Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/486

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie oporu, gniewny wybuch walki drżeć poczynał i buczeć w tym wzlocie, burz pełnym; i ten wielki rzut życia, łamiący się nagle o przeszkodę niepokonaną, opadał, gasł, rozpryskiwał się. W cieniu i ciszy skupionej w sobie przestrzeni, w cieniu i drżącej oczekiwaniem ciszy dusz wszystkich, jedno wznosiło się westchnienie z Mistycznej przystani, jeden jęk zamierał, jeden głos wypowiadał smutek wieczystej samotności, pragnienia nocy wiecznej, boskości, iście pierwotnego zapomnienia.
I nagle głos inny, głos rzeczywistości ludzkiej, modulowany ludzkiemi ustami, młody i silny, napiętnowany melancholią, ironią i groźbą, głos inny śpiewał pieśń morską, z wysokości masztu, na statku, który wiózł królowi Markowi jasnowłosą małżonkę irlandzką.
Głos ten śpiewał: „Wzrok, błąkając się, biegnie ku zachodowi; okręt zaś płynie na wschód. Chłodny wiatr powiewa w stronę rodzinnej ziemi. O, córo Irlandyi, gdzież przebywasz tak długo? Czy to twoje westchnienia wzdymają tak mym żaglem? Wiej, wiej, ty wietrze! Biada, ah! biada, córo Irlandyi, dzika miłości!“ Była to przestroga wedety, ostrzeżenie prorocze, radosne i groźne zarazem, pełne pieszczoty i szyderstwa nie określonego. A orkiestra milkła. „Wiej, wiej ty, o wietrze! Biada, ach, biada, córo Irlandyi!“ Głos biegł po falach spokojnego morza, sam jeden w ciszy, kiedy tymczasem pod namiotem