Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/544

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wietrze. Przechadzka, jestem pewien, dobrzeby ci zrobiła. Noc jest wspaniała. Chodźmy!
Podniósł się i podał jej ręce. Ona podała mu dłonie i dała się pociągnąć. Podniesiona, wstrząsnęła głową, aby odrzucić w tył włosy, rozrzucone dotąd. Potem schyliła się, szukając na otomanie rozrzuconych szpilek.
— Gdzież one mogą być?
— Czego szukasz?
— Moich szpilek.
— Dajże pokój! Jutro je znajdziesz.
— Ależ kiedy mi potrzebne do zapięcia włosów.
— Zostaw rozpuszczone włosy. Tak mi się podobasz.
Uśmiechnęła się. Wyszli do loggii. Podniosła twarz ku gwiazdom i odetchnęła wonią nocy letniej.
— Widzisz jaka noc piękna! — ozwał się Jerzy głosem zachrypłym, ale łagodnym.
— Tłuką len — wymówiła Hipolita, z uchem uważnie wytężonem w stronę, zkąd pochodziły rytmiczne uderzenia.
— Zejdźmy — rzekł Jerzy.
— Przejdziemy się cokolwiek. Dojdźmy ot tam, do tych drzew oliwnych.
Zdało się, że zawisł cały na ustach Hipolity.
— Nie, nie. Zostańmy tutaj. Widzisz w jakim stanie się znajduję!