Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/379

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

duszę zalało zawstydzenie. I to właśnie Iza taka niegodna i osławiona, jej rodzona bratanica, jej krew. Prawda, szambelan stare truchło, ale żeby aż... Znowu rumieniec ją oblał. — I cóż to za brat kasztelan? — Nie chciała już myśleć o takich strasznych rzeczach, bowiem cała jej natura wzdrygała się przed każdym brudem i podłością. Poszła zajrzeć do męża z cichą nadzieją, że może pozwoli jej zostać przy sobie.
Była spragniona łaski jego dobroci, dręczyły ją różne zgryzoty i wątpliwości względem Ceśki. Pokrzepienia łaknęła i serdecznego słowa współczucia. Lecz na widok surowego oblicza i oczu lodowatych, cofnęła się lękliwie. Nie zdobyła się na odwagę, by wziąć przy nim należne jej miejsce. Żoną mu była wierną i matką jego dzieci, a czuła się przed nim onieśmieloną i drżącą, niby przed majestatem.
Zasiadła w bawialni pod oknem, aby być na każde jego zawołanie.
— »Bądź wola Twoja, jako w niebie tak i na ziemi« — zaszeptały rezygnacyą blade wargi, szmerem powiędłych, opadających liści, tragicznym szmerem jesieni...
A miecznik, zapatrzony w męty burzliwej, szalejącej nocy, rozmyślał właśnie o niej. Coś niby wyrzut zatargał się w nim na widok jej wymizerowanej, przezroczystej twarzy i pokornych spojrzeń. Zapragnął dać jej tkliwą zapłatę serdecznego słowa. Nie nalazłszy jednak w stygnącem sercu nic nad wytarte liczmany łaskawości, spochmurniał, jak ta noc za oknami. Bronił się przed nagłą zgryzotą sumienia i wyrzutami.