Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/509

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wskazywał w dali, na błękitnem tle nieba gród nadmorski, uwieńczony blaskiem sztucznych ogni.
— Jakiś ty dziwny dzisiaj! — ozwała się.
Potem wpatrując się w niego z tym szczególnięjszym wyrazem, który przybierała zawsze, ile kroć chciała go uspokoić i ułagodzić, dodała:
— Przyjdź tutaj, chodź usiąść obok mnie...
Stał teraz w cieniu, oparty o jedne z drzwi, wychodzących na loggię. Ona siedziała na dworze, na parapecie loggii, ubrana w lekką białą suknię, w niedbałej pozycyi, wychyliwszy biust cały ku stronie morza, gdzie jeszcze świeciły czerwonawe zmroku odblaski; profil ciemnej jej głowy rysował się wyraziście na pasie ambry przezroczej. Zdawała się odradzać jak przy wyjściu z miejsc zamkniętych i dusznych, z ciężkiej atmosfery zatrutych wyziewów. W oczach Jerzego wyglądała tak, jak gdyby miała się rozwiać w mgłę, ulotnić jak czara woni, jakby wyziewała z siebie życie idealne, nagromadzone tam przez potęgę muzyki, utracała zwolna wszystkie dręczące ją marzenia i wracała do pierwotnej zwierzęcości.
Jerzy rozmyślał: „Jak zawsze tak i teraz, otrzymywała i zachowała cierpliwie wszystkie te pozory, które ja jej nadałem. Życie wewnętrzne było i jest w niej zawsze tylko sztucznem. Skoro tylko poddany przezemnie wpływ ustaje, powraca ona zaraz do właściwej swej natury, staje