Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/381

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

miecznika. My tu requiem nieledwie śpiewamy, a tamtym we łbach pląsy i swawola! Konia, psie krwie chamy! — krzyczał już w pasyi gwałtownej.
Miecznik wezwał go do siebie i zdecydował zgoła inaczej.
— Trzeba przyjąć kompanię. Pan brat mnie zastąpi. Niechaj mój dom nie dozna uszczerbku nu reputacyi. Gość w dom, Bóg w dom. Okoliczność mojej choroby musi ustąpić wobec powinnej gościnności. Sam rad napasę oczy wesołością. A jeśli Sewer nadąży, znajdzie okazyę przypomnienia się łaskawym sąsiadom, bo starościna, jak zwykle, pewnie ciągnie z pół województwa. A nie żałować niczego, wystąpić godnie — zalecał, nie słuchając niczyich perswazyi, ni nawet molestowań żony. — Nie bójcie się o mnie, wytrzymam; dopóki mi przeznaczone. — Ożywił się też niemało i raz po raz wydawał jakieś dyspozycye względem przyjęcia.
Z przyjemnością nasłuchiwał rwetesu, jaki się podniósł we dworze. Służba bowiem latała jak oparzona. Miecznikowa konferowała w jadalni z kuchtą. Ciotka Bisia, zadyszana i wzruszona ważnością chwili, dowodziła pachołami, którzy na gwałt pucowali woskiem pawimenty sali. Rezydentki stroiły się po swoich pokojach, że co chwila krzyczała któraś na nieprzytomne z emocyi garderobiany.
Rotmistrz gdzieś przepadł. Onufry z kapelanem zeszli do sklepów wybierać napitki, mające iść na pierwszy ogień. Marynię wzięły w swoje obroty panny respektowe i przystrajały, niby na wesele. Słowem, cały dom huczał wrzawą, bieganiną i gorączką, aniby kto