Przejdź do zawartości

Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/499

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ra ta melodya dobiegała do ich uszu takie, osłabła i smutna. Ona to zadawała mi raz już pytania i oto teraz znów przemawia do mnie. Do jakich zrodziłem się przeznaczeń? Stara melodya powtarza: By pragnąć i umrzeć! By umrzeć z pragnienia? — Och, nie, nie takiem jest znaczenie twe istotne... Pragnąć, pragnąć, pragnąć do śmierci; ale nie umrzeć z pragnienia!... “ Co raz to potężniejszy, coraz to uporczywszy napój miłosny, wgryzał się aż do szpiku kości. Cała istota jego wije się w niemożliwym do zniesienia spazmie. Czasami orkiestra ma przebłyski migotliwe stosu. Gwałtowność cierpienia przebiega ją chwilami z szałem wichru wiosennego, rozniecając płomienie. Drgania nagłe nią wstrząsają; dzikie wydzierają się z niej krzyki; łkania zdławione w niej gasną.
„Napój miłosny! Napój, ten napój straszliwy! Z jakimże szałem, z jaką wściekłością czuję, że wzbiera i z serca napływa mi do mózgu! Żadne już odtąd lekarstwo, żadna choćby najłagodniejsza śmierć nie wyzwoli mnie z tej męczarni pragnienia. Nigdzie, nigdzie niestety! nie znajdę spokoju. Noc odtrąca mnie i odsyła do dnia a oko słoneczne nasyca się mojem wiecznem cierpieniem. Ach, jak to żarzące słońce pali mnie i trawi w swym płomieniu! I nie mieć nawet, nie mieć nigdy ochłody cienia na ten skwar pałający! Jakiż balsam mógłby przynieść ulgę okropnej mej męczarni?“