Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/525

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Hipolita uciekła, szybko w biegła po schodach, i postawiła na stole butelki. Przez kilka sekund, była jakby nieprzytomna, nieco zdyszana. Potem wstrząsnęła głową.
— Patrzaj, widzisz Ortone!
Wyciągnęła rękę w kierunku oświetlonego miasta, które zdawało się aż do niej posyłać jakiś powiew wesela. Światło czerwonawe wylewało się ze szczytu wzgórza, niby z krateru; a z tego blasku wciąż strzelały w górę na ciemnym niebios lazurze kule niezliczone, które rozpływały się w okrągłe płaszczyzny, tworząc obraz olbrzymiej jakiejś kopuły świetlanej, odbitej w zwierciadle morza.
Nad stołem obfitym w kwiaty, owoce i cukry, krążyły ćmy gromadami. Piana szlachetnego wina pryskała na obrus.
— Piję za nasze zdrowie! — zawołała, wyciągając ku kochankowi kieliszek.
— Piję za nasz spokój! — rzekł podnosząc swój w górę.
Kryształ zadźwięczał tak mocno, że obie czarki pękły razem. Wino jasne popłynęło strugą na stół, zalewając stos wspaniałych brzoskwiń soczystych.
— Dobra wróżba, dobra wróżba! — wołała Hipolita, zadowolona więcej z tego pokropienia, niż gdyby wychyliła wino od razu.
I wyciągnęła rękę do talerza zmoczonych brzoskwiń, leżących przed nią. Były to wspaniałe