Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/534

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nego zmroku. To drżenie ona wzięta za objaw żądzy i ręce jej stały się wyżywającemi.
— Nie, nie; daj mi pokój! — szeptał, odsuwając ją zlekka. — Mogliby nas zobaczyć.
Oderwała się od niego. Chwiała się cokolwiek na nogach i zdawała się być rzeczywiście pijaną. Powiedziałbyś, że jakaś mgła, co przysłaniała jej oczy i mózg, zaćmiewa wzrok jej i myśli. Dłońm dotknęła czoła i lic płonących.
— Jakże okropnie gorąco! — westchnęła. — Nieomal bierze mnie ochota rozebrania się do naga.
Jerzy, owładnięty teraz jedną, nieopuszczającą go ani na chwilę myślą, powtarzał wciąż w duszy: „Mamże sam umierać?“ W miarę jak czas uchodził, czyn gwałtowny, który postanowił spełnić, wabił go ku sobie coraz potężniej, coraz nieprzeparciej. Po za sobą, w pokoju sypialnym, słyszał miarowy szelest wahadła zegaru; słyszał rytmiczne uderzenia międlicy na dalekiem gdzieś boisku. Te dwa zgodne jednostajnością odgłosy a przecież odmienne, zaostrzały w nim poczucie uchodzącego czasu, przejmowały jakimś rodzajem trwożnego niepokoju.
— Patrzaj jak Ortone płonie całe! — zawołała Hipolita. — Co tu rakiet!
Uroczystujące miasto oświecało cały widnokrąg. Niezliczone rakiety, wybiegające z jednego środkowego punktu, rozwijały się na niebie, niby szeroki wachlarz złoty, który powoli, od dołu ku samej górze, rozpryskiwał się w deszcz rozsy-