Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/548

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Zdarzało się nam zasypiać przy tym odgłosie.
Urwała, zaniepokojona.
— Dlaczego ty się wciąż tak obracasz po za siebie?
— Zdaje mi się, że słyszę kroki bosego człowieka — odpowiedział Jerzy cichym głosem. — Stańmy na chwilę.
Zatrzymali się, nasłuchując.
Jerzy był pod wrażeniem tejże samej odrazy, która przejęła go dreszczem przed drzwiami grobowego pokoju. Całą istotą jego wstrząsał dreszcz jakiegoś tajemniczego czaru; zdawało mu się, że już przekroczył granice nieznanego świata.
— To Giardino — ozwała się Hipolita, spostrzegłszy zbliżającego się psa — poszedł widocznie za nami.
I po kikakroć zawołała na wiernego swego przyjacielu, który przybiegł w skokach. Schyliła się, by go popieścić, poczęła przemawiać tym specyalnym tonem, który przybierała zazwyczaj, ilekroć chciała popieścić miłe sobie zwierzęta.
— Nie opuszczasz nigdy twej przyjaciółki, nieprawdaż? Nie opuszczasz jej nigdy?...
Pies wdzięczny począł się tarzać w piasku.
Jerzy postąpił kilka kroków. Doznał wielkiej ulgi, poczuwszy się uwolnionym od ramienia Hipolity; do tej chwili dotknięcie to sprawiało mu