Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/395

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Waćpan rąk pilnuj, boś nie w karczmie! — warknęła, odpychając go z mocą.
Wynieśli się jak zmyci.
— Druga konfuzya! — jęknął żałośnie. — Jakaś zapalczywa cieciorka.
— Ruda, niby wiewiórka, a zęby szczerzy, jak wilczek.
— I cale nieszpetna! Kto to może być?
— Za twoje myto jeszcze cię obito! — wyrzekał Badowski, zatapiając konsternacyę w coraz częstszych kielichach.
Ceśka po ich odejściu wzięła z kupy czyjąś burkę, czekan i, skrzyknąwszy pieski, wyszła w dziedziniec. Na świecie było spokojnie, zamieć przeszła, wichry się uciszyły, brał tęgi mróz i ciemniało niebo świecące tu i owdzie jarzącemi gwiazdami. Zapuściła się na drogę, w mrok drzew olbrzymich, wynoszących się nieskończonym szeregiem. Od dworu płynęły coraz słabsze odgłosy gwarów i muzyki. Cichość nocnej godziny spływała na nią ukojeniem, rozpalone oblicze chłodziło mroźne powietrze. Przystawała rozglądając się w srebrzystych dalekościach nocy; wsie leżały zasypane, podobne groblom, z których biły czarne szkielety drzew, bory majaczyły dokoła nizką obręczą. Było już dobrze po północy; niezgłębiona cichość aż dzwoniła w uszach, nawet psy nigdzie nie szczekały, ni jakibądź szmer się rozgłaszał. Naraz dzwonek zatargał powietrzem, daleki był jeszcze, niewyraźny.
Przywarła do olbrzymiego pnia, pod dachem poskręcanych konarów, co jak drogowskazy wyciągały się