Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/485

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jerzy nie zapomniał żadnego epizodu z pierwszej swej pobożnej pielgrzymki do owego teatru idealnego; mógł wrócić myślą i przeżyć ponownie wszystkie chwile wzruszenia niezwykłego, którego doznał, ujrzawszy na pagórku, w końcu wielkiej, cienistej alei, przybytek, poświęcony igrzyskom najszczytniejszej sztuki; mógł dotąd od tworzyć w myśli obraz uroczysty obszernego amfiteatru, opasanego kolumnami i arkadami, tajemnicę Przystani Mistycznej. W cieniu i ciszy pogrążonej w skupieniu przestrzeni, w cieniu i ciszy zachwyconej dusz wszystkich, podnosiło się westchnienie orkiestry niewidzialnej, ulatywał jęk skargi, głos szepczący wypowiadał pierwsze wołania bolesne samotnej żądzy, pierwszą i nieokreśloną trwogę w przeczuciu przyszłej męczarni. I to westchnienie, ten jęk i ten głos szły stopniowo od niejasnego jeszcze cierpienia, aż do przenikliwych dźwięków krzyku zapalczywego, wypowiadając dumę marzeń, niepokój pragnień nadludzkich, wolę straszliwą a nieubłaganą posiadania. Z szałem trawiącym, jak pożar, co się wyłania z nieznanych przepaści, szerzyła się żądza, płonęła, biegła coraz wyżej, coraz to wyżej, zasilana najczystszą esencyą dwoistego życia. Upojenie melodyjnego płomienia obejmowało wszystko dokoła; wszystko, co jest tylko wszechwładnego na świecie drgało w niezmiernym tym szale, wyziewało radość swą i boleść najskrytszą, ulatniając się, trawiąc. Nagle przecież usiłowa-