Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/396

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

na wsze strony. Serce jej zabiło niespokojnie, psy zaczęły szczekać i rwać się naprzód. Nakazała im cichość. Jakieś sanie pędziły od strony warszawskiego traktu. Była przekonana, że to Sewer nadjeżdża. Porwała się w niej zamieć najprzeróżniejszych uczuć i myśleń, serce szło do gardła i całą przejmował dygot.
Jakby wrosła w drzewo, i skulona, drżąca, ledwie dysząc ze wzruszenia, czekała. Minuty zdały się być wiekami. Sanie były już o kilkadziesiąt kroków, słychać było parskanie koni, skrzypienie płoz, ale droga była kopna, przez świeżo usypane zaspy i groble poprzeczne, szły dosyć wolno; gdy zasię dosięgły drzewa, za którem stała ukryta, konie rzuciły się nagle w bok, że ledwie je powstrzymał woźnica.
— Kto tam stracha do stu dyabłów! — Głos był Sewera i wraz suchy trzask kurka.
Nie mogła wydobyć głosu ni dźwignąć się z miejsca, jakby się ruszył paraliż z radości. Przejechali. Psy rzuciły się za końmi. Poniosły, jak wicher, i przepadły w tumanach śniegów, rozbitych kopytami.
Sewer, przejechawszy bramę, na widok dworu rzęsiście oświetlonego i taboru zaprzęgów na majdanie, struchlał z przerażenia. Uspokoił go dopiero jakiś pijany pachołek. Wszedł do sieni nie spostrzeżony przez nikogo. Wszyscy byli jeszcze przy stołach i właśnie rozgłośnie wiwatowali na cześć starościny sieradzkiej. Otrzepał się przed kominem ze śniegów, ogrzał nieco i ostrożnie otworzył drzwi do ojcowskiej komnaty.
Miecznik już go był przeczuł, uniósł się bowiem i wyciągnął ręce.