Przejdź do zawartości

Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/383

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pokoiku na piętrze, lecz, na widok gorączkowych przygotowań, świateł i kręcącej się liberyi, sparła ją jeszcze większa złość do Maryni.
W sali przysposobionej już na przyjęcie gości a zupełnie pustej, gdyż jeno wązkie bankiety pozostały pod ścianami, długo się przeglądała w ogromnem zwierciedle.
— Wezmą mnie za respektową pannę! Niepodobna się pokazać! A niech to wszyscy dyabli zatratują! — zaklęła głośno, zwracając się do wchodzącego Filipa.
— Niech Filip każe założyć moje konie, odjeżdżam. Nic tu po mnie. Miecznik ledwie dycha, nie wiem czy rana dociągnie, a tu się bale szykuje...
— Giez Ceśkę ukąsił, czy co? Moje konie... odjeżdżam... nic tu po mnie — przedrzeźniał. — Jak sroka, co to ogonem firt, firt i z płota na sęk, z sęka na gałąź, a z gałęzi w cały świat się niesie niewiadomo po co i dlaczego! Ziółeczko z Ceśki. Pan miecznik wielce się ukontentuje taką dyspozycyą serca do siebie. Dla jakichś fanaberyi porzucać konających, to się i Sewerkowi spodoba! — wydziwiał swoim zwyczajem.
— Mój Jeziorkowski... — chciała go skarcić, lecz wzmianka o Sewerze przemieniła tok myśleń, opuściły ją nagle gniewy i żale. Miałaby stracić okazyę jego zobaczenia? Za nic w świecie. Niech się co chce stanie. Serce jej zabiło gwałtownie, a dawno i w skrytości żywione miłowanie przepełniało słodką tęsknością. Uporządkowała nieco swoje bujne, rude włosy i, pokonawszy ich niesforność złotą bajutą, powróciła przed komin,