Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/490

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

byli sami; dokoła nich wszystko przestało istnieć; wszystkie pozory zatarły się; przeszłość zniknęła; przyszłość była nocą czarną, której przerwać nie mogły nawet błyskawice obecnego szału. Żyli, przyzywali się żywym głosem; pociągali jedno drugie wzajemnie fatalnością, której odtąd żadna siła nie mogła już powstrzymać.
— Trystanie!
— Izoldo!
I melodya namiętności rozwijała się, coraz szerszeni płynęła korytem, wznosiła do coraz większych wyżyn, urastała, dyszała i łkała, wylewała okrzykiem i śpiewem na tle wielkiej burzy melodyi, miotającej się coraz to więcej. Nabrzmiała bólem i wybuchająca radością, biegła niepohamowanym lotem ku szczytom zachwytów nieznanych, ku szczytom rozkoszy najwyższej. „Wyzwolony od świata, posiadam cię nareszcie, ciebie, co przepełniasz całą duszę moją, najwyższa rozkoszy miłości!“
„Cześć! Cześć Markowi! Cześć! — wołała załoga wśród dźwięku trąb, składając pokłon królowi, który odbija od brzegu, dążąc na powitanie jasnowłosej swej małżonki.“
To zgiełk życia powszedniego, wrzawa radości świeckiej, to przepych oślepiający dnia. Wybrany, ów przeznaczony na zatratę, podnosząc wzrok, w którym unosi się jeszcze ciemna chmura marzenia, pytał: „Kto to zbliża się? — Król. — Jaki król?“ Izolda blada i drżąca pod płaszczem