Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/405

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Tak zawsze bywało, ale dziwno mi, iż w tak licznej kompanii znalazłem was jeno czterech braci i towarzyszów. Wszak lubelska loża wymieniła w swoim katalogu kilkudziesięciu. Snadź więcej nie przystało do kuligu!
— Jest nas tutaj kilkunastu — objaśniał starościc Wiercieński nie pragnęli się ujawniać. Boją się zdrady przed własnymi rodzicami, coby w takich ciżbach snadniej zdarzyć się mogło.
— Wszędzie po staremu przemoc górę trzyma — zauważył Sewer.
— Bo po staremu między naszymi ojcami nie znajdzie liberalistów.
— I niepodobna z nimi być za jedno — wybuchnął starościc Wiercieński. — Sami to adherenci Targowicy i tyranowie poddaństwa, klechom jeno posłuszni a zabobonom hołdujący. Co im tam Rzeczpospolita i troska o dobro społeczności!
— Egzagerujesz, mości starościcu — powstał na niego Koźmian.
— Nazwę, ilu chcecie, po kolei.
— Nie musi tak być powszechnie, bowiem mam pewne wiadomości, jako szlachta, właśnie lubelska, burzy się srodze na alianckie swawole i jakieś tajne zjazdy odprawia. Nazywano mi nawet miejsca.
— Relacye prawdziwe — objaśniał Sewera nieco drwiąco Koźmian. — Zjazdy były sub secreto, nawet pito przy zasłoniętych oknach i szeptem spełniano zdrowia. Byłem na jednym u starosty łukowskiego, Dłuskiego. Zjechało się ze dwudziestu sąsiadów; nawyrze-