Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/502

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

płynęła, by zlewała ziemię, by purpurą świat zalewała. Za zbliżeniem Izoldy i śmierci, wydaje mu się, że słyszy światło: „Czyliż nie słyszę światła? Czyliż uszy moje nie słyszą światła?“ Wielkie słońce duchowe go oślepia; wszystkie atomy jego materyi przebijają słoneczne promienie, które promiennemi falami leją się na świat. Światło było muzyką; muzyka była światłem.
A wtedy mistyczna zatoka promieniować istotnie poczęła jak sklepienie niebios. Dźwięki orkiestry zdały się naśladować te oddalone harmonie planetarne, które niegdyś przypuszczały dusze kontemplatywne a czujne, że chwytają je słuchem w nocnej ciszy. Zwolna długie dreszcze niepokoju i udręczenia i dyszenie daremnych pościgów i wysiłki żądz wieczyście zawodzonych i wszystkie wstrząśnienia nędz ziemskich uspokajały się, rozpraszały, Trystan przestąpił nareszcie granicę „państwa cudów“; wkroczył nakoniec w noc wieczystą. A Izolda, pochylona nad zwłokami martwemi, czuła nareszcie jak powoli rozprasza się ten ciężar, który przygniatał ją jeszcze. Melodya fatalna, teraz jaśniejsza już i uroczystsza, uświęcała wielki hymn pogrzebowy. Następnie nuty podobne do nici eterycznych, oczyszczały się, oprzędając kochankę obsłonami czystości przezroczej. Tak rozpoczynał się rodzaj radosnego wniebowzięcia po stopniach wspaniałości, na skrzydłach hymnu. „Jakiż promienny uśmiech wykwita mu na ustach? Czyż