Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/372

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nie pomogły perswazye, Filip musiał przynieść świąteczne szaty i ubrać go wedle rozkazu.
Leciał mu przez ręce, za każdy ruch żywszy płacił atakiem dusznicy, lecz przemógłszy chorobę, polecił się zanieść do głębokiego fotelu na kółkach.
— Tutaj umrę — zadeklarował. — Mój Boże, tyle powietrza na świecie, a jeno braknie dla mnie... — poskarżył się, patrząc oknem na rozsrożoną zamieć. — Posłać do brodu ludzi, niech spenetrują, czy lody stanęły... rzeka głęboka... śniegi łowią w pułapkę... o przygodę nie trudno...
Miecznikowa gorącem spojrzeniem podziękowała mu za tę nieoczekiwaną troskliwość i wyszła dać polecenia, reszta też się już była usunęła trwożnie z przed pańskich oczu, pozostał jeno Onufry.
— Przywiozłeś Ceśkę? — spytał po długiem milczeniu.
— Sama się jechać ze mną naparła — jakby się usprawiedliwiał.
— Powiadał rotmistrz, jako była wyjechała w swoje strony...
— Prawda, nawet już była w Warszawie i niewiadomo co jej strzeliło do głowy, że w samą wilię Bożego Narodzenia powróciła — przerwał, gdyż chory jakby zadrzemał i opadł w fotel bezsilnie, zalecił więc ojcu Albinowi czuwanie i poszedł do jadalni.
Znalazła się Ceśka i, odprawiwszy księdza na śniadanie, sama zasiadła przy chorym, dając baczenie na jego oddech, przerywany rzężeniem i podobny raczej do mocowania się ze śmiercią. Budził się często