Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/536

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ści od chwili, kiedy wobec relsów połyskujących, błysnął mu, nieokreślony jeszcze, po raz pierwszy. „I ona umrzeć musi“. Postanowienie utrwalało się z każdą chwilą, teraz już niewzruszone. Słyszał po za sobą uderzenie zegara, pełen niepokoju, nad którym nie był w stanie zapanować. Czas naglił. Być moźe, iż pozostaje im zaledwie dość czasu na to, by zejść. Należało działać bez zwłoki, zapewnić się natychmiast którą godzinę wskazuje zegar. Ale niepodobieństwem wydawało mu się powstać z krzesła; zdało mu się, że jeśli zwróciłby się bodaj słowem do niedomyślającej się niczego kobiety, zabrakłoby mu głosu formalnie.
Skoczył na równe nogi, słysząc w dali huk dobrze znany. — Za późno! — A serce biło mu tak mocno, że zdało mu się, iż umrze chyba z niepokoju, w miarę jak huk i świst się zbliżał.
Hipolita odwróciła się.
— Pociąg! — ozwała się. — Chodź popatrzeć.
Postąpił; a ona otoczyła mu swem ramieniem obnażonem szyję, wsparłszy się na nim.
— Wjechał w tunel — dodała jeszcze, wnosząc z odmiennego łoskotu.
W uszach Jerzego huk wzrastał w sposób straszliwy. Widział niby w halucynacyi kochankę swą i siebie samego, pod sklepieniem ciemnem, nagłe zbliżanie się latarń pośród ciemności, krótką walkę na szynach, upadek jednoczesny, ciała poszarpane z straszliwą gwałtownością.