Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/399

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w skroniach. Rozpierał ją nadmiar wzruszeń. Duszno jej było i ciasno w tym alkierzu. Żeby tak skoczyć na koń i ponieść się gdzieś, choćby na złamanie karku! Żeby tak wszystką radość wykrzyczeć wichrom, pijaną szczęściem duszę dać na wolę burzom a twarz spieczoną na ostre, lute rózgi deszczów wystawić! Ponosiły ją czucia podobne błyskawicom, lecz stała spłoniona i pełna rzewliwej omdlałości.
— Czekałam na drodze, skryta za drzewem — wyznała się nagle.
— Gdzie mi się konie spłoszyły? Już strzelbę gotowałem...
— I byłbyś mnie waćpan ustrzelił! — zaśmiała się i, aby pokryć wzruszenie, jęła się pytać o ogiera, jakiego mu była posłała.
— Cudny! Zażywałem go nieraz — wychwalał, rad z tej materyi.
— A zauważył waćpan, jak w obrotach wojennych zaprawiony? Można mu strzelać między uszami, ani drgnie! I do komendy przyłożony!
— Wyegzercyrowałaś go waćpanna niczem angielski masztalerz...
— Mam jeszcze godną klacz i wałachy w sam raz pod siodło. Hodowałam je dla waćpana na okoliczność wojny.
— Dla mnie! O mój ty klejnocie! — przygarnął ją miłośnie. — Nie imaginowałem, byś o mnie pamiętała. — Tu jął całować gorąco.
— Myślałam o każdej godzinie — wyznawała się porywczo. — O każdej godzinie! — dodała cichszym