Nil desperandum/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Nil desperandum
Pochodzenie Rok 1794
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1916
Druk W. L. Anczyc i spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.

Pałac stał na Miodowej, naprzeciw klasztoru Kapucynów, w głębi dziedzińca odgrodzonego sztachetami. Nad wjazdową bramą dumnie połyskiwały złocone orły, świeżo zawieszone z rozkazu Igelströma. Aleja nizkich lip prowadziła do głównego korpusu. Pałac był piętrowy, wdzięcznej architektury w smaku epoki saskiej, zdobny w kamienne wazony na frontonie, balkony pozłociste i w kolumnowy podjazd, dźwigający powyginane postacie swawolnych amorów. Olbrzymie okna parteru dawały widzieć wnętrze recepcyjnych sal wspaniale urządzonych. Boczne pawilony, wysunięte nieco ku ulicy, łączyły się z pałacem krytymi gankami. Od Miodowej był paradny wjazd i główny odwach, gdzie wartowały straże i gdzie na przyjazd znacznych person grzmiały tarabany i prezentowano bronie, zasię od strony Podwala cisnęło się pospólstwo, suplikanci, konfidenci i domownicy, a w obszernych domostwach mieściły się kancelarye, składy i kwatery służby.
Kilkadziesiąt koni zawsze tam stało na stajni, gotowych na każde skinienie, biwakowała kompania grenadyerów i staty w gotowości sanie i kibitki pod zielonemi budami. Głębokie lochy, aktualnie przemienione na więzienie, taiły się pod pałacem. Wszędzie rzucały się w oczy straże, bagnety polśniewały na każdym kroku, a niezmiennym ornamentem drzwi, korytarzów i sieni były zielone mundury i srogie twarze żołnierzów.
W pałacu i dziedzińcach roiło się od ludzi, ale, pomimo tego, panowała surowa cichość.
Przesuwano się bez szelestu, nawet rozkazy szeptano i wszędzie czuwały przytajone, baczne oczy. Nawet konie eskorty, oczekującej pod podjazdem, nie rżały i nie dosłyszał kroku szyldwachów. Trwoga tłumiła wszystkie głosy.
Ambasadorski pałac, sumptem Rzeczypospolitej przyprowadzony do świetnego stanu, od czasu sejmu Grodzieńskiego i powrotu króla do Warszawy wyrastał w imaginacyi cnotliwych obywatelów na złowrogą fortalicyę przemocy. W jego bowiem wspaniałych komnatach i tajemniczych zakamarkach pracowano niestrudzenie nad zagładą Rzeczypospolitej. Wynosił się nad miastem, niby chmura brzemienna piorunami.
Budził dreszcze tragicznych lęków. Byli, którzy nawet o białym dniu nie mogli przejść podle niego, by im zgroza nie szarpnęła trzewiami a pięście się nie zwarły.
Król wyczekiwał na Zamku kogoby olśnić spłowiałym majestatem i zjednać łaskawością; zabawiał się sztukami, pisywał listy, niekiedy załamywał bezsilne dłonie, czasem skarżył się losom i ronił łzy żałosne.
W pałacu zaś zasiadła sprawować rządy nieubłagana, żelazna moc. Panował cień Imperatorowej i przez swoje oddane instrumentum był prawdziwym władcą wszystkich losów Rzeczypospolitej.
Igelström rządził niepodzielnie.
W jego antyszambrach zbierały się codziennie tłumy pokornych hołdowników. Ministrowie i wielmoże czołgali się w prochu przed jego potęgą.
Tutaj roiło się od konfidentów, socyuszów i wszelakiego ultajstwa, zajeżdżającego poszóstnemi karocami. Tutaj spotykało się wszystkie gałgaństwa, wszystkie zdrady i zarazem wszystkie nadzieje. Jarmarczny tłum handlerzy wszelakiem dobrem człowieczem.
Żebracze zgraje zrobaczywiałych sumień, słabych serc i dusz obłąkanych pychą, która ich doprowadziła do przeniewierstwa ojczyźnie.
Odprawowało się w tym pałacu jakoby nieustające nabożeństwo przed zjawionem bóstwem potęgi, przydzwaniało złoto jurgieltów, zaś gorliwie, chociaż z ukrycia, patronował najstraszniejszy wróg polskiego narodu, Imć Król pruski.
Nawet król przyjeżdżał niekiedy na obiady, nie omieszkując przy okoliczności żebrać o dobre słówko przed Imperatorową lub protekcye dla swoich długów.
W pałacu przeto panował ruch, kipiało gorączkowe, choć tajemnicą osłonięte życie. Ciągle ktoś wjeżdżał i wyjeżdżał; ciągle przybywały ekstrapoczty z Petersburga; ciągle wylatywały sztafety z rozkazami, a sienie pełne były suplikantów.
Kasztelanowa, nie mogąc się przedostać do pałacu, przymuszona była pojechać do oficyn od strony Podwala, drogą wyznaczoną dla suplikantów z pospólstwa. Służba przyjęła ją opryskliwie, prowadząc przed jegomościa o krostowatej, nalanej twarzy, który, rozparty za stołem, pykał lulkę i puszczając jej w nos smrodliwy dym, jął indagować o nazwisko i treść prośby.
— Nie waści sprawa! Wskaż, gdzie mam iść! — uniosła się żywo dotknięta.
Skryba wybuchnął urągliwym śmiechem i zawołał:
— Hej, czeławiek! Zaprowadź jaśnie grafinię i dołóż dyżurnemu!
Hajduk w zielonej barwie wpuścił ją do niewielkiej stancyi, zapełnionej już ludźmi po wręby. Dziw nie omdlała z fetorów i gorąca. Przysiadła jednak mężnie na twardej ławie pod oknem, tocząc wylękłemi oczyma. W stancyi panowała przytłaczająca cichość, nikt nie śmiał poruszać się swobodnie, ni nawet zaszeptać do sąsiada, a jeśli rozległy się jakieś kroki pod oknami, jakieś drzwi trzasnęły lub zabrzęczały ostrogi, zrywali się z ław. Z niemałem zdumieniem przyglądała się tym szarym, bezimiennym postaciom z wynędzniałemi twarzami skazańców. Jakieś człowiecze zgoniny, nawiane tutaj niepomyślnych ewentów wichrami, zdały się wyczekiwać w śmiertelnej trwodze godziny ostatecznego wyroku. Nie brakowało między niemi ludzi najniższych kondycyi, nawet Żydów. Było i parę kobiet, a jedna z nich, rzęsista jejmość w zielonej jubce o szerokim kołnierzu z rudych lisów i w takimże kołpaku, snadź śmielszej natury, przysiadała się do każdego, kolejno wyszeptując ze swoich frasunków i przygód.
Z poczekalni prowadziły wielkie drzwi do sali, gdzie ambasador dawał posłuchania. Niekiedy rozlegał się za niemi potężny, władczy głos, przejmujący drżeniem niepokoju, a niekiedy otwierały się podwoje i ktoś wywoływał nazwisko.
Niekiedy także otwierały się małe, boczne drzwiczki, ukazując amfiladę pokojów i skrybów pochylonych nad stołami.
Kasztelanowa czekała cierpliwie swojej kolei, czując się jednak coraz niepewniej i trwożniej. Bowiem pierwszy raz w życiu znalazła się wpośród pospólstwa i za jedno z niem traktowana. Miało to smak dobrowolnego poniżenia dla »sprawy« i ofiary, czem się niemało krzepiła. Jednak jakiś głuchy lęk zagnieździł się w jej duszy i rozrastał. Trwożył ją ten pałac, przerażały połyski bagnetów pod oknami, warty przy bramach, obca mowa i jakaś żelazna surowość, wyzierająca z każdej postaci. Wszystko było obcem, nietylko jej oczom, lecz i wyobrażeniom i zwyczajom. Rozumiała się być o tysiące mil od Warszawy, w jakimś kraju wrogim i na dnie beznadziejnej niedoli. Chwilami podrywała ją myśl ucieczki, ale obawiała się ruszyć z miejsca, nie wiedząc nawet którędy uciekać.
Muszę wytrwać... jakże!... — myślała, biegając bezradnemi oczyma dokoła.
— Jestem Jezierska — sprezentowała się naraz zielona jejmość. — Dobrodzika, uczciwszy uszy, pewnie z żałobą? — zagadnęła obcesowo i, nie czekając odpowiedzi, przysiadła, zaglądając jej w oczy.
Twarz miała tłustą, potrójne podbródki, nos zapalczywie zagięty, załzawione oczy i głos piskliwy.
— Uczciwszy uszy — zaczęła, podtykając tabakierę — ograbili mnie, moja dobrodziko! Zażyj asindzka, tabaka dobrze robi na oczy. Pięć wolców, parę wałachów, trzy wieprze karmne, pięćdziesiąt korcy owsa, że już nie rachuję drobiu! Zagrabili i basta! Jamburskie karabiniery generała Chruszczowa pod kapitanem Wolkowem. Kazałam wydać, bo zmamili mnie paletą komisyjną. A jak przyszło do zapłaty, zdechł pies, nie chcieli nawet wydać kwitacyi. Poszedł upominać się o nią mój mąż, to go tak usatysfakcyonowali, że chociaż to było na jesieni, jeszcze krwią pluje, cherla i na księżą oborę wygląda. Chciałam bić w dzwony, zebrać chłopów, odebrać zagrabioną krwawicę i wziąć jaki taki odwet. Jużby mnie oni ruski miesiąc popamiętali! Ale mój jegomość nie przyzwolił. Alianci, powiada, Najjaśniejsza Imperatorowa nasza protektorka, to swywolę żołnierską pokarać nakaże. Polityczniej, powiada, upomnieć się o krzywdę niźli jej gwałtem dochodzić. Taka polityczność akuratnie do dziadowskiej torby prowadzi, moja dobrodziko. Musiałam usłuchać: pan każe, sługa musi. Mąż, uczciwszy uszy, choćby był głupszy od dziurawej cholewy, a tak i rozkazuje...
— Przed Majestat trzeba było wytoczyć całą sprawę.
— Byłam u króla, padałam mu do nóg, całowałam po rękach! Pomogło, jak umarłemu kadzidło. Cóż to nasz król może? Siedzi na Zamku niby ta łątka i tańcuje, jak mu zabasuje ambasador! Pomiarkowałam to rychło, moja dobrodziko, i już trzeci dzień wysiaduję w tym smrodzie, a przed ambasadorską obliczność dostać się nie mogę. Ale żebym tu miała siedzieć do wiosny, doczekać się muszę! A nie, to trafię z żałobą i przed samą Najjaśniejsza opiekunkę, a swojego nie daruję! Zasię okoliczności były takowe...
Wpadł nagle jakiś oficyer, oznajmiając koniec posłuchań.
Podniosła się i kasztelanowa, zapraszając do siebie gadatliwą jejmość, gdy stanął przed nią oficyer, submitując się w najwyszukańszych słowach z przeoczenia. Winnym okazał się jegomość o krostowatej twarzy, który wziął za swoje.
Świetny oficyer, przepasany złotą szarfą, dał jeszcze komuś w zęby, narobił piekła i, wciąż przepraszając, zaprowadził ją do zacisznego gabinetu od Miodowej, gdzie miała oczekiwać na wolną chwilę ambasadora. Słuchała piąte przez dziesiąte jego ugrzecznionej mowy, zaciekawiona cugami, jakie zajeżdżały pod pałac.
Snadź przybywały jakieś dostojne persony, bowiem raz po raz warty prezentowały broń i wrzały bębny.
Jakoż w sąsiedniej komnacie zebrała się jakby rada koronna. Słychać było wartkie głosy, wybuchy krótkich śmiechów, przesuwanie krzeseł, skrzyp posadzki to jakiś grzmiący bas, po którym przymierały gwary, szemrząc jeno ściszonym bełkotem.
Z racyi posępności styczniowego dnia i śniegu, padającego od rana, zapalone świeczniki gorzały na stole.
W złotawym okręgu brzasków widniało kilka postaci, siedzących w poręczowych krzesłach. Konterfekt Imperatorowej w koronacyjnym majestacie wisiał na ścianie, pod nim brat pierwsze miejsce baron Otto Igelström, ambasador i generał en chef wszystkich wojsk, z prawej strony siedział graf Moszyński, marszałek wielki, z lewej ks. Sułkowski, kanclerz, a naprzeciw bieliła się głowa hetmana wielkiego, Ożarowskiego. Hrabia Ankwicz, głowa Rady Nieustającej, promenował się niecierpliwie po sali, ukazując niekiedy wyniosłą postać, piękną twarz, cyniczny uśmiech i drwiące spojrzenia. Jakiś zaufany skryba, siedzący przy bocznym stoliku, ogryzał pióro. Obraz był jakby komiltonów, zażywających wywczasów i pogawędki przyjacielskiej. Mniemań byli jednakich i zarówno powolni Najjaśniejszej aliantce, więc chociaż dyskursy toczyły się w materyach politycznych, nie dochodziło do scysyi ni kontrowersyi. Jeno niekiedy zgrzytnęła z cicha jakaś particularna animozya i skrzyżowały się spojrzenia, jak szpady, ale Igeström z wprawą pierwszego kapelisty tłumił dysonanse i pod jego żelaznym przewodem instrumenty grały wtórem, pełnym słodkiej zgodności. Graf Moszyński, jego antagonista i jedyny w tej kompanii, nie szukający tylko własnych korzyści, acz zarówno oddany widokom Imperatorowej, próbował niekiedy protestacyi. Przechodziły jakby niezauważone, że jego żabia, obmierzła twarz pokrywała się rdzawemi plamami rumieńców i gniew czynił uwagi coraz zjadliwszemi. Kanclerz, stary i chorowity, któremu często brakowało oddechu i słów, a zawsze rozumu i miłości ojczyzny, posłusznie przytakiwał wszystkiemu. Hetman lubował się drożyć i powoływać na dobro powszechności, lecz ani mu w głowie powstało przeciwić się życzeniom ambasadora. Jego siwa, piękna głowa, wspaniała postać, świetny polor i znajomość materyi wojskowych, nabyte w służbie francuskiej, dawały mu pozór dostojnego męża, godnego tak znacznej szarży, jaką piastował w narodzie. Zasię był tylko posłusznem narzędziem przemocy i jurgieltnikiem bez czci i sumienia. Hrabia Ankwicz maniery miał czarujące, wymowę piękną, dowcip na zawołanie, postawę pańską, rozum niepowszedni, imaginacyę żywą, naukę nielada, objęcie spraw bystre i ani krzty serca ni sumienia. Był prawą ręką ambasadora i ślepem »instrumentum« jego rozkazów, ale kazał sobie za to dobrze płacić. Wielbił Bachusa, Wenerze cześć oddawał żarliwą, lecz ponad wszystko miłował karty. Wszystko, co było poza tem, rozumiał godnem śmiechu. Przy okoliczności potrafił szermować z nieporównanym wdziękiem zarówno maximami Voltaire’a, jak tekstami ewangelii, lub sentencyami starożytnych, za jedno bowiem były mu obojętne. A że przytem był jeszcze młody, odważny, rycerski, przyjacielski i dostępny, kochano się w nim powszechnie. Znał tyle arkanów uwodzenia ludzi, że mało kto potrafił mu się oprzeć. Nie taił się nawet ze swoimi niecnymi postępkami, przekładając cyniczną otwartość nad przymus udawania i lekceważąc sądy powszechności. Żył szeroko, a co mu dawały zdrady, rozsiewał pełnemi garściami, nie frasując się o jutro. Z Igelströma i jego żołdackich manier podkpiwał głośno i czynił wesołe facecye.
Promenował się czas jakiś po komnacie i rzucił jakby od niechcenia:
— Pytał się mnie Król Jegomość o zdrowie waszej ekscelencyi...
Igelström podniósł na niego tępe oczy.
— Powiedziałem, że wasza ekscelencya ma się niezgorzej i wybiera się do niego.
— Naturalnie... muszę się kiedyś wybrać... muszę się sprezentować... tak...
— Śmieszna sytuacya, król urzędownie jeszcze nie wie o przybyciu pana ambasadora... Utrudnia to niemało różne okoliczności... Jabym radził...
— Wiem dobrze, co mi czynić należy! — odparł wyniośle Moszyńskiemu.
Ankwicz pośpieszył zażegnać starcie, zwracając rozmowę na inną materyę.
— Cóż się dzieje z kasztelanem Mostowskim? — zwrócił się do Moszyńskiego.
— Baur go złowił i pod kozacką eskortą z powrotem do Tarchomina odesłał.
— Mam zamiar odesłać go do Petersburga — zaczął gniewnie ambasador. — Internowałem go w jego własnym domu tylko na gorące instancye wielu osób, bo powinienem wsadzić do lochu. To jakobin: pod pozorem zabawy wymyka się do Warszawy na spiskowanie. Jego związki z rewolucyonistami francuskimi są mi wiadome. Mam relacye o jego czynnościach w Paryżu.
— Słabe to poszlaki; młody i gorący, mogła go żywa imaginacya ponieść na chwilę aż do znajomości niebezpiecznych, ale w jego jakobinizm nigdy nie uwierzę. A przytem ma możnych przyjaciół, gotowi wstawić się za nim do Imperatorowej. Może nam przyczynić zgryzoty. Jego uwięzienie już wzburzyło całą powszechność...
— Co mi powszechność! Będzie, jak postanowię. A jeśli mnie znudzi panicz, każę go wywieźć. W Kałudze już od dawna nie widziano waszych senatorów.
— Baur podebrał go z ciepłego gniazdka, od samiczki — zaśmiał się hetman.
— Jedyny do czynienia gwałtów — obruszył się marszałek. — Wdziera się nocami do domów, postępuje wbrew ustawom krajowym i władzom...
— Spełnia swoją powinność — bronił Ankwicz, dojrzawszy nieukontentowanie ambasadora. — Marszałkowscy bowiem za jedno trzymają z łotrzykami, a głównie zabawiają się po szynkowniach. Nikt już w tem mieście nie jest pewnym mienia i życia.
— Właśnie z nadmiaru policyi. Moi ludzie nie są na utrapienie spokojnych obywatelów i węszenie za urojonymi spiskowcami. Kto zaś przyczynia się do ciągłej niespokojności w mieście, kto kuma się z ultajstwem, kto rozsiewa postrach? Czyż potrzeba wymieniać! To pruskie metody Baura i jego konfidentów: szczuć jednych przeciw drugim, szykanować, podchodzić, które to sposoby rozumiem tylko niepotrzebnem jątrzeniem społeczności, wzbudzaniem obaw i sposobieniem nieprzyjaciół.
— A ja rozumiem je zbawiennymi dla tutejszego kraju — wybuchnął Igelström.
— Skutki temu nie odpowiadają — wyrzekł, przyglądając się własnym pierścionkom.
— Panie marszałku, materyę uważam za wyczerpaną — grzmotnął i zwrócił się do hetmana czerwony z gniewu. — Dostałem polecenie, aby redukcyi wojsk dokonać w ciągu paru tygodni. Gdzie są listy redukcyjne?
— Jeszcze nie wszystkie regimenty je przysłały. Ale cóż nam po nich, gdy niema pieniędzy na zapłacenie dezarmowanych.
— Nie moja sprawa. Wojsko musi być jak najprędzej pomniejszone.
— Pierwej trzeba mu wypłacić zaległe lenungi. Jakże postąpić? Wygnać? Mają broń, gotowi podnieść warchoł.
— Na buntowników są kije!
— Medykament jedyny, prawda, lecz ułagodzonych zapłatą snadniej przeciągnąć w alianckie szeregi. Ten wzgląd rozumiałem ważnym.
— Pożyczyć z kabritowskiej masy — wtrącił Sułkowski. — Jakże z Holendrami?
— Nie dadzą Rzeczypospolitej ani grosza bez gwarancyi pana ambasadora, zaś komisya likwidacyjna upadłych banków również nie da — odpowiedział Moszyński.
— Ale zmniejszenie wojsk zadekretowano w Grodnie, jest życzeniem Imperatorowej, a najpilniej wymagają tego dzisiejsze konjunktury polityczne — zabrał głos Ankwicz. — Drezdeńscy i lipscy emigranci budują na niem jakoweś zamierzenia, już chodzą burzące pisma po regimentach i snują się emisaryusze. Sprawa redukcyi, jak uważam, powinna być dokonana piorunem, jednego dnia.
— I tyle tysięcy ludzi rozżalonych i bez chleba znajdzie się na wolności, gotowych na wszystko! — zawołał hetman. — Byłby tylko jeden sposób pomyślnego uskutecznienia, żeby pan ambasador rozkazał swoim wojskom otoczyć nasze regimenty i zdezermowanych oficyerów i gemeinów zagarnął ryczałtem.
— Nie płacić, ukraść i hurtem wszytkich sprzedać! Ha! ha! Spaniały koncept, znaczne percepty i wielka zasługa — chichotał rozbawiony Ankwicz.
— Tego projektu nie można uskutecznić: wywarłby powszechne wzburzenie i protestacye! Ani to polityczne, ani do przeprowadzenia — oponował Moszyński.
Zawrzały gorące dyskursy. Położył im koniec Igelström:
— Wrócimy do tej materyi i sposobów, skoro listy redukcyjne będą gotowe. Pan hetman wyda polecenie, abym je miał do tygodnia. Trzeba z tem skończyć! Zuchwałość oficyerów i gemeinów musi być ukrócona. Meldują o ciągłych zaczepkach moich odwachów i napadach na kozackie patrole, o zgoła nieprzyjaznej postawie publiki. A szczególniejszą zuchwałością odznaczają się oficyerowie artyleryi. Wiem, jako na publicznych asamblach nie skrywają wrogości względem nas. Z rozmysłem też paradują po mieście w krzyżach zyskanych w ostatniej wojnie z nami. Sam takiego spotkałem i gdyby się był nie umknął...
— Rezolucya titulo noszenia zaszczytów wojskowych nie jest jeszcze odwołana — objaśnił cicho kanclerz.
— Właśnie w tej materyi chcę mówić. Owa rezolucya to kamień obrazy, to nadwyrężenie aliansowego traktatu. Zapadła na sejmie wbrew naszym życzeniom. Przyprowadziła do gniewu Najjaśniejszą Monarchinię. Przez nią odwołany został mój poprzednik i przyjaciel de Sievers. Ale ja nie ścierpię dalszej tolerancyi oczywistych naigrawań! Muszę raz położyć temu koniec — wybuchnął gwałtownie, porywając się z miejsca. — Oto mój konspekt uniwersału — rzucił szarą, zapisaną kartę przed kanclerzem. — Żądam, by w tym uniwersale jasno wyłożono o słusznem nieukontentowaniu Imperatorowej, z racyi wypadłej na ostatnim sejmie rezolucyi, mocą której używanie krzyżów i medalów wojskowych, przez Sanctitum konfederacyi de die 18 Junii 1792 zniesionych, znowu dozwolone zostało. Żądam wyrażenia skruchy za ten przypadek w słowach przystojnych i godnych Majestatu. Żądam na uchylających się i prawu nieposłusznych kary odebrania szarży i wieży. Żądam zdeterminowania poselstwa, któreby imieniem całego narodu zaniosło wyrazy najwyższego żalu i najgłębszej konsyderacyi dla Najjaśniejszej Aliantki. Tak ma być.
— Kondycye nazbyt upokarzające, król może się wzdragać z podpisaniem...
— Ja żądam, nie proszę. Mam już dosyć ciągłych zabiegów o łaskawe ucho Jego Królewskiej Mości. Jestem pełnomocnym ministrem i wola Imperatorowej jest prawem dla was — zakrzyczał naraz, bijąc pięścią w stół. — Na nieposłusznych mam bagnety... — głos mu huczał gromami, gniew ponosił, wyrzucał zadyszane i twarde słowa, niby komendę przed frontem. Kompanioni nie zdali się być jeszcze wystraszeni, zadziwiał jeno tenor przemowy, zgoła niestosowny do ich zdeterminowanej powolności. Spojrzeli na siebie zbłąkanemi oczyma, a w upatrzonej chwili rzekł Ożarowski:
— Jak tu jesteśmy, nie potrzebujemy zapewniać waszej ekscelencyi o naszem rozumieniu aliansowego traktatu i powinnościach względem Najjaśniejszej Monarchini. Wypełniamy je wiernie wedle sił i możności.
Igelström na tę delikatną wymówkę odpowiedział jeszcze sroższym gniewem.
— Wszyscy spiskują przeciwko Rosyi! I wszyscy pracują nad mojem odwołaniem z Warszawy. Nie cieszcie się zawcześnie! Nim upadnę, zmiażdżę intrygantów i przeniewierców. Wiem, kto zabiega o fawory Zubowa — wparł tygrysie oczy w Moszyńskiego. — Wiem, kto szuka przyjaźni Buchhollza — uderzył w pobladłego kanclerza. — Wiem, kto o każdem mojem słowie zdaje relacye Sieversowi — zwrócił się gwałtownie do Ankwicza. — Ja wiem, co przeciwko nam knują Puławy, kto się ogląda na emigrantów, a kto na Wiedeń. Kto w oczy udaje przyjaciela, a po cichu utrzymuje związki z jakobinami. Wiem wszystko! Regestr wiadomości mam długi. Cierpliwość i pobłażliwość moja na wyczerpaniu... Kto mi się sprzeciwi, zgniotę, wdepczę w ziemię! — wrzeszczał wzburzony do dna, bryzgając dokoła jadem posądzeń i brutalnych wymysłów i pogróżek.
Narada przybierała niespodzianie pozór ordynaryjnej kłótni, pełnej gburowatych połajanek. Nie oszczędził im urągliwych wypominań jurgieltów, jakie pobierali za swoje usługi z jego ambasadorskiej kasy. Kanclerz już chrypiał z alteracyi, oczy mu wyłaziły i brakowało oddechu. Hetman sponsowiał i zęby mu szczękały, starał się jednak przymilającym uśmiechem pokryć głęboką obrazę. Moszyński obgryzał paznokcie, garb mu drgał niekiedy, a ledwie powstrzymywana wściekłość wykrzywiała zacięte wargi. Nawet Ankwicz, cale nieprzystępny obawom, zaniepokoił się obrotem narady. Przewidując jakąś intrygę nieprzyjaciół, próbował ułagodzić zagniewanego. Nie na wiele się to zdało, gdyż Igelström, nie zważając na ich dostojeństwa, znaczenie w narodzie i gorące zapewnienia powolności jego zamierzeniom, traktował ich jak swoich gefrajterów. Rad bowiem pastwił się nad słabymi, dając im poczuć swoją wszechwładną moc. Biegał po komnacie, tupał nogami i po prostu im wymyślał. Tkwił w nim głęboko pruski żołdak, przywykły do ślepego posłuszeństwa, i satrapa, wierzący tylko w pięść i nakaz. Ten zawsze straszył, a jeśli nie zastraszył, pierwszym był w rejteradzie. Na swoje szczęście zastraszył tych dygnitarzów i, przywiódłszy ich do pokorności, folgował sobie. Leżeli przed nim w prochu, upokorzeni, wylękli a niby psy obite, żebrzący o zmiłowanie przerażonemi oczyma. Nasycał dowoli swoją dumę i żądzę panowania. Było w nim jeszcze coś, do czego się nie przyznawał nawet przed sobą, — oto głęboko dręcząca zawiść. Mógł każdego z nich wdeptać w ziemię, panował nad nimi, ale czuł w nich jakąś niezrozumiałą lecz wrogą wyższość.
To go wzburzało aż do nienawiści, zwłaszcza iż przy zdarzonej sposobności dawano mu uczuć jej gorzkawy posmak. Intruzem bowiem uważali go między sobą, znoszonym jeno ze smutnej konieczności, z nakazu rozsądku i politycznych widoków, nie rzadko przypominając, jako łaska, która go wyniosła na szczyty, może go również obrócić w nicość. Pamiętał o tem, a że właśnie dzisiaj rano dowiedział się o zabiegach w Petersburgu czynionych celem odwołania z Warszawy, szalał z gniewu, wywierając na nich całą brutalność obrażonego satrapy. Wyćwiczony w pruskiej szkole, Fryderykowskim regulaminem uformowany w kształt człowieczego podobieństwa, rozumiał władzę, jako ucisk i samowolę. Kijem też i przemocą wymuszał ślepy posłuch. Zasię jego konfidenci wątpili o skuteczności niektórych jego zarządzeń, a co najzuchwalsze, czasami doradzali sprawiedliwość i ludzkość w postępowaniu z powszechnością. Brał to za osobistą obrazę i niesubordynacyę. To się sprzeciwiało jego naturze i nawet mogło podać w podejrzenie u petersburskich protektorów. Takie maximy czy racye pachniały mu jakobinizmem. Odrzucał je z nieukrywaną wzgardą. Wielbił zasady proste, ale najskuteczniej prowadzące do fortuny: być katem dla słabych i zwyciężonych a przed możnymi wybijać pokłony. Polskę znał jeszcze od czasów Repnina i na jej nieszczęściach urastał w sławę i dochodził do znaczenia. Wypełniał ślepo, co mu było nakazane, nie dbając na zniszczenie, jakie pozostawiał za sobą, ni wybiegając naprzód rozumieniem. Sumienie miał spokojne. Nie zważał na takie błahostki. Cnotę traktował jako wymysł głodnych sawantów, a z miłości ojczyzny drwił: O swoim rozumie wiele trzymał, radząc się jednak we wszystkiem generał-kwatermistrza Pistora, za którym czaił się Buchholtz, zaufany króla pruskiego.
Z racyi swoich żołdackich manier i srogości uchodził za wielkiego wodza, chociaż za całą naukę posiadł jeno wojskowy regulamin, w który wierzył, jak nie wierzył w Boga. Sami nawet Rosyanie drwili z jego zwycięstw, odnoszonych jedynie na polach manewrów i parad.
Obrady przeciągały się do późna, że kasztelanowa zrezygnowawszy z posłuchania, odjechała do domu. Powróciła jednak nazajutrz o naznaczonej porze południa i pierwszą z kolei zaprowadzono do sali przyjęć.
Ambasador, spacerując po sali, nie skinął jej nawet głową na powitanie.
— Wasza ekscelencya raczy... — zaczęła, nie zważając na obelżywe przyjęcie.
— Proszę krótko i prędko wyłożyć swoją suplikę — rzucił przez ramię.
Kasztelanowa wyłożyła akuratnie głosem nieco roztrzęsionym, lecz z dużą pewnością.
— To jakobin, emisaryusz i szpieg fruncuski. Odeślę go do Petersburga! Nie mogę nic poradzić! Żegnam! — zdeklarował twardo, odwracając się do okna.
Podeszła bliżej i, zniżając się do łzawych molestowań, przedstawiła Volange’a człowiekiem Bogu ducha winnym, ordynaryjnym kupczykiem, jakim znała go od dawna, obcym jakimkolwiek propagandom. Mówiła z taką gorącością przekonań, że wysłuchał uważnie i kazał Francuza przyprowadzić.
Rozradowana nadzieją, zaczęła mu dziękować. Szorstkim ruchem nakazał jej milczenie i patrzył przez szyby na warty, stojące w dziedzińcu. Był już posunięty w latach, acz krzepki jeszcze. Ruchy miał ociężałe, wymierzone i sztywne. Trzymał się prosto, jak na paradzie, patrzył z góry i groźnie. Z pod żółtawych brwi świeciły drapieżnie jasno-niebieskie oczy. Twarz miał dużą, obwisłą nieco, nos mięsisty, wyrastający, wargi lubieżnie czerwone i wywinięte, szczęki kwadratowe i krwistą cerę.
Opięty w zielony frak, suto wyszywany złotem, w orderach, przepasany generalską szarfą, dawał postać ponurego władcy i tyrana.
Kasztelanowa, nie doczekawszy się, by jej wskazał miejsce, zasiadła na jednym z fotelów, stojących rzędem pod ścianą. Błysnął jeno gniewnie oczyma.
Wreszcie przyprowadzono Francuza. Karabinierzy stanęli przy drzwiach. Volange rzucił się do kasztelanowej, którą widział po raz pierwszy w życiu, i w słowach najczulszych dziękował za wstawiennictwo. Naraz, jakby dopiero spostrzegłszy ambasadora, skamieniał.
— Bliżej! — huknął na niego rozkazujący głos. — Bliżej! Tylko mów prawdę, bo jak zełżesz, każę ci dać pięćdziesiąt nahajów! Wiadome mi są twoje sprawki — groził, zasypując go krótkiemi pytaniami, a patrząc mu w oczy.
Francuz roztoczył całą umiejętność wydania się tem, za co chciał, aby go uważano. Odpowiadał rozwlekle, bąkał trzy po trzy, powtarzał, i odbiegając wciąż od materyi, pokazywał się prostakiem i prawdziwym gamoniem.
Nawet w jakiemś miejscu rozpłakał się rzewliwie. Słowem, pokazał się, jakby na teatrum nie potrafił i najsprawniejszy komedyant.
— Milczeć! — wstrzymał potoki jego nieznośnego gadulstwa. — W ciągu dwudziestu czterech godzin wyjedziesz z Warszawy!
Tu pofolgował sobie, zwymyślał go od ostatnich, zagroził Sybirem i kazał iść precz.
Volange, nie wychodząc z roli, padł mu do nóg na podziękowanie, błagając zarazem o zwrot zabranych przy aresztowaniu towarów.
— Najjaśniejszy ambasadorze, wzięli mi pięć łub z materyami, podróżne tłumoki, regestra obstalunków i cztery lalki modnie przybrane: jedna w stroju à la Grecque, jedna à la Louis XVI, jedna w amazonce, jedna berżerka...
— Wyrzucić go za bramę wraz z bebechami! — krzyknął zniecierpliwiony i, odwracając się plecami, rozkazał adjutantowi wprowadzić następnego suplikanta.
Kasztelanowa zabrała Francuza do siebie. Jechał milczący, jakby jeszcze nie pewny wolności, dopiero w pałacu, w ustronnym pokoju, gdzie czekał na niego Zaręba, pokazał twarz prawdziwej radości.
— Wyrwaliście mnie wilkowi z gardła — szeptał dziękczynnie. — Myślałem, że już po mnie. Dopiero list, przyniesiony przez szewca, dał mi przedsmak nadziei. W lochach nie było mi źle, ale dręczyły obawy indagacyjnych bastonad. A ta myśl, że mogą przymuszać do wyprzysięgania się moich opinii politycznych, do powolności ciemięzcom i tyranom, doprowadzała mnie do szaleństwa!
Twarz mu oblekła groza przeżytych myśli i obaw.
— Rozumiesz teraz, jak smakuje prokonsulska dyktatura, obywatelu?
— I więcej jeszcze dowiedziałem się od socyuszów niedoli.
— Dasz głos prawdzie, przed obywatelami reprezentantami w konwencie.
— Prześlę im obszerną relacyę, gdyż sam jechać nie mogę — zawahał się. — Wyjadę, lecz gdzieś z drogi zawrócić muszę.
— Chyba pod zmienioną twarzą i nazwiskiem. Ale wiesz, coby cię spotkało, gdybyś się znowu znalazł w rękach Igelströma?
— Wiem i pozostaję. Powinność przedewszystkiem! — podniósł się do wyjścia. — Pragnę z tobą, obywatelu, pomówić obszerniej. Moglibyśmy się spotkać wieczorem u Kapostasa?
— Dobrze, ale o samym zmierzchu, gdyż na noc wyjeżdżam.
— Czy zabiera cię z sobą Działyński? — spytała milcząca kasztelanowa.
— Szef wyjeżdża dopiero za dwie niedziele. Śpieszyć muszę do Grabowa.
Porwała się zatrwożona. — Czyżby moje sny i przeczucia...
— Dostałem dzisiaj sztafetę. Ojciec rozkazuje mi przyjechać jak najrychlej.
Odprowadziwszy go na stronę, pragnęła coś powiedzieć, ale nie zdobyła się ani na jedno słowo, tylko, ucałowawszy go na pożegnanie, jak syna, zapłakała cichutko, oddalając się spiesznie do swojej stancyi.
Volange poleciał zapisać się na poczcie do wyjazdu i zbierać manatki.
Zaręba wyszedł zaraz za nim, pełen dręczących myśli o ojcu i smutnych przeczuwań. Już był wychodził z pałacu, gdy na podjeździe spotkał się oko w oko z Izą i Zubowem. Wracali z jakiejś promenady, roześmiani, weseli, niezmiernie zajęci sobą. Szambelanowa skinęła mu głową bardzo niechętnie i przeszła do sieni bez słowa.
— Jacyś dyabli noszą ją swojemi wertepami — pomyślał, nie pojmując zgoła jej postępowania. Nie było jednak czasu na rozmyślania, cały bowiem dzień latał po Warszawie, szykując się do wyjazdu. Zasię o zmierzchu pobiegł na Krakowskie, do kamienicy, gdzie był bank Kapostasa i Morina. Bankiera w sklepie nie zastał, poszedł więc do jego mieszkania na trzecie piętro. Służący go wpuścił, uprzedzając jeno, jako pan zajęty jeszcze.
Volange’a również nie było. Przemierzył więc raz i drugi małe stancyjki zawalone książkami, wyjrzał na Krakowskie i, nie mogąc się nikogo doczekać, siadł do czytania Hamburskiej gazety, leżącej na stole.
Przeszkadzał mu jakiś monotonnie recytujący głos, jakby gdzieś z góry. Odszukawszy w kącie pokoju wązkie schodki zamaskowane szafami, dobrał się nimi na poddasze i stanął jak wryty. Znalazł się bowiem w nizkiej, obszernej izbie, obitej czarną materyą, na której srebrzyły się kabalistyczne znaki, hebrajskie zgłoski i dziwaczne hieroglify. Zielona, kryształowa kula, zawieszona w górze, rozsiewała świetlisty miał. Kapostas siedział pod nią nieruchomy, w czarnej szacie, pokrytej zodyakalnemi wyobrażeniami, na głowie miał jakby tyarę w kształt rogatego księżyca uczynioną, zaś w ręce wyciągniętej czarodziejską pałeczkę, zakończoną głową węża. Zdawał się być daleki wszystkiemu światu, oczy miał przywarte, a co pewien czas powtarzał jakieś słowa niezrozumiałe, mówił przeciągle, śpiewnie a z żarem niezmiernym. Naprzeciw pod ścianą widniała skulona postać w masce i długim płaszczu, powtarzająca niby pacierz jego słowa i tymże sposobem. Scena była osobliwa, zgoła jakby z bajki o czarnoksiężnikach.
Słyszał wprawdzie, że Kapostas jest członkiem sekty Illuminantów i oddaje się jakimś magicznym praktykom, ale uważał to za złośliwe bajędy. Przyjrzał się więc uważnie i, nie pojmując nic, wyniósł się jak tylko mógł najciszej. Wydawało mu się to stworem chorej imaginacyi.
Znał bowiem Kapostasa człowiekiem wielkiej nauki, rozsądku i głębokiego patryotyzmu. Ciężko mu było pogodzić się z tem, co widział.
— I przebrał się na Cagliostra! Maska ma kształt tamtej z podziemi Dziarkowskiego! — rozmyślał i, z zabobonną trwogą nasłuchiwał znowu tych głosów, sączących się przez pułap.
Ucieszył się też przyjściem Francuza i zaprowadził go do odległej stancyi, żeby czasem nie dosłyszał. Rozmawiali z godzinę. Volange, okazując się agentem rządu francuskiego, wysłanym do Polski, celem naocznego przekonania się o stanie umysłów i przygotowań insurekcyjnych, dosyć obcesowo zażądał planty poczt spiskowych i znaku wtajemniczonych. Zaręba, dawno domyślający się jego roli, odmówił jednak udzielenia tych wiadomości, pod pozorem, że mogli to uczynić jeno naczelnicy zawiązującego się powstania. Ostygł też znacznie w swoich do niego sentymentach i coraz podejrzliwiej się przyglądał. Wszedł na to Kapostas dziwnie blady i wymęczony, z oczyma rozgorzałemi nadziemskim blaskiem, a posłyszawszy o co chodzi, rzekł z namaszczeniem:
— Ciemność i światło jest jednem, bowiem w nich Jedyny! Kto zdoła stworzyć w sobie lwią myśl potęgi, świat ugnie się przed nim. Zwycięży śmierć, samego stwórcę przywiedzie do kapitulacyi.
Mówił w ten sens dosyć długo, nim przeszedł do żądań Francuza. Wróciła mu już przytomność i chłodna rozwaga i bystre objęcie sprawy, okazywał się prawdziwą głową sprzysiężenia.
Czem uspokojony Zaręba wysunął się po cichu i jeszcze tego wieczora pojechał do Grabowa.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.