Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/508

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mięć ów rodzaj kwiatów, co rozchylają swe korony o zachodzie słońca.
Po długiej chwili milczenia, w której słychać było tylko szmer morza na wybrzeżu, podobny do szelestu zeschłych liści, Jerzy spytał:
— Czy ty wierzysz w przeznaczenie?
— Tak, wierzę.
Nieusposobiona bynajmniej do smutnej powagi, w którą zdało się wkraczać pytanie Jerzego, odpowiedziała nań tonem lekkim półżartu. On, dotknięty tem, odparł żywo z goryczą.
— Czy wiesz co to za dzień dzisiaj?
Zdziwiona, zaniepokojona, spytała:
— Co za dzień?
Zawahał się. Aż do tej chwili unikał zawsze zapominającej o tem kobiecie, wszelkiego przypomnienia rocznicy śmierci Demetria; niechęć, wstręt niemal coraz to żywszy, nie dopuszczał mu wymawiać tego czystego imienia, wywoływać dumnego tego obraza po za obrębem świątyni pamiątek. Czuł, że zbezcześciłby swą boleść religijną prawie, przypuszczając Hipolitę do udziału w niej. A uczucie to wzmagała jeszcze okoliczność, że znajdował się właśnie w jednej z częstych już teraz chwil okrutnej jasności, w których widział w Hipolicie kobietę rozkoszy, „kwiat pożądliwości“, nieprzyjaciółkę. Pohamował się i z przymuszonym śmiechem nagłym wymówił:
— Patrzaj! Toć to uroczystość dziś w Ortone.