Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/545

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wskazywała na swe ubranie pomięte i porozpinane.
— Cóż to szkodzi? Kto nas zobaczy. O tej godzinie nie spotkasz żywego ducha. Chodź jak jesteś. Ja także, widzisz, wychodzę bez kapelusza. Cała okolica jest dla nas niemal ogrodem. Zchodźmy.
— Zejdźmy — zezwoliła nakoniec.
Na te słowa Jerzemu wydało się, że mu przestało bić serce.
Ruchem instynktownym zbliżył się do progu pokoju pełnego światła. Rzucił do wnętrza jego niespokojne spojrzenie, spojrzenie pożegnania. Cały huragan wspomnień podniósł się w jego duszy oszalałej.
— Czy zostawimy palącą lampę? — spytał, nie myśląc o tem co mówi.
I własny głos sprawił na nim nieokreślone jakieś wrażenie rzeczy dalekiej i obcej.
— Tak — odpowiedziała Hipolita.
Zeszli.
Na schodach wzięli się za ręce, stawiając nogę ostrożnie po każdym stopnia powoli. Jerzy zadawał sobie taki gwałt, by zapanować nad swym niepokojem, że sam ten wysiłek już wprawiał go w dziwne uniesienie. Rozglądał się w niezmierzoności nocnego nieba i zdało mu się, że je wypełnia potęga własnego jego życia.