Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/491

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

królewskim, pyta: „Gdzie ja jestem? Czyliż żyję jeszcze? Czy żyć dalej muszę?“ Rzewny a straszliwy motyw napoju miłosnego biegnie wciąż w górę, spowija ich, otacza płomiennemi swemi kręgi. Trąby grzmią: „Cześć Markowi! Cześć królowi!“ W drugiem preludyum jednak wszystkie łkania nadmiernej radości, gorący oddech żądzy wzburzonej, wszystkie drgnienia szalonego oczekiwania następują po sobie, mięszają, stapiają razem. Niecierpliwość duszy niewieściej udziela swego drżenia niezmierzoności nocy, wszystkim przedmiotom, które w czystą noc letnią oddychają pod niebem i czuwają. Dusza upojona wzywa wszystkie rzeczy po kolei, aby czuwały pod blaskiem gwiazd jasnych, aby były świadkami godów jej miłości, weselnego bankietu jej radości. Niezatopiona na oceanie niespokojnym harmonii, melodya fatalna płynie, unosi się, raz jaśniejsza, to znowu zaćmiona. Fala mistycznej przystani, podobna do oddechu piersi jakiejś nadludzkiej wzdyma się, podnosi, opada, by wznieść się znowu i znowu opaść i ukoić się wreszcie zwolna.
„Czy słyszysz? Zdaje mi się, że w dali zgiełk ucichnął“. Izolda nie słyszy już nic, prócz dźwięków własnej żądzy. Odgłos rogów myśliwskich nocnych łowów rozlega się po lesie, wyraźny, coraz to bliższy. „To zwodny szelest liści, któremi wiatr igra... Ten dźwięk tak łagodny nie