Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/373

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i, rozpoznając jej twarz sfrasowaną, uśmiechał się dobrotliwie.
— Jeszcze mi nie pora... nie bój się... jeszcze mi... — szeptał, zasypiając w pół słowa niedokończonego.
Próbowała go utrzymać przytomnym rzeźwiącymi octami — odpychał je ze wstrętem. Niektórą chwilę toczył bystremi oczyma, jakby kogoś wypatrując, i zapadał w niezgłębione mroki. Siedziała bez ruchu, czujna na każde jego drgnienie a zapatrzona w okna i wyczekująca, zali nie zagra gdzieś w zamieci trąbka pocztowa. Zawieja jeno biła w szyby zmarzłemi grudami śniegów i huragan targał ścianami. Jakoby śmierć z dzikiem skomleniem gniewu chciała się wedrzeć do dworu. Więc Ceśka niosła się myślą naprzeciw lubego, w śnieżne ćmy i rozwieje, na puste drogi pogubione w zaspach, w nieprzebyte ostępy lasów; na wolę lutych wichrów zdana błądziła strwożonem czuciem po bezdrożach nieskończonych pół.
W jakiemś mgnieniu zdało się jej dostrzegać sanie, lecące wskróś zamieci z chyżością jaskółki. Sewer w nich siedział ze strzelbą złożoną do strzału, oszroniałe konie, dobywając ostatniej pary, gnały jakby w zawody z wichrami, a za nimi pędziły całe stada wilków...
Wzdrygnęła się z przerażenia i widzenie sczezło bez śladu.
— I waćpanna ździebko zadrzemała — posłyszała gderliwy głos Filipa.
Poszła za nim, potoczył bowiem fotel z chorym