Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/549

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przykrość fizyczną, nieokreśloną. Wyobraził sobie czyn nagły i gwałtowny, który należało mu dopełnić; wyobraził sobie uścisk śmiertelny swych ramion, co oplotą ciało tej kobiety; i chciałby nie dotykać jej już aż do chwili ostatniej.
— Chodźmy, idźże; dochodzimy już — mówił, poprzedzając ją do zarośli drzew oliwnych, bielejących w świetle gwiazd.
Zatrzymał się na granicy wyniosłości i odwrócił, by upewnić, że idzie za nim. Raz jeszcze rzucił dokoła spojrzenie nieprzytomne, jak gdyby chciał ogarnąć obraz tej nocy. Wydało mu się, że na wyżynie cisza stała się głębszą jakąś. Słychać było tylko uderzenia międlicy w oddali.
— Chodź! — powtórzył głosem czystym, przejęty nagłą jakąś energią.
I przechodząc między pniami pogiętemi drzew, czując pod stopą miękość trawy, zbliżył się na sam brzeg przepaści.
Brzeg ten tworzył występ kolisty, wolny ze wszech stron, bez wszelkiego ogrodzenia. Jerzy oparł sobie ręce o kolana, pochylił biust na tej podporze i ostrożnie wysunął głowę. Badał rafy leżące pod nim w dole; zobaczył skrawek piaszczystego nadbrzeża. Trup dziecka, rozciągniętego na morskim brzegu, stanął mu żywo przed oczyma. I tak samo pojawiła mu się nagle czarniawa plama, widziana razem z Hipolitą