Nil desperandum/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Nil desperandum
Pochodzenie Rok 1794
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1916
Druk W. L. Anczyc i spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.

W ogromnej, mrocznej sieni Grabowskiego dworu, przed kominem siedział zasępiony stryj Onufry. Przy nim sfora srogich wilczarów, skamlała zcicha. Ogień, żywiony smolnemi karpami, trzaskał wesoło, rozlewając lube ciepło i złocistymi brzaski wyjawiając stare zbroice, rzędy końskie i trofea myśliwstwa, akuratnie porozwieszane po ścianach.
Pora była wczesna; zaledwie styczniowy dzień przecierał się z mroków, zazierających przez okna lodową, zielonawą twarzą. Na świecie hulały lute wichry, tocząc kłębowiskami śnieżnej zamieci, że raz po raz dygotały ściany, głownie leciały z komina i gryzący dym buchał.
Stryj Onufry żegnał się trwożnie, patrzył na zawarte drzwi do pokoju miecznika i znowu zapadał w jakieś lękliwe zadumy, bowiem czasu niektórego zdradna i gorzka łza spływała mu po jagodach i z piersi rwały się ciężkie westchnienia.
Zasię cały dwór Grabowski pełen był posępności, łzawych spojrzeń, cichych szeptań, płaczów stłumionych i dygotu serc uciemiężonych trwogą.
Wszyscy się byli zebrali w sieni i przyległych pokojach, gdy właśnie miecznik, jednając się z Bogiem, sposobił się zarazem do strasznej, niepowrotnej drogi...
Jakoś w sam Nowy Rok znacznie mu się pogorszyło, iż z dnia na dzień wyczekiwano końca, lecz dopiero wczoraj z wieczora kazał wezwać do siebie brata, z którym od dawna żył w gniewie. Stryj Onufry przybył nad ranem, a gdy się z bratem najczulej pogodził, ojciec Albin poszedł go dysponować na śmierć, bo kapelana domowego nie chciał mieć swoich tajemnic dyspozytorem. Czekano więc w drżeniu trwogi końca spowiedzi. Pod drzwiami miecznikowej komnaty klęczał Filip z zapaloną gromnicą i w głos płakał, za nim zbiły się w kupkę rezydentki, niby śmiertelnie zestraszone kuropatwy, i nieprzytomnymi głosami lamentowały pacierze za konających.
Marynia, z oczyma zapuchniętemi od płaczu, szukała ratunku w ramionach Ceśki, która, nie mniej rozżalona i łzawa, tuliła ją do siebie, uspokajając najtkliwszemi słowy. Rotmistrz Nałęcz, w tureckim chałacie, puszczony na wiatr, z głową obwiązaną jakąś zieloną szmatą, zgarbiony, zaniedbany i nagle postarzały, ronił po kątach rzęsiste łzy. Sulicki, zaparłszy się w sali przed świętym obrazem, obstawionym płonącemi świeczkami, wybijał głębokie pokłony na intencyę umierającego. Trzaska, skurczony na fotelu w bawialni, patrzał dokoła oczyma bezgranicznej rozpaczy. Respektowe panny cisnęły się we drzwiach na rozcież powywieranych i raz po raz któraś z nich zanosiła się szlochem serdecznym, zaś ciotka Bisia w białym kornecie, z twarzą nieustannie radloną sznurami łez a z fajerką pełną rozżarzonych węgli w rękach, wykadzała pokoje jałowcem i ziołami poświęcanemi w Boże Ciało, że dwór napełnił się pachnącym dymem, w którym sprzęty i ludzie zdawali się jeno być błękitnawem majaczeniem. Tylko miecznikowa, wyższa nad grozę chwili i własne boleści, panowała nad wszystkiem czujną myślą i przytomnemi oczyma. Nie mogła jeno wystać w jednem miejscu; stawała w sieni, nasłuchując od mężowego pokoju, i szła do sąsiedniej bawialni patrzeć w dziedziniec spieniony śnieżną zamiecią niby morze wzburzone, wisiała oczyma nad drogą, gdzie szarpały się z wichurą olbrzymie drzewa.
— Ani żywej duszy! — szeptała, wytężając oczy.
— Droga kopna i zamieć, łacno się zbić z gościńca — tłómaczył cicho kapelan, przybrany na wszelką okoliczność w komżę i stułę żałobną.
— A jeśli go Antoni nie zastał w Warszawie? — jęknęła, łamiąc ręce.
Umknął z oczyma, pilnie zażywając tabakę. Miecznikowa wyszła na ganek zapełniony służbą i poddanymi. Jeden z nich, chyląc się do nóg, wyrzekł:
— My tu już oczy wypatrujemy za paniczem i nadarmo.
Wichura wyła, złowrogo szumiały drzewa, śnieżyca nieprzejrzanem stadem kłębowisk taczała się po polach i biła niby taranami w ściany dworu. Kurzyło, jakby kto nieprzeliczone wory mąki wytrzepywał na świat. Drzewa w pośrodku dziedzińca i pod oficynami targały się z oszalałym skowytem.
Gdzieś od gumien leciały pozrywane z dachów snopki poszycia.
Trwoga sparła serce matczyne, wargi jej zadrgały niemą modlitwą i oczy powlekły się szkliwem tajonych łez.
— Wszystko w ręku Boga — pocieszał ją kapelan po powrocie. — Sewer dobrze się zna z zawiejami, tyle jeno złego, że może się opóźnić...
— Właśnie tego ja się lękam. Nie wie jegomość, miecznik czeka na niego?
— Nie wyznał w tym względzie, lecz miarkuję, jako czeka.
— O sztafecie po niego wie. Boże miłosierny, Boże! — zatkała cicho.
Otwarły się naraz drzwi do chorego. Pierwszy ruszył Filip z zapaloną gromnicą i z rezydentkami, za niemi cisnęli się wszyscy. Wybuchnęły płacze i lamenty, sądzili go ujrzeć oddającym ostatnie tchnienie.
Miecznik leżał z głową wysoko na poduszkach, twarz miał wychudzoną niezmiernie i sinawą, lecz przytomne wejrzenie. Przebierał między głowami, jakby kogoś pilnie wyszukując, i, nie znalazłszy, rzekł wyraźnie:
— Sumę odprawi jegomość wcześniej — kapelan stanął mu na oczach. — Ostatni raz przystąpię do Stołu Pańskiego. Ma się odprawować jak zwykle w Trzy Króle, uroczyście, z paradą... — Zatchnął się, począł rzęzić i bić rękami powietrze, ale przyszedłszy do siebie, rozkazał się ubierać.
Nie pomogły perswazye, Filip musiał przynieść świąteczne szaty i ubrać go wedle rozkazu.
Leciał mu przez ręce, za każdy ruch żywszy płacił atakiem dusznicy, lecz przemógłszy chorobę, polecił się zanieść do głębokiego fotelu na kółkach.
— Tutaj umrę — zadeklarował. — Mój Boże, tyle powietrza na świecie, a jeno braknie dla mnie... — poskarżył się, patrząc oknem na rozsrożoną zamieć. — Posłać do brodu ludzi, niech spenetrują, czy lody stanęły... rzeka głęboka... śniegi łowią w pułapkę... o przygodę nie trudno...
Miecznikowa gorącem spojrzeniem podziękowała mu za tę nieoczekiwaną troskliwość i wyszła dać polecenia, reszta też się już była usunęła trwożnie z przed pańskich oczu, pozostał jeno Onufry.
— Przywiozłeś Ceśkę? — spytał po długiem milczeniu.
— Sama się jechać ze mną naparła — jakby się usprawiedliwiał.
— Powiadał rotmistrz, jako była wyjechała w swoje strony...
— Prawda, nawet już była w Warszawie i niewiadomo co jej strzeliło do głowy, że w samą wilię Bożego Narodzenia powróciła — przerwał, gdyż chory jakby zadrzemał i opadł w fotel bezsilnie, zalecił więc ojcu Albinowi czuwanie i poszedł do jadalni.
Znalazła się Ceśka i, odprawiwszy księdza na śniadanie, sama zasiadła przy chorym, dając baczenie na jego oddech, przerywany rzężeniem i podobny raczej do mocowania się ze śmiercią. Budził się często i, rozpoznając jej twarz sfrasowaną, uśmiechał się dobrotliwie.
— Jeszcze mi nie pora... nie bój się... jeszcze mi... — szeptał, zasypiając w pół słowa niedokończonego.
Próbowała go utrzymać przytomnym rzeźwiącymi octami — odpychał je ze wstrętem. Niektórą chwilę toczył bystremi oczyma, jakby kogoś wypatrując, i zapadał w niezgłębione mroki. Siedziała bez ruchu, czujna na każde jego drgnienie a zapatrzona w okna i wyczekująca, zali nie zagra gdzieś w zamieci trąbka pocztowa. Zawieja jeno biła w szyby zmarzłemi grudami śniegów i huragan targał ścianami. Jakoby śmierć z dzikiem skomleniem gniewu chciała się wedrzeć do dworu. Więc Ceśka niosła się myślą naprzeciw lubego, w śnieżne ćmy i rozwieje, na puste drogi pogubione w zaspach, w nieprzebyte ostępy lasów; na wolę lutych wichrów zdana błądziła strwożonem czuciem po bezdrożach nieskończonych pół.
W jakiemś mgnieniu zdało się jej dostrzegać sanie, lecące wskróś zamieci z chyżością jaskółki. Sewer w nich siedział ze strzelbą złożoną do strzału, oszroniałe konie, dobywając ostatniej pary, gnały jakby w zawody z wichrami, a za nimi pędziły całe stada wilków...
Wzdrygnęła się z przerażenia i widzenie sczezło bez śladu.
— I waćpanna ździebko zadrzemała — posłyszała gderliwy głos Filipa.
Poszła za nim, potoczył bowiem fotel z chorym do wielkiej sali, przemienionej na kaplicę. W głębokiej niszy widniał ołtarz, przybrany w donice rozkwitłych hiacyntów i światła rzęsiste. Zwykle przysłaniały go szerokie drzwi. Światła płonęły we wszystkich pająkach sali przepełnionej domownikami. Klęczeli kornie po stronach, Miecznik ulicą głów pochylonych wjechał przed sam ołtarz. Kapelan zaraz rozpoczął nabożeństwo i na chórze zagrały muzykanty dworskie, lecz tak niesfornie, miecznik szepnął gniewnie:
— Mogliby zgodniej chwalić Pana Boga. Prawdziwa trąba z tego Trzaski.
Wnet jednak zapomniał o wszystkiem, zatapiając oczy w wyobrażeniu Chrystusa nad ołtarzem.
Wisiał na krzyżu na dnie chmurnego nieba i błyskawic rozdzierających ciemności, w pokrwawionych łachmanach ciała, opuszczony od wszelkiego stworzenia, sam w granicach widomego świata. Malarz wyobraził go w chwili skonania, gdy w podniesionych oczach widniała najgłębsza żałość, a ze spieczonych warg oddawał ostatnie tchnienie. Był obrazem człowieczego żywota, zawieszonego między nędzą bytowania i nadzieją wieczności. Zasię z prawego rogu obrazu Bóg Ojciec, siedzący na pierzastych chmurach, wyciągał ku Niemu rozwarte szeroko ramiona.
Miecznik zdał się z Nim konać i czuć zarazem już niebiański posmak zmartwychpowstania. Nie prosił o nic, nawet o zbawienie, pragnąc jeno co rychlej otrząsnąć się z pyłu żywota.
Po komunii przemienił się dziwnie: nigdy go nie widziano tak pięknym, tą groźną pięknością duszy, wyzbywającej się więzów życia, i dalekim od ludzi świata. Ale te wzruszenia przyprawiły go o omdlenie. Filip odwiózł go z powrotem, ale leki przywróciły go do przytomności. Milczał, tylko kiedy się przy nim zebrała rodzina i najbliżsi, rzeki do Onufrego:
— Dajcie mi odpocząć!
Dwór przybrał pozór wymarłego. Migiem porozchodzili się po stancyach i wszędzie zaległo przetrwożone milczenie. Jeno w sieni czuwała Marynia z Ceśką, zabawiająca się pieskami. Miecznikowa niestrudzenie chodziła od okna do okna, nadarmo wypatrując oczy. Tak przeszło południe. Mało kto tego dnia akuratnie zasiadał do jedzenia. Godziny wlekły się dziwnie opieszale i monotonnie.
Zamieć nie ustawała ni na mgnienie. Dom wciąż dygotał pod uderzeniami wichrów, aż tu i ówdzie wypadały szyby i psy wyć poczynały. Pod oficynami zaspy sięgały już dachów i na dziedzińcu znaczyły się potężnemi groblami. Zmierzch przyszedł jakiś rychlejszy, bo prawie zaraz po trzeciej zaczęło posępnieć na świecie i mroczeć. Wróżono z tego odmianę pogody, bowiem i ziąb znacznie sfolżał i niezwyczajna ćma opadała na ziemię; tylko jedne wichry po staremu dyabelskie harce odprawowały, przyczyniając niemały ubytek na gumnach i w chłopskich chałupach.
Stryj Onufry drzemał był w pokoju na piętrze, gdy o dobrym zmierzchu zapukała do niego miecznikowa. Przyjął ją z największą rewerencyą i na otwarte pytania o Sewerze, rozpowiedział, co mu o nim było wiadomo.
— Ciągle w azardach życia i zdrowia! — szepnęła, obcierając zdradną łzę.
— Kto nie azarduje, ten nie profituje. Wolałaby bratowa dobrodzika, żeby wysiadywał w domu na przypiecku, a wojny zażywał z fraucymerem!
Zaczem jęli mówić o chorobie miecznika i sprawach majątkowych, czego Onufry był dziwnie ciekawy. Rozłożyła bezradnie ręce.
— Imć Brzozowski tylko wiedział prawdę. Ja nic nie wiem — wyznała się szczerze, gdyż mąż nigdy jej nie wtajemniczał w te sprawy.
— Brzozowski siedzi u mnie i w potrzebie może się przygodzić z takową eksperencyą interesów. Radziłem mu w Stokach przeczekać gniew pana brata. Miecznik zawziął się na niego zgoła niesłusznie, wszak postępował wedle jego rozkazania.
— Niemało się gryzłam tą niesprawiedliwością względem niego. Prawda, że człowiek twardy, kat dla poddaństwa i obcy uczuciom ludzkości, ale po takim dyshonorze jaki go spotkał..
Przerwał jej tryumfująco:
— Tylem dokazał, iż pogodzili się z Ceśką.
— Z pamięci ludzkiej takiej przygody nie wypędzi, będą mu nią dogryzali.
— Na wojnie, moja mościa bratowo dobrodziko, jak na wojnie. I ja mu swoje straty darowałem. Wszak mi dwóch pachołków na śmierć posiekał i postrzelił konia. Plagi od niej wziął a wielbi ją teraz i ślepo słucha, gotów choćby w ogień...
— Pamiętam, z jakim do niej resentymentem się zdradzał. Przerobiła go niby cygan konia na jarmarek. Takie malowane przyjaźnie nie na długo...
— Weneruje ją z serca, boć to prawdziwa perła — zadeklarował mocno.
— At, wicher i nieokrzesana dziewka! — zniecierpliwiły ją te pochwały. — Nie mam ja nic przeciwko niej, ale kontentam, że moja Marynia niepodobna do niej...
— Cóż bratowa dobrodzika ma jej do zarzucenia? — zgniewał go jej ton kwaskowy.
— Rzekłam, jeno mnie słuchy dochodzą, jaką famą cieszy się w okolicy...
— A wszystko razem głupie plotki. Że samowolna, że przy kądzieli ni krosienkach nie wyczekuje kawalerów, że sposobna przy okazyi poczęstować obuszkiem lub batami, że do myśliwstwa ma dyspozycyę, a przy okoliczności kielichem węgrzyna nie pogardzi? Za te właśnie przewiny kocham ją niby rodzoną.
— Utrafiony konterfekt, lecz nie bardzo stosowny płci naszej.
— Nie cierpię udawanych niewiniątek, co to pokazują się, że słowa nie potrafią powiedzieć, a Bóg wie co wyrabiają za oczami matek.
— Panna Kobierzycka gorącego ma w bracie dobrodzieju protektora.
Dotknięty już do żywego, porwał się z miejsca i wyrzucił gorąco:
— Za córkę ją uważam i pragnąłbym z niej żony Sewerowi.
Stropiona obrotem rozmowy, poruszyła się niespokojnie.
— I miecznik tego samego pragnie — dobijał ją zapalczywie. — W sam raz żona dla Sewera. Ode mnie weźmie, co jeno mam, a że i swojego ma niemało po rodzicielach, pierwsza partya w województwie!
— O innej żonie imaginowałam dla niego — westchnęła nieprzejednana.
— I Bóg ustrzegł go od tego nieszczęścia. Wiem ci ja to i owo o sprawach pani szambelanowej! Kukła niepoczciwa. Modna dama, że już o jej amuretkach głośno w całej Rzeczypospolitej — rznął, nie zważając na przystojność.
— Co też brat dobrodziej wygaduje! — wyrzekła oburzona i zgoła niewierząca.
Więc odmalował Izę niczego nie zataiwszy i nie przebierając w słowach.
Popłakała się ze wstydu i żałości. Ale Onufremu nawykła była wierzyć.
— Co za zgorszenie! — jęknęła cicho i boleśnie. — Wstyd po prostu wiedzieć o takich!
— Takie one wszystkie na wielkim świecie, ze świecą nie najdzie poczciwej. Bratowa dobrodzika nawet nie imaginuje sobie, co się teraz wyrabia po możniejszych domach, jaka Sodoma i Gomora!
Nie, nie chciała już więcej słyszeć, wyszła zapłakana, zbolała i przejęta zgrozą cnotliwego wzburzenia. Słowa Onufrego posiały w niej dziwnie niepokojące myśli, odsłaniając zarazem widoki gorszącego życia. Pokraśniały jej wyblichowane starością jagody, a czystą duszę zalało zawstydzenie. I to właśnie Iza taka niegodna i osławiona, jej rodzona bratanica, jej krew. Prawda, szambelan stare truchło, ale żeby aż... Znowu rumieniec ją oblał. — I cóż to za brat kasztelan? — Nie chciała już myśleć o takich strasznych rzeczach, bowiem cała jej natura wzdrygała się przed każdym brudem i podłością. Poszła zajrzeć do męża z cichą nadzieją, że może pozwoli jej zostać przy sobie.
Była spragniona łaski jego dobroci, dręczyły ją różne zgryzoty i wątpliwości względem Ceśki. Pokrzepienia łaknęła i serdecznego słowa współczucia. Lecz na widok surowego oblicza i oczu lodowatych, cofnęła się lękliwie. Nie zdobyła się na odwagę, by wziąć przy nim należne jej miejsce. Żoną mu była wierną i matką jego dzieci, a czuła się przed nim onieśmieloną i drżącą, niby przed majestatem.
Zasiadła w bawialni pod oknem, aby być na każde jego zawołanie.
— »Bądź wola Twoja, jako w niebie tak i na ziemi« — zaszeptały rezygnacyą blade wargi, szmerem powiędłych, opadających liści, tragicznym szmerem jesieni...
A miecznik, zapatrzony w męty burzliwej, szalejącej nocy, rozmyślał właśnie o niej. Coś niby wyrzut zatargał się w nim na widok jej wymizerowanej, przezroczystej twarzy i pokornych spojrzeń. Zapragnął dać jej tkliwą zapłatę serdecznego słowa. Nie nalazłszy jednak w stygnącem sercu nic nad wytarte liczmany łaskawości, spochmurniał, jak ta noc za oknami. Bronił się przed nagłą zgryzotą sumienia i wyrzutami.
Co tylko była wydzwoniła szósta, gdy posłyszał jakby dalekie głosy trąbki.
— Słyszysz? — zwrócił się do Filipa. — Czy mi się zdaje? A może to zawierucha?
— Ki dyabeł tłucze się po nocy? To nie pocztarka trąbka fanfarę wytrębuje...
Zapatrzyli się w skołtunione ciemności.
— Konny z pochodnią. Światło na drodze pod drzewami... pędzi...
— Cymbał jeden, jeszcze ogień zaprószy. Z pewnością nie Sewer. A może stało się co złego w drodze? Boże litościwy! — trwożył się miecznik.
Naraz w bramie wjazdowej zatrzęsły się migoty krwawego warkocza i jakiś jeździec w najtęższym galopie ukazał się oczom. Po chwili był w dziedzińcu i przeraźliwe trąbienie huknęło w szyby. Cały dwór już był w oknach, kiedy jeździec zatoczył koniem pod ganek.
Wyleciał do niego Onufry, a ów, nie zeskakując z konia, pochodnię podniósł wysoko, zatrąbił i krzyczał chrapliwym, ogromnym głosem:
— Nadjeżdżają kuligiem! Jaśnie wielmożna starościna sieradzka z kompanią.
— Kulig! W imię Ojca i Syna! Dyabli ich noszą w taki psi czas! Daleko są?
— W Grabowskiej karczmie się zbierają! Co ino patrzeć jak się tu zwalą.
— Hej, chłopy, konia i burkę! Słyszała bratowa dobrodzika? Ta waryatka Kossowska ze swoją szaloną kompanią. Pojadę ich zawrócić: taki najazd dobiłby miecznika. My tu requiem nieledwie śpiewamy, a tamtym we łbach pląsy i swawola! Konia, psie krwie chamy! — krzyczał już w pasyi gwałtownej.
Miecznik wezwał go do siebie i zdecydował zgoła inaczej.
— Trzeba przyjąć kompanię. Pan brat mnie zastąpi. Niechaj mój dom nie dozna uszczerbku na reputacyi. Gość w dom, Bóg w dom. Okoliczność mojej choroby musi ustąpić wobec powinnej gościnności. Sam rad napasę oczy wesołością. A jeśli Sewer nadąży, znajdzie okazyę przypomnienia się łaskawym sąsiadom, bo starościna, jak zwykle, pewnie ciągnie z pół województwa. A nie żałować niczego, wystąpić godnie — zalecał, nie słuchając niczyich perswazyi, ni nawet molestowań żony. — Nie bójcie się o mnie, wytrzymam; dopóki mi przeznaczone. — Ożywił się też niemało i raz po raz wydawał jakieś dyspozycye względem przyjęcia.
Z przyjemnością nasłuchiwał rwetesu, jaki się podniósł we dworze. Służba bowiem latała jak oparzona. Miecznikowa konferowała w jadalni z kuchtą. Ciotka Bisia, zadyszana i wzruszona ważnością chwili, dowodziła pachołami, którzy na gwałt pucowali woskiem pawimenty sali. Rezydentki stroiły się po swoich pokojach, że co chwila krzyczała któraś na nieprzytomne z emocyi garderobiany.
Rotmistrz gdzieś przepadł. Onufry z kapelanem zeszli do sklepów wybierać napitki, mające iść na pierwszy ogień. Marynię wzięły w swoje obroty panny respektowe i przystrajały, niby na wesele. Słowem, cały dom huczał wrzawą, bieganiną i gorączką, aniby kto mógł z tego wyimaginować, co się w nim działo przed półgodziną. Prysnęły gdzieś smutki, obeschły łzy i poweselały twarze, pokoje stanęły w jarzących światłach, a z jakiejś bokówki rozległy się srogie rzępoły i klątwy dosadne. To skonfundowany przyganą Trzaska egzercyrował swoich kapelistów, nie szczędząc im kułaków ni gorzałki.
Jeno Ceśka siedziała samotnie w sieni przed kominem.
— Waćpanna jeszcze nie w gotowalni? — zdziwił się ojciec Albin.
— Nic po psie w kościele, kiedy pacierza nie mówi — mruknęła opryskliwie. — W cóż się to przystroję? Chyba jubkę przewrócę na drugą stronę dla parady!
— Możeby co temu zaradziła Marynia? — kłopotał się poczciwie.
— Tyle dba o mnie, co pies o piątą nogę. Wiedziała, żem z sobą łubów nie przywiozła i mam tylko to, co na sobie. Nie zatroskała się o mnie. To z rozmysłem, żeby mnie wystawić na pośmiewisko. Ma mnie za uprzykrzonego intruza!
Gorycz ostrych żalów doprowadziła ją do łez gniewu.
Ojciec Albin chciał tę sprawę przedstawić miecznikowej, ale przerwała ze złością.
— Niech się jegomość mojemi kieckami nie frasuje! Wrócę do Stoków albo machnę się spać i tyle mnie zobaczą.
Świsnęła na psy, mając zamiar pójść do swego pokoiku na piętrze, lecz, na widok gorączkowych przygotowań, świateł i kręcącej się liberyi, sparła ją jeszcze większa złość do Maryni.
W sali przysposobionej już na przyjęcie gości a zupełnie pustej, gdyż jeno wązkie bankiety pozostały pod ścianami, długo się przeglądała w ogromnem zwierciedle.
— Wezmą mnie za respektową pannę! Niepodobna się pokazać! A niech to wszyscy dyabli zatratują! — zaklęła głośno, zwracając się do wchodzącego Filipa.
— Niech Filip każe założyć moje konie, odjeżdżam. Nic tu po mnie. Miecznik ledwie dycha, nie wiem czy rana dociągnie, a tu się bale szykuje...
— Giez Ceśkę ukąsił, czy co? Moje konie... odjeżdżam... nic tu po mnie — przedrzeźniał. — Jak sroka, co to ogonem firt, firt i z płota na sęk, z sęka na gałąź, a z gałęzi w cały świat się niesie niewiadomo po co i dlaczego! Ziółeczko z Ceśki. Pan miecznik wielce się ukontentuje taką dyspozycyą serca do siebie. Dla jakichś fanaberyi porzucać konających, to się i Sewerkowi spodoba! — wydziwiał swoim zwyczajem.
— Mój Jeziorkowski... — chciała go skarcić, lecz wzmianka o Sewerze przemieniła tok myśleń, opuściły ją nagle gniewy i żale. Miałaby stracić okazyę jego zobaczenia? Za nic w świecie. Niech się co chce stanie. Serce jej zabiło gwałtownie, a dawno i w skrytości żywione miłowanie przepełniało słodką tęsknością. Uporządkowała nieco swoje bujne, rude włosy i, pokonawszy ich niesforność złotą bajutą, powróciła przed komin, między drzemiące pieski, obojętna już na wszystko, co się koło niej wyprawiało.
Po jakimś czasie psy zaczęły się kręcić niespokojnie i warczeć. Wyjrzała na ganek. Ciemno było, wiatr słabł, zamieć ustawała i tu i owdzie w zielonej tafli nieba drgały gwiazdy. Miało się jakby na większy mróz, śnieg skrzypiał pod nogami i wierciło w nozdrzach.
Naraz psy zaszczekały wściekle i rzuciły się całą hurmą ku bramie.
Jeszcze daleko, pod lasami, zamajaczyły jakieś brzaski szybko rosnące.
— Dmochowski zaścianek w ogniu, czy co? — wytężyła zaniepokojone oczy.
Wiatr buchnął splątanym, dalekim jeszcze gwarem krzyków, śpiewów i wystrzałów.
— Kulig jedzie! kulig! — wołali już parobcy, biegnący wywierać bramy.
Po chwili pochodnie wystrzeliły w mrokach rozmigotanemi, krwawemi miotłami, długi, kręty wąż sań zaczerniał na śniegach, jezdni pędzili na oślep przez zaspy i pola, zabrzęczały dzwonki i janczary, huknęły śpiewania i muzyka urżnęła od ucha, siarczyście, na bij zabij.
Hej! kuligiem jechali, kuligiem nad kuligami. Sto sań skrzypiało po śnieżystej grudzie, sto sań leciało z wichrami w zawody, sto sań niosło się z grzmotem, jak burza rozśpiewana weselem, pijana mocą i radością oszalała. Konie widziały się podobne smokom, w brzękadłach, siatkach pozłocistych rzędach i wstęgach barwistych, puszczonych na wiatr, rwały aż ziemia jęczała i z pod kopyt śniegi tryskały fontannami.
Na przedzie, w siwe ogiery w purpurowych siatkach i pióropuszach, jechał weselny starosta wraz ze starościną, za niemi Żydy muzykanty grały ze wszystkiej mocy. A potem migotał nieskończony łańcuch: sanie za saniami, para za parą, sunęły rozgłośnie, rzęsiście i bujnie, przysłonięte płomienistymi wichrami pochodni. Jakoby zjawiona w nocnej godzinie bajka o zaklętych korowodach mar i upiorów.
Pędzili w skok, runęli w bramę, zatoczyli wielkiem półkolem w dziedzińcu i zmierzali w największym pędzie pod ganek. Zdało się patrzącym, jako uderzą w dwór, rozniosą go na kopytach i we wszystek świat popędzą niczem niepowstrzymani.
— Krakowskie wesele! krakowskie wesele! — buchnęły krzyki niewiadomo skąd i wraz Trzaskowa kapela uderzyła w niebo przeciągłą grzmiącą fanfarą.
Stanęli. Powstał nieopisany zamęt a od pochodni uczyniło się widno, jak przy pożarze. Krzyżują się wołania, lecą śmiechy, parskają konie, strzelają.
Starosta weselny, z rózgą przybraną kwiatami, prawi na ganku powitalną oracyę. Onufry replikuje, zapraszając kompanię pod dach, Żydy w lisich czapach, w śniegu po kolana, rzępolą skocznego krakowiaka.
Skończyły się ceregiele i dworska kapela zagrała uroczystego poloneza.
Rwetes, gwałt i krzyki na podjeździe, splątane konie rżą i biją kopytami, rzegocą janczary, psy naszczekują zajadle, damy ze sań wynoszą na rękach, szuby i kapuzy lecą gdzie popadło, mrowią się oszroniałe postacie, wąsy w soplach, twarze wyszczypane mrozem, głosy schrypnięte a w oczach ognisty animusz. Cisną się ulicą rozmigotanych pochodni i prosto ze śniegów i zamieci, hurmą walą na ganek, w drygach mijają sień ogromną, zerwą się w akuratne pary w bawialnym i do sali już płyną posuwistym, godnym polonezem. Zda się, tęcza spadła w białe ściany dworu i wije się stubarwnem, rozmigotanem przędziwem, panny z chłopska we wzorzystych spódnicach, gęsto naszywanych wstęgami, kawalerowie w granatowych żupanach srebrem lamowanych i w karmazynowych krakuskach z pękami pawich piór i wstążek. Wiedzie ich weselny starosta w białej katance, ze starościną w czepcu misternym, w koralach do pół piersi, w rzęsistej amarantowej jubce. Pląsają zwolna i za niemi coraz nowe pary stają, już starsi spłynęli do korowodu, już dostojne damy w robronach, już męże w kontuszach, czerwonych butach i przy karabelach.
Okrążyli sale raz i drugi, pękły dzwona koliska, rozsypali się po komnatach.
— Oberka na rozgrzewkę! Oberka! — dysponuje wielkim głosem starosta.
Zaczem z chóru kapela gruchnęła siarczystego, Żydy, usadzone pod piecem, przywtórzyli.
Dreszcz wstrząsnął serca, kawalery skoczyli do panien, stają w tanecznym ordynku, takt biją nogami, nabierają tchu, prężą się... runęli naraz w tan z grzmotem, jakby kto z harmat wystrzelił. Z miejsca wzięli pęd największy i oberek poszedł wściekły, zapamiętały, na odsiebkę...
Jakby wrzeciona zafurkotały szalonym wirem. Ni twarzy rozeznać, ni dojrzeć jaką personę, jedno kłębowisko, taczające się od ściany do ściany, że tylko wieją wstęgi, wieją pióra, wieją spódnice i wieją lite, płowe warkocze. Rznie para za parą i biją obcasy, aż ściany dygocą i pobrzękują do wtóru szkliwa pająków.
Kapeliści z nagła przemienili nutę, zawiedli tkliwie o tym owczareczku, co to owce pogubił i sfrasowany idzie, i płacze i podśpiewuje...
Oberek postać inną przybiera; noszą się zwolna, kolebiąco, czasem biodro o biodro potrąci, pojrzą sobie w oczy, komuś przyśpiewka wyrwie się z serca, któraś śmiechem zadzwoni. Na radości padły cienie udręczeń. Panna się boczy, odsuwa precz, rękę podaje zdaleka, gniewne liczko odwraca, srogie miny wyrabia, zasię kawalier wąsa szarpie, słodko przekłada, molestuje, czapką ziemię zamiata, gotów na kolanach afektów wiecznych przysięgać...
Nadarmo: dziewka nie słucha, z rąk się wyrywa, ucieka...
Ale kapeliści wrzasnęli w instrumenty trwogę niecą i sposób podają.
Krew buchnęła warem, kawaler na rapt się waży, wpół chwycił bogdankę, porywa wichrem, zawrócił na odsiebkę, przyklękuje, hołubcami trzaska i w zawrotny, zwycięski tan ją ponosi, że panna słania mu się w ramiona i gotowa już takiej mocy i determinacyi pozwolić na wszystko...
Z takim wigorem przeszedł oberek i tak samo wzięli się do mazura.
Rozśpiewał się stary dwór. Rozśpiewały się wszystkie serca. Wszędzie na pokojach pełno. Ochota brata dusze i umysły czyni pobłażliwszymi, godzi zwaśnione.
Młodzież hulała bez przerwy i pamięci, pod okiem matron, co, zająwszy miejsca pod ścianami, nowinki sobie szepcą na ucho, przystojności strzegą, i który do jakiej smali cholewki, pilnie w pamięci konotują.
Zasię rządy zabawy trzyma starościna sieradzka; mała, krzywa, ospowata, srodze wyfiokowana, lecz miła na wejrzenie, zasiadła pod drzwiami kryjącemi ołtarz, na fotelu ze stopniami, niby na tronie, i daje rozkazy muzykantom, porządek tańców stanowi, karci leniwych, sprzęga pary i animuszu dodaje nieśmiałym, a często każe się brać upatrzonemu w obroty i najzapamiętalej wywija, wciąż niesyta zabawy i wesołości. Przy niej służby trzymają weselni starostwo: śliczna Teklunia Kraińska, wielbiona przez wszystkich kawalerów, ognistego temperamentu panna i niezrównanej wesołości, oraz Bonawentura Węgliński, zwany Bonusiem, lubelski palestrancik, brunet smagły i wielce dorodny, jedyny do tańca, konceptów i psich figlów, a bez którego niema zabawy w całym województwie. Panny za nim przepadają, zasię kawalerowie mają go za swojego arbitra elegantiarum. Sekunduje mu słynny Piotruś Badowski, o pięknej twarzy młodego Bachusa, ogromny, w strój polski przybrany dla ukrycia wysadzonego brzucha, słynny żarłok, opój, facecyonista, kostera i gracz w szable. Obawiano się jego języka i przenikliwego rozumu, ale gdzie się pojawił, tam dopiero musiała być rzetelna zabawa. Noszono go za to na rękach i fetowano. Starościna Kossowska uwielbiała go za humor i nienasyconą ochotę do zabawy, był też jej najzaufańszym doradcą w kwestyach balów, jakie ciągle urządzała, i rezydował też najczęściej u niej w Bełżycach. Dzisiaj jeno coś chodził po pokojach markotny i osowiały, aż szepnął starościnie:
— Tu się ma na pogrzebową stypę, pachnie medykamentami...
Onufry zalał mu te humory węgrzynem i powiódł do bokówek, w których już ćwiczono maryasza lub w faraonie próbowano kusić płochliwą fortunę.
Już tu i owdzie przepijają, już węgrzyn leje lube wigory i do przyjacielstwa przymusza. W jadalni gną się stoły pod srebrami, farfurem i cyną, zaś z ogromnych mich kurzą smakowicie bigosy, szynki i dziczyzna. Pozłociste konwie szumią piwem domowem. Na legarach spoczywają angielskie w pękatych beczkach w grzecznym ordynku ze smolistymi antałami węgrzyna i francuskich. Brzuchate gąsiory miodów przednich czekają swojej kolei na policach. Cale możny dostatek rzuca się w oczy. Liczna służba jeno czyha na każde zachcenie gości. Roznoszą grzane wino zaprawione korzeniami, konfitury mieszane ze świeżo spadłym śniegiem, bawaruazy i czego dusza zapragnie. Wszędzie wesołe twarze, śmiechy, rozmowy, zabawa niewymuszona, bujna i przystojna. Miecznikowa, czuwa nad ładem i wdzięcznem obliczem przyniewala miłych gości do zabawy.
Krąży nieustannie po pokojach, czasem zajrzy do męża, czasem westchnie w okno za synem, a najchętniej z jakiegoś ukrycia, nieznacznie cieszy oczy Marynią, otoczoną całym hufem co najpierwszych kawalerów. Są przecież głośne z urody Gałęzowskie, śliczne na podziw Głuskie, hoże, podobne majowym porankom Rulikowskie; jest Suchodolska, jest szambelanówna Stryjeńska, rozsławiona urodą i uczonością, jest wiele drugich, sam kwiat panien. Ale matczynym oczom widzi się Marynia najpiękniejszą i nad wszystkiemi górującą ułożeniem i postacią.
Zbliżył się ojciec Albin i, wskazując na panny, palnął prosto z mostu:
— Braknie róży w tym bukiecie. Nasza Ceśka zakasowałaby wszystkie.
— Jegomość, widzę, także dla niej stracił głowę — odeszła, dotknięta do żywego.
Skonsternowany księżyna chciał w tym względzie u rotmistrza zasięgnąć języka, lecz rotmistrz nie zdał się dzisiaj do porady. Zjawił się był późno na pokojach i w takiej uroczystej gali, jakby na królewskie przyjęcia występował. Frak miał kanarkowy w rzucik fijołkowy, guzy przy nim szklane, ogromne, kamizelę fijołkową w złote kropki, takież kuloty złotem na szwach dziergane, podwiązki z fontaziami, białe pończochy i u trzewików klamry z brylantowej stali. Przy boku nosił szpadkę jak rożenek, w białej pochwie. Głowa w peruce ułożonej w misterne pukle, twarz wyblechowana, brwi krucze, wargi uczerwienione, trójkątny kapelusz pod pachą, dawały mu postać francuskiego galanta starego autoramentu. Niemałe gaudium zbudził i tem, że, upodobawszy sobie pannę Kraińską, w niej szukał fortuny w ciągłych dygach, duserach i strzelistych koperczakach. Panna dworowała z niego w żywe oczy, a Bonus po swojemu zażywał z mańki, że ani się grat spostrzegł, jakiem się uczynił pośmiewiskiem. Aż miecznik wstawił się u panny przez ojca Albina, by go poniechali. Widział bowiem z głębi swojego pokoju, przez drzwi na rozcież powywierane, co się dzieje w sali. Męczyły go nieustanne rzępolenia, grzmoty tańców i wrzawy, lecz przymuszał się do wytrwania na stanowisku. Ceśka siedziała przy nim zła, jak osa. Żal jej było zabawy, dusza się rwała do tańców, nogi ponosiły a udawała obojętną i znudzoną. Przyganiała też wszystkim bez wyjątku, a o starościnie Kossowskiej powiedziała:
— Tłucze się w tańcu, jak niedorznięta indyczka, i ma gminne ułożenie.
— De domo Gałęzowska, kasztelanka gostyńska — ostrzegał przekornie.
— Ale niespełna rozumu, jak powiadał ojciec Albin.
— Prawda, całe życie schodzi jej tylko na zabawach. Pewnie, że ma zajączki w głowie. Bo jak się znudzi w domu w Bełżycach, zbiera kompanię i pod byle pretekstem urządza najazdy na dwory, nieraz nawet o kilkanaście mil oddalone, i tygodniami baluje. Starosta musi być powolnym we wszystkiem, niema rady, więc też na jej rozkaz, że jest rotmistrzem kawaleryi narodowej, sprowadził do Bełżyc na konsystencyę cały szwadron, żeby pani miała zawsze pod ręką kawalerów do tańca.
— Aha, to ci, których od białych kapot przezywają kapotowymi! Same to pono lubelskie opoje i kostery. Piwnice jeno i śpiżarnie gnębią bez pardonu...
— Zmiłuj się waćpanna, usłyszy który i gotowa obraza.
— Stanę każdemu i do oczu powtórzę — zaperzyła się.
— Nie dobrze zrażać starościnę, toć generalna swacha wojewódzka...
— Już ja o jej łaski zabiegała nie będę!
Ciotka Bisia zjawiła się w progu i, czyniąc z siebie obraz boleści, zajęczała:
— Widziane to? Na nic porzną pawimenty. Aż straszno patrzeć!
— Niech porzną. Trudno wołać kowali do rozkuwania z podkówek kawalerów, jak to był zrobił swojego czasu szambelan Stryjeński — śmiał się.
Weszło kilku starszych sąsiadów. Ceśka uciekła z oczów do przyległej bokówki. Muzyka właśnie też była ustała na chwilę, ustawiano stoły do wieczerzy i wszyscy cisnęli się do miecznika. Czas jakiś witał się, dziękował za odwiedziny, nawet pannom nie szczędził komplimentów, lecz wnet tak się wyzbył ze sił, że musiano go pozostawić w spokoju. Radzi byli tej okoliczności, gdyż budził lęk swoją wynędzniałą, trupią twarzą i widmowemi oczyma. Po wyjściu wszystkich, wpadł jakby w omdlenie, z którego często się budził, przywołał Ceśkę i, chwytając ją za ręce, błagał o coś niezrozumiale. Biedziła się z nim niemało, i w jakimś momencie sądząc go umierającym, przyzwała na pomoc Filipa. Otworzył wtedy oczy i całkiem przytomnie zabronił niepokoić kogokolwiek.
Właśnie bowiem byli zasiedli do stołów. Poważniejsi wiekiem i znaczeniem ucztowali w ogromnej jadalni, resztę pomieszczono w sąsiednich stancyach, ku szczerej radości młodzieży a zwłaszcza Bonusia.
Muzyka z cicha przygrywała przeróżne sztuki do słuchu, że przy pierwszych daniach panowało uroczyste skupienie. Zwolna jednak, pod wpływem ciepła, serdeczności i napitków, wzrastało ożywienie. Bonuś różnymi figlami jął rozweselać kompanię, od czego aż tupano z kontentacyi i wybuchały głośne śmiechy. Badowski, pociągając ustawicznie z kielicha, dorzucał niestworzone facecye, od których panny dostawały wypieków. Socyeta w stancyjkach była młoda i pełna ochoty. A przytem gładkie liczka panien i luba aura, bijąca od nich, niejednemu więcej uderzała do głowy, niżeli wino. Każdy więc szturmował oczyma do swojej wybranki; szły ciche, znaczące szeptania, czułe westchnienia, a tu i owdzie, mimo argusowych oczów matek, kryjome spotkania rąk. Panny omdlewały od słodkich strzałów Amora, z czego właśnie srodze dworował Badowski, a ukręciwszy dwie gałki z chleba, podsunął je do Kraińskiej i spytał:
— Co waćpanna życzy tej parze?
— Wszystkich klepek i licznej konsolacyi! — odparła zajęta z kimś rozmową.
— To waćpanna z rotmistrzem Nałęczem! Wiwat młoda para! — gruchnął wśród rzęsistych aplauzów i śmiechów.
Panna oblała się rumieńcem, ale jako była rezolut, w fechtach dyskursów wyćwiczona i kąśliwa, wparła w niego siwe oczy i, zebrawszy myśli, zadała:
— Dam zagadkę:

»Nie pije a wlewa i trzy po trzy plecie;
I znają go karczmy w niejednym powiecie.
Kto odgadnie, niech trzyma w sekrecie«.

— Habet! Habet! konterfekt jak żywy! A to mu odcięła! Nie daj się, Pietruś!
Badowski, srodze dotknięty, nie zreplikował, pozostawiając słuszną zemstę na później, bowiem przy głównym stole starosta Kossowski wnosił zdrowie gospodarza w przezacne ręce godnej jego małżonki.
Rumor powstał, szli ucałować rączki jejmości dobrodziejki, a potem, napełniwszy kielichy, ruszyła młodzież pod wodzą Badowskiego do chorego.
Na krzyk wiwatowań, Ceśka wybiegła do sieni, drzwi za sobą przywarła i zagrodziła im sobą drogę.
— Poniechajcie waszmoście, właśnie miecznikowi uczyniło się słabiej — prosiła.
— To napij się z nami, luby Cerberze! — śmiał się Badowski, próbując ułapić pannę w pół i nalać jej do ust wina: snadź wziął ją za respektową.
— Waćpan rąk pilnuj, boś nie w karczmie! — warknęła, odpychając go z mocą.
Wynieśli się jak zmyci.
— Druga konfuzya! — jęknął żałośnie. — Jakaś zapalczywa cieciorka.
— Ruda, niby wiewiórka, a zęby szczerzy, jak wilczek.
— I cale nieszpetna! Kto to może być?
— Za twoje myto jeszcze cię obito! — wyrzekał Badowski, zatapiając konsternacyę w coraz częstszych kielichach.
Ceśka po ich odejściu wzięła z kupy czyjąś burkę, czekan i, skrzyknąwszy pieski, wyszła w dziedziniec. Na świecie było spokojnie, zamieć przeszła, wichry się uciszyły, brał tęgi mróz i ciemniało niebo świecące tu i owdzie jarzącemi gwiazdami. Zapuściła się na drogę, w mrok drzew olbrzymich, wynoszących się nieskończonym szeregiem. Od dworu płynęły coraz słabsze odgłosy gwarów i muzyki. Cichość nocnej godziny spływała na nią ukojeniem, rozpalone oblicze chłodziło mroźne powietrze. Przystawała rozglądając się w srebrzystych dalekościach nocy; wsie leżały zasypane, podobne groblom, z których biły czarne szkielety drzew, bory majaczyły dokoła nizką obręczą. Było już dobrze po północy; niezgłębiona cichość aż dzwoniła w uszach, nawet psy nigdzie nie szczekały, ni jakibądź szmer się rozgłaszał. Naraz dzwonek zatargał powietrzem, daleki był jeszcze, niewyraźny.
Przywarła do olbrzymiego pnia, pod dachem poskręcanych konarów, co jak drogowskazy wyciągały się na wsze strony. Serce jej zabiło niespokojnie, psy zaczęły szczekać i rwać się naprzód. Nakazała im cichość. Jakieś sanie pędziły od strony warszawskiego traktu. Była przekonana, że to Sewer nadjeżdża. Porwała się w niej zamieć najprzeróżniejszych uczuć i myśleń, serce szło do gardła i całą przejmował dygot.
Jakby wrosła w drzewo, i skulona, drżąca, ledwie dysząc ze wzruszenia, czekała. Minuty zdały się być wiekami. Sanie były już o kilkadziesiąt kroków, słychać było parskanie koni, skrzypienie płoz, ale droga była kopna, przez świeżo usypane zaspy i groble poprzeczne, szły dosyć wolno; gdy zasię dosięgły drzewa, za którem stała ukryta, konie rzuciły się nagle w bok, że ledwie je powstrzymał woźnica.
— Kto tam stracha do stu dyabłów! — Głos był Sewera i wraz suchy trzask kurka.
Nie mogła wydobyć głosu ni dźwignąć się z miejsca, jakby się ruszył paraliż z radości. Przejechali. Psy rzuciły się za końmi. Poniosły, jak wicher, i przepadły w tumanach śniegów, rozbitych kopytami.
Sewer, przejechawszy bramę, na widok dworu rzęsiście oświetlonego i taboru zaprzęgów na majdanie, struchlał z przerażenia. Uspokoił go dopiero jakiś pijany pachołek. Wszedł do sieni nie spostrzeżony przez nikogo. Wszyscy byli jeszcze przy stołach i właśnie rozgłośnie wiwatowali na cześć starościny sieradzkiej. Otrzepał się przed kominem ze śniegów, ogrzał nieco i ostrożnie otworzył drzwi do ojcowskiej komnaty.
Miecznik już go był przeczuł, uniósł się bowiem i wyciągnął ręce.
Gorące uściski starczyły im za wszystkie mowy powitań.
— Chwała Ci, Panie! Chwała Ci, Panie! — załkał, folgując rzęsistym łzom po raz pierwszy w życiu.
Sewer, klęcząc mu u nóg, również zapłakał. Aż stary, odzyskawszy nieco sił, kazał sobie opowiadać przygody podróży i nowiny de publicis.
I niewiele rozumiał synowskich relacyi, dosyć mu było słuchać jego głosu i patrzeć w niego oczyma nienasyconej miłości.
Opadła z niego srogość, niby struchlały łachman, a serce przepełniło się łzawą tkliwością i szczęściem. A kiedy przybiegła matka z Marynią, nie było już końca powitaniom, łzom i wybuchom radości.
Weszła na to Ceśka i chciała się cofnąć, aby nie przeszkadzać.
— Właśnie brakowało nam ciebie — ozwał się miecznik i, dźwigając się nadludzką mocą, wyrzekł uroczyście:
— Imieniem Sewera proszę waćpanny o rękę...
Nieugięta wola przemówiła z tyrańską mocą. Niespodzianka przytem była oszałamiająca. Matka z Marynią nie mogły złapać tchu ze zdumienia. Sewer nie wierzył własnym uszom, zaś Ceśka, rozumiejąc tę deklaracyę niewczesną krotochwilą, poczerwieniała z alternacyi, gotowa wybuchnąć gwałtownym protestem.
— Nie pora mi na ceregiele — podjął, wytchnąwszy nieco — grób na mnie czeka. Odpowiedz waćpanna, w twoich rękach przyszłość mojego domu — nalegał wraz, patrząc na nią błagalnie. — Padnijże jej do nóg i oświadcz się akuratnie — rozkazał Sewerowi.
Posłuszny woli ojcowskiej, pochylił się przed nią z jakimś bełkotem.
Ceśka, pojąwszy naraz prawdę, dziw trupem nie padła z radości.
— Jeśli Sewer chce... jeśli Sewer... jeślim godna... — posypały się nieśmiałe słowa i gdy poczuła jego wargi na swojej ręce, odskoczyła i z płaczem uciekła do sąsiedniego alkierza.
A gdy ją tam dopadł, rzuciła mu się na piersi, wyznając zgoła nieprzytomnie tajemnice dawno tajonego uczucia.
Braterskimi jednak całunkami płacił za jej żary, za potężne na śmierć i życie miłowanie. Raczej powolnie dając się porwać jej afektom, niźli wiedząc co mu czynić należy. Wszak jeszcze myśli nie zdołał zebrać po przyjeździe, a oto ma już narzeczoną w ramionach.
Chwilami zasię targała nim złość i bunt przeciwko ojcowej tyranii, a nawet i przeciwko tej narzuconej przemocą. Znał ją od dziecka, uważał za najgodniejszą i nieraz wspominał, jak siostrę rodzoną. A tu ni z tego, ni z owego ojcowy rozkaz daje mu ją za żonę. Jakże się przeciwić woli umierającego rodzica? Snadź sobie już od dawna rafinował taki obrót rzeczy. Nie, niepodobna zatruwać mu ostatniej godziny żywota. Ale co począć?
Męczył się, a tymczasem Ceśka wiedziała tylko jedno, jako cudownie spełniają się jej tajone marzenia. Zakipiała wszystkim warem kochania, młoty biły jej w skroniach. Rozpierał ją nadmiar wzruszeń. Duszno jej było i ciasno w tym alkierzu. Żeby tak skoczyć na koń i ponieść się gdzieś, choćby na złamanie karku! Żeby tak wszystką radość wykrzyczeć wichrom, pijaną szczęściem duszę dać na wolę burzom a twarz spieczoną na ostre, lute rózgi deszczów wystawić! Ponosiły ją czucia podobne błyskawicom, lecz stała spłoniona i pełna rzewliwej omdlałości.
— Czekałam na drodze, skryta za drzewem — wyznała się nagle.
— Gdzie mi się konie spłoszyły? Już strzelbę gotowałem...
— I byłbyś mnie waćpan ustrzelił! — zaśmiała się i, aby pokryć wzruszenie, jęła się pytać o ogiera, jakiego mu była posłała.
— Cudny! Zażywałem go nieraz — wychwalał, rad z tej materyi.
— A zauważył waćpan, jak w obrotach wojennych zaprawiony? Można mu strzelać między uszami, ani drgnie! I do komendy przyłożony!
— Wyegzercyrowałaś go waćpanna niczem angielski masztalerz...
— Mam jeszcze godną klacz i wałachy w sam raz pod siodło. Hodowałam je dla waćpana na okoliczność wojny.
— Dla mnie! O mój ty klejnocie! — przygarnął ją miłośnie. — Nie imaginowałem, byś o mnie pamiętała. — Tu jął całować gorąco.
— Myślałam o każdej godzinie — wyznawała się porywczo. — O każdej godzinie! — dodała cichszym mdlejącym głosem, wzbraniając mu zarazem warg chciwie podanych i odpychając go w jakiemś nagłem zasromaniu.
Odsunął się nieco i, aby pokryć skłopotanie, jął imieniem Kacpra dziękować za pomoc, okazaną Dosi.
— Samotrzeć wydarłam ją z wilczej paszczęki! — zawołała buńczucznie. — Brzozowski wziął, co był powinien, miałam go z dawna na wątrobie za uciemiężenie poddaństwa. Poobcinał mi stryjowych pachołków, ale i sam tęgo oberwał. Nie dam sobie w kaszę dmuchać! — przechwalała się junacko.
— To prawda. Azard to jednak był niemały i zali właściwy płci waćpanny?... Juści dyshonoru taka rezolutność nie czyni, naprzeciw... ale...
— Jakże miałam puścić płazem taki gwałt nad niewinną? — wzburzyła się zapalczywie. — Porwali ją siłą, mocą jak wywołaną. Waścinego Kacpra zmówiona, przeto winnam była dać jej obronę i pomoc...
— Z waćpanny prawa amazonka i nieustraszony rycerzyk.
— Waćpan dworuje ze mnie, ale cóż poradzę, kiedy serce mam czułe na ludzką krzywdę. — Spochmurniała i ściągnąwszy brwi, rzekła wyzywająco: — Ale zapowiadam, że skoro dojdę do lat, chłopów swoich na prawie czynszowem osadzę i z poddaństwa zwolnię...
— A jakbym przyzwoleństwa poskąpił, to co? — drażnił się jeno.
— Gotowam suplikować na kolanach.
I nim zdołał przeszkodzić, pokornie obsunęła mu się do nóg.
Pochwycił ją w ramiona.
— Ceśka, laboga! Przecz ja chcę czego innego. Rad jestem z twojej dyspozycyi serca. Wszyscy poczciwi pragną zniesienia poddaństwa. Ceśka!
Bowiem przemęczona tylu wzruszeniami buchnęła rzewliwym płaczem i, dając mu się uspokajać pieszczotą i pocałunkami, szeptała wstydliwie słowa gorących wyznań.
Przerwał im Filip, przywołując do ojca.
Już tam był stryj Onufry i obaj księża. Miecznik upierał się o natychmiastowy ślub, że zaś to było niemożebnością, przykazał odprawować solenne zaręczyny. Migiem odbyła się ceremonia, z wielką pompą i w przytomności wszystkich kuligowych gości, niemało poruszonych niespodzianką. A kiedy narzeczeni zamienili pierścionki, poświęcone przez ks. Albina, Filip wniósł brodaty gąsiorek i miecznik wypił zdrowie młodej pary. Kapela zagrzmiała burzliwą fanfarą, za oknami też huknęły gęste strzelania i krzyki wiwatowań zatrzęsły dworem.
Miecznik ostatkami sił upraszał miłych gości, aby się zabawiali, polecając wytoczyć ze sklepów co najstarsze tokaje i miody prawieczne. Poczem zamknął się z Onufrym i z którymś z lubelskich palestrantów.
Zasię zabawa stała się jakby weselem. Młodzież hulała do upadłego i piła na umór, wrzask wiwatów raz po raz wstrząsał domem. Tańce już szły za tańcami, bo wodził je Sewer z Ceśką i z takim animuszem, że dziw nóg nie pogubili, tanecznicy bowiem byli zawołani, szczególniej Sewer, który jeszcze z czasów kadeckich słynął z biegłości w menuetach i anglezach.
Wszystkie też oczy chodziły za niemi z nienasyconą ciekawością, zwłaszcza iż uważano te zrękowiny za gorszące nie tyle ze względu na okoliczność choroby miecznika, ile na osobę narzeczonej, o której już od dosyć dawna rozpowiadano w całem województwie niestworzone bajędy.
Sprawa z Brzozowskim podsyciła jeszcze niechęci i awersye. Z niemałą przeto lubością jadowite szepty i spojrzenia pastwiły się nad bezbronną. Zarówno godne matrony, jak i młódki z jednakim resentymentem brały ją w swoje obroty, nie pozostawiając na niej suchej nitki. Nawet kawalerowie, tak skorzy do pobłażliwości dla płci nadobnej, znajdowali ją cudłem godnem jeno dworowań i docinków.
Bonuś, mocno już podcięty i ledwie się plecami trzymający ściany, dogadywał najszczególniej.
— Ruda i deresz, para nie do maści, źrebięta będą srokate.
— Żeby jeno nie wierzgała, to do zaprzęgu zdatna.
— Wierzchówka, nielada kto ją objeździć potrafi...
— Byle jeno bata nie żałować.
— A jakie to drygi wyrabia nogami! Podłoga pod nią dygota. Sam czysty ogień. Uważajcie, jaka gładka i foremna.
— Jak takiej nie wygodzisz, to gotowa odpłacić łozami...
— Poniechajcie — stanął ją bronić Radzimiński. — Dziewczyna wielkiego animuszu, w sam raz dla żołnierza. Kobierzyccy, ród to w Sieradzkiem wielkiego znaczenia i fortuny!
— Pypcie herbu Baranie Rogi, ród w Pypciach i całej parafii sławny i w hodowli progenitury wielce zasłużony — przedrwiwał Bonuś. — A co się tyczy ich majętności, te są znaczne; exemplum, jeśli pies na nich przysiędzie, to już ogonem o sąsiedzki zagon zawadzić musi...
— Nie przekpiwaj, by cię nie nauczyła moresu, jak Brzozowskiego.
— Mówcie co chcecie, a ja ją znajduję marcypanem — wyrwał się Stamirowski, starościc krasnostawski, gorąco dowodząc swoich racyi.
— Trzymam z tobą i lecę z nią potańcować! — krzyknął Rogowski, gdy anglez się skończył i Ceśka przysiadła.
Nie dali jej odpoczywać, bowiem za Rogowskim zapraszali ją co najlepsi tancerze. Nie odmawiała żadnemu, na złość zgorszonym kanapom i panieńskiej zmowie, cicho agitującej przeciwko niej. Szła w tańce z uniesieniem, jakoby w bój, i zwolna też zwyciężała foremnością postaci, animuszem i urodą. Rude warkocze latały za nią, jak węże, i jaśniejąca szczęściem i miłością, dawała ze siebie obraz doskonałej radości.
Mimo burzy, jaka ją roznosiła, tańcowała tak dwornie, aż zdumiewała Sewera. Rad był w duszy, iż przenosiła wszystkie gładkością lica i pańską wyniosłością, niekiedy też leciał do sali spojrzeć w jej stronę, ale nie miał czasu, musiał zastępować ojca.
Trzeba było zabawiać łaskawych panów braci, niewolić do picia, ciągnąć dyskursa w materyach de publicis ze starszymi, zaś z rówieśnikami baraszkować lub rozpowiadać przygody żołnierskie, damom prawić dusery, gasić spory, czasem rzucić dukata faraonowi na pożarcie, a wszędy pilnie uważać na tytuły, znaczenie i fortuny najmilszych gości.
Zadanie łatwem nie było, bowiem za powodem starościny Kossowskiej, jakoby na extraordynaryjnym sejmiku województwa, zebrała się socyeta co najprzedniejszych domów. Stawili się pod jej kuligową chorągiew: Stryjeńscy, Suchodolscy, Skarbek-Kiełczewscy, Głuscy, Rulikowscy, Raszewscy, Koźmianowie, Trzcińscy, Lipscy, Dłuscy, Poletyłłowie, Sobieszczańscy, Wiercieńscy i kto ich tam wszystkich zapamięta.
Sprawił się jednak expedite, ujmując całą powszechność żołnierską rubasznością i wylaniem, miarkowanem dwornemi manierami. Zdawał się dwoić w posługach, pilnie przytem myszkując, zali nie zdradzi się który znakiem wtajemniczonych. Ku szczeremu ukontentowaniu wyłowił czterech, a między nimi Radzimińskiego, brata z loży warszawskiej i dawnego towarzysza broni.
Zebrał ich w jakimś alkierzu, aby się niecoś wywiedzieć o przygotowaniach w Lubelskiem.
Najstarszy z nich, Radzimiński Antoni, rotmistrz kawaleryi Narodowej, małomówny z przyrodzenia i posępny, szarpiąc wąsy, wyrzekł z nieukrywaną goryczą w odpowiedzi na Sewerowe pytania:
— Szlachta w Sajetach a Rzeczpospolita w łachmanach, to jedno pewne.
— Tak zawsze bywało, ale dziwno mi, iż w tak licznej kompanii znalazłem was jeno czterech braci i towarzyszów. Wszak lubelska loża wymieniła w swoim katalogu kilkudziesięciu. Snadź więcej nie przystało do kuligu!
— Jest nas tutaj kilkunastu — objaśniał starościc Wiercieński — nie pragnęli się ujawniać. Boją się zdrady przed własnymi rodzicami, coby w takich ciżbach snadniej zdarzyć się mogło.
— Wszędzie po staremu przemoc górę trzyma — zauważył Sewer.
— Bo po staremu między naszymi ojcami nie znajdzie liberalistów.
— I niepodobna z nimi być za jedno — wybuchnął starościc Wiercieński. — Sami to adherenci Targowicy i tyranowie poddaństwa, klechom jeno posłuszni a zabobonom hołdujący. Co im tam Rzeczpospolita i troska o dobro społeczności!
— Egzagerujesz, mości starościcu — powstał na niego Koźmian.
— Nazwę, ilu chcecie, po kolei.
— Nie musi tak być powszechnie, bowiem mam pewne wiadomości, jako szlachta, właśnie lubelska, burzy się srodze na alianckie swawole i jakieś tajne zjazdy odprawia. Nazywano mi nawet miejsca.
— Relacye prawdziwe — objaśniał Sewera nieco drwiąco Koźmian. — Zjazdy były sub secreto, nawet pito przy zasłoniętych oknach i szeptem spełniano zdrowia. Byłem na jednym u starosty łukowskiego, Dłuskiego. Zjechało się ze dwudziestu sąsiadów; nawyrzekali się, natargali wąsów, nawzdychali nad poniżeniem ojczyzny i rozjechali się, nie powziąwszy żadnej decyzyi. Miłują kraj, jako i my, ale każdy się ogląda, rafinuje, czeka znaku od możniejszych i wieści z Warszawy nasłuchuje.
— I żaden się na czoło nie wysunie i drugiemu nie pozwoli.
— Słuchy o zniesieniu poddaństwa, ot co ich powstrzymuje w azardach.
— Długo, mości poruczniku, zostajesz między nami?
— Sprowadziła mnie okoliczność choroby ojca i Bóg wie dopóki przytrzyma.
— Gdybyś to znalazł czas na lustracyę naszych przygotowań.
— Z założonemi rękami siedział nie będę. Chodźmy na pokoje, powinność gospodarza mnie przymusza. Jeszcze jedno: a gdybyśmy na przyszłą niedzielę zjechać się mogli w Stokach u mojego stryjca? Pod pozorem polowania odprawimy walną naradę. Mam ważne awizy i relacye.
— Zgoda — przytwierdził Koźmian — zajmę się powiadomieniem towarzyszów.
— A jeśli znajdzie się u kogo zbędna broń, uprzęże i rynsztunki, niech je przy tej okazyi przywiezie. W Stokach czyni się generalny skład, możecie w tej materyi konferować z księdzem Albinem — zakończył Sewer, śpiesząc do ojca.
Miecznik z progu swego przyglądał się zabawom.
— Dziwnie niemrawo tańcują, kapela też rzępoli jakby z musu — poskarżył się przed synem. — Filip, zanieś dukata tym dudłom i nakaż, aby rznęli od ucha, siarczyście. Spojrzyj na Ceśkę, orlica nad kokoszkami. — Z życiem, mości panowie, z życiem! — szeptał niecierpliwie, bijąc nogą do taktu.
Sewer poleciał do gości. W ogromnej jadalni, zapchanej ludźmi, gwarem i pijatyką, ułapił go Radzimiński i odwiódł na stronę.
— Zali jest aktualnie w Warszawie Zubow?
— Nawet go nieraz spotykałem. Masz do niego sprawę?
— Mam z nim sprawę — zasyczał przez zęby. — Daj mi na chwilę ucha.
Zaprowadził go do matczynego pokoju, gdzie tylko mgliła się lampka przed obrazem i wrzawy dochodziły konającemi echami.
— Mów i dysponuj mną — rzekł pełen niepokojącego zdumienia.
— Zubow pohańbił mój dom — wykrztusił Radzimiński. — Pokrótce opowiem. Zaraz po armisticium przyszedł z huzarami na konsystencyę do Włodawy. Snadź nudno mu było w miasteczku i nie satysfakcyonowały go hulanki, bowiem zaczął wizytować wszystkie znaczniejsze domy w okolicy. Nikt mu ręki nie umknął, ni zatrzasnął drzwi przed nosem, gdyż znano go bratem wszechwładnego faworyta i mającym osobliwsze łaski u samej Imperatorowej. Jakże z takim zadzierać! A przytem jakby przyodział się w owczą skórę, udając gorącego przyjaciela Polski. Z młodzieżą wchodził w przyjacielskie związki, wydając się pod sekretem nawet za liberalistę. Wygłaszał maksymy rewolucyi francuskiej. Umiał też w potrzebie wygodzić sakiewką lub przegrać w faraona. Nie gardził również kielichem i nie szczędził powolnym swojej protekcyi. Tymi chytrymi obroty wkręcił się, gdzie zechciał, że w końcu przyjmowano go z otwartemi ramionami, biorąc się na lep jego układności. Znarowił się i do nas. Ja byłem wówczas jeszcze w ukraińskiej dywizyi a w domu gospodarowała matka wdowa, z młodszemi dziećmi. Wpadła mu w oko moja siostra Zośka, dziewczyna wielce urodziwa i wdzięcznej postaci. Dalejże więc zabiegać o jej względy i stroić koperczaki. Przyjeżdżał często, nieledwie codzień, przesiadując nieraz do późnej nocy. Nie neguję, że i dziewczynie musiały być miłe dusery i dworne komplimenta tak świetnego kawalera i powolnie dawała im ucho. Gładki pono, wymowny, oświecony i do tego graf! O małżeństwie chytrze zatrącał i z coraz gorętszymi afektami się wyznając, próbował dojść do konfidencyi. Wszelakimi sposoby próbował otumanić dziewczynę. Sprowadzał chóry swoich gemeinów, urządzał promenady i rzęsiste iluminacye. Aż w końcu poczciwe matczysko, spostrzegłszy całą nieprzystojność sytuacyi, wymówiła mu dom. Zemścił się po zbójecku, bowiem nocy następnej napadł zbrojnie dwór i dziewczynę porwał przemocą.
— Nie imaginowałem go zdolnym aż do takiej nikczemności.
— Nie było komu bronić a wstyd nie pozwolił wołać sąsiadów na pomoc. W domu zapanowała rozpacz, płakano po nieszczęsnej jakby po zmarłej, gdy w kilka dni, jakiejś nocy burzliwej i ciemnej, zapukała do okien. Skorzystawszy z jakiejś okazyi, uciekła od niego w jednej koszuli. Chorowała długo. Aktualnie pozostaje w nowicyacie u Wizytek w Warszawie, a ja szukam słusznej zemsty. Wyzwałem go na rękę — nie stawił się na placu. Pewnie ani mu się śniło stawać z takim chudopachołkiem. Wściekłość bezsilności przegryza mi serce. Przyjaciel, któremu się zwierzyłem, radził pozwać go na trybunał o rapt, sądy za taki crimen karzą gardłem lub banicyą. Nie chciałem, by nasza hańba rozniosła się po całej Rzeczypospolitej. A przytem, cudzoziemiec, wyrokiem zapali sobie lulkę i za osłoną bagnetów Imperatorowej będzie spał spokojnie! Ale ja mu przysiągłem pomstę i wezmę ją sobie! Muszę poczuć jego ścierwo pod nogami, muszę go mieć w pazurach! Pomóż mi.
— Masz moją rękę. Straszna historya! Hańba nam wszystkim, jeśli pozostanie bezkarna. Żeby obcy żołdak mógł bezcześcić domy nasze! Nie rozumiem haniebniejszego upadku wolności. Ale trzeba działać przezornie, bo to człowiek możny i bez sumienia. Ukartowałeś co?
— Przymusić go do zaślubienia zniesławionej, a jeśli się nie da, postąpić z nim, jak wskażą okoliczności! — wyjawił z nieugiętą mocą.
— Ciężkie zadanie. Jedź do Warszawy. Weźmiesz listy do naszych towarzyszów, staniesz na mojej kwaterze i zdarzy ci się sposobność, weźmiesz słuszną zemstę. Bowiem wątpię, zali ci się uda przymusić go do małżeństwa. Gdybyś chciał poczekać na mój powrót, możebym ci pomógł. Łączą mnie z nim związki blizkiej znajomości, mamy też z sobą niemałe porachunki — zaszeptał, przejęty nagle wzbudzoną nienawiścią.
— Tem fortunniej dla mnie. Jutro pojadę, mogę ci jednak dać kawalerski parol, że jeśli nasza sprawa każe mi aktualnie poniechać zemsty, będę jej posłuszny. Jestem abszytowany nie z własnej woli.
— A właśnie w sprzysiężeniu potrzeba ludzi rozważnych, wypróbowanego patryotyzmu i gotowych na każdy azard życia. Pamiętam, jakoś językiem aliantów władał espedite.
— Jak swoim własnym. Rozporządzaj, mną, na wszystko się deklaruję.
— Trzeba spenetrować nieprzyjacielskie stanowiska rozłożone dokoła Warszawy i wiadomości różne zebrać. Mamy różne relacye, ale nie mamy pewności co do ich prawdy. Instrukcye dałby ci w tym względzie Chomentowski. Wyprawa nieprzezpieczna, można z niej nie trafić z powrotem.
— Przyjmuję. Bóg ci zapłać. Gotówem na wszystko, mogę ruszać w drogę choćby zaraz — poweselał niezmiernie.
— Moja ekstrapoczta dopiero jutro wieczorem powraca do Warszawy.
— Niezawodnie skorzystam z tej okazyi. Pilno mi... — dodał ciszej.
— Imaginuję twoją niecierpliwość — ozwał się współczująco. — I wszędzie w złem przodują. Ślad ich znaczą same gwałty i okrucieństwa.
— Mówisz o aliantach?
— Tak. Jak można było zakładać jakiebądź nadzieje na sojuszach z nimi! Zaiste, związek taki widzę związkiem baranów z głodnymi wilkami. Exemplum Zubow: zali on w swoich niecnych postępkach nie daje doskonałego obrazu ich oświeconej społeczności? Rodzaj to niewolniczy z przyrodzenia i niezdolny nawet pojmowania wolności. Twoja sprawa jest moją, nie spocznę, dopóki ten galant nie weźmie słusznej zapłaty — zakończył.
Wrócili między rozbawione tłumy. Właśnie w sali tanecznicy byli uczynili szeroką ulicę, bowiem zaczynała się »przepióreczka«. Ceśka przytaiła się gdzieś w ciżbie, zaś Rogowski przyśpiewywał rozgłośnie:

»Uciekła mi przepióreczka w proso,
A ja za nią nieboraczek boso;
Trzeba mi się pani matki spytać,
Czy pozwoli przepióreczkę chwytać«.

I rzucił się w rozpląsanej gonitwie, niby srogi wilk za wystrachaną sarną, umykającą jego pazurów, jak cień migotliwy. Kapela rznęła siarczystego mazura, że same nogi ponosiły.
Na świecie uciszyło się zupełnie, mroźne niebo wyiskrzało się gwiazdami i niezmierny spokój nocy obtulał ziemię, jeno dwór Grabowski, wśród rozmiotanej zamieci tańców, śmiechów i nieustającej wrzawy, huczał burzą beztroskliwej, szczerej wesołości.
Nawet miecznik, porwany szalonem tempem zabawy, zdał się w niej brać udział całą swoją istnością. Z progu swej komnaty patrzał błyszczącemi oczyma na sznur par, taczający się od ściany do ściany.
Przez wywarte szerokie podwoje widział jakoby teatrum przyćmionych nieco ewentów własnego żywota. Wspomniała mu się młodość i żywe zmieszało się z pomarłem. Minione kochania zadrgały w sercu, przyjacioły dawne, dawno przeszłe lata i marzenia spełzłe ze szczętem. Jakieś burzliwe zajazdy, migoty i szczęki szabel, rąbaniny i wrzaskliwe tumulty. Jakieś kuligi wśród nocy i śniegów, przy wtórze wilczych poszczekiwań i rzęsistej palby z muszkietów. Jakieś dwory gościnne, pełne muzyki, świateł i ucztować nieskończonych. Jakieś afekta nagłe, szarpiące ogniem, od których dusza grążyła się w niebiosach lub spadała w otchłanie.
Przetarł załzawione oczy, rozglądał się przytomnie, nasłuchuje. Dwór dygota, śpiewa i hula. Korowód par stubarwną tęczą wije się nieskończonym wężem, w brzaskach świateł migoce, skręca i rozkręca, lecz jakby coraz dalej, coraz ciszej i coraz mgławiej, że zdaje się być tańcem ogników na bagnach, parą jeno, mamidłem...
— Hej, nie żałować smyków, rzępoły! Nuże tam, kawalery, prędzej, głośniej, ogniściej! Dziś, dziś, dziś! Z życiem, mości panowie, z życiem! — wołał w sobie, przytupując nogą, i naraz moc w nim jakaś wstaje, podnosi na nogi, ubarwia zbladłe jagody, nalewa w żyły ognia, postać czyni wyniosłą; pokręca wąsa, na szabli dumnie się wspiera, oczyma toczy hardo, wyzywająco. Muzyka go zniewala, wigor ponosi, wie już do której uderzy. Bogdanka czeka spłoniona, gwiazdy jej oczu wołają, różane wargi pachną obietnicami, strome piersi dyszą upojeniem. Porwał ją drapieżnie i runął w tan zapamiętały, szalony, wniebowzięty. Zwisła mu lubym ciężarem w ramionach, tuli się ufnie i poi słodkim szeptem zwierzeń. Szydłowiecka to z rodu a prawa królewna z przyrodzenia. Boginka zjawiona w człowieczej postaci. Sam król chodzi za nią oczarowanemi źrenicami. Nie straszny mu jednak, wszak ma jej miłowanie i wiarę niezłomną w niej kładzie! Czemuż te skrzypki tak głupio chichoczą? Czemuż te basy pijanym śmiechem zawodzą? Na oczy mokre mgły opadły, ściśnięta pierś ledwie dech łapie, jakaś noc głucha ogarnia, rozum się miesza, dusza mdleje...
— Jesteś to, synu! Chwała Ci, Panie! Czekałem na ciebie! — zaszeptał po długiej chwili, wynosząc się jakoby z ciemnic wieczystych. Kazał mu opowiadać o drodze przebytej, potem, snadź przyszedłszy do pamięci zdarzeń nocy dzisiejszej, zapragnął ujrzeć Ceśkę.
Przybiegła zadyszana, bujna radością, ciągnąca oczy urodą i młodością.
Miecznik, przewlókłszy oczyma po twarzach, wyrzekł przytomnie:
— Tańcują, niby muchy w smole, Filip, dukata kapelistom, a nie sprawią się raźniej, bizunami pogrozić. Zostawcie mnie.
Nie śmieli stawiać oporu jego woli.
Pozostał sam, powłócząc gasnącemi oczyma za tanecznikami, Sewer czuwał jednak z daleka, gotowy na każdą okoliczność.
Późno już było, kury piały na przedednie, gwiazdy przygasały i zmętniała noc zaglądała w okna przybladłą twarzą, dwór zasię hulał jeszcze w najlepsze. Szły tańce za tańcami, przyśpiewki, wymyślne krotochwile, w których wynajdywaniu Bonuś był zgoła niewyczerpany.
Nie pozwala też na odpoczynki starościna Kossowska, sama we wszystkich zabawach prym trzymając. A już uciecha jej dobiegła zenitu, gdy rotmistrz Nałęcz, uwiedziony słówkami panny Kraińskiej, stanął z nią do menueta. Było na co popatrzeć! Tłok się uczynił dokoła, nawet starzy poniechali kielichów, a matrony podniosły się z kanapy, bowiem przestarzały galant, przybrany jakby na pokoje ś. p. ostatniego Sasa, niby drygant na paradzie, wyprawiał takie uczone korwety, stroił takie miny, tak się krygował, tak kłaniał, tak kapeluszem zamiatał pawimenty i takie czynił balanse i piruety, aż Badowski krzyknął:
— Przebiera nogami niczem ochwacony kokot!
— Obraz to doskonałego ułożenia i dwornych manier! — zgasił go ktoś z boku.
— I próchnem ślady znakuje — upierał się Piotruś, ale że był napity, kazał się przyjaciołom odprowadzić do jadalni, gdzie już pito na umor, nie zasiadł wespół, jeno swoim zwyczajem przywarłszy na widnem miejscu, plecami do ściany, krzyknął pełnym głosem: — Stamirowski, nalejże mi coś mocnego a sporo. Jako nowonarodzone dzieciątko, takim spragniony i bezbronny — żalił się, nie potrafiąc już donieść kielicha do ust.
Przyjaciele nalewali w niego niczem w bezdenną beczkę. Popuszczając jeno pasa, ciągnął jak smok, nie przestając strzelać dowcipami, od których brzuchy trzęsły się z uciechy, czasem zaś intonował jakąś piosenkę pijacką; w przerwach prosił żałośnie:
— Lejże, bracie, nie frasuj się: prędzej wina zbraknie, niźli mnie przelejesz. Szczególne pragnienie trapi mnie dzisiaj. To z racyi waćpanny zrękowin! — zwrócił się do przechodzącej Ceśki.
— Obmierzły opój! — rzuciła mu prawie w samą twarz i odbiegła do miecznika.
Jakby jej nie zauważył, siedział wpatrzony w światłość podnoszącego się dnia.
Mroźny, cichy i modrawy dzień już się był rozkładał po świecie, wschodziło słońce, czerwona kula wynosiła się z poza lasów, szła w górę, ogromniała promienista i coraz krwawsza.
Pochylał głowę coraz niżej, modlitewny szept spłynął mu z warg martwiejących, oczy zaszły mgłą świętego wzruszenia, jakby brał w siebie ten żywy z Ciała i Krwi Pańskiej wiatyk święty wschodzącego słońca. Naraz westchnął głęboko, roztworzył ramiona i opadł martwy.
Nikt tego nie spostrzegł. Dwór hulał siarczyście, muzyka grała, zasię z dalszych pokojów niosła się piosenka, śpiewana niesfornie:

»Kieliszek braciszek, gorzałeczka siostra.
Rączka, przyjaciółka, do gęby doniosła«.

Głos Badowskiego, od którego dygotały świece, dorzucał basem:

»Kieliszek, braciszek, mam nadzieję w tobie;
Jak wypiję osiemnaście, podweselę sobie«.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.