej zatoki, powtarzały niejasno z swych głębi wszystkie już zasłyszane melodye, mięszały je z sobą, unosiły w dal, zatapiały w otchłani, odtrącały znowu, wyrzucały na powierzchnię, łamały na tysiące atomów i te, co wyrażały udręczenie decydującego spotkania na pokładzie statku; i te, w których słyszało się bulgotanie miłosnego napoju, wlewanego do złotej czary lub szmer arteryj, które ogarniał ogień napoju; i te, gdzie się słyszało tajemnicze tchnienie nocy letniej, zapraszającej do rozkoszy bez końca, wszystkie melodye z wszystkiemi obrazami, z wspomnieniami wszystkiemi. A z tej niezmiernej powodzi, wybijała się owa melodya fatalna, dumna, przepotężna, nieubłagana, powtarzająca w odstępach okrutną groźbę: „Pragnąć, pragnąć, pragnąć aż do śmierci; ale nie umierać z pragnienia!“
„Statek zarzuca kotwicę! Izolda, to Izolda! Rzuca się ku wybrzeżu!“ — woła Kurwenal z wysokości wieży. I w upojeniu radości, Trystan zrywa zawiązki z rany, podnieca krew swą, by płynęła, by zlewała ziemię, by purpurą świat zalewała. Za zbliżeniem Izoldy i śmierci, wydaje mu się, że słyszy światło: „Czyliż nie słyszę światła? Czyliż uszy moje nie słyszą światła?“ Wielkie słońce duchowe go oślepia; wszystkie atomy jego materyi przebijają słoneczne promienie, które promiennemi falami leją się na świat. Światło było muzyką; muzyka była światłem.
A wtedy mistyczna zatoka promieniować istotnie poczęła jak sklepienie niebios. Dźwięki orkiestry zdały się naśladować te oddalone harmonie planetarne, które niegdyś przypuszczały dusze kontemplatywne a czujne, że chwytają je słuchem w nocnej ciszy. Zwolna długie dreszcze niepokoju i udręczenia i dyszenie daremnych pościgów i wysiłki żądz wieczyście zawodzonych i wszystkie wstrząśnienia nędz ziemskich uspokajały się, rozpraszały, Trystan przestąpił nareszcie granicę „państwa cudów“; wkroczył nakoniec w noc wieczystą. A Izolda, pochylona nad zwłokami martwemi, czuła nareszcie jak powoli rozprasza się ten ciężar, który przygniatał ją jeszcze. Melodya fatalna, teraz jaśniejsza już i uroczystsza, uświęcała wielki hymn pogrzebowy. Następnie nuty podobne do nici eterycznych, oczyszczały się, oprzędając kochankę obsłonami czystości przezroczej. Tak rozpoczynał się rodzaj radosnego wniebowzięcia po stopniach wspaniałości, na skrzydłach hymnu. „Jakiż promienny uśmiech wykwita mu na ustach? Czyż nie widzicie? Nie słyszycież? Czyżbym ja sama tylko słyszała tę melodyę nową, nieskończenie słodką i pocieszającą, co się wylewa z głębin jego istoty i porywa mnie, przenika całą, spowija?“ Czarodziejka Irlandyi, złowieszcza władczyni napojów miłosnych, rozjemczym dziedziczna ciemnych potęg ziemskich, ta, która z wyżyn okrętu przyzywała wiry i burze, ta, której miłość wybrała najsilniejszego i najszlachetniejszego bohatera, po to, by go zatruć i zgubić; ta, która zamknęła drogę sławy i zwycięstwa jednemu z „władców świata“, trucicielka, morderczyni, przeobraża się mocą śmierci, w istotę światła i radości, wyswobodzoną z wszelkich żądz nieczystych, wolną od wszelkich nizkich więzów, której serce bije razem z wielką duszą rozlaną w wszechświecie. „Te czystsze dźwięki, które szepczą mi do ucha, czyliż to nie są fale miękie powietrza? Mamże oddychać, pić, pogrążać się, zatapiać zwolna w oparach i woniach?“ Wszystko w niej rozprzęgało się, roztapiało, rozszerzało, powracało do płynności pierwotnej, do niezmiernego oceanu żywiołów, z którego rodzą się kształty, w którym giną kształty, by się odnowić i odrodzić.
W Mistycznej zatoce dokonywały się przemiany i przeobrażenia z każdą nutą niemal, z każdą melodyą, bez przerwy. Zdawało się, że wszystkie przedmioty ulegają tam przemianie, że wyziewają ukrytą treść swoją, że się przetwarzają w bezmateryalne symbole. Barwy, jakie nigdy nie ukazały się na listkach najwytworniejszych kwiatów ziemskich, zapachy, niepochwytnej nieomal subtelności, unosiły się w powietrzu. Wizye raju nieznanego ukazywały się w błyskawicznych obrazach, zarodki światów, mających się zrodzić dopiero, tam się rozwijały. I jakieś wielkie upojenie unosiło się wszędy; chór wielkiego wszechświata, zgłuszał jedyny głos ludzki.
Przetworzona Izolda wkraczała tryumfalnie w państwo cudów: „Zginąć, zaprzepaścić się, rozwiać bez świadomości w nieskończonem tentnie serca wszechświatu: najwyższa to rozkosz!“




II.

Przez dni całe dwoje pustelników żyli tak w pośród wielkiej fikcyi, oddychali tą atmosferą palącą, nasycali się tem zapomnieniem śmiertelnem. Zdało im się, że się przetwarzają sami również, że sami dosięgają kręgów wyższego jakiegoś istnienia; zdawało im się, że dorównują osobistościom dramatu na wyżynach zawrotnych swego snu miłości. Alboż i oni, zda się, nie pili miłosnego napoju czary? Czyliż i ich tak samo nie dręczyła żądza bez granic? Czyliż i oni nie byli skuci z sobą węzłem nierozerwalnym i czyż nie doznawali częstokroć, jak tamci, pośród rozkoszy lęku konania, nie słyszeliż w grzmocie głuchym, wówczas, haseł śmierci? Jerzy, jak Trystan, kiedy posłyszał starożytną melodyę graną przez pasterza, znajdował w tej muzyce bezpośrednią rewelacyę, dziwny niepokój, w którym, zdawało mu się, że odkrywa nakoniec istotną treść swej duszy, tragiczną tajemnicę swego przeznaczenia. Nikt chyba w świecie bardziej nad niego nie mógł wniknąć w znaczenie symboliczne mistyczne miłosnego napoju i nikt w świecie lepiej nad niego nie mógł zmierzyć ni pojąć głębokości dramatu wewnętrznego, w którym bohater zadumany utracił swe siły. Nikt nadeń również nie mógł lepiej zrozumieć krzyku rozpacznego ofiary: „Ten napój straszliwy, co mnie skazuje na męki, wszakże to ja, ja sam go wytworzyłem“
Wówczas to podjął się zadania pociągnięcia i skłonienia kochanki do myśli, która go zajmowała głównie. Pragnął nakłonić ją, by wraz z nim szukała śmierci tajemniczej a słodkiej w to czyste urocze nadadryatyckie lato, pełne przezrocza i woni. Wielka fraza miłości, która rozwijała się tak szerokim kręgiem dokoła przeobrażenia Izoldy, poczęła w okrąg swego czaru zamykać Hipolitę. Powtarzała ją ona bezprzestannie cichym głosem, czasami głośno nawet z jakimś porywającym zawsze okrzykiem.
— Czy nie chciałabyś umrzeć śmiercią Izoldy? — spytał ją Jerzy z uśmiechem.
— Chciałabym — odpowiedziała. — Ale na ziemi nie umiera się w taki sposób.
— A gdybym ja umarł, ja? — mówił dalej, wciąż uśmiechniony. Gdybyś mnie zobaczyła umarłym w rzeczywistości, nie we śnie?
— Wydaje mi się, że umarłabym również, ale z rozpaczy.
— A gdybym ci zaproponował, abyś umarła wraz ze mną, równocześnie, w tenże sam sposób?
Przez kilka sekund pozostała zamyślona, z oczyma spuszczonemi. Potem podnosząc na kusiciela spojrzenie, przepełnione całą rozkoszą życia:
— Po co umierać — rzekła — skoro ja cię kocham, skoro ty mnie kochasz i nic już odtąd nie przeszkadza nam żyć z sobą i w sobie samych wyłącznie?
— Więc życie ci się podoba? — szepnął z tajoną goryczą.
— Tak — potwierdziła z pewną gwałtownością — życie podoba mi się, bo ty mi się podobasz.
— A gdybym umarł? — powtórzył bez uśmiechu, bo poczuł raz jeszcze, że wzbiera w nim wrogie usposobienie względem tej pięknej istoty, która wdychała powietrze, jak rozkosz jej przynależną.
— Ty nie umrzesz — twierdziła z tąż samą pewnością. — Młody jesteś; na cóż miałbyś umierać?
W głosie, w postawie, w całej jej osobie, widocznym był jakiś niezwykły wylew błogości, dobrobytu. Patrząc na nią, można było być pewnym, że to istota, której życie upływa harmonijnie w zupełnej równowadze wszystkich władz wrodzonych, w zgodzie z warunkami zewnętrznemi, sprzyjającemi jej widocznie. Zdała się rozkwitać w zdrowem morskiem powietrzu, w letnim wieczorów chłodzie i widok jej przywodził na pamięć ów rodzaj kwiatów, co rozchylają swe korony o zachodzie słońca.
Po długiej chwili milczenia, w której słychać było tylko szmer morza na wybrzeżu, podobny do szelestu zeschłych liści, Jerzy spytał:
— Czy ty wierzysz w przeznaczenie?
— Tak, wierzę.
Nieusposobiona bynajmniej do smutnej powagi, w którą zdało się wkraczać pytanie Jerzego, odpowiedziała nań tonem lekkim półżartu. On, dotknięty tem, odparł żywo z goryczą.
— Czy wiesz co to za dzień dzisiaj?
Zdziwiona, zaniepokojona, spytała:
— Co za dzień?
Zawahał się. Aż do tej chwili unikał zawsze zapominającej o tem kobiecie, wszelkiego przypomnienia rocznicy śmierci Demetria; niechęć, wstręt niemal coraz to żywszy, nie dopuszczał mu wymawiać tego czystego imienia, wywoływać dumnego tego obraza po za obrębem świątyni pamiątek. Czuł, że zbezcześciłby swą boleść religijną prawie, przypuszczając Hipolitę do udziału w niej. A uczucie to wzmagała jeszcze okoliczność, że znajdował się właśnie w jednej z częstych już teraz chwil okrutnej jasności, w których widział w Hipolicie kobietę rozkoszy, „kwiat pożądliwości“, nieprzyjaciółkę. Pohamował się i z przymuszonym śmiechem nagłym wymówił:
— Patrzaj! Toć to uroczystość dziś w Ortone.
Wskazywał w dali, na błękitnem tle nieba gród nadmorski, uwieńczony blaskiem sztucznych ogni.
— Jakiś ty dziwny dzisiaj! — ozwała się.
Potem wpatrując się w niego z tym szczególnięjszym wyrazem, który przybierała zawsze, ile kroć chciała go uspokoić i ułagodzić, dodała:
— Przyjdź tutaj, chodź usiąść obok mnie...
Stał teraz w cieniu, oparty o jedne z drzwi, wychodzących na loggię. Ona siedziała na dworze, na parapecie loggii, ubrana w lekką białą suknię, w niedbałej pozycyi, wychyliwszy biust cały ku stronie morza, gdzie jeszcze świeciły czerwonawe zmroku odblaski; profil ciemnej jej głowy rysował się wyraziście na pasie ambry przezroczej. Zdawała się odradzać jak przy wyjściu z miejsc zamkniętych i dusznych, z ciężkiej atmosfery zatrutych wyziewów. W oczach Jerzego wyglądała tak, jak gdyby miała się rozwiać w mgłę, ulotnić jak czara woni, jakby wyziewała z siebie życie idealne, nagromadzone tam przez potęgę muzyki, utracała zwolna wszystkie dręczące ją marzenia i wracała do pierwotnej zwierzęcości.
Jerzy rozmyślał: „Jak zawsze tak i teraz, otrzymywała i zachowała cierpliwie wszystkie te pozory, które ja jej nadałem. Życie wewnętrzne było i jest w niej zawsze tylko sztucznem. Skoro tylko poddany przezemnie wpływ ustaje, powraca ona zaraz do właściwej swej natury, staje się tylko kobietą, narzędziem nizkich popędów. Nic nie odmieni nigdy jej treści duchowej, nic ją nie oczyści. Ma ona krew plebejską a w tej krwi kto wie jakie dziedzictwa nieszlachetne! Ale i ja również nie będę mógł nigdy oswobodzić się z żądzy, którą ona zapaliła we mnie; nie będę mógł nigdy wydrzeć jej z mego ciała. Odtąd nie będę już mógł żyć ani z nią, ani bez niej. Wiem, że powinienem umrzeć; czyliż jednak pozostawić ją mam jakiemuś następcy?“
Nienawiść jego względem tej bezświadomej istoty nigdy nie podniosła się jeszcze z taką gwałtownością. Rozdzierał ją bez litości z cierpkością, która jego samego wprawiała w podziw. Zdawało się, że mści się za niewierność jakąś, za nieuczciwość, któraby przeszła wszystkie granice wiarołomstwa. Doznawał zawistnego żalu rozbitka, który w chwili zatapiania się, spostrzega tuż obok siebie towarzysza, co się zdołał ocalić, co pochwycił napowrót wątek życia. Dla niego ta rocznica przynosiła nowe potwierdzenie wyroku, który i tak już wiedział, że jest nieodwołalnym. Dla niego dzień ten był świętem śmierci. Czuł, że nie był już panem samego siebie, czuł absolutne zapanowanie nad sobą jednej stałej idei, nieustępującej, która lada chwila mogła wywołać czyn ostatni a równocześnie udzielić jego woli popędu faktycznego. I kiedy obrazy zbrodnicze, bezładne, zmięszane pospołu, tłoczyły się tłumnie do jego mózgu, w głowie bezustannie wirowało mu jedno wciąż pytanie: „Mamże sam umierać? Mamże sam tylko umierać?“
Drgnął, kiedy Hipolita dotknęła jego twarzy i otoczyła mu ramieniem szyję.
— Przestraszyłam cię? — spytała.
Widząc go znikającego w coraz to głębszym cieniu, co się kładł we framudze drzwi, szczególniejszy zdjął ją niepokój i wstała, by go ucałować.
— O czem myślisz? Co ci jest? Dlaczego jesteś tak dziwnym dzisiaj?
Przemawiała doń słodkim pieszczotliwym głosem, trzymając go wciąż w uścisku, okrywając pocałunkami skronie. W ciemności widział tajemniczą bladość tej twarzy, blask jej oczu. Drżenie niepokonane go przejęło.
— Drżysz? Co ci jest? Co tobie?
Wypuściła go z uścisku, poszukała świecy na stole i zapaliła ją. Podeszła bliżej, niespokojna, ujęła obie jego ręce.
— Tyś chory?
— Tak — wybąknął — jakiś nieswój dziś jestem. To widocznie znowu jeden z tych moich dni niedobrych.
Nie po raz to pierwszy słyszała, że się skarżył na cierpienia fizyczne, na jakieś bóle głuche w całem ciele, na szarpania i mrowia, przebiegające wszystkie członki, na zawroty głowy i duszność. Wydawało się jej, że to cierpienia urojone; widziała w nich tylko wyniki zwykłej jego melancholii i zbytniego oddawania się rozmyślaniom, a na to nie znała lepszego lekarstwa nad pieszczoty, śmiech, igraszki.
— Co cię boli?
— Nie umiałbym powiedzieć.
— A, co ja, to znam dobrze przyczynę twojej choroby... Muzyka podnieca cię zanadto. Trzeba będzie na jaki tydzień przynajmniej jej zaprzestać.
— Nie będziemy więc grywać.
— Nic a nic już.
I podeszła do fortepianu, spuściła jego klapę na klawisze, zamknęła na zamek i schowała kluczyk do kieszeni.
— Od jutra rozpoczniemy dalekie nasze wycieczki; całe ranki spędzać będziemy na wybrzeżu. Dobrze? A teraz chodź do loggii.
Pociągnęła go z sobą czułym gestem.
— Patrz, jaki wieczór piękny! Czujesz, jaki rozkoszny zapach idzie od skał?
Wdychała słonawe wyziewy, z dreszczem, przyciskając się do jego ramienia.
— Mamy tu wszystko, aby być szczęśliwymi a ty tymczasem... Jak ty kiedyś żałować będziesz tego czasu, kiedy już przejdzie! Dni ubiegają. Niezadługo będzie już trzy miesiące, jak tu zamieszkujemy.
— Czy zamierzasz już mnie opuścić? — spytał zaniepokojony, podejrzliwy.
Chciała go uspokoić.
— Nie, nie — odpowiedziała — nie jeszcze. Ale zbyt przedłużająca się moja nieobecność staje się coraz trudniejszą z powodu mej matki. Dziś nawet właśnie otrzymałam list, wzywający mnie do powrotu. Wiesz, że jej jestem potrzebną. Kiedy mnie brak w domu, wszystko idzie na opak...
— Masz zatem niezadługo już wracać do Rzymu?
— Nie. Będę umiała jeszcze wynaleźć jaki pretekst. Wiesz, że dla mojej matki bawię tu w towarzystwie jakiejś przyjaciółki. Siostra dopomogła mi i dopomaga do utrzymania prawdopodobieństwa tej bajeczki; zresztą matka wie, że mi potrzeba kąpieli morskich i że zeszłego roku byłam niezdrowa z tego właśnie powodu, że ich brać nie mogłam... Przypominasz sobie? Spędziłam lato w Caronno, u siostry. Co to za okropne było lato!
— A zatem?
— Będę niezawodnie mogła z tobą spędzić jeszcze cały sierpień, może nawet i pierwszy tydzień września...
— A potem?
— Potem pozwolisz mi powrócić do Rzymu i przyjedziesz niezadługo za mną. Tam naradzimy się co do przyszłości. Mam już coś pod tym względem na myśli...
— Co?
— Powiem ci później. Tymczasem jednak zabierzmy się do obiadu. Tobie się nie chce jeść jeszcze?
Obiad był gotów. Jak zazwyczaj stół zastawiony był na świeżem powietrza, w logii. Zapalono wielką lampę.
— Patrzaj! — zawołała, kiedy służąca wniosła na stół dymiącą wazę. — To już jest dzieło samej Kandyi.
Wyraziła życzenie, by Kandia sporządziła jej kiedy prawdziwą chłopską zupę, według wzoru tej, którą jadają na wsi; mieszaninę smaczną, bogato zaprawioną imbirem, barwną i pachnącą. Próbowała jej kilkakrotnie, znęcona zapachem, w mieszkaniu staruszków i zasmakowała jej bardzo ta potrawa.
— Jakież to doskonałe! Spróbujesz?
Nalała sobie pełną łyżkę wazową, z gestem prawdziwie dziecinnego łakomstwa i przełknęła żywo pierwsze łyżki.
— Nigdy nic lepszego nie jadłam!
Przywołała Kandyę, aby jej wyrazić swój zachwyt.
— Kandyo! Kandyo!
Kobieta ukazała się w dole schodów ze śmiechem.
— Zupa smakuje ci, signora?
— Przewyborna jest!
— Niechaj się zamieni w najlepszą krew dla ciebie!
I śmiech naiwny ciężarnej kobiety pobiegł w górę, w spokojnem powietrzu. Jerzy uczestniczył w tej wesołości i okazywał to jawnie. Zmiana nagła jego humoru była widoczną. Nalał sobie wina i wypił je duszkiem. Usiłował pokonać wstręt swój do jedzenia, ten wstręt, który w ostatnich czasach przybrał tak poważne rozmiary, że częstokroć sam już nawet widok wpół surowego mięsa był dlań nie do zniesienia.
— Wszakże ci lepiej, nieprawdaż? — spytała Hipolita, pochylając się ku niemu i przysuwając nawet cokolwiek krzesło, by się doń zbliżyć.
— Tak, teraz jest mi już lepiej.
I nową wychylił szklankę.
— Patrz! — zawołała. — Patrz, jak Ortone wygląda uroczyście!
I oboje popatrzyli ku miastu w oddali, uwieńczonemu aureolą sztucznych ogni, na wzgórzu, którego kontur wydłużony zarysowywał się na tle ponurej ciemności morza. Grupy balonów świetlanych, podobne do konstelacyj płomiennych, wznosiły się zwolna w spokojnem powietrzu; zdawało się, że się mnożą z każdą chwilą, zaludniając cały ten brzeg nadmorski nieba.
— W tych dniach — ozwał się — siostra moja, Krystyna, jest w Ortone u swych krewnych, Vallereggiów.
— Pisała do ciebie?
— Tak.
— Jakże byłabym szczęśliwą, gdybym ją mogła zobaczyć! Wszakże podobną jest do ciebie, nieprawdaż? Krystyna to twoja ulubienica.
Zatrzymała się na kilka sekund. Potem podjęła znowu:
— Jakże byłabym szczęśliwą, gdybym mogła zobaczyć twoją matkę! Tak często myślałam o niej!
A po nowej chwili milczenia, głosem serdecznym dodała:
— Jak ona musi cię uwielbiać!...
Wzruszenie niespodziewane wezbrało w sercu Jerzego; w duszy ujrzał znów wizyę domu rodzicielskiego, który opuścił, zapomniał; i na chwilę znów wszystkie ubiegłe smutki owładnęły je go umysłem, wraz z wszystkiemi bolesnemi obrazami: twarz matki zmieniona, jej obrzmiałe i zaczerwienione od płaczu powieki; słodkie a rozdzierające wspomnienie Krystyny; dziecko chorobliwe, którego nadmiernie wielka głowa zwisała zawsze na piersi, z trudnością dech chwytające; twarz trupia biednej idyotki żarłocznej. A oczy zmęczone matki pytały go ponownie, jak wówczas w chwili rozstania: „Dla kogo mnie opuszczasz?“
I znowu dusza jego pobiegła ku dalekiemu domowi, gnąc się nagle jak drzewo pochylone przez wicher. I postanowienie tajemne — powzięte w ciemności pokoju, w uścisku ramion Hipolity — zamigotało pod wpływem wstrząśnięcia moralnego, niewyraźnej jakiejś przestrogi, kiedy w pamięci stanęły mu zamknięte szczelnie drzwi, po za któremi stało łoże Demetria, kiedy przed oczyma ukazała mu się grobowa kaplica w rogu cmentarza, w cieniu błękitnawym i uroczystym opiekuńczej góry.
Hipolita jednak mówiła wciąż, stawała się gadatliwą. Jak niejednokrotnie już i teraz znowu puściła nieprzezornie wodze domowym swym wspomnieniom. On zaś, jak już tylokrotnie, słuchał, obserwując z przykrością niektóre linie pospolite, w jakie składały się usta tej kobiety, w trakcie takiej gorącej i długiej rozmowy, obserwując, jak nieraz już, ten giest szczególniejszy, jej właściwy, ilekroć wpadła w zapał, ten giest tak pozbawiony wdzięku, że zdało się, iż nie od niej wyszedł chyba. Ona zaś mówiła:
— Moją znów matkę tyś widział kiedyś na ulicy. Pamiętasz? Co to za różnica między moją matką a ojcem! Ojciec mój zawsze był dobry, przywiązany i serdeczny dla nas, niezdolny bić nas lub łajać surowo. Matka jest gwałtowna, popędliwa, okrutna niemal. Ach, gdybym ci opowiedziała męczeństwo mojej siostry, biednej Adryanny! Buntowała się ona zawsze; a ten bunt jej oburzał w najwyższym stopniu naszą matkę, która ją bila do krwi. Ja umiałam ją zawsze rozbroić, przyznając się do winy i przepraszając. Mimo całej jednak swej surowości, kochała nas ona niezmiernie... Nasz pokój miał okno łączące się z cysterną. My obie z figlów siadałyśmy często przy tem oknie, by czerpać wodę małem wiaderkiem. Pewnego dnia matka wyszła a my przypadkiem zostałyśmy same. W kilka minut później, ku wielkiemu naszemu zdumieniu, powraca zapłakana, drżąca, zmieniona. Bierze mnie na ręce i okrywa pocałunkami, łkając jak szalona. Wyszedłszy na ulicę, miała przeczucie, żem wypadła przez to okno!
Jerzemu przyszła na pamięć twarz starej historyczki, na której widniały wzrosłe aż do przesady wszystkie wady twarzy córki: zbytnio rozwinięta dolna szczęka, długa linia podbródka, szerokość nozdrzy. Stanęło mu w oczach to czoło furyi, nad którem sterczały siwe włosy, suche i gęste i te oczy ciemne, ponure, zagłębione pod łukiem brwi, które zdradzały fanatyzm bigotki i uporne skąpstwo małomieszczanki transtewerańskiej.
— Widzisz tę bliznę u mnie pod brodą? — ciągnęła dalej Hipolita. — To także pamiątka matki. Chodziłyśmy wówczas do szkoły; siostra moja i ja, dostałyśmy bardzo ładne sukienki, które kazano nam zdejmować po przyjściu ze szkoły. Pewnego wieczora, powróciwszy, zastałam na stole fajerkę ciepłą i zaczęłam przy niej rozgrzewać sobie zziębnięte ręce. Matka mówi: „Idź się rozebrać!“ Odpowiedziałam: „Idę“ i grzałam się dalej. Matka powtórzyła: „Idź się rozerać!“ Ja powtórzyłam: „Idę“. Matka miała w ręku dużą szczotkę, którą czyściła jakieś ubranie. Ja wciąż jeszcze stałam w pośrodku pokoju przy fajerce. Matka powtórzyła po raz trzeci: „Idź się rozebrać!“ A ja znów powtórzyłam tylko: „Idę“. Rozwścieklona, rzuciła we mnie szczotką, która padła i zdruzgotała fajerkę. Jeden z odłamów ucha, skaleczył mnie tu, poniżej brody i przeciął mi żyłę. Krew płynęła. Ciotka przybiegła szybko mi na pomoc; ale matka ani ruszyła się, ani spojrzała nawet. Krew wciąż płynęła. Na szczęście, znaleziono gdzieś w pobliżu felczera, który podwiązał żyłę. Matka uporczywie wciąż milczała. Kiedy ojciec powrócił do domu i zobaczył moją twarz obandażowaną, zapytał co mi się stało. Matka, bez jednego słowa, nie spuszczała ze mnie oczu. Odpowiedziałam: „Upadłam na schodach“. Matka milczała. W następstwie cierpiałam bardzo z utraty krwi... Ale Adryanna za to, jakże była bitą! Zwłaszcza też z powodu Juliusza, mego szwagra obecnego. Nie zapomnę nigdy straszliwej sceny...
Przerwała sobie. Może być, że na twarzy Jerzego spostrzegła jakąś oznakę podejrzaną.
— Nudzę cię, nieprawdaż, całą tą gadaniną?
— Nie, nie. Mów dalej, proszę cię. Czyż me widzisz, że słucham?
— Mieszkaliśmy wówczas na Ripetta, w domu rodziny niejakich Angelinich, z którymi zawiązaliśmy stosunki serdecznej przyjaźni. Ludwik Sergi, brat mego szwagra Juliusza, był człowiekiem wykształconym, pracowitym, skromnym; Eugenia, żona jego, natomiast była najgorszego rodzaju kobietą. Jakkolwiek mąż jej zarabiał dużo, zmuszała go do zadłużania się bezustannie; i niewiadomo było na co traci wszystkie te pieniądze. Gdyby wierzyć złym językom, potrzebne jej one były na opłacanie kochanków... Ponieważ była bardzo brzydką, brzydota jej nadawała pewne prawdopodobieństwo tym niegodziwym ogłoskom. Moja siostra zaprzyjaźniła się wielce z Eugenią, nie wiem już jakim sposobem, i schodziła bezustannie na dół, pod pozorem brania lekcyj francuzkiego u Ludwika. To się okropnie nie podobało mamie, podburzonej przez siostry Angelini, stare panny, które udawały przyjaźń dla Sergich, ale które w rzeczywistości nienawidziły ich i szczęśliwe były, ilekroć zdarzyła się sposobność obmówienia ich. „Jakto, pozwalać na to, aby Adryanna bywała w domu upadłej kobiety!“ Surowe środki wzmagały się coraz bardziej. Ale Eugenia ułatwiała zawsze miłostki Juliusza i Adryanny. Juliusz przyjeżdżał często w interesach z Medyolanu do Rzymu. I pewnego dnia, kiedy właśnie miał przybyć, mojej siostrze strasznie śpieszno było iść na dół. Matka zabroniła jej się ruszyć z domu. Moja siostra upierała się. W sprzeczce, mama podniosła na nią rękę. Pochwyciły się za włosy. Siostra doszła do tego że jej pogryzła rękę i uciekła po schodach. Ale kiedy pukała do drzwi Sergich, mama ją dognała i na środku sieni przyszło do sceny gwałtownej, której nie zapomnę nigdy. Przyniesiono do nas Adryannę wpół umarłą. Rozchorowała się, dostała konwulsyj. Mama, skruszona, otoczyła ją największemi staraniami, słodka była dla niej i łagodna jak nigdy... W kilka dni później, nie wyzdrowiawszy nawet zupełnie, Adryauna uciekła z Juliuszem... Ale to już opowiadałam ci, jak sądzę.
I po tej paplaninie naiwnej, w którą się za puściła, ani przypuszczając jakie wrażenia wywierają te wspomnienia tak gminne na kochanku, zabrała się napowrót do kolacyi.
Nastała chwila milczenia; potem dodała z uśmiechem:
— Widzisz co to za okropna kobieta z mojej matki. Nie wyobrazisz sobie nigdy, jak mnie udręczała, kiedy wybuchnęła walka z... nim. Bo że mój! Cóż to za męczarnia!...
Pozostała przez chwil kilka zamyślona.
Jerzy utkwił w nieostrożnej spojrzenie pełne nienawiści i zazdrości, w ciągu tej jednej minuty przechodząc napowrót wszystkie cierpienia dwóch lat ubiegłych. Z tych fragmentów, które była tak nieostrożną, że mu dostarczyła, odbudowywał sobie życie domowe Hipolity, przypisując jej w duszy najnędzniejsze gminności, poniżając najbardziej bezczeszczącemi związkami. Skoro małżeństwo jej siostry zawarte zostało pod opieką nimfomanki, w jakichże warunkach, na skutek jakich okoliczności zawartem zostało małżeństwo Hipolity? Wśród jakiegoż to świata upłynęła pierwsza jej młodość? Skutkiem jakichże intryg wpadła ona w ręce ohydnego człowieka, którego nosiła nazwisko?
I wyobrażał sobie ukryte życie brudnej chciwości i skąpstwa niektórych rodzin małomieszczańskich starego Rzymu, w których unoszą się równocześnie wyziewy kuchenne i stęchlizna zakrystyi, które toczy podwójny ferment zepsucia rodzinnego i klerykalnego. Przepowiednia Alfonsa Exili przyszła mu na pamięć: „Czy znasz twego prawdopodobnego następcę? To Monti, ten mercante di campagna. Ma on grosze, ten Monti!“ Wydało mu się prawdopodobnem, że Hipolita skończy w ten sposób na jakiejś miłostce lukratywnej; i że pozyska milczące zezwolenie swej rodziny, znęconej możnością łatwiejszej egzystencyi, oswobodzonej od kłopotów i prywacyj domowych, postawionej na stopie większego dobrobytu niż ten, który jej dawał niegdyś stan małżeński córki. „Czy nie mógłbym może ja sam ofiarować im coś w tym rodzaju, czy nie mógłbym otwarcie zaproponować Hipolicie taką pozycyę? Mówiła tu kiedyś, że miała coś na widoku na zimę, na przyszłość. Czyż więc nie moglibyśmy tak się ułożyć? Jestem pewien, że rozważywszy poważną stronę propozycyi i trwałość stanowiska, ta stara, surowa matrona, nie okazałaby zbytniego wstrętu do przyjęcia mnie na zastępcę zniknionego zięcia. Może nawet skończyłoby się na tem, że prowadzilibyśmy z czasem wspólne gospodarstwo do końca życia“.
Sarkazm ściskał mu serce z okrucieństwem nie do zniesienia. Nerwowo nalał sobie raz jeszcze wina i wypił je do dna.
— Czemu ty pijesz tak wiele dzisiejszego wieczora? — spytała Hipolita, zaglądając mu w oczy.
— Pić mi się chce okropnie. A ty, czemu nie pijesz?
Szklanka Hipolity była próżną.
— Pij! — mówił Jerzy, który zrobił gest jakby jej chciał nalać wina.
— Nie — odpowiedziała. — Ja wolę pić wodę jak zwykle. Nie lubię żadnego wina, prócz szampańskiego... Przypominasz sobie w Albano zdumienie tego poczciwego Pankracego, kiedy korek nie chciał wyskoczyć i kiedy trzeba było uciec się do korkociągu?
— Musiało tam chyba na dole pozostać jeszcze kilka butelek w pace. Pójdę po nie.
I Jerzy podniósł się żywo.
— Nie, nie! Nie dzisiejszego wieczora!
Chciała go powstrzymać. Ale kiedy zabierał się koniecznie do wyjścia:
— To i ja pójdę z tobą — zawołała.
I wesoła, lekka, zeszła wraz z nim do jednego z parterowych pokoi, który im służył za spiżarnię.
Kandya przybiegła z lampą. Poczęli szukać w głębi paki i znaleźli jeszcze dwie butelki z srebrnemi szyjkami, ostatnie.
— Są! — zawołała Hipolita, podniecona już tem poszukiwaniem. — Są! Dwie jeszcze!
I podniosła je, błyszczące, ku lampie.
— Chodźmy.
Kiedy wybiegała ze śmiechem, potrąciła o brzuch Kandyi i popatrzała z komicznym ambarasem na olbrzymią przeszkodę.
— Niech cię Bóg błogosławi! — rzekła. — Urodzisz chyba jakiegoś kolosa. I kiedyż to?
— E, pani, lada chwila już — odpowiedziała Kandya — tej nocy może jeszcze.
— Dzisiejszej nocy?
— Dostaję już lekkich boleści...
— Przywołaj mnie. Chciałabym być przy tobie...
— Dlaczego chcesz, signora, sprawiać sobie taki kłopot? Matka miała ich dwadzieścia dwoje...
I synowa Cybeli siedemdziesięcioletniej, aby dosadniej wyrazić cyfrę, po czterykroć wyciągnęła rękę z otwartemi palcami dłoni a potem jak widły wysunęła wielki palec z wskazującym.
— Dwadzieścia dwoje! — powtórzyła, a jej zęby zdrowe, zaświeciły w uśmiechu.
Potem obrzucając spojrzeniem Hipolitę, dodała:
— A ty co się spodziewasz?
Hipolita uciekła, szybko w biegła po schodach, i postawiła na stole butelki. Przez kilka sekund, była jakby nieprzytomna, nieco zdyszana. Potem wstrząsnęła głową.
— Patrzaj, widzisz Ortone!
Wyciągnęła rękę w kierunku oświetlonego miasta, które zdawało się aż do niej posyłać jakiś powiew wesela. Światło czerwonawe wylewało się ze szczytu wzgórza, niby z krateru; a z tego blasku wciąż strzelały w górę na ciemnym niebios lazurze kule niezliczone, które rozpływały się w okrągłe płaszczyzny, tworząc obraz olbrzymiej jakiejś kopuły świetlanej, odbitej w zwierciadle morza.
Nad stołem obfitym w kwiaty, owoce i cukry, krążyły ćmy gromadami. Piana szlachetnego wina pryskała na obrus.
— Piję za nasze zdrowie! — zawołała, wyciągając ku kochankowi kieliszek.
— Piję za nasz spokój! — rzekł podnosząc swój w górę.
Kryształ zadźwięczał tak mocno, że obie czarki pękły razem. Wino jasne popłynęło strugą na stół, zalewając stos wspaniałych brzoskwiń soczystych.
— Dobra wróżba, dobra wróżba! — wołała Hipolita, zadowolona więcej z tego pokropienia, niż gdyby wychyliła wino od razu.
I wyciągnęła rękę do talerza zmoczonych brzoskwiń, leżących przed nią. Były to wspaniałe owoce, różowe z jednej strony, jak gdyby je pomalowała ostatnia zorza, widząc je tak dojrzałe wiszące na gałęzi. Ta szczególniejsza rosa zdawała się je ożywiać.
— Jakaż cudna! — zawołała biorąc najokazalszą.
I nieździerając skórki, ugryzła żarłocznie. Sok pociekł jej z kącików ust, żółty jak miód płynny.
— Ugryź ty teraz!
I podała swemu kochankowi brzoskwinię ociekającą, tym samym giestem, jakim niegdyś podała mu resztę chleba pod dębem, w zmroku dnia pierwszego.
To wspomnienie zbudziło się w pamięci Jerzego i doznał potrzeby podzielenia się z niem.
— Przypominasz sobie — rzekł — czy przypominasz ty sobie, jak pierwszego wieczora nadgryzłaś chleb, prosto z pieca wyjęty i podałaś mi go potem gorący i wilgotny? Przypominasz to sobie? Jakimż wówczas wydał mi się on dobrym.
— Wszystko pamiętam. Mogłażbym zapomnieć najdrobniejszego choćby szczegółu dnia tego?
I w myśli stanęła jej ścieżka wysypana kwiatem janowcu, ten tak świeży i delikatny hołd rzucony na jej drogę. Przez kilka chwil pozostała zamyślona, z tą wizyą poetyczną, przed oczyma.
— Janowiec! — poszepnęła z uśmiechem żalu nieprzewidzianego.
Potem dodała:
— A ty czy pamiętasz całe wzgórze okryte żółtym płaszczem kwiecia; zapach jego odurzał.
Dodała po chwili milczenia jeszcze:
— Co to za dziwna roślina! Dziś, patrząc na nią i widząc ten krzak rosochaty, któż mógłby wyobrazić sobie tę wspaniałość?
Wszędy na swych spacerach, spotykali te krzaki, których długie spiczaste łodygi dźwigały u szczytu czarne strączki, pokryte białawym puszkiem; każdy strączek zawierał ziarna i dawał schronienie robakowi, zielonkawego koloru.
— Pij — mówił Jerzy, nalewając szumiące wino w nowe czarki.
— Piję na przyszłą wiosnę naszej miłości! — zawołała Hipolita.
I spełniła kielich do ostatniej kropli.
Jerzy napełnił natychmiast opróżnioną czarkę.
Ona zanurzyła palce w pudełko z cukierkami, pytając:
— Jaki wolisz, różany czy z ambrą?...
Były to konfitury wschodnie, przysłane przez Adolfa Astorgi; rodzaj ciasta, koloru ambry lub koloru róży, posypane pyłkiem pistacyj, tak wonne, że w ustach sprawiały złudzenie jakiegoś kwiatu mięsistego a w miód obfitego.
— Kto to wie, gdzie jest „Don Juan“ w tej chwili? — ozwał się Jerzy, przyjmując cukierek z palców Hipolity, białych od cukru.
I duszę jego przejęła nostalgia wysp dalekich, wysp woniejących żywicą, z których w tej chwili może wszystkie rozkoszne wonie nocy biegły z wiatrem, wzdymającym wielki żagiel „Don Juana“.
W słowach Jerzego Hipolita odczuła żal.
— Więc wolałbyś być tam na pokładzie, z twoim przyjacielem, niż tu sam ze mną? — rzekła.
— Ni tutaj, ni tam. Gdzieś indziej! — powtórzył uśmiechnięty, tonem żartu.
I podniósł się nieco, podając do pocałunku usta kochance.
Ona ucałowała go długo, gorąco, ustami lepkiemi od słodyczy, które nie przełknęły jeszcze cukierka; ćmy krążyły wciąż nad ich głowami.
— Nie pijesz? — spytał po pocałunku, cokolwiek zmienionym głosem.
Wychyliła szybko czarkę.
— To ciepłe niemal — rzekła wypiwszy. — Przypominasz ty sobie ten szampan zamrożony u Danielego w Wenecyi? Oh, jak ja lubię, kiedy tak cieknie powoluteńku, wolno, w gęstych płateczkach!
Kiedy mówiła o rzeczach, które się jej podobały, lub o pieszczotach ulubionych przez nią, głos jej nabierał szczególnej jakiejś plastyczności; skandując sylaby, wargi jej układały się w zagięcia, które wyrażały zmysłowość głęboką. Otóż każde z tych słów i każde z tych nagięć sprawiało Jerzemu cierpienia nadmierne. Ta zmysłowość, którą on sam w niej obudził, doszła te raz, jego zdaniem, do tego punktu żądzy, w którym pragnienia tyraniczne i liczne nie znoszą już żadnego wędzidła i domagają się niezwłocznego zadowolenia. Hipolita wydawała mu się teraz kobietą nieprzeparcie oddaną rozkoszy, pod wszystkiemi jej postaciami, bez względu na to, jakiem poniżeniem trzebaby ją okopywać. Skoro jego już zabraknie, lub skoro znudzi się jego miłością, przyjmie z pewnością propozycyę najhojniejszą i najwięcej przedstawiającą pewności. Może być nawet, że jej się uda osiągnąć cenę bardzo wysoką. Bo w istocie, gdzież znaleźć rzadsze narzędzie rozkoszy? Obecnie posiada ona wszystkie ponęty i całą umiejętność rozkoszy; posiada ten rodzaj piękności, który budzi podziw mężczyzn, ściąga na siebie ich uwagę w przechodzie, niepokoi ich, budzi w ich krwi pożądliwość nieubłaganą; posiada elegancyę wytworną, gust wyrafinowany stroju, umiejętność stosowania barw i mody, zlewających się w jej stroju z harmonijnym wdziękiem postaci; nauczyła się cieniować głos dźwięczny i gorący, tak jak spojrzenia aksamitnych oczu, w tych sylabach powolnych, co wywołują marzenia i usypiają wszelką troskę; nosiła w głębi swej istoty zaród tajonej choroby, która zdawała się czasami zabarwiać pewną tajemniczością wrażliwość jej zmysłów; miewała kolejno to słabość uroczą chorej, to gwałtowność tryskającej zdrowiem kobiety; nakoniec, była bezpłodną. Łączyła zatem w sobie wszystkie te niezmierne zalety, jakie predestynują kobietę do władania światem, za pomocą bicza swej piękności nieczystej. Zalety jej wrodzone, skomplikowała jeszcze i wykształciła namiętność. Teraz była właśnie u szczytu swej siły. Jeżeli nagle znajdzie się wolną, bez wszelkich więzów, jakąż obierze drogę, aby iść dalej w życiu? Jerzy nie miał już żadnych pod tym względem wątpliwości; on wiedział dobrze, jaki uczyni wybór. Utwierdzał się coraz więcej w tej pewności, że wpływ jego na nią ograniczał się do rzeczy zmysłowych i do pewnych pozornych właściwości umysłu. Podkład plebejski, stanowiący jądro jej istoty, pozostał nieprzenikniony w swej grubości. Przekonanym był, że ten podkład plebejski pozwoli jej nawyknąć bez trudu do stosunku z kochankiem, nieodznaczającym się bynajmniej żadnemi wyższemi zaletami, ni to fizycznemi, ni moralnemi: słowem z kochankiem pospolitym, przeciętnym.
I nalewając ponownie w opróżnione czarki wino jej ulubione, to wino, którem zazwyczaj rozwesela się potajemne kolacyjki, drobne orgie nowoczesne, odbywane po za siedmiu zamkami, nadawał już w wyobraźni pozy ostatecznego bezwstydu tej „Rzymianee bladej i drapieżnej, niezrównanej w sztuce osłabiania krzyżów samcom“.
— Jak ci ręka drży! — zauważyła Hipolita, patrząc nań.
— To prawda — rzekł ze skrzywieniem, które oznaczać miało uśmiech. — Już cokolwiek zaszumiało mi w głowie, wiesz co? A ty nie pijesz, zdrajczyni!
Zaśmiała się, wypiła po raz trzeci, zdjęta wesołością dziecięcą na myśl, że się upije, że czuć będzie jak zwolna zaćmiewać jej się poczną wszystkie władze umysłu. Już opar wina począł działać na nią. Demon histeryczny zaczynał ją ogarniać.
— Patrz jak mi ręce zczerniały! — zawołała podnosząc w górę szerokie rękawy, aż po nad łokcie. Ale przypatrz się moim dłoniom!
Jakkolwiek miała karnacyę brunetek, barwy złota gorącej i matowej, skóra rąk była u niej niezmiernie delikatną, znacznie jaśniejszą, dziwną jakąś bladością. Słońce opaliło tę część ramienia, z którą się stykało; dołem wszakże ręce pozostały blade. A na delikatnej bladości, przeświecały żyłki subtelne a przecież dokładnie widoczne mocnego lazuru, który wpadał nieco we fiolet. Jerzy powtarzał sobie często słowa Kleopatry do włoskiego wysłańca: „Patrza!, masz tu najbłękitniejsze moje żyłki do ucałowania“.
Hipolita wyciągnęła ku niemu obie dłonie i rzekła:
— Ucałuj!“ Pochwycił jedną z nich i swym nożem zrobił ruch, jak gdyby ją chciał przeciąć.
Rzuciła mu wyzwanie.
— Tnij, jeśli chcesz! Ja się nie ruszę.
Podczas tego giestu, nieruchomie utkwił wzrok w delikatnej błękitnej nitce, na tej, tak jasnej skórze, że zdała się należeć do innego jakiegoś ciała, do ciała blondynki. I osobliwość ta pociągała go, kusiła zmysł jego estetyczny, podsuwając mu na myśl obraz tragicznej jakiejś piękności.
— To jest miejsce, gdzie cię zranić można — rzekł z uśmiechem. — Jest tu wskazówka niezawodna: Umrzesz z poprzecinanemi żyłami. Daj drugą rętę.
Zbliżył ku sobie obie jej dłonie i raz jeszcze zrobił taki ruch jakby je chciał przeciąć za jednym zamachem. Obraz dokładny występował w jego umyśle. Na progu marmurowym drzwi, pełnych cienia i oczekiwania, ukazuje się ta, która ma umrzeć, wyciągając obnażone ręce; z kończyn tych ramion przez nacięte żyły tryskają drżące dwie fontanny czerwone. A między temi czerwonemi strumieniami, twarz przybiera zwolna nadnaturalną bladość, oczodoły napełniają się jakąś nieskończoną tajemniczością, widmo niedającego się wypowiedzieć słowa rysuje się na wargach zamkniętych. Nagle strumień podwójny przestaje płynąć. Ciało bezkrwiste pada wstecz, jako masa bezwładna, w ciemność.
— Opowiedz mi obecne twe marzenie! — prosiła Hipolita, widząc jak się zamyślił.
Opisał jej ten obraz, który mu przyszedł na myśl.
— Bardzo ładne! — wymówiła z zachwytem, jakby stała przed jakąś ryciną.
I zapaliła papierosa. Końcem warg wypuściła falę dymu ku lampie, dokoła której krążyły wciąż ćmy nocne. Przez chwilę przypatrywała się ruchowi wątłych skrzydełek, rozproszonych w ruchomym obłoku. Potem zwróciła się ku Ortone, połyskującemu w blasku ogni. Wstała i podniosła oczy ku gwiazdom.
— Jakaż dziś noc gorąca! — rzekła, oddychając silnie. — A tobie nie gorąco?
Rzuciła papierosa. Znowu odsłoniła ramiona. Podeszła do niego. Przechyliła mu nagle w tył głowę; otuliła długą pieszczotą; przesuwała po całej twarzy usta, prześlizgujące się powoli, osłabłe i płomienne, w wielokrotnym pocałunku. Oplątała go uściskiem. Owinęła dokoła niego i ruchem niewytłomaczonym, tak był bowiem zwinnym i nagłym, usiadła mu na kolanach, dając uczuć przez lekką suknię swą nagość, cały zapach swej skóry, ten zapach drażniący i przyjemny, który w chwilach rozkoszy upajał jak woń tuberozy.
On drżał na całem ciele, jak przed chwilą, kiedy go ściskała w pokoju pełnym cienia wieczornego zmroku. To drżenie ona wzięta za objaw żądzy i ręce jej stały się wyżywającemi.
— Nie, nie; daj mi pokój! — szeptał, odsuwając ją zlekka. — Mogliby nas zobaczyć.
Oderwała się od niego. Chwiała się cokolwiek na nogach i zdawała się być rzeczywiście pijaną. Powiedziałbyś, że jakaś mgła, co przysłaniała jej oczy i mózg, zaćmiewa wzrok jej i myśli. Dłońmi dotknęła czoła i lic płonących.
— Jakże okropnie gorąco! — westchnęła. — Nieomal bierze mnie ochota rozebrania się do naga.
Jerzy, owładnięty teraz jedną, nieopuszczającą go ani na chwilę myślą, powtarzał wciąż w duszy: „Mamże sam umierać?“ W miarę jak czas uchodził, czyn gwałtowny, który postanowił spełnić, wabił go ku sobie coraz potężniej, coraz nieprzeparciej. Po za sobą, w pokoju sypialnym, słyszał miarowy szelest wahadła zegaru; słyszał rytmiczne uderzenia międlicy na dalekiem gdzieś boisku. Te dwa zgodne jednostajnością odgłosy a przecież odmienne, zaostrzały w nim poczucie uchodzącego czasu, przejmowały jakimś rodzajem trwożnego niepokoju.
— Patrzaj jak Ortone płonie całe! — zawołała Hipolita. — Co tu rakiet!
Uroczystujące miasto oświecało cały widnokrąg. Niezliczone rakiety, wybiegające z jednego środkowego punktu, rozwijały się na niebie, niby szeroki wachlarz złoty, który powoli, od dołu ku samej górze, rozpryskiwał się w deszcz rozsypujących się iskierek; i nagle z pośród tego deszczu, nowy wachlarz się tworzył, kompletny i wspaniały, by się rozsypać ponownie i ponownie znów ukształtować; wody dokoła odbijały ten obraz zmienny. Słychać było łoskot głuchy, niby dalekich gdzieś strzałów, przerywanych poważniejszemi odgłosami, po których następował wybuch bomb różnokolorowych wysoko na niebie. A za każdym wystrzałem, miasto, port, wielki bulwar, długą linią ciągnący się na wybrzeżu — wszystko to ukazywało się w coraz innem świetle, przeobrażone fantastycznie.
Wyprostowana u parapetu loggii, Hipolita podziwiała ten widok i witała najwspanialsze ognie okrzykami zachwytu. Od czasu do czasu, postać jej oblewał odblask niby łuny pożarnej.
„Podniecona jest, cokolwiek pijana, gotowa do wszelkich szaleństw — myślał Jerzy, patrząc na nią. — Mógłbym zaproponować jej przechadzkę, której kilkakrotnie okazała się ciekawą: przebiedz jeden z tunelów przy blasku pochodni. Zejdę na trabocco zabrać pochodnię. Ona zaczeka na mnie na początku mostka. Potem poprowadzę ją do tunelu znaną mi ścieżką. Wymiarkuję czas tak, by pociąg zaskoczył nas pod sklepieniem... Nieostrożność... nieszczęśliwy wypadek... “
Pomysł wydał mu się nadzwyczaj łatwym do urzeczywistnienia; przedstawił się on jego umysłowi z nadzwyczajną jasnością, jak gdyby począł się i wytworzył w głębi jego bezświadomości od chwili, kiedy wobec relsów połyskujących, błysnął mu, nieokreślony jeszcze, po raz pierwszy. „I ona umrzeć musi“. Postanowienie utrwalało się z każdą chwilą, teraz już niewzruszone. Słyszał po za sobą uderzenie zegara, pełen niepokoju, nad którym nie był w stanie zapanować. Czas naglił. Być moźe, iż pozostaje im zaledwie dość czasu na to, by zejść. Należało działać bez zwłoki, zapewnić się natychmiast którą godzinę wskazuje zegar. Ale niepodobieństwem wydawało mu się powstać z krzesła; zdało mu się, że jeśli zwróciłby się bodaj słowem do niedomyślającej się niczego kobiety, zabrakłoby mu głosu formalnie.
Skoczył na równe nogi, słysząc w dali huk dobrze znany. — Za późno! — A serce biło mu tak mocno, że zdało mu się, iż umrze chyba z niepokoju, w miarę jak huk i świst się zbliżał.
Hipolita odwróciła się.
— Pociąg! — ozwała się. — Chodź popatrzeć.
Postąpił; a ona otoczyła mu swem ramieniem obnażonem szyję, wsparłszy się na nim.
— Wjechał w tunel — dodała jeszcze, wnosząc z odmiennego łoskotu.
W uszach Jerzego huk wzrastał w sposób straszliwy. Widział niby w halucynacyi kochankę swą i siebie samego, pod sklepieniem ciemnem, nagłe zbliżanie się latarń pośród ciemności, krótką walkę na szynach, upadek jednoczesny, ciała poszarpane z straszliwą gwałtownością. A równocześnie czuł dotknięcie smukłej, gibkiej kobiety, pieszczącej, wiecznej tryumfatorki. I doznawał wraz z fizyczną zgrozą instynktowną przed tem barbarzyńskiem unicestwieniem, jakiegoś gorzkiego żalu względem tej, która zdawała się wymykać jego nienawiści.
Pochyleni oboje przez parapet, przypatrywali się pociągowi przebiegającemu z ogłuszającym łoskotem, szybkiemu i złowrogiemu, który wstrząsał całym domem aż do fundamentów, udzielając im samym również tego drżenia.
— W nocy — mówiła Hipolita, przyciskając się mocniej jeszcze do niego — boję się, kiedy tak pociąg wstrząsa dom cały. A i ty boisz się także, nieprawdaż? Nieraz czułam jak drżałeś...
Nie słuchał zupełnie tego co mówiła. W głębi jego ducha straszny panował chaos; było to wzruszenie najcięższe może i najniejaśniejsze jakiego doznał w ciągu życia. Myśli i obrazy luźne, niepowiązane z sobą, wirowały w jego mózgu a serce wiło się w jego piersi pod wpływem tysiąca ukłuć. Jeden wszakże obraz stały, górował po nad wszystkiemi innemi, ogarniał sam rdzeń jego duszy. Co robił o tej porze przed pięciu laty? Czuwał przy trupie; wpatrywał się w twarz przysłoniętą czarnym welonem, rękę długą i bladą...
Ręce niespokojne Hipolity, dotykały go, zagłębiały się zwolna, niespostrzeżenie we włosy, łaskotały kark. Na szyi, na uszach, czuł wilgotne usta. Ruchem instynktownym, którego nie mógł pohamować, odsunął ją i sam się cofnął. Ona zaśmiała się tym śmiechem szczególniejszym, ironicznym i bezwstydnym zarazem, który świecił i dzwonił na jej zębach, ilekroć kochanek przeciwstawiał jej żądzy odmowę. I posłyszał znów powolne, czyste sylaby: „Przez obawę moich pocałunków!“
Łoskot głuchy, zmięszany z wyraźnemi strzałami, dobiegł znów od strony oświetlonego miasta. Była to nowa serya rakiet. Hipolita zwróciła się ku widowisku.
— Patrzaj! Powiedziałby kto, że Ortone się pali.
Szeroka łuna czerwona zalewała coraz dalej niebo, odbijając się w wodach; a pośród tej czerwoności rysowały się wyraźnie kontury płonącego miasta.
Race tryskały bezprzestannem światłem złotem; bomby pękały, zamieniając się w szerokie, wspaniałe róże ognia.
„Czyżbym miał przeżyć jeszcze tę noc? — zadawał sobie Jerzy pytanie. — Czyżbym miał jutro rozpocząć znów życie? I na jak długo, dopóki jeszcze?“ Gorzki niesmak, równający się mdłości, nienawiść dzika nieomal występowała z samej głębi jego istoty, na myśl, że na przyszłą noc, miałby jeszcze mieć obok siebie, na tej samej poduszce tę kobietę, że słyszeć będzie jeszcze w bezsennych chwilach oddech śpiącej, że czuć będzie jeszcze zapach i dotknięcie tej skóry rozpalonej, że ulegnie raz jeszcze żądzy a potem, że dzień nowy wstanie i zejdzie na zwykłej bezczynności, na męczarni dwu wieczystych alternatyw...
Błysk światła uderzył jego oczy, przywołując do zjawisk świata zewnętrznego. Szeroka róża księżycowej jasności wznosiła się ponad miastem morskiem i tam na wybrzeżu oświecała, jak daleko oko zasięgło, szereg małych zatok, wykrojonych w półkole i sterczące skał szczyty. Przylądki More, Nicchiola, Trabocco, rafy poblizkie i dalekie, aż do szczytu Vaste, ukazały się na kilka sekund w niezmiernej światłości.
„Przedgórze* — poszepnął nagle Jerzemu głos jakiś tajemny, w chwili, kiedy wzrok jego spoczął na szczycie uwieńczonym karłowatemi, powykręcanemi drzewami oliwnemi.
Białawe światło zagasło. Gród daleki umilkł, rysując się jeszcze tylko w ciemnościach oświeconemi oknami domów. W ciszy, Jerzy posłyszał znowu wahadłowy ruch zegaru i rytmiczne uderzenia międlicy. Ale teraz był już panem swego niepokoju; czuł się daleko silniejszym i widział rzeczy jaśniej.
— Czy nie zechciałabyś przejść się trochę? — spytał Hipolitę głosem niemal zupełnie spokojnym. — Wyszlibyśmy na jakieś odkryte miejsce; położylibyśmy się w trawie i odetchnęli cokolwiek świeższem powietrzem. Patrzaj, noc jest niemal tak jasna jak podczas pełni.
— Nie, nie, zostańmy tutaj! — odpowiedziała niedbale.
— Nie jest tak późno jeszcze. Tobie już się chce spać? Ja nie mogę, jak wiesz, kłaść się wcześnie do łóżka: nie mogę zasnąć i to mi sprawia wielką przykrość... Takbym chętnie przeszedł się trochę. Dalej, nie bądźże tak leniwa! Możesz wyjść jak jesteś, nie żenując się wcale.
— Nie, nie, zostańmy tutaj!
Ponownie zarzuciła ma obnażone swe ramię na szyję, osłabła, przejęta żądzą.
— Zostańmy tutaj. Chodź, połóż się ze mną na otomanie. Chodź!
Starała się złudzić go, pociągnąć, przejęta tem gorętszą żądzą, im więcej Jerzy się opierał. Cała była płomienna, piękna niewymownie. Piękność jej rozświeciła jak pochodnia. Długie jej wężowe ciało, drgało poprzez lekką tkaninę sukni. Wielkie jej oczy ciemne, lały wdzięk pełen czaru godzin najwyższej namiętności. Była w tej chwili lubieżnością wszechpotężną, co powtarza: „Jam jest wieczyście niezwalczoną... Jam jest silniejszą, niż myśl twoja... Woń mojej skóry ma moc rozpraszania w tobie całych światów“.
— Nie, nie, nie chcę! — oświadczył Jerzy, chwytając ją za ręce z postanowieniem brutalnem niemal, którego nie umiał nawet złagodzić.
— Ach, nie chcesz? — odparła drwiąco, zabawiona tą walką, pewna swego zwycięstwa, nie zdolna wyrzeczenia się w tej chwili swego kaprysu.
Pożałował swej szorstkości. Aby mu się udało wciągnąć ją w zasadzkę, należało okazywać się uległym i pieszczotliwym, udawać zapał i czułość. Następnie namówiłby ją z pewnością już na przechadzkę nocną, na ostatnią przechadzkę. Z drugiej strony wszakże, czuł również absolutną konieczność nietracenia w uścisku tej nerwowej energii chwilowej, która dlań była nieodzowną do przyszłego czynu.
— Ach, więc ty nie chcesz? — powtórzyła, obejmując go znów ramieniem i patrząc zblizka, z oczyma utkwionemi w oczach, z rodzajem hamowanego szału.
Jerzy dał się wciągnąć do pokoju. I upadli, spleceni uściskiem, na otomanę.
Wtedy nieprzyjaciółka puściła całej swej lubieżności wodze wobec tego, którego uważała już za pokonanego. Rozwiązała włosy, rozluźniła suknie, wyciągnęła się, jakby pragnęła rozlać woń swą dokoła, niby krzew o pachnących listkach. Zdawała się wiedzieć, że należy jej rozbroić tego człowieka, zdenerwować go, złamać, by go uczynić nieszkodliwym.
Jerzy czuł się zgubionym. Wysiłkiem, który podszepnęła mu dzikość zwierzęca, wyswobodził się, rzucił na otomanę straszliwą istotę i z obrzydzeniem, zmięszanem na poły z gniewem, konwulsyjnie drżącemi dłońmi, zadowolnił aż do spazmu ten szał namiętny.
Odtrącała go z jękiem.
— Dosyć! Dosyć! Puść mnie!
On upierał się mimo obrzydzenia, które go dławiło na widok tego spazmu. Całą sromotę płci miał tutaj przed oczyma.
— Dosyć! Puść mnie!
I nagle porwał ją śmiech nerwowy, frenetyczny, niepowstrzymany, straszliwy jak śmiech obłąkanej.
Wylękły, puścił ją. Patrzał na nią z odrazą widoczną, myśląc: „Czy to już szaleństwo?”
Ona śmiała się, śmiała, śmiała, wijąc się, kryjąc twarz w dłoniach, gryząc palce, trzymając za boki; śmiała się, śmiała, mimo woli, wstrząsana długą, głośno rozlegającą się czkawką.
Chwilami powstrzymywała się na sekundę; potem rozpoczynała na nowo, z gwałtownością wznowioną. I nie było nic chyba bardziej złowrogiego nad ten śmiech szalony wśród wielkiej ciszy nocnej.
— Nie bój się! Nie bój się! — mówiła w chwilach przerw, na widok kochanka osłupiałego i przerażonego. Ja się już uspakajam. Idź stąd, wyjdź! Proszę cię!
Wyszedł do loggiii, niby w śnie jakimś okropnym. Niemniej przeto mózg jego zachował jasność i czujność dziwną. Wszystkie czyny, wszystkie pojęcia miały dla niego nierzeczywistość snu a równocześnie nabierały znaczenia tak głębokiego, jak alegorya. Słyszał jeszcze po za sobą śmiech źle powstrzymywany; zachował jeszcze na palcach wrażenie czegoś nieczystego. Widział dokoła siebie piękność letniego wieczora. Wiedział co to miało się dokonać.
Śmiech ustał. Znowu w ciszy nocnej dosłyszał miarowy ruch zegarowego wahadła i dalekie uderzenia międlicy na boisku. Drgnął, posłyszawszy jęk dochodzący z mieszkania starców: były to bóle rodzącej.
„Wszystko musi się spełnić!“ — myślał.
I odwracając się, przestąpił próg, pewnym krokiem.
Hipolita leżała na otomanie, zmieniona, pobladła, z nawpół przymkniętemi oczyma. Za zbliżeniem kochanka uśmiechnęła się.
— Chodź, siądź tutaj! — szepnęła z słabym giestem.
Pochylił się ku niej i zobaczył na rzęsach wilgoć łez. Usiadł.
— Cierpiąca jesteś?
— Czuję trochę duszności. Jakiś ciężar tutaj, zda mi się, to ustępuje w dół, to się podnosi...
I wskazała na środek piersi.
Ozwał się:
— Bo też udusić się można w tym pokoju. Powinnabyś przymusić się podnieść i wyjść na powietrze. Przechadzka, jestem pewien, dobrzeby ci zrobiła. Noc jest wspaniała. Chodźmy!
Podniósł się i podał jej ręce. Ona podała mu dłonie i dała się pociągnąć. Podniesiona, wstrząsnęła głową, aby odrzucić w tył włosy, rozrzucone dotąd. Potem schyliła się, szukając na otomanie rozrzuconych szpilek.
— Gdzież one mogą być?
— Czego szukasz?
— Moich szpilek.
— Dajże pokój! Jutro je znajdziesz.
— Ależ kiedy mi potrzebne do zapięcia włosów.
— Zostaw rozpuszczone włosy. Tak mi się podobasz.
Uśmiechnęła się. Wyszli do loggii. Podniosła twarz ku gwiazdom i odetchnęła wonią nocy letniej.
— Widzisz jaka noc piękna! — ozwał się Jerzy głosem zachrypłym, ale łagodnym.
— Tłuką len — wymówiła Hipolita, z uchem uważnie wytężonem w stronę, zkąd pochodziły rytmiczne uderzenia.
— Zejdźmy — rzekł Jerzy.
— Przejdziemy się cokolwiek. Dojdźmy ot tam, do tych drzew oliwnych.
Zdało się, że zawisł cały na ustach Hipolity.
— Nie, nie. Zostańmy tutaj. Widzisz w jakim stanie się znajduję!
Wskazywała na swe ubranie pomięte i porozpinane.
— Cóż to szkodzi? Kto nas zobaczy. O tej godzinie nie spotkasz żywego ducha. Chodź jak jesteś. Ja także, widzisz, wychodzę bez kapelusza. Cała okolica jest dla nas niemal ogrodem. Zchodźmy.
— Zejdźmy — zezwoliła nakoniec.
Na te słowa Jerzemu wydało się, że mu przestało bić serce.
Ruchem instynktownym zbliżył się do progu pokoju pełnego światła. Rzucił do wnętrza jego niespokojne spojrzenie, spojrzenie pożegnania. Cały huragan wspomnień podniósł się w jego duszy oszalałej.
— Czy zostawimy palącą lampę? — spytał, nie myśląc o tem co mówi.
I własny głos sprawił na nim nieokreślone jakieś wrażenie rzeczy dalekiej i obcej.
— Tak — odpowiedziała Hipolita.
Zeszli.
Na schodach wzięli się za ręce, stawiając nogę ostrożnie po każdym stopnia powoli. Jerzy zadawał sobie taki gwałt, by zapanować nad swym niepokojem, że sam ten wysiłek już wprawiał go w dziwne uniesienie. Rozglądał się w niezmierzoności nocnego nieba i zdało mu się, że je wypełnia potęga własnego jego życia.
Spostrzegli przy murze dziedzińca cień męzki nieruchomy i milczący. Poznali starego gospodarza.
— Wy tutaj, o tej porze, Colo? — przemówiła Hipolita. — Więc wam się jeszcze spać nie chce?
— Czuwam przy Kandyi, która rodzi — odpowiedział starzec.
— I wszystko dobrze idzie?
— Owszem, dobrze.
Drzwi mieszkania były oświetlone.
— Poczekaj tu minutkę — ozwała się Hipolita. — Pójdę zobaczyć do Kandyi.
— Nie, nie idź tam teraz — prosił Jerzy. — Zobaczysz za powrotem.
— Dobrze; zajrzę do niej za powrotem. — Dobranoc, Cola.
Stąpnęła fałszywie, zapuszczając się na ścieżkę.
— Ostrożnie! — ostrzegł cień starca.
Jerzy podał jej ramię.
— Może się oprzesz?
Wsunęła rękę pod ramię Jerzego.
Szli kilka kroków w milczeniu.
Noc była jasna, w całej swej chwale, uwieńczona wszystkiemi gwiazdy. Wielka Niedźwiedzica świeciła ponad ich głowam i, siedmioraką swą tajemnicą. Milczący i czysty, jak niebo po nad nim, Adryatyk dawał znać o sobie tylko swym oddechem i zapachem.
— Dlaczego tak się spieszysz? — spytała Hipolita.
Jerzy zwolnił kroku. Owładnięty jedną jedyną myślą, gnany koniecznością czynu, miał już tylko niejasną jakąś świadomość wszystkiego innego. Życie jego wewnętrzne zdawało się rozpryskiwać, ulegać rozkładowi, rozkładać w jakimś głuchym fermencie, który ogarniał i przenikał aż do najgłębszych pokładów jego istotę i wyrzucał na powierzchnię odłamy bezkształtne najróżnorodniejszej natury, tak niemożliwe do poznania, jak gdyby nie należały bynajmniej do życia tegoż samego człowieka. Wszystkie te rzeczy osobliwe, zawiłe i gwałtowne pojmował teraz niejasno zaledwie, jakby w półśnie, kiedy tymczasem jeden punkt wyłączny jego mózgu zachował jasność nadzwyczajną i prostą nieubłaganą linią kierował go ku czynowi ostatecznemu.
— Jaki to smutny łoskot tej międlicy na boisku! — ozwała się Hipolita przystając. — Przez całą noc tłuką len. Czy ciebie to nie przejmuje jakimś dziwnym smutkiem?
Opierała się mocniej nieco na ramieniu Jerzego, muskając zlekka włosami jego policzek.
— Przypominasz sobie Albano i tych brukarzy, co od rana do wieczora wbijali kamienie pod naszemi oknami?
Głos jej miał jakiś akcent smutku, może i znużenia.
— Zdarzało się nam zasypiać przy tym odgłosie.
Urwała, zaniepokojona.
— Dlaczego ty się wciąż tak obracasz po za siebie?
— Zdaje mi się, że słyszę kroki bosego człowieka — odpowiedział Jerzy cichym głosem. — Stańmy na chwilę.
Zatrzymali się, nasłuchując.
Jerzy był pod wrażeniem tejże samej odrazy, która przejęła go dreszczem przed drzwiami grobowego pokoju. Całą istotą jego wstrząsał dreszcz jakiegoś tajemniczego czaru; zdawało mu się, że już przekroczył granice nieznanego świata.
— To Giardino — ozwała się Hipolita, spostrzegłszy zbliżającego się psa — poszedł widocznie za nami.
I po kikakroć zawołała na wiernego swego przyjacielu, który przybiegł w skokach. Schyliła się, by go popieścić, poczęła przemawiać tym specyalnym tonem, który przybierała zazwyczaj, ilekroć chciała popieścić miłe sobie zwierzęta.
— Nie opuszczasz nigdy twej przyjaciółki, nieprawdaż? Nie opuszczasz jej nigdy?...
Pies wdzięczny począł się tarzać w piasku.
Jerzy postąpił kilka kroków. Doznał wielkiej ulgi, poczuwszy się uwolnionym od ramienia Hipolity; do tej chwili dotknięcie to sprawiało mu przykrość fizyczną, nieokreśloną. Wyobraził sobie czyn nagły i gwałtowny, który należało mu dopełnić; wyobraził sobie uścisk śmiertelny swych ramion, co oplotą ciało tej kobiety; i chciałby nie dotykać jej już aż do chwili ostatniej.
— Chodźmy, idźże; dochodzimy już — mówił, poprzedzając ją do zarośli drzew oliwnych, bielejących w świetle gwiazd.
Zatrzymał się na granicy wyniosłości i odwrócił, by upewnić, że idzie za nim. Raz jeszcze rzucił dokoła spojrzenie nieprzytomne, jak gdyby chciał ogarnąć obraz tej nocy. Wydało mu się, że na wyżynie cisza stała się głębszą jakąś. Słychać było tylko uderzenia międlicy w oddali.
— Chodź! — powtórzył głosem czystym, przejęty nagłą jakąś energią.
I przechodząc między pniami pogiętemi drzew, czując pod stopą miękość trawy, zbliżył się na sam brzeg przepaści.
Brzeg ten tworzył występ kolisty, wolny ze wszech stron, bez wszelkiego ogrodzenia. Jerzy oparł sobie ręce o kolana, pochylił biust na tej podporze i ostrożnie wysunął głowę. Badał rafy leżące pod nim w dole; zobaczył skrawek piaszczystego nadbrzeża. Trup dziecka, rozciągniętego na morskim brzegu, stanął mu żywo przed oczyma. I tak samo pojawiła mu się nagle czarniawa plama, widziana razem z Hipolitą z wysokości Pincio, na bruku, pod murem i w uszach zabrzmiały mu odpowiedzi woźnicy, dawane człowiekowi o zielonkawej cerze; i niewyraźnie wszystkie widma tego popołudnia przeszły przed jego duszą.
— Uważaj! — krzyknęła Hipolita, dochodząc do niego. — Uważaj!
Pies szczekał wśród drzew oliwnych.
— Słyszysz, Jerzy? Cofnij się! Odejdź z tamtąd!
Przedgórze spadało stromo na rafy czarne i puste, dokoła których woda zaledwie poruszała się zlekka, z pluskiem słabym, kołysząc na powolnie chwiejących się falach, odblaski gwiazd.
— Jerzy! Jerzy!
— Nie bój się nic! — rzekł głosem schrypłym! — Zbliż się! Chodź! Przyjdź się przypatrzyć rybakom, łowiącym przy pochodniach między skałami...
— Nie, nie! Boję się zawrotu głowy.
— Chodź! Ja cię będę trzymał.
— Nie, nie!
Zdawała się ździwioną niezwykłym dźwiękiem głosu Jerzego i jakieś nieokreślone pomięszanie poczynało ją ogarniać.
— Chodź przecież!
I zbliżył się ku niej z rękami wyciągniętemi. Nagle pochwycił ją za ręce, pociągnął kilka kroków naprzód; potem ścisnął w ramionach, skoczył, usiłując przechylić ku przepaści.
— Nie! nie! nie!...
Opierała się z szaloną energią. Udało jej się wyswobodzić z jego objęć; uskoczyła w tył zdyszana i drżąca.
— Czyś ty oszalał? — krzyczała z gniewem w głosie. — Czyś ty oszalał?
Ale kiedy zobaczyła, że podchodzi ku niej w milczeniu, kiedy poczuła, że ją pochwycił ponownie z gwałtownością brutalniejszą jeszcze i ciągnie znowu ku przepaści, zrozumiała wszystko i straszliwy błysk ponury przeszył jej duszę gromem przestrachu.
— Nie, Jerzy, nie! Puść mnie, puść mnie! Minutę tylko jeszcze! Słuchaj, słuchaj! Jedną minutę. Chcę ci powiedzieć...
Oszalała z przestrachu, błagała, wijąc się. Miała nadzieję, że go powstrzyma, wzbudzi w nim litość.
— Jedną minutę tylko! Słuchaj! Ja cię kocham! Przebacz mi! Przebacz!
Bełkotała słowa bez związku, zrozpaczona, czując że słabnie, tracąc grunt pod nogami, widząc śmierć przed sobą.
— Morderco! — zawyła wówczas rozszalała.
I poczęła się bronić paznokciami, zębami jak dzikie zwierzę.
— Morderco! — ryczała pochwycona za włosy, przewrócona na ziemię nad brzegiem przepaści, zgubiona.
Pies szczekał, wpatrzony w tę grupę tragiczną.
Walka była krótką a zażartą, jak między nieubłaganymi wrogami, u których dotychczas w głębi duszy lęgła się najwyższa nienawiść...
...I padli w przepaść śmierci, spleceni uściskiem.

KONIEC


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.