Przejdź do zawartości

Emancypantki/Tom IV/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Emancypantki
Podtytuł Tom IV
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom XVII
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

BOLESŁAW PRUS
(ALEKSANDER GŁOWACKI)
EMANCYPANTKI
POWIEŚĆ


NAKŁAD
GEBETHNERA I WOLFFA
WARSZAWA


OKŁADKĘ PROJEKTOWAŁ EDWARD MANTEUFFEL[1]


DRUKARNIA NARODOWA W KRAKOWIE
1936




I.
BOGACZ, KTÓRY SZUKAŁ PRACY.

Gdy Stefan Solski był dzieckiem, dom jego rodziców odznaczał się pewną oryginalnością. Niekiedy we wszystkich pokojach i salonach głównego korpusu, tudzież prawego i lewego skrzydła, otwierały się drzwi naoścież, a zdziwiony gość słyszał odległy, lecz szybko zbliżający się tętent, następnie spostrzegał zadyszanego chłopczyka, który przebiegał salon jak źrebak. Po chwili znowu było słychać zbliżający się tętent, ale ze strony przeciwnej. Znowu otwartemi drzwiami wpadał chłopczyk, biegł, nie zważając na gościa, i niknął za drugimi drzwiami, gdzie stopniowo uciszały się jego kroki, ażeby znowu odezwać się w tym samym co pierwej porządku.
Wówczas ojciec, a najczęściej matka, zarumieniona, ze spuszczonemi oczyma, mówiła do gości:
— Państwo przebaczą, ale naszemu Stefkowi doktorzy zalecili ruch... A że do miasta nie możemy go posyłać, więc...
Dzięki temu, dom Solskich cieszył się rozgłosem niespokojnego, a mały Stefek opinją rozhukanego dzieciaka, którym Pan Bóg skarał rodzinę. Naprawdę Stefek był chłopcem chorym na nadmiar sił; a ponieważ krępowano go w najprostszych zabawach, więc wymyślał sobie nadzwyczajne.
Gdy zaś wdrapał się na drzewo w ogrodzie, ojciec, matka, ciotka, bona i dwu guwernerów przez cały dzień tłomaczyli mu, że — łażąc po drzewach naraża się na wstyd, bo na drzewa włażą tylko dzieci najniższej klasy. Od tej pory Stefek omijał drzewa, ale zato łaził po żelaznych sztachetach, na widok czego truchleli uliczni przechodnie.
Raz, widząc, że syn lokaja zjeżdża z poręczy schodów nadół, zjechał i Stefek. Wnet jednak dowiedziano się o tem, a ojciec, matka, ciotka, bona i dwu guwernerów znowu zaczęli mu tłomaczyć, że plami nazwisko Solskich, gdyż po poręczy schodów zsuwać się mają prawo tylko dzieci lokajskie. Od tej pory Stefek nigdy nie zjeżdżał z poręczy, ale, pewnego dnia, uwiesił się rękoma na poręczy balkonu na drugiem piętrze i w ten sposób z zewnątrz okrążył go dokoła.
Gdy wybiegł na podwórze, albo do ogrodu, lubił mocować się z dziećmi służby. Wytłomaczono mu, że hańbi się tego rodzaju stosunkami. Więc Stefek przestał bawić się ze służbą, a zaczął próbować swoich niezwykłych sił na hrabiątkach i baroniątkach.
— Spróbujmy się!... — wołał, spotkawszy takiego biedaka. Potem chwytał wpół (chłopczyka czy dziewczynkę, wszystko jedno!) i walił nim czy nią o ziemię. Jeżeli trafił na mocniejszego, wówczas, wypuściwszy go z rąk, odsadzał się na kilka kroków, schylał głowę i uderzał nią w brzuch zdumionego współzapaśnika, który najczęściej nie rozumiał, o co chodzi Solskiemu...
Skutek był ten, że jeszcze za życia jego rodziców unikali Stefka dobrze urodzeni panicze i pięknie wychowane panienki. Nazywali go ulicznikiem, a on płacił im pogardą i rósł samotny, nie wiedząc, ani za co nie lubią go panicze, ani dlaczego jemu nie wolno lubić lokajczuków w mieście, a pastuchów na wsi.
Kiedy miał lat trzynaście i już żaden guwerner nie chciał podjąć się jego dalszej edukacji, ojciec oddał Stefka do szkół, do trzeciej klasy. Ledwie tam pokazał się, mały, żółty, z ogromną głową i skośnemi oczyma, wybiegła naprzeciw niemu gromada chłopców, wrzeszcząc:
— Patrzcie, patrzcie... a to małpa japońska!...
Solskiemu zaszumiało w głowie; rzucił się w tłum, zaczął wywijać pięściami, uczuł we włosach czyjeś ręce, na plecach kułaki i — rozhulał się na dobre.
Nagle wszystko ucichło i rozbiegło się, a Stefek, podniósłszy oczy, spostrzegł, że jego pięść leży na brzuchu jakiegoś pana z nalaną twarzą i niebieskiemi oczyma.
— Za co ich tak rozbijasz?... — zapytał pan spokojnym głosem.
— Niech pan zapyta się ich, jak mnie nazywają... — odparł zuchwały berbeć, gotów rzucić się i na starszego.
Pan popatrzył na niego łagodnemi oczyma i rzekł:
— Idź na miejsce. Masz dobre instynkta, ale nieuporządkowane.
Był to nauczyciel matematyki, Dębicki. Stefek odurzony poszedł do ławki, ale — coś w nim drgnęło. Jemu nikt jeszcze nie powiedział, że ma dobre instynkta!...
Od tej pory między nauczycielem i uczniem zawiązała się cicha sympatja. Stefek na lekcjach Dębickiego zachowywał się najspokojniej i uczył się najpilniej, a Dębicki niejednokrotnie ratował go od różnych nieprzyjemności w szkole.
W piątej klasie (było to już po śmierci rodziców) Stefkowi strzelił do głowy projekt: wypróbowania swojej wytrzymałości. Zamiast tedy do szkoły, poszedł za miasto i — parę dni włóczył się, nie jedząc i nie śpiąc. Wrócił niebardzo zmizerowany, ale za tę próbę wyleciałby ze szkoły, gdyby nie gorące wstawiennictwo Dębickiego.
W tydzień później, główny opiekun Stefka przyszedł prosić Dębickiego, ażeby sprowadził się do pałacu Solskich i zajął się edukacją chłopca, nad którym on jeden ze wszystkich ludzi ma wpływ. Ale Dębicki odmówił; natomiast prosił Stefka, ażeby go niekiedy odwiedzał.
Między kolegami szkolnymi młody Solski nie miał sympatji, chociaż wiedziano, że za niektórych płaci wpisy, a kilku zawdzięcza mu utrzymanie. Nie miał sympatji, ponieważ był szorstki i ambitny. Parę razy trafiło mu się grać z nimi w piłkę i grał doskonale. Na nieszczęście, jako „dusza“ nikogo nie chciał słuchać; gdy zaś wybrano go na „matkę,“ tak narzucał innym swoją wolę, że obrażeni — opuszczali zabawę.
Po ukończeniu szóstej klasy zaproponował kilku kolegom na czas wakacyj pieszą wycieczkę do Ojcowa i gór Świętokrzyskich. Większą część kosztów podróży wziął na siebie, zaopatrzył towarzyszów w laski i lornety, wynajdywał im najlepsze noclegi, zabrał dwie furmanki z żywnością, tudzież kucharza i lokaja, słowem — był nieocenionym gospodarzem. Ale gdy, nie słuchając żadnych przedstawień, zaczął wybierać najgorsze drogi, wymyślać marsze w nocy lub podczas deszczu i burzy, towarzysze pewnego poranku znikli bez pożegnania, zostawiając mu lornety i laski na wozie.
Dla ambicji Stefka był to cios tak bolesny, że chłopak nie wrócił do siódmej klasy, lecz wyjechał zagranicę, z duszą pełną gniewu.
Dębicki rozbudził w nim ciekawość wiedzy, ale młodzieniec, pozbawiony kierunku w życiu, zapragnął poznać wszystko. Uczył się to filozofji i nauk społecznych, to fizyki i chemji; zawadzał o szkołę politechniczną i o akademję rolniczą, nie troszcząc się, co mu przyjdzie z wysłuchania tylu kursów i zwiedzenia tylu uniwersytetów, które objeżdżał przez dziesięć lat, gorączkowo szukając mądrości.
Pod względem umysłowym dojrzewał prędko i szeroko, ale sercem odsuwał się od ludzi. Gardził arystokracją przez pamięć o swoich młodych latach, a może i dlatego, że nie znosił obok siebie równych. Czuł pociąg do klas niższych i ubogich, bo tym można było rozkazywać; ale ci znowu nie chcieli uznać jego władzy nad sobą, a nawet niezawsze przyjmowali ofiary, których nie umiał dawać. Czas, rapiry burszów, kufle i pięści filistrów pohamowały nieco jego gwałtowny charakter, potęgując gorycz.
On przecież chciał robić dobrze! On przecież gotów był oddać majątek potrzebującym! A jeżeli narzucał swoją wolę, to z pewnością umiałby poświęcić życie za tych, którzyby go słuchali. Tymczasem nikt nie domyślał się jego uczuć. Owszem, niejednokrotnie przenoszono nad niego takich, którzy z ukłonem i uśmiechem ofiarowali swoje usługi, ażeby potem wyzyskać łatwowierność.
Solski kłaniać się, uśmiechać, ani wpraszać nie umiał; to też między jego szorstką i posępną figurą a ludźmi wznosił się coraz wyższy mur nieufności. Nie odczuwano w nim gorącego serca, tylko ambicję; a gdy ofiarował komu skuteczną pomoc, czyn taki nazywano kaprysem.
Kiedy raz, wobec pruskich oficerów, ujął się za podchmielonym burszem i z tego powodu miał ostry pojedynek, koledzy, chcąc go uczcić, wybrali go prezesem komitetu, który miał urządzić jubileusz jednemu z profesorów. Solski sypnął pieniędzmi na dar dla jubilata i ucztę dla kolegów, co jeszcze bardziej wzmocniło jego świeżą popularność.
Przez parę dni noszono go na rękach; ale gdy przyszło do narad w komitecie, okazało się, że z Solskim nie można radzić, tylko — trzeba go słuchać. W tak szorstki sposób narzucał swoje poglądy, że na trzeciej sesji młody baron Stolberg cisnął o ziemię fajką i uderzając pięścią w stół, zawołał:
— Ty, Solski, możesz być albo dyktatorem, albo pastuchem!... Ale na zwyczajnego prezesa nie posiadasz kwalifikacyj...
Komitet jubileuszowy rozwiązał się, Solski znowu miał pojedynek i od tej pory zerwał stosunki koleżeńskie. Kiełkująca w nim gorycz tem silniej rozwinęła się, że czuł swoją winę, ale nie chciał jej uznać nawet przed samym sobą.
Nadeszła epoka, która niezwykłe siły Solskiego zwróciła w innym kierunku: zaczął interesować się kobietami.
Ale i w stosunku do kobiet zachowywał się szorstko i despotycznie. Traktował je z wyraźną niechęcią, ponieważ od dziecka mówiono mu, że jest brzydki. Za wzajemność ofiarowywał pieniądze, albo kosztowne prezenta; a gdy poskutkowały pieniądze, pragnął miłości bezinteresownej. Porzucał swoje kochanki bez skrupułu, ale gdy sam został zdradzony, wpadał we wściekły gniew na cały rodzaj żeński i robił impertynencje najniewinniejszym kobietom.
Pewną młodą magazynierkę, która okazywała mu dużo przywiązania, posądzał o interesowność i zniechęcił ją do siebie szyderstwem. Pewnej pannie z towarzystwa, która nim się zajęła, powiedział, że cnotliwe panny dzielą się na dwie kategorje: jedne chcą wyjść dobrze zamąż, a drugie chcą jakkolwiek wyjść zamąż. Pewna bogata wdowa kochała go bezinteresownie, ale wobec niej oświadczył, że najstalszemi są starzejące się damy. Nareszcie, gdy jakaś drugorzędna śpiewaczka opuściła go dla ubogiego, ale pięknego malarza, zdecydował, że wszystkie kobiety są podłe.
Wtedy rzucił się w awanturnicze podróże. Był na Mont Blanc, w Egipcie, w Algerji i na Saharze, szukając przygód. Chciał popłynąć do Ameryki i Australji, ale — powstrzymał go wzgląd na siostrę, Adę, która, skończywszy pensję, potrzebowała jego opieki. Widział burzę morską, słyszał ryk lwa w pustyni, puszczał się w krater Wezuwjusza i w rezultacie zaczął się nudzić, a nawet myśleć o samobójstwie, od którego znowu powstrzymała go pamięć o siostrze.
Postanowił oddać się nauce. W tym celu pojechał do Anglji i złożył wizytę jednemu z najznakomitszych filozofów, celem zapytania go o wskazówki.
Mędrzec przyjął go uprzejmie, czem zachęcony Solski począł zasypywać go pytaniami: czem jest szczęście? jakie jest przeznaczenie człowieka i świata? — wynurzając przytem mnóstwo wątpliwości i pesymistycznych poglądów.
Anglik słuchał go, gładząc faworyty. Nagle zapytał:
— Mój panie, co pan właściwie robisz?... Jesteś uczonym, czy artystą?...
— Chcę poświęcić się filozofji — odparł Solski.
— No, to dopiero kiedyś. Ale co pan dziś robisz? Pracujesz w przemyśle, w handlu, czy w rolnictwie?...
— Mam majątek...
— Dobrze — majątek, on pozwala panu żyć wygodnie. Ale co pan robisz, ażeby mieć własny byt poza obrębem majątku. Może pan jesteś urzędnikiem, albo posłem?...
Ponieważ Solski milczał zdziwiony, więc Anglik podniósł się z fotelu i rzekł chłodno:
— W takim razie wybacz pan, ale... ja nie mogę mu więcej czasu poświęcać, ponieważ mam zajęcie.
Gdyby sufit upadł na biurko, nie zmieszałby więcej Solskiego, aniżeli opryskliwa odpowiedź filozofa. Pan Stefan wyszedł upokorzony i pierwszy raz w życiu zawstydził się, że niczem nie jest i nic nie robi.
Od tej pory na co spojrzał, wszystko przypominało mu jego upokarzającą rolę w świecie, na którym każdy coś robił. Woźnice przewozili podróżnych, tragarze dźwigali ciężary, policmeni strzegli porządku, kwiaciarki dostarczały ludziom kwiatów, kupcy towarów, restauratorzy jadła. Tylko on, Solski nie robił nic i dlatego czuł się niezadowolonym.
W pierwszej chwili uniesienia i skruchy, chciał zostać tragarzem przy dokach londyńskich; ale, gdy stanął na miejscu, opuścił go projekt zmniejszenia zarobku ludziom ubogim, którzy w dodatku spoglądali na niego niezbyt życzliwie. Potem umyślił wejść do spółki, z jakim kupcem lub fabrykantem; lecz każdy z zaczepionych, wymiarkowawszy, o co chodzi, nie chciał z nim dłużej gadać, tłomacząc się brakiem czasu.
Nareszcie po kilku miesiącach snucia fantastycznych projektów, przyszła mu szczęśliwa idea, że trzeba wrócić do kraju i szukać zajęcia we własnych dobrach.
I wrócił. Ale na wstępie ciotka Gabrjela przypomniała mu, że Ada oddawna skończyła pensję, że mieszka w domu kobiety obcej, pani Latter, że on, Stefan, powinien zaopiekować się siostrą, i wywieźć ją zagranicę, ażeby biedne dziecko zobaczyło trochę świata.
Projekt podobał się Solskiemu: przecież opieka nad siostrą była jakiemś zajęciem! Uprosił ciotkę, ażeby im towarzyszyła w podróży, zapowiedział siostrze, że w ciągu tygodnia wywiezie ją zagranicę i — pozwolił jej wziąć ze sobą pannę Helenę Norską, którą Ada w owej epoce ubóstwiała.
Z początku Solski mało robił sobie z pięknej Heleny, zgóry posądzając ją, że chce się bogato wydać zamąż. Ale gdy w Wenecji otoczył pannę Helenę rój wielbicieli: Włochów, Francuzów, Anglików i Niemców, a wszystko ludzi dobrze urodzonych i majętnych, Solski zwrócił na nią uwagę. Wtedy spostrzegł, o czem inni głośno mówili, że panna Helena ma pyszne blond włosy, śliczną postawę, niezrównanej piękności rysy i elektryzujące spojrzenie. Imponowała mu jej duma w traktowaniu wielbicieli i pochlebiało, że niekiedy patrzy łaskawie na niego.
Wnet jednak z tłumu wielbicieli zaczął wyróżniać się staraniami jakiś wicehrabia, Francuz, i hrabia, Włoch, którym też panna Helena okazywała więcej życzliwości, aniżeli innym. Wtedy Solski, nie chcąc zdradzić się, że szarpie go zazdrość, wyjechał z Wenecji.
Wiadomość o samobójstwie pani Latter silnie wstrząsnęła jej córką. Panna Helena przestała ukazywać się w towarzystwach, a gdy pierzchli jej najgorętsi wielbiciele, osiadła na parę miesięcy w klasztorze.
Tu zobaczył ją Solski w czarnej sukni, białą jak marmur, z wyrazem smutku w oczach i — wspólnie z Adą namówił do nowej przejażdżki po Włoszech i po Szwajcarji.
W tej epoce panna Helena unikała świeżych znajomości, całe dnie spędzając z Solskimi. Wówczas pan Stefan odkrył w niej ważne zalety: miała umysł bystry i logiczny, dużo oczytania i niezwykłą odwagę. Kiedy we troje wybrali się na Wezuwjusz, Ada, widząc prawie u stóp szafirowe morze, cofnęła się od połowy drogi; ale panna Helena weszła na szczyt piekielnej góry. A gdy, brnąc po kolana w popiołach, wdrapali się na brzeg krateru, gdy ziemia drżała pod ich nogami, dusił zupach siarki i cały świat zniknął za tumanami pary, wówczas panna Helena po raz pierwszy od kilku miesięcy uśmiechnęła się, a Solski uznał, że nie jest to zwyczajna kobieta.
Odtąd zawiązała się między nimi bliższa zażyłość. Solski nie ukrywał się ze swojemi uczuciami, a panna Helena mówiła, że on musi mieć w sobie djabła. Całe dnie spędzali razem. Gdy zaś pewnego wieczora podczas morskiej przejażdżki zaskoczył ich wicher, który o mało nie zatopił czółna, a panna Helena zaczęła śpiewać, Solski — oświadczył się jej.
Dowiedziawszy się o tem, Ada posmutniała, a ciotka Gabrjela chciała porzucić ich i wracać do kraju. Ulegając jednak prośbom siostrzeńców, została, pod tym wszakże warunkiem, że znowu zaczną prowadzić dom otwarty.
Starowina była dyplomatką. Wnet bowiem dokoła panny Heleny znalazł się tłum wielbicieli, wypłynął i wicehrabia Francuz, a niedługo Solski zaczął swojej narzeczonej robić takie sceny zazdrości, że panna Helena zaproponowała mu zerwanie umowy.
— Za mało znamy się — powiedziała. — Pan nie znosi męskiego towarzystwa, a ja wolałabym śmierć, aniżeli zazdrosnego męża.
— Nie jestem zazdrosny! — oburzył się Solski.
— W takim razie nie ufa mi pan.
— Więc zrywa pani stanowczo?...
Ostatni wyraz zastanowił pannę Helenę.
— No, stanowczo!... — odparła, drażniąc go spojrzeniem. — Pierwej przypatrzmy się sobie jako ludzie wolni, jak przyjaciele, a później... zobaczymy. Kobietę trzeba zdobywać nietylko siłą, a pan jeszcze nie nauczył się tej sztuki.
— A czy zechce pani być moją nauczycielką? — zapytał, całując ją w rękę.
— Owszem!... — odpowiedziała po namyśle. — Powinien pan dostać żonę elegancką... więc z chęcią pomogę panu w tej pracy. Ale będę surową nauczycielką...
— Szykowniejszej od pani nie znajdę...
— Zobaczymy.
Panna Helena okazała dużo rozumu i taktu, zrywając z Solskim. W owej bowiem epoce pan Stefan zaczął dostrzegać plamy na swojem słońcu. Jeszcze kochał ją, gdyż była piękna, uwielbiana, dumna, odważna i pełna niespodzianek; ale zaczął go razić egoizm i kokieterja. „Czy ona myśli — rzekł do siebie — że wychodzi za mój majątek, osłoniony parawanem nazwiska?... I że mój dom stanie się zbiegowiskiem jej adoratorów?...“
Dopóki patrzył na narzeczoną i miał sposobność dotknąć ustami jej ręki, namiętność odurzała go. Ale gdy znalazł się bez niej, budził się krytycyzm, a nawet podejrzliwość.
„Czy ja nie jestem dla niej narzeczonym od biedy?... — myślał. — Paradna historja! uciekać przed nimfami, które polują na mężów, i trafić na samą Dianę!...“
Ale panna Helena uwolniła go bez dramatycznych scen, owszem w żartobliwy sposób, nie cofając nadziei, pod warunkiem, ażeby ją drugi raz zdobył. Była więc bezinteresowną, miała szlachetną dumę i, jeżeli okazywała mu kiedyś uczucie, to szczere, bez wyrachowań.
„A w takim razie, kto wie, czy nie należy zdobyć ją po raz drugi?... — myślał pan Stefan. — Dała mi lekcję w niewinnej formie i ja potrafię skorzystać... W tej kobiecie kryje się dużo skarbów, które dopiero odsłania konieczność; więc kto wie, co tam jest jeszcze?...“
I od tej pory wzrósł szacunek Solskiego dla Heleny. Wielki pan zrobił się przy niej pokornym, gwałtownik zaczął panować nad sobą i uczył się delikatności.
Ciotka Gabrjela i Ada były wdzięczne pannie Helenie, że tak zręcznie rozplątała węzeł, który im dużo robił zmartwienia. Ada nawet zaczęła żałować, że tak się stało, ale ciotka była sceptyczką.
— Zobaczysz — mówiła do siostrzenicy — że to jest zręczna kokietka, która na Stefana zagięła parol!...
— Więc cóżby było złego, ciociu, gdyby Stefek naprawdę z nią się ożenił?
— Ach, dajże pokój, moja kochana!... — przerwała ciotka. — Dziewczyna uboga, żadne nazwisko i jeszcze córka guwernantki... Cóżby robiły panny dobrych rodów, gdyby ludzie z towarzystwa żenili się z takiemi?...
Tymczasem panna Helena nie rozpaczała. Zanadto ufała w swoją piękność, aby nie wyobrażać sobie, że Solski wróci do niej, kiedy ona zechce. W tej zaś chwili jeszcze nie chciała — z kilku powodów. Naprzód miał do niej przyjechać i wziąć ją w nową podróż po Europie jej ojczym, pan Arnold, o którym, jako o Amerykaninie, chodziły wieści, że jest bardzo bogaty. Powtóre, panna Helena sądziła, że ma prawo do najświetniejszej partji; a ponieważ, obok wicehrabiego Francuza, znowu znalazł się hrabia Włoch i jakiś baron niemiecki, i jeszcze jakiś dystyngowany Anglik, więc miała w czem wybierać.
W Zurychu zdecydowały się losy wszystkich. Ciotka Gabrjela wybierała się do Warszawy, Ada zaczęła chodzić na uniwersytet, pan Arnold przyjechał, ażeby zabrać Helenę, a pierwsze jego słowa były, że jej brat, Kazimierz, robi wrażenie lekkoducha i utracjusza.
Kilka dni posiedzieli razem w Zurychu i przez ten czas zawiązały się bliższe stosunki między Solskim i Arnoldem, który nasunął panu Stefanowi myśl wybudowania cukrowni w majątku. Potem Solski wyjechał do Paryża, Arnold z Heleną do Wiednia, a wicehrabiowie, hrabiowie, baronowie i kandydaci na lordów, przekonawszy się własnemi oczyma, że panna Helena ma rodzinę, znikli jak mgły w górach. Widocznie żaden nie myślał o sakramencie, co pannę Helenę trochę rozczarowało do mężczyzn, ale nie zmieniło opinji o sobie.
Od tej chwili, aż do powrotu do Warszawy, Solski korespondował z panną Heleną i odwiedził ją, gdy była w Peszcie, znowu otoczona wielbicielami. Ale we wzajemnym ich stosunku nic się nie zmieniło. Pan Stefan z przyjemnością odczytywał jej listy, gdy byli razem tracił głowę, ale stygnął, gdy się rozdzielili. Już wówczas nie był przywiązany do panny Norskiej, tylko — imponowała mu jej wiara w swoją wartość.
— Mąż mój — mówiła — musi mi się oddać cały jak ja jemu. Wyszłabym za wyrobnika, któryby mnie tak kochał; ale wolałabym umrzeć, aniżeli zostać zabawką choćby najpotężniejszego człowieka.
A Solski, słuchając, myślał:
„Taką kobietę zdobyć!... To trudniejsze, aniżeli podróż na Mont-Blanc...“
I dopóki patrzył na nią, myślał, ażeby ją zdobyć.
Tak stały rzeczy, kiedy Solski w mieszkaniu siostry spotkał Madzię i — zdumiał się. Madzia była bardzo ładna, ale doświadczonem okiem, poza wdziękami, dostrzegł w jej rysach jakiś niezwykły wyraz.
Była to dobroć, niewinność, radość, czy miłosierdzie?... Nie umiał określić. W każdym razie było coś nadludzkiego, czego nie widział w żadnej kobiecie, chyba w obrazach, albo posągach mistrzów.
Ponieważ Ada kochała i chwaliła Madzię, więc w Solskim zagrał duch opozycji.
„Taka, jak inne... — myślał. — Pewnie zechce zrobić interes na życzliwości mojej siostry...“
Wnet jednak zdarzył się cały szereg drobnych faktów, które zdumiały Solskiego.
Madzia nigdy o nic nie prosiła Ady; owszem, nie chciała przyjmować usług. Madzia, z powodu znajomości z Adą, była prześladowana w domu Korkowiczów, lecz nawet nie wspomniała o tem. Nie chciała porzucić swoich prześladowców, płakała za uczenicami i nie zrywała z nimi stosunków.
Mogąc nie pracować, wystarała się o lekcje u panny Malinowskiej, i nie ulegało żadnej wątpliwości, że przyjmując mieszkanie w pałacu Solskich, robi to z pewnem poświęceniem, przez miłość dla Ady...
Pobyt jej stał się prawdziwem błogosławieństwem dla ich domu. Madzia nietylko leczyła migreny ciotki Gabrjeli i obmyślała rozrywki, czy zajęcia dla Ady, ale zajmowała się służbą i jej dziećmi: odwiedzała ich w razie choroby, wyjednywała dla pokrzywdzonych lepszą pensję.
Nawet podwórzowe psy, wałęsające się koty i głodne podczas zimy wróble znalazły w niej opiekunkę. Nawet zaniedbane kwiaty budziły w niej współczucie.
Zato — sama Madzia zdawała się nie mieć żadnych potrzeb, a raczej jedną, ale nienasyconą: dbać o innych, służyć innym. Przytem ani cienia kokieterji, a raczej zupełna nieświadomość o tem, że jest ładna i że się może podobać.
— Nieprawdopodobne!... — myślał Solski.
Madzię odrazu oceniał każdy, kto się z nią zetknął: była to natura kryształowej przejrzystości. Ale dokładnie sformułował ją dopiero Solski, bystry i znający się na charakterach. W jego wyobraźni ludzkość przedstawiała się, jako zbiór szarych kamieni, między któremi raz na tysiąc, jeżeli nie rzadziej, trafiał się klejnot. Zaś ponad temi chłodnemi i bezświetlnemi bytami ukazywały się istoty nadzwyczajne, podobne do zapalonych lamp, które szarym kamieniom nadają fizjognomję, a klejnotom — blask, barwę i przezroczystość.
Te nadzwyczajne istoty były to genjusze: rozumu, woli lub serca, i Madzia, w oczach Solskiego, była albo niesłychanie zręczną obłudnicą, albo — genjuszem uczuć.
Solskiego dziwiło przedewszystkiem, że Madzia wcale, ale to wcale nie spostrzegła, że on się nią zajął. Służba domowa wiedziała o tem, ciotka Gabrjela robiła wymówki i zastrzeżenia, panna Helena okazywała jakby zazdrość, pan Zgierski rozpływał się w pochwałach dla Madzi, ludzie obcy szukali u niej protekcji, a tymczasem ona sama, z wyrafinowaną obłudą, czy niepojętą naiwnością, jego — Solskiego — swatała z panną Heleną!...
„A może ona kocha się w tym blagierze Norskim?“ — myślał pan Stefan, po spirytystycznem posiedzeniu, na którem asystował pannie Helenie, ażeby rozbudzić zazdrość w Madzi.
Lecz zaprzeczył mu rozsądek. Madzia była wówczas rozdrażniona, nawet rozpłakała się, ale ani z miłości do pana Kazimierza, ani z zazdrości o Solskiego. Ją wcale nie zajmowali rzeczywiści, czy domniemani wielbiciele; ją wzruszyły owe piszące i rysujące duchy, a nadewszystko traktat o nieistnieniu duszy, wypowiedziany przez pana Norskiego!
Tak było naprawdę. Madzia przez cały tydzień nie mogła się uspokoić: rozmawiała o tem z Adą, nie sypiała po nocach, zmizerniała, a nareszcie wydobyła z Dębickiego słowo honoru, że — on wierzy w Boga i nieśmiertelność duszy.
Uroczyste zapewnienie Dębickiego trochę uspokoiło Madzię. Niemniej Solski widział, że posiew ateizmu już był rzucony w niewinną duszę, i tem bardziej zainteresował się Madzią, a znienawidził pana Kazimierza, który zresztą nigdy nie cieszył się jego względami.
„Jakiem trzeba być bydlęciem — myślał — ażeby okradać z wiary, a choćby tylko ze złudzeń, biedne dziecko, które nic innego nie pragnie!... I czem on jej to wynagrodzi? On, a nawet cały świat, któremu to biedactwo poświęca wszystko, żądając dla siebie tylko Boga i nadziei?...“
Sam Solski miewał rozmaite wątpliwości i dużą skłonność do pesymizmu. Ale ateuszem nie był, dzięki wpływowi Dębickiego, który od czasu do czasu ukazywał mu nowe, olśniewające horyzonty.
Spokojny, wiecznie roztargniony matematyk stworzył sobie jakiś system filozoficzny. Ale dotychczas rozmawiał o nim tylko z Solskim i to bardzo oględnie.



II.
MAŁE FUNDAMENTA DUŻYCH CELÓW.

W tej epoce Solski miał prawo nazywać się szczęśliwym.
Gdyby ów angielski filozof, któremu w Londynie złożył niefortunną wizytę, zapytał go dzisiaj: „Co pan robisz?“ Solski odpowiedziałby z dumą: „Buduję cukrownię, którą będę prowadził sam.“
Solski, z lekceważącym uśmiechem, przypomniał sobie czasy, kiedy ziewając, odbywał awanturnicze podróże bez celu, albo kiedy pod wpływem nagłego wstydu, że nic nie robi, chciał zostać tragarzem w londyńskich dokach, lub kiedy gotów był prosić pierwszego lepszego fabrykanta o przyjęcie go do spółki.
On sam jest dziś fabrykantem i jeszcze jakim!... U niego pracuje kilkuset tragarzy, do niego jedni modlą się o posady, inni żebrzą go o tytuł wspólników. I on rozdaje posady, ale wspólników nie przyjmuje.
Bo naco mu wspólnicy?... Ażeby go krępowali, czy ażeby część gotówki jego leżała w banku? Solski pomocy nie potrzebuje; co posiada sam, wystarczy aż nadto; w razie zaś nieprzewidzianego wypadku ma do dyspozycji majątek siostry i — kapitały krewnych, którzy bez wahania pożyczą mu, ile zechce. Sama ciotka Gabrjela w każdej chwili da sto tysięcy rubli, nie pytając, co z niemi zrobi, byle miała dożywotni procent.
Cukrownia w dobrach Solskiego była poważnym interesem. Naprzód cukrownie przynosiły akcjonarjuszom po kilkadziesiąt procentów rocznie; powtóre Solski miał doskonałą ziemię, z której setki morgów mógł obrócić na plantacje buraków. Odpadkami cukrowni można było karmić wielką ilość bydła, co także wzięto w rachubę. Nareszcie — ażeby już nic nie brakowało temu dziecku szczęścia, Solski miał w majątku ogromny spadek wody, czyli — motor darmo; podczas gdy inne cukrownie wydawały sporą sumę na opalanie parowych machin.
W rezultacie dla ludzi, jako tako obeznanych z interesami, było widoczne, że gdyby Solski, po kilku kampanjach, nawet spalił swoją cukrownię, nie ubezpieczając jej, to jeszcze wyszedłby z majątkiem. Ale Solski palić jej nie myślał, owszem, zapowiadał, że pod każdym względem będzie wzorową.
Pozatem budująca się fabryka stworzyła mu mnóstwo zajęć, musiał bowiem, choć w najogólniejszych zarysach, poznać kilka gałęzi pracy: uprawę buraków, hodowlę inwentarza, procesy cukrowarskie i handel cukrem. Zajmowały go także rozmaite urządzenia dla robotników, które miał zamiar wprowadzić przy fabryce.
Nareszcie — i tu był szczyt jego marzeń: Solski rozkazywał... Rozkazywał takim, którzy go słuchali, a jego rozkazy przyoblekały się w żelazne i kamienne ciało. On decydował o rozmiarach i położeniu cukrowni; on na sesji rolniczej wskazał pola, które na przyszły rok miały pójść pod buraki; on wyznaczył liczbę sztuk opasowego bydła; on, wysłuchawszy objaśnień Arnolda, wybrał angielską fabrykę, która miała dostarczyć kotłów i mechanizmów wykonawczych.
Był tak upojony władzą, że, szczególniej w początkach, popełniał dzieciństwa, wybierając naprzykład projekta kosztowniejsze dlatego, ażeby przeciwważyć głosy fachowych jednym i niefachowym głosem, ale — swoim.
Później Solski w naradach stosował się do głosów większości; wypróbował swojej władzy, więc mógł zostać praktycznym.
Zapalały go też zewnętrzne oznaki czynności i panowania. Jego gabinet był zawieszony, założony i zastawiony: planami budynków i maszyn, podręcznikami, próbami cukru, a jedno z głównych miejsc zajmowały słoiki z nasionami buraków i sacharymetr, który ciotka Gabrjela uważała za nową broń, albo za rodzaj lornety.
Prócz tego w przedpokoju zawsze siedział na służbie lokaj, zmieniający się co dwie godziny, w bramie stało kilku posłańców, którzy odnosili listy i depesze. Nareszcie Solski, przez pewien czas, codzień odbywał sesje z adwokatami, rolnikami, technikami i agentami handlowymi, wyznaczał im godziny, wzywał ich nagle do siebie, albo sam do nich jeździł.
Później i to mu się sprzykrzyło, i zwoływał sesje tylko w razie potrzeby. A jeszcze później brzydło mu niekiedy wszystko; nie mógł patrzeć na plany i próbki, odwracał się od sacharymetra. Wówczas po całych dniach czytywał francuskie romanse, pobudzał do szczekania Cezara, albo tarzał się z nim na szerokiej sofie.
Myśl o cukrowni już nie zapełniała mu życia. Owszem, niekiedy wydawała mu się nowożytną donkiszoterją, a on sam błędnym rycerzem, który, mając byt aż nadto zabezpieczony, rwie się do pracy.
„Poco to?... Ażeby innym wydzierać chleb albo majątek?...“ — myślał.
Lecz do wydobycia go z podobnej apatji wystarczała niewielka pobudka. Niech tylko kto powiedział: to nie dla Solskiego interes! albo: zobaczycie, że on wszystko straci!... Niech który z kuzynów zrobił uwagę, że to niewłaściwe zajęcie, albo — rozeszła się pogłoska, że powstaje towarzystwo akcyjne, które chce budować cukrownię w tej samej okolicy — natychmiast Solski budził się. Znowu czytał fachowe książki, badał plany, zwoływał sesje, lub wyjeżdżał na wieś przypatrywać się robotom.
Dzięki temu w majątku Solskiego w połowie maja urządzono wielki zbiornik wody, a jak na drożdżach rosły mury kilkunastu budynków. Cofać się było za późno, tem bardziej, że robota toczyła się sama jak kamień, pchnięty z góry. Nawet antagoniści Solskiego już nie mówili o budowaniu drugiej cukrowni, lecz naradzali się, czy nie możnaby odkupić obiecującej fabryki?
Dowiedziawszy się o tem, pan Zgierski (który ciągle kręcił się przy Solskim) słodko przymrużył oczki i odpowiedział:
— Nikt nie zmusi Solskiego do sprzedaży, nikt pod słońcem, choćby mu dał tyle złota, ile pomieści się w kotłach cukrowni. Inna kwestja — dodał również poufnie — gdyby on sam znudził się tym interesem... Taką chwilę wypatrzeć, uderzyć w słabą stronę i natychmiast położyć na stół gotówkę, to co innego...
— Sądzisz pan, że jest to możliwe?... — spytał ktoś.
— Mój Boże — odparł skromnie Zgierski — na świecie wszystko jest możliwe... Ale z Solskim trudna sprawa.
— Gdyby pan jednak chciał nam pomóc, bodajby... w upatrzeniu podobnej chwili... — wtrącił interesowany w tej sprawie.
— Co też pan mówi! — oburzył się z przyjemnym uśmiechem pan Zgierski. — Jestem oddany Solskiemu do śmierci... A że widzę, iż zajęcie się cukrownią robi mu dużo satysfakcji, więc nigdy nie doradziłbym sprzedania jej...
Interlokutor sposępniał, zaś pan Zgierski, wyczekawszy chwilkę, dodał z surową miną:
— Inna rzecz, gdyby Solskiego zaczęło męczyć zajmowanie się cukrownią, psuć mu humor, podkopywać zdrowie... Ha, wówczas — bodaj położyłbym się na progu mieszkania i powiedziałbym: zabij mnie, ale porzuć nieszczęsną fabrykę, która skraca ci życie. Tobym zrobił, jak honor kocham!... Bo ja, panie, dla tych, którzy mi nieograniczenie ufają...
Interlokutorowi rozjaśniło się oblicze.
— Więc przypuszcza pan taką ewentualność? — rzekł. — My ją ciągle widzimy jak na dłoni. Solski zamęczy się tą cukrownią... To nie dla niego praca... Prawda, kochany panie Zgierski?...
— A zaraz: czy prawda? — wybuchnął Zgierski. — Co to jest, panie, prawda? — mówił, podnosząc wgórę palec. — Jeżeli sam Jezus Chrystus umilkł wobec podobnego pytania, więc jak można zadawać go nam, śmiertelnikom? Spytaj mnie pan: czy to jest możliwe, lub niemożliwe?... Aaa... wtedy odpowiem: wszystko jest na świecie możliwem...
Rozeszli się obaj pełni otuchy. Jeden z kandydatów do kupna, jeszcze niedokończonej cukrowni, miał przekonanie, że w Zgierskim znalazł życzliwego orędownika swej sprawy; Zgierski zaś miał pewność, że jest najwierniejszym przyjacielem Solskiego, jak niegdyś był nim dla pani Latter.
Uśmiechał się. W tej chwili w swojej ruchliwej wyobraźni widział siebie, jako dyrektora dziwnej opery, w której Solski był tenorem, jego cukrowniani antagoniści orkiestrą, wszyscy zaś grali i śpiewali arję kompozycji jego, Zgierskiego.
Tymczasem, czego nie przeczuł pan Zgierski, w duszy Solskiego, obok ambicji i — znudzenia, znudzenia i — ambicji, które jak dzień i noc kolejno następowały po sobie, zaczęła kiełkować całkiem nowa pobudka.
Solski, hojny i szlachetny, miał jednak wstręt do filantropji. Na samą myśl o wyszukiwaniu nieszczęśliwych, pomaganiu potrzebującym, ocieraniu łez cierpiącym, na sam dźwięk podobnego frazesu, Solski doznawał obrzydzenia. On, który ograniczał własne potrzeby, miałby jak miłosierna baba czuwać nad potrzebami innych?... On, który szukał cierpień, ażeby je pokonywać, miałby rozczulać się nad cierpieniami innych?... On, który chciał być człowiekiem ze stali i granitu, miałby przykładać się do ucierania nosów dzieciom, albo łatania watówek ich matkom?... Cóżto za śmieszność!...
Solski mógł rzucić dziesięć... sto tysięcy rubli, na jakiś cel, zgodny z jego wyobrażeniami; ale nie potrafiłby suszyć pieluszek. Do spełniania takich czynów są litościwe dusze, pięknie chowane panienki, goniący za popularnością aferzyści, nigdy on...
W dniu jednak, w którym do ich domu sprowadziła się Madzia, Solski mimowoli zaczął troszczyć się o innych.
Jego siostra, ot tak sobie, obiecała Madzi posadę nauczycielki w szkole, którą miano urządzić przy fabryce. Madzia przyjęła propozycję, a Solski ją zatwierdził.
W parę dni później spadł na pana Stefana zwykły paroksyzm zniechęcenia. Solski nie mógł patrzeć na plany, nie chciał rozmawiać z technikami, lecz, chodząc po gabinecie, albo patrząc na kartki zaczętego romansu, myślał:
„Naco mi u licha ta cukrownia?... Niech budują cukrownie ci, którzy łakną trzydziestu procentów na rok, ale ja?... Oczywiście, jest to donkiszoterja!...“
Nagle przypomniał sobie, że obiecał Madzi posadę nauczycielki i — jego myśli przyjęły inny kierunek.
„Jeżeli nie będzie fabryki, nie będzie szkoły, i ta poczciwa dziewczyna zawiedzie się... A jaka ona ładna!... — dodał, odgrzebując w pamięci rysy Madzi. — Jakie ma szlachetne instynkta...“
Rzecz nie do uwierzenia, a jednak prawdziwa, że jeżeli Solski otrząsnął się z apatji, zrobił to pod wpływem obawy, ażeby Madzi nie narazić na zawód! Z jakiem zdziwieniem ona spojrzałaby na niego, dowiedziawszy się, że już nie dba o fabrykę i — coby odpowiedział, gdyby go zapytała: „Więc pan już nie chce mieć cukrowni, dlaczego?...“
W jakiś czas później Madzia, ulegając prośbom swojej koleżanki, Żanety, uprosiła pana Stefana, ażeby aptekę przy fabryce oddał Fajkowskiemu. Solski nie myślał o aptece, lecz — uznał jej potrzebę i obiecał posadę Fajkowskiemu.
I otóż znowu przybył człowiek, z którym Solski rachował się w chwilach zniechęcenia. Sprzedać ledwie budującą się fabrykę — nic łatwiejszego. Ale co on odpowie Fajkowskiemu, gdyby ten go zapytał:
„Dlaczego pan wyrzekłeś się cukrowni?... Przecież od niej zależy mój byt i małżeństwo z panną Żanetą, z którą, sam powiedziałeś, ażebym się ożenił?...“
Setki ludzi, już pracujących przy budowie, zamówionych do przyszłej cukrowni, lub starających się o posady, nic nie obchodziły Solskiego. Widział ich w wyobraźni jak niekształtną mgłę, i zarówno nie dbał o ich opinję, jak o ich zawód. Ale nauczycielka Madzia i aptekarz Fajkowski byli osobami żywemi, które go obchodziły. Wprawdzie można było znaleźć dla nich odszkodowanie; ale — jak im wytłomaczyć, dlaczego on rzucił fabrykę...
Potem Solski przestał wyobrażać sobie Madzię, jako nauczycielkę dzieci jego oficjalistów, nawet wstrząsnął się na myśl, ażeby mogła zajmować podobne stanowisko. Natomiast oczekiwał, że Madzia poprosi go o jakąś techniczną posadę dla swego brata i o miejsce lekarza dla ojca. Naturalnie, że dałby im doskonałe warunki!
Ale Madzia napomknęła mu, że nie myśli prosić za swoją rodziną, a Solski uczuł do niej zato pretensję. Zdawało mu się, że usunięto dwa filary, na których miała oprzeć się, jeżeli nie cukrownia, to przynajmniej zapał Solskiego dla niej.
Później uspokoił się. Znowu bowiem, niewiadomo dlaczego, przyszło mu na myśl, że — ojcu Madzi nie odpowiadałoby tak skromne stanowisko i że jej brat powinienby co najmniej zostać dyrektorem cukrowni, obeznawszy się z fabrykacją. A swoją drogą niecierpliwie czekał, ażeby Madzia znowu kogoś zaleciła mu na posadę. Miał bowiem przesąd, że każdy, kogo ona zarekomenduje, stanie się węzłem, przymocowującym go do realnej działalności.
Solski zaczął odgadywać w sobie brak zdolności, któraby zbliżała go do ludzi. Zaczął rozumieć, że on sam jest istotą niekompletną i że Madzia w wysokim stopniu posiada te przymioty, których jemu nie dostaje. Wiedział, że tu chodzi o sferę uczucia, ale jeszcze nie zdawał sobie jasno sprawy: co to jest?



III.
CUKROWNIA WIDZIANA Z GÓRY.

Pewnego wieczora Solski z Dębickim przyszedł do siostry na herbatę. Czas był pogodny, więc usiedli na dużym balkonie, wychodzącym na ogród. Ada z zapałem mówiła o jasnowidzeniach pani Arnoldowej i o własnych postępach w spirytyzmie: już bowiem duchy zaczęły rozmawiać z nią zapomocą abecadła i ekierki, przytrzymywanej ręką. Z niemniejszym ogniem Madzia opowiadała o ostatniej sesji kobiecego towarzystwa, na której panna Howard zaprojektowała zbudowanie wielkiego domu dla samotnych kobiet.
— Ciekawam, skąd wezmą na to pieniędzy? — odpowiedziała Ada. — Bo mnie już nudzą projekta, na wykonanie których trzeba miljonów...
— Rodzona moja siostra!... — zawołał, śmiejąc się, Solski. — Przypominam ci jednak, że nie wypada, dla stosunków z duchami, zaniedbywać stowarzyszenia, które ma cele uczciwe, a niekiedy praktyczne.
— Naprzód — odparła zarumieniona Ada — proszę nie żartować z duchów. A powtóre... dlaczego mam chodzić na wszystkie sesje tych pań?
— Cobyś jednak powiedziała, gdybym ja również dla jakiegoś ...izmu rzucił cukrownię?
— Anibym się odezwała — rzekła Ada.
— Pan rzuciłby cukrownię?... — zawołała Madzia, patrząc na niego ze zdziwieniem.
— Czy tylko damom wolno mieć upodobania?... Jeżeli moją siostrę po paru tygodniach znudziły sesje, dlaczego mnie, po tylu miesiącach, nie miałaby znudzić cukrownia? Upewniam — dodał, śmiejąc się — że na waszych sesjach macie panie więcej rozmaitości.
— Nigdy w to nie uwierzę!... — rzekła Madzia z przekonaniem.
— Że moje zajęcia nie są zabawne?...
— Nie, ale, ażeby pan opuścił sposobność uszczęśliwienia kilkuset ludzi!...
— Ależ ci ludzie nic mnie nie obchodzą, nie znam ich. Zresztą, kto kiedy uszczęśliwił człowieka?
— Ach, mówi pan tak, bo pan nie widział biedy i biednych — odparła Madzia z zapałem. — Gdyby pan zobaczył rodzinę nauczyciela w Iksinowie, którego żona jest w domu kucharką i praczką, a dzieci chodzą w starych sukienkach... Gdyby pan poznał stolarza, który żyje z robienia trumien, ma zapadnięte piersi i chyba dlatego nie umiera, że jemu nikt trumny nie zrobi... A gdyby pan kiedy usłyszał w brudnej izbie domu zajezdnego płacz kobiety, która przyjechała z koncertem, lęka się niepowodzenia i, w dodatku, jest głodna...
Zatchnęła się ze wzruszenia, lecz po chwili mówiła dalej:
— Łatwo panu wyrzec się cukrowni, bo pan nie widywał podobnych ludzi. Gdyby pan ich spotkał, jestem pewna, że nie zaznałby pan spokojności, dopóki nie wydobyłby ich z nędzy... Cudza nędza boli nas, chodzi za nami, nie pozwala usnąć... Jest jak rana, która dopóty nie zagoi się, aż pomożemy biedakowi, wedle naszych sił...
— Chyba nie przypuszcza pani, że będę zbierał niedołęgów i zapełniał nimi fabrykę — odparł rozdrażniony Solski. — Tam potrzeba pracowników...
— I im należy się życzliwa opieka...
— Przepraszam panią, ale w żadnej fabryce robotnik nie umiera z głodu!... — przerwał Solski.
— Mój Boże, wiem coś o tem (prawda Adziuś?); bo do naszego stowarzyszenia zgłaszają się rozmaite kobiety z prośbą o przyjęcie ich córek do roboty. Zwiedzałam mieszkania tych ludzi na strychach lub w suterynach, gdzie w jednym dusznym pokoju siedzą trzy małżeństwa i ze sześcioro dzieci... Kosztowałam krupnik, który parę razy tygodniowo gotują na obiad, przez resztę dni żywiąc się nieocukrzoną kawą i chlebem... Nawet widziałam w jednem łóżku dwoje dzieci, które, nie mając odzienia, muszą leżeć, zamiast biegać po ulicy...
— Pozwoli pani objaśnić sobie — rzekł cierpko Solski — że przy naszej fabryce już budują domy dla robotników, którzy, mam nadzieję, nie będą żywili się kawą, ani pakowali do łóżek nagich dzieci...
— Bo właścicielem cukrowni będzie pan — odparła Madzia tonem przekonania. — I dlatego nie przypuszczam, ażeby pan rzucił fabrykę, mogąc w niej robić tyle dobrego...
— Jak ona zapala się!... — wtrąciła Ada, życzliwie patrząc na przyjaciółkę. — Bądź spokojna, Stefek nie wyrzeknie się swego dziecka...
— Cukrownia nie jest mojem dzieckiem — z niechęcią odpowiedział Solski. — To pomysł Arnolda, świetny, ani słowa, ale nie mój... Nie urodził się w moim mózgu, a dziś, gdy już stał się faktem, czuję, że nie jestem do niego dopasowany... Naturalnie będę robił wszystko, co potrzeba, ale bez zapału... Nic mnie tam nie ciągnie — dodał ciszej — chyba te szarytkowskie obrazy, które tak wymownie przedstawiła panna Magdalena.
Zaczął pogwizdywać i patrzył w niebo, usiane gwiazdami. Madzia posmutniała, Ada rzekła:
— Zwyczajny to paroksyzm u Stefka. Jak inni muszą przespać się po pracy, tak Stefek musi ponudzić się trochę i pomelancholizować dla nabrania sił. Ale jutro... pojutrze... przejdzie!...
— Więc nie wierzysz, że mnie nie zajmuje cukrownia, a upokarza rola kandydata do kilkudziesięciu procentów rocznie?... — spytał rozdrażniony Solski. — Praca społeczna... ja ją rozumiem!... W pracy społecznej potrzeba być artystą i jak rzeźbiarz wyciosywać z ludzkich gromad — posągi... Waszyngton, Napoleon I, Cavour, Bismarck, to artyści społeczni, to praca... Ale budowanie cukrowni i wyciskanie buraczanego soku... brr!...
— Dziwna rzecz — odezwał się, milczący do tej pory, Dębicki. — Bismarck jest artystą, ponieważ należał do tych, co budowali państwo niemieckie; ale organizator fabryki nie jest artystą, ponieważ tworzy tylko — fabrykę. Wypadłoby stąd, że większy honor — złapać — wieloryba, aniżeli — stworzyć — wróbla. Mnie się zaś zdaje, że drugie zadanie jest trudniejsze, i że ten, kto zbudowałby porządnego wróbla, byłby artystą godniejszym podziwu, aniżeli łowca wielorybów...
Solski, oparłszy się plecami o poręcz krzesła, wyciągnął nogi i patrzył w niebo. Był obrażony, ale Dębicki, nie zważając na to, mówił dalej:
— Tymczasem u nas nikt nie chce rozwijać swojej siły twórczej zapomocą budowania wróbelków, lecz koniecznie życzy sobie konstruować wieloryby, dla których tutaj niema ani miejsca, ani czasu, ani materjału. Ludziom zdaje się, że świat potrzebuje tylko — dzieł nadzwyczajnych, a choćby tylko — rojeń o nich; świat zaś przedewszystkiem potrzebuje — twórców. Wynalazca nowego sztyfta do butów jest wart więcej, niż stu marzycieli o perpetuum mobile; organizator rzeczywistej cukrowni wywołuje większy ruch między ludźmi, aniżeli stu chronicznych kandydatów na Bismarcka.
Spróbujcie stworzyć wzorową rodzinę, sklep, spółkę, warsztat, fabrykę, a przekonacie się, że i to jest posąg, ułożony z ludzkich jednostek... Co to posąg!... raczej pełen życia organizm wyższego rzędu... Kto takie dzieła buduje z planem i świadomością, ten wznosi się ponad Fidjaszów i Michałów Aniołów i nie ma czego zazdrościć Bismarckowi.
— A sens moralny tej prelekcji? — spytał Solski.
— Ten, że — jeżeli naprawdę posiadasz instynkt organizatorski, to stworzenie tak skomplikowanej fabryki jak cukrownia powinnoby cię zadowolić — odparł Dębicki.
— Jakto znać, że profesor nie dotknąłeś się tej rzeczy praktycznie!... — zawołał Solski. — Gdybyś słuchał narad o cenie i dobroci wapna i cegły, o głębokości fundamentów, wyborze machin, wynagrodzeniu mularzy i gatunkach buraków, zapomniałbyś pan o swoich ideałach. A gdyby ci jeszcze dzień po dniu kładziono w głowę, że korzystniej zachęcić sąsiadów do plantacji buraków, aniżeli uprawiać je samemu; gdyby ci skakano do oczu, że chcesz psuć robotników, płacąc im lepiej; gdyby w kontraktach z przedsiębiorcą mularskim, ciesielskim i tak dalej podsuwano kruczki, przez które ludzie ci musieliby pójść z torbami, dopiero poznałbyś, co to jest interes przemysłowy... To nie jest żyjący posąg, ale machina do wyciskania dywidendy z buraków, robotników i rolników... To nie organizm, ale młyn, w którym mielą się ludzkie istnienia...
Dębicki spokojnie wysłuchał mowy, wypowiedzianej z ogniem, a gdy Solski umilkł, on zaczął:
— Tysiączne szczegóły fabryki zasłaniają ci jej całość. Jesteś jak człowiek w lesie, który widzi tylko drzewa, a wcale nie myśli o tem, jaką ma formę sam las?...
Otóż jest pora, ażebyś, zamiast zniechęcać się, spojrzał na te rzeczy zwysoka. Przez jakiś czas nie myśl o burakach i dywidendzie, ale raczej o tem, że z całą świadomością, wbrew przeszkodom, masz stworzyć organizm żywy, czujący i myślący, organizm z cegły, żelaza, buraków i — ludzi. Masz stworzyć istotę zdrową lub chorą, która będzie rosła i rozwijała się, albo umrze, i która będzie miała zupełną samowiedzę swojej pomyślności lub cierpień, swego rozwoju albo konania. I to nie jedną samowiedzę, ale kilkaset, kilka tysięcy; tyle samowiedz, ilu jest ludzi zainteresowanych w twojej cukrowni...
— No... no... no!... — przerwał Solski. — Siada profesor na wysokiego konia.
— Przypominam, że są tu jeszcze dwie skromne słuchaczki, które także chciałyby coś zrozumieć — wtrąciła Ada.
Dębicki machnął ręką w sposób, wyrażający małe uszanowanie dla słuchaczek, i mówił do Solskiego:
— Przedewszystkiem, czy wierzysz, że twoja cukrownia będzie istotą żyjącą, ultra-organizmem?...
— Zwietrzałe porównanie — rzekł Solski.
— Ale my o niem nic nie wiemy... — zawołała Ada.
— Przepraszam cię — odparł Dębicki — to nie alegorja, lecz — ten rodzaj podobieństw, które prowadzą do odkryć!...
— No, no!...
— Zacznijmy od dołu. Cukrownia będzie przekształcała materjały, prawie tak samo, jak robią to zwierzęta i rośliny. Przez jedną bramę będziecie do niej wozić: buraki, węgiel, wapno i tak dalej. Te buraki opłóczecie wodą jak śliną; rozetrzecie je na miazgę żelaznemi zębami, wyciśniecie z nich sok... W innym aparacie, który, mówiąc nawiasowo, jak nasze płuca, będzie pochłaniał mnóstwo tlenu, poddacie sok buraczany podniesionej temperaturze... Potem będziecie go łączyli z wapnem, węglem, będziecie przeciskali przez walce centryfugalne, a nareszcie odparujecie i odlejecie w formy cukier, który — wyjedzie na świat drugą bramą.
Powiedz, czy cały szereg tych procesów nie jest podobny do — odżywiania się zwierząt i roślin? I czy twoja cukrownia nie przypomni ci — naprzykład — wiśniowego drzewa, które wchłania kwas węglany, tlen, wodę, amonjak, sole wapienne, przerabia je, rozprowadza po różnych zakątkach swego organizmu i w rezultacie wyrzuca na powierzchnię kory — klej wiśniowy, poszukiwany przez dzieci.
— Jadłam to — szepnęła Madzia.
— I ja... — dodała Ada.
— Dodam jeszcze — ciągnął Dębicki — że gdy w cukrowni znajdzie się za mało lub za dużo buraków, gdy w składach okaże się nadmiar cukru, albo gdy w którym z budynków fabrycznych będą niedokładnie odbywały się właściwe procesy, cukrownia zacznie chorować. Robotnicy zmizernieją, liczba ich zmniejszy się, tętno ruchu osłabnie; potem mogą nawet opustoszeć budynki, pękać ściany i wkońcu walić się, jak konary spróchniałego drzewa. Możliwość śmierci jest także dowodem życia.
— Ależ, kochany profesorze, mnie nic nie obchodzi takie życie, które polega na trawieniu i wydzielinach, w razie zaś najefektowniejszym — na śmierci... Ja, jeżeli mam być działaczem społecznym, chcę mieć do czynienia z duszą i to duszą zbiorową. Słyszysz?... — nalegał Solski.
— Z duszą? — powtórzył Dębicki. — Właśnie o niej będę mówił i przekonam cię, że nawet w dzisiejszych fabrykach już istnieją dwie kapitalne władze duszy: wola i myśl.
Wola na najniższym szczeblu objawia się odruchami odsiebnemi i dosiebnemi, które już spotykamy u wymoczków. Czy zaś nie zgodzisz się na to, że — owi furmani i ich wozy, które będą zwozić buraki, a wywozić cukier, że oni przy twojej fabryce będą spełniali rolę tych rzęs i macek, które wyrastają z ciała pierwotniaka i schwyciwszy zdobycz, znikają?...
Wyższym szczeblem woli są nałogi. No, ale te muszą istnieć w każdej fabryce, gdzie mnóstwo ludzi spełnia swoje czynności nałogowo i gdzie jednostajne działanie machin również przypomina nałogi.
Następnem piętrem woli jest: praca twórcza, w której odruchy i nałogi porządkują się według pewnego celu. W fabryce przedstawicielami takich celów są specjalni majstrowie, pod których kierunkiem oddziały robotników płóczą buraki, rozcierają, wyciskają...
Szczytem nareszcie woli jest cel fabryki, który streszcza się w jej dyrektorze technicznym.
Przechodzę do myśli. Jej fundamentem są wrażenia świata zewnętrznego, a organami tych wrażeń dla was są: agenci, dowiadujący się o cenach cukru, buraków, węgla, drzewa, robocizny... Wyżej wznosi się: pamięć, jej zaś organem będą w cukrowni spisy inwentarza, płacy roboczej, wydatków na materjały, wpływów za towar... Pracę twórczą myśli chyba pomieścisz w laboratorjum, w biurze technicznem i administracyjno-handlowem. A nareszcie ideę panującą, która ogarnia całe życie fabryki, jej rozwój i wahania — może reprezentowałbyś ty sam, gdybyś w swojej cukrowni widział nie prasę do wyciskania dywidend, ale organizm, który ma spełniać jakieś cele na świecie.
Dodaj, że każda z istniejących fabryk ma swoją indywidualność. Są fabryki: logiczne i głupie, rzetelne i szachrajskie, wolne i spętane przez wierzycieli, moralne i niemoralne. Pomyśl o tem wszystkiem i powiedz: czy poza burakami, wytłoczynami, melasą i dywidendą nie dostrzegasz konturów — ducha, który tem tylko różni się od ludzkiego, że zamiast jednej świadomości, ma ich kilkaset?...
— Stefku, profesor ma słuszność — rzekła Ada. — W fabryce istnieje duch zbiorowy...
— Ale niema w niej miejsca na współczucie i litość panny Magdaleny — odparł Solski.
— Mylisz się — wtrącił Dębicki. — Teraźniejsze fabryki są jeszcze bardzo niskiemi organizacjami. Czy jednak nie sądzisz, że dzisiejsze zamęty w świecie pracy może nie istniałyby, gdyby w fabrykach tętniło żywe uczucie? Gdyby smutek, spotykający jednego pracownika, udzielał się innym; gdyby kierownicy troszczyli się o usuwanie przykrości, a nasuwanie przyjemności wykonawcom?
Żyjemy zresztą w epoce, kiedy w fabrykach zaczyna kiełkować ów uczuciowy element. Bo czemże innem wytłomaczysz: szpitale, szkółki i ochrony dla dzieci, doroczne i tygodniowe zabawy, kasy zapomóg, nawet orkiestry?... — Żadne z tych urządzeń nie pomnoży ilości wydobytego cukru, ani powiększy dywidendy; do czegóż więc je odnieść, jeżeli nie — do budzącego się uczucia, w tym zbiorowym duchu, który unosi się nad robotnikami i machinami.
Solski uderzył się w czoło.
— Masz profesor rację!... — zawołał podniecony. — W tej chwili dopiero zrozumiałem pannę Magdalenę i... siebie... Ja mógłbym być rozumem i wolą organizmu fabrycznego, a ona — jego uczuciem...
Madzia drgnęła na krześle, Ada i Dębicki spojrzeli. Solski opanował się i wziąwszy Madzię za rękę, rzekł z uśmiechem:
— Przepraszam za zestawienie pani i siebie... Ale w tej chwili przyszły mi na myśl szlachetne poglądy pani i moje odpowiedzi... Tak, pani ma słuszność; ja zaś nie miałem jej...
Pożegnał obecnych i wyszedł. Z progu jeszcze odezwał się:
— Tylko, profesorze, nie zbałamuć mi siostry i... panny Magdaleny...
— Złoty, kochany profesorze! — zawołała Ada, ściskając obie ręce Dębickiemu. — Znowu ożywiłeś Stefka...



IV.
SPIRITUS FLAT, UBI VULT.

Każdemu człowiekowi zdarza się podczas zimowego dnia patrzeć na zapotniałe szyby. W widoku tym niema nic, na czem wartoby zatrzymać uwagę: jest przezroczysta tafla, która dzięki parze wygląda jak muślin, a zresztą nic do zapamiętania, nic, coby poruszyło ciekawość.
Wtem na dworze wionął wiatr chłodniejszy, temperatura spada o kilka stopni i — spotniała szyba zmienia się w jednej chwili. Muślin wilgoci zaczyna pokrywać się bogatym haftem, przedstawiającym liście dziwnych roślin, albo pióra nieznanych ptaków; z mgły powstaje wyrazistość, z jednostajności rozmaitość i formy.
Podobne zjawisko zaszło w duszy Solskiego. Od dzieciństwa patrzył na swój pałac, wypełniony służbą, na folwarki, rojące się ludźmi i bydłem, a od kilku miesięcy na budującą się cukrownię. Miał wyobrażenie: co każdy z tych ludzi robi w pokojach, w polu, na mularskiem rusztowaniu; ile go kosztuje, a ile mu przynosi zysku? Wszystko to jednak wydawało mu się jak szara mgła, która nużyła go jednostajnością i gdzie niepodobna było dopatrzeć duszy, ani fizjognomji. Dopiero dzisiejszego wieczora nagle zmieniło się to wszystko: skrystalizowało się jak rosa na szybach.
Z początku na herbacie u Ady, Solski był rozdrażniony na Madzię: jej litość nad stolarzami, bakałarzami, wędrownemi aktorkami wydawała mu się ślamazarnym sentymentalizmem, którego niecierpiał. Działało to na niego, jak wygrywanie na fleciku czułych i nudnych melodyj.
„Gdybym ja raz mógł nie słyszeć o bladościach, łzach i niedolach!...“ — pomyślał zniecierpliwiony.
Potem zabrał głos Dębicki i jednostajnym, profesorskim tonem zaczął wykładać rzeczy, które Solski znał, setki razy czytał o nich i rozmyślał, lecz które nic go nie nauczyły. Rodzina, warsztat, praca w małem kółku, organizm społeczny, ach!... jakież to oklepane frazesy...
Było jednak w tej prelekcji coś niezwykłego: oto — pewność, z jaką przemawiał Dębicki. Zdawało się, że ten człowiek, wpatrzony w próżnię, naprawdę widzi — duchy, unoszące się nad pracującemi machinami i nad każdem ludzkiem zbiorowiskiem, które skupia się w jakimś celu.
„Gdzie dwu, albo trzech zejdzie się w imię Moje — Ja tam będę...“ — przemknęło Solskiemu przez myśl.
I nagle w jego duszy zbiegły się: jego folwarki i cukrownia, wykład Dębickiego i opowiadania Madzi. Błyskawica rozświetliła jego wnętrze i zobaczył rzeczy, których dawniej nie widywał nigdy.
Zdawało mu się, że jego pałacowa służba, złożona z kilkudziesięciu osób, stopiła się w jakimś cudownym kotle, skąd niebawem wyszedł jeden tylko, ale olbrzym. Każda jego ręka była odlana z kilkudziesięciu rąk, pierś — z kilkudziesięciu piersi, głowa — z kilkudziesięciu głów. Olbrzym ten, nieźle odziany i syty, siedział przed bramą pałacu, od czasu do czasu jednym palcem przesuwał sprzęty, albo oddechem zdmuchiwał pyły z pokojów. Niekiedy spoglądał na Solskiego i spełniał rozkazy bez wahania, ale i bez zapału.
Na wsi zdarzyło się to samo. Parobcy ze wszystkich folwarków spłynęli się w jednego parobka, którego żołądek wart był kilkaset zwyczajnych żołądków, ręka — kilkaset rąk, wzrost — kilkaset wzrostów. Tylko głowa wydawała się nieproporcjonalnie drobną na postaci ogromnej jak skała.
Olbrzym ten, trochę bosy i trochę obdarty, powoli odrabiał swoje zajęcia, miał ociężałe ruchy, apatyczną twarz i nieufne spojrzenie.
Szybko chodząc po gabinecie, Solski wpatrywał się w te wizerunki własnej wyobraźni i poczuł dumę. Niedość, że zrozumiał teorję Dębickiego, ale nawet — przyoblekł ją w ciało! Od tej pory już nietylko będzie wiedział, że dom, folwark i fabryka są — organizmami, ale będzie — widział te organizmy w ich prawdziwym kształcie i rozmiarach.
Teraz dopiero Solski rozumie, że jest władcą i czarodziejem, który przywiązał do siebie wielkoludy zapomocą talizmanu... klucza od kasy!... Tym kluczem porusza z miejsca, budzi ze snu, zachęca do pracy, wywołuje radość, albo smutek w swoich ogromnych niewolnikach. Wprawdzie inni panowie robią to samo; ale oni nawet nie domyślają się tego, co robią, nie widzą — olbrzymów, lecz — drobne ich okruchy, niewarte spojrzenia.
Solski wciąż chodzi po swoim gabinecie, spoglądając od czasu do czasu za okno, gdzie widać księżyc w ostatniej kwadrze, powoli wznoszący się nad dachami.
Nareszcie!... Nareszcie znalazł to, czego pragnął: władzę nad czemś wielkiem. Jeden wielkolud czuwa nad jego wygodami, drugi wielkolud uprawia pola, trzeci będzie pracował w fabryce. Każdy z nich może jeszcze urosnąć, nabrać lepszej cery i humoru, jeżeli tak podoba się jemu — Solskiemu; albo może zniknąć z powierzchni ziemi, gdy tak zechce on, Solski.
Lecz któżby marnował takie istoty: chyba warjat, albo człowiek, który ich nie widzi i nie cieszy się władzą nad niemi? Owszem, niech rosną i nabierają sił, niech będą dobrze odziani, syci i zadowoleni, niechaj leniwe ich ruchy nabiorą zręczności, apatyczne twarze — wyrazu. A nadewszystko niechaj porosną im zbyt drobne głowy, oni zaś sami niechaj — kochają Solskiego.
Oto są żyjące posągi, które on ma kształtować! Oto praca, jakiej od tylu lat pożądał! Teraz dopiero zrozumiał, że folwarki i fabryki warte są jego zdolności i zajęcia.
Ponieważ szczęście nie chodzi samotnie, więc w tym dniu Solskiemu trafił się jeszcze jeden pomyślny wypadek, może najpomyślniejszy. Te jego olbrzymy — mają jakieś potrzeby, które on niezawsze odczuwa; nadto zaś, jeżeli pojmują ludzki język, to chyba język serca, którego Solski nie posiada. Ma on energję, ma twórczą myśl, ale... sentymentalnym być nie potrafi, to darmo!...
I otóż w takiej chwili znajduje się pod jego dachem Madzia, istota wrażliwa, jakby utkana ze współczucia i miłości. Ona chwyta wlot każdą cudzą potrzebę, odczuwa ją i znajduje natychmiastową odpowiedź. Ona jedna potrafi rozmówić się nawet z tym wielkoludem, który obok żołądka, złożonego z kilkuset żołądków, posiada głowę, wartą ledwie kilkanaście głów.
Jest tedy trzy rzeczy: materjał na żywe posągi — rzeźbiarz, który chce je ciosać, i — pomost między materjałem a rzeźbiarzem — Madzia...
Solski rzucił się na kanapę, ściskając rozpalone czoło.
„Uboga — myślał — ale naco mi pieniądze?... Żadne nazwisko, ale będzie miała moje... Żadne stosunki!... Nie, to nie są żadne stosunki... to są te, o które najwięcej chodzi mi w życiu... A gdzie ja znajdę podobną wrażliwość i taki bezmiar uczucia?... Przecież to posag, jakiego nie dostałbym za miljony!...“
Odgrzebywał w pamięci wszystkie kobiety, które kochał albo podziwiał. Były to osoby rozumne, dowcipne, piękne, eleganckie, oryginalne, ale — żadna taka!... Były to brylanty, szmaragdy, szafiry, które warto posiadać, ale żadna nie była tem, czem Madzia: promieniem światła, bez którego nawet klejnoty nie mają piękności.
„Czy ożeniwszy się z nią — myślał Solski — nigdybym jej nie zdradził?... Naturalnie, sto razy zdradziłbym ją dla każdej, któraby mi się podobała... A czy mógłbym ją porzucić?... Nigdy!... jak nie mógłbym rzucić własnego serca...“
„A może ona kocha Norskiego?... — przeleciało mu przez głowę. — Jej płacz u Arnoldów... rumieńce... unikanie jego spojrzeń...“
Solski zerwał się z kanapy.
— Czyby to być mogło?... — szepnął. — Ależ to całe moje życie zrujnowane...
Wyszedł do przedpokoju, włożył palto i wybiegł na pustą ulicę. Wrócił do domu, kiedy księżyc zaczął pochylać się ku zachodowi, a na wschodzie świtało.
„Muszę to wyjaśnić i zakończyć — mówił, rozbierając się. — Ada zgodzi się natychmiast, ciotka Gabrjela podąsa się, ale także ustąpi. No — a w naszej rodzinie nie wszyscy przecież są tak źli, ażeby nie potrafili ocenić Magdaleny.“
O tej samej godzinie, kiedy w duszy Solskiego rozegrywała się jej przyszłość, Madzia nie mogła zasnąć.
Nagłe przerzucenie się Ady z towarzystwa kobiet pracujących do spirytyzmu przestraszyło Madzię. Cierpki zaś ton, jakim parę razy odezwał się do niej Solski, zranił jej dumę.
„Wielcy panowie — myślała — łatwo zmieniają upodobania i... lekceważą ludzi!... Wolę stąd usunąć się pierwej, zanim mnie wypędzą...“
Potem zrobiło jej się żal Ady, która mogłaby sądzić, że Madzia porzuca ją przez kaprys, a nareszcie postanowiła — zaczekać parę tygodni, może parę dni...
„Prawda, że pan Stefan, odchodząc, uznał swój błąd. Ale jakim tonem on mówił, że nie będzie zbierał niedołęgów, ażeby zapełnić nimi fabrykę!... A w jaki sposób odpowiadał Dębickiemu?...“
„To nie mój świat... nie mój... nie mój!... Trzeba stąd uciekać...“ — myślała Madzia, patrząc, że już świta na dworze.



V.
ZNOWU ECHO PRZESZŁOŚCI.

Od kilku dni Ada Solska spostrzegła w bracie niepokój.
Czytał i załatwiał majątkowe interesa, ale — nie miał apetytu, przesiadywał w nocy, unikał Madzi, albo rozmawiał z nią krótko i oschle. Niekiedy wpadał do pokoju siostry i chodził, milcząc, jak człowiek, który chce zwierzyć się z czemś, ale nie ma odwagi.
Pewnego południa, kiedy Solski, o zwykłej porze, nie przyszedł do siostry, Ada, wziąwszy kłębek włóczki i szydełko, udała się do gabinetu brata. Pan Stefan chodził, bardziej rozgorączkowany niż zwykle. Ada siadła na skórzanej sofie i rozwinąwszy włóczkę, zaczęła robić szalik dla ciotki, w czem zresztą nie okazywała wielkiej biegłości. Cezar powitał ją skokami i machaniem ogona; widząc jednak, że pani nie zajmuje się nim, legł na tygrysiej skórze i zasnął.
Przez otwarte okna wpadały potoki słoneczne, dzieląc gabinet na ciemne i jaskrawe pasy. Ile razy Solski, chodząc, ukazał się w oświetleniu, Ada widziała, że ma mizerną twarz i podsiniałe oczy; gdy wszedł w cień, wydawał się szary.
— Dobrze, żeś przyszła — odezwał się pan Stefan.
— Uważam to — odparła Ada, nie odwracając oczu od roboty.
— Domyślasz się, o czem chcę z tobą mówić? — spytał.
— Nawet nie potrzebuję domyślać się. Widziałam to samo w roku zeszłym, we Włoszech...
— Zupełnie co innego...
— I o Helenie mówiłeś, że jest inna, aniżeli wszystkie kobiety.
Solski zatrzymał się przed siostrą.
— Czy to ma znaczyć, że stałaś się stronniczką panny Heleny?... — spytał.
Ada złożyła ręce na kolanach i podniosła oczy.
— Nie gniewaj się, mój kochany — rzekła — ale już nigdy wobec ciebie nie chciałabym odgrywać roli swatki... Idzie mi o co innego. Wiele osób z naszej rodziny są pewne, że ożenisz się z Heleną, choć po mieście krążą w tej chwili inne pogłoski...
— Daj mi spokój z Heleną! — wybuchnął pan Stefan. — Sama zerwała i wszyscy o tem wiedzą...
— Nie wszyscy, nie wyłączając jej samej i jej rodziny. W tych dniach Helena odrzuciła jakiegoś inżyniera, który oświadczył się... Pani Arnold, mimo że duchy powiedziały, iż Helena nie wyjdzie za ciebie, czasami wspomina mi o waszem małżeństwie. Zaś brat Heli...
Tu głos panny Solskiej załamał się.
— Zaś pan Kazimierz Norski — mówiła, siląc się na spokój — nie przyjął ofiarowanej mu posady na kolei, widocznie licząc na to, że... że zostanie twoim szwagrem... — zakończyła cicho Ada.
Solski, patrząc na siostrę, nie stracił ani jednej zmiany na jej twarzy, ani jednego odcienia głosu. Oczy zatliły mu się, lecz po chwili zgasły i tylko niecierpliwie wzruszył ramionami.
— Z panną Heleną — rzekł — moje rachunki skończyły się. Gdyby na świecie były tylko dwie kobiety do wyboru: ona i jakaś inna, wybrałbym tę inną...
— Godna podziwu stałość... — szepnęła Ada.
— Może ty potrafisz być stalsza!... — syknął brat i zaiskrzyły mu się oczy.
Twarz panny Solskiej pociemniała.
— Więc dlaczego umizgasz się do niej? — zapytała łagodniej.
— Dlatego, że ona mnie kokietuje — odparł, śmiejąc się. — Należysz do emancypantek, więc chyba uznajesz równe prawa...
Ada przyciągnęła brata i pocałowała w rękę; potem, objąwszy go za szyję, pocałowała w czoło.
— Rób, co chcesz, żeń się, z kim chcesz... ja cię kochać nie przestanę — szepnęła.
— Ani ja ciebie... — odparł. — I dlatego nie powiem ci: rób, co chcesz... Zrobisz zawsze tylko to, co powinna zrobić kobieta twego dostojeństwa.
— Zostanę starą panną, prawda? — spytała Ada z uśmiechem.
— Zostaniesz starą panną — Solską.
— Wiem, wiem... — powtórzyła. — Mówmy o tobie: postanowiłeś ożenić się z Madzią... Przynajmniej tak myślisz dzisiaj...
— Tak — i ty musisz mi pomóc — rzekł Solski.
— Nigdy!... — zawołała Ada. — Wreszcie — naco tobie moja pomoc? Oświadcz się sam.
— A jeżeli ona mnie nie kocha?
— Na to ja nie poradzę. Jak również i na to, ażebyś ty jej nie rzucił, gdy ci się sprzykrzy.
Solski usiadł obok siostry i wziął ją za rękę.
— Słuchaj — zaczął.
— Wiem, co powiesz — przerwała siostra. — Ona jest różna od innych kobiet... słyszałam to nieraz!...
— Nie — rzekł — ale ja ją kocham inaczej. Dawniej, kiedy podobała mi się kobieta, budziło się we mnie zwierzę: żarłbym ją... Prawie czułem rozkosz kąsania... Ale z tą jest inaczej...
— Prawda!... Ileż to razy, kiedy rozmawiałeś z Madzią, a choćbyś tylko patrzył na nią, wstydziłam się za ciebie... Ach, jacyż wy jesteście wstrętni z waszą miłością...
— Bądź cierpliwa — mówił pan Stefan błagalnym tonem. — Czy wiesz, gdybyś mi kazała opisać jej rysy, przysięgam, nie potrafiłbym. Tak dalece w moich uczuciach dla niej niema nic zmysłowego. Wiem, że ma prześliczne ręce... nóżkę... szyję jak utoczoną z kości słoniowej... biust bogiń... Otacza ją szczególna woń... Ale rysów jej prawie nie pamiętam. Moje nerwy nie grają tu żadnej roli... Ale jak ja znam jej duszę!... A tego nie mógłbym powiedzieć o żadnej z kobiet, które mi się podobały.
Ada wzruszyła ramionami.
— Nie wierzysz, że to nie jest miłość zmysłowa, ale jakieś nieziemskie przywiązanie?... Słuchaj... Wiem, że to jest dziecko naiwne, nie zna życia; ale przytem ma wielki rozsądek, a umysł jej rozwija się z dnia na dzień. Dziś jest dojrzalsza, niż wówczas, kiedy sprowadziła się do nas.
— Prawda.
— Widzisz. Jest także bardzo energiczna, jest uosobieniem działalności i siły...
— Prawda — wtrąciła Ada.
— Ale to nie jest siła stali czy granitu, który albo łamie wszystko, albo druzgocze się sam. To raczej giętka siła płomienia, który faluje, ogarnia ze wszystkich stron, znika i ukazuje się w innem miejscu... A zawsze pełen wdzięku!...
— Bardzo trafne porównanie.
— Z tego powodu — mówił półgłosem Solski — przedstawia mi się ona jak duch w formie kobiety; działa, ale nie można jej schwycić. Więcej nawet: skutkiem braku egoizmu, to dziecko wydaje się pozbawione cech ziemskich. Czy ona prosiła cię kiedy o co?... Dla innych tak, ale nigdy dla siebie. Jej nie potrzeba ani stanowiska, ani pieniędzy, niczego, za czem ubiegają się śmiertelni. A nawet, Ada, czyś ty uważała: w jaki sposób ona je?
— Bardzo ładnie...
— Bo robi to w taki sposób, jakby nigdy nie czuła głodu, nawet nie wiedziała, że potrawy mają smak. Ona jada tylko dlatego, ażeby ukryć swoje niebiańskie pochodzenie; ona udaje, że jada, jak udaje, że ma kształt ludzki, bez którego nie moglibyśmy wiedzieć o jej istnieniu.
— Znowu poezja! — wtrąciła Ada.
— Nazwijmy to poezją. Ale... przypomnij sobie jej humor. Czy to nie jest obraz pogodnego nieba?... Czy, kiedy ona wejdzie do nas, nie robi się jaśniej i cieplej?... Czasami bywa smutna; ale i wtedy jest bożem słońcem, chwilowo zasnutem chmurami... A jej łzy... bo widziałem i łzy u niej... Czy one nie są podobne do majowego deszczu, który spada na ziemię, ażeby rośliny zasypać brylantami, w których przegląda się niebo...
Siostra patrzyła na niego zdziwiona.
— Mój drogi — rzekła — powtórz jej to, coś mnie mówił, i proś o rękę...
Solski zerwał się z sofy i zaczął chodzić po gabinecie.
— Cóżto znaczy?... — spytała Ada.
— Nie wiem... — odparł. — Zresztą... nie znam jej przeszłości, ani rodziny!... — dodał gwałtownie.
— Przeszłość Madzi?... — zawołała panna Solska, śledząc oczyma brata. — Mój Stefku — przeżegnaj się!... Madzia nie ma żadnej przeszłości, którą możnaby się niepokoić. A co do jej rodziny... Pochodzi ze Strusiów, o tem wiesz... Jej rodzice pracują, ale nie potrzebują niczyjej łaski; mają zaś tak skromne wymagania, że kilkadziesiąt tysięcy rubli zabezpieczy ich do końca życia. Matka, zdaje się, trochę despotyczna, zrzędzi w listach na Madzię; ale ojciec przypomina Dębickiego... Przynajmniej, pisząc do Madzi, uroni od czasu do czasu taki frazes, jakgdyby podsłuchał profesora. No, a Dębickiego chyba przyjąłbyś na teścia?... Ostrzegam cię, że z tym ojcem musisz się rachować: bo choć to prowincjonalny lekarz, ale człowiek nie tuzinkowy... On może postawić warunki co do szczęścia swego dziecka.
Solski milczał. Nagle zatrzymał się przed Adą i rzekł:
— A jeśli ona mnie nie kocha?...
— Staraj się pozyskać jej serce. To chyba potrafisz — odpowiedziała siostra z dumą.
— A jeżeli... a jeżeli ona — kocha innego... In-ne-go... — powtórzył pan Stefan.
— Kogo?... — szeptem zapytała Ada.
Solski pochylił się nad nią i również szepnął do ucha.
— Pana Ka-zi-mie-rza... słyszałaś?...
Panna Solska spuściła oczy. Ręce jej opadły, twarz pociemniała, a potem pożółkła.
Brat patrzył na nią... patrzył... nagle wyrzucił nad głową zaciśnięte pięści i zawołał chrapliwym głosem:
— Podlec!... Zdepczę...
Panna Solska podniosła się z kanapy i spokojnie patrząc na rozjuszonego, rzekła:
— Stefek... ty mu nic nie zrobisz.
I wyszła z pokoju, zostawiając brata, który pienił się, ale czuł, że nic nie zrobi Norskiemu, bo — tak chce jego siostra.
Madzia wróciła z lekcji około czwartej. Na jej oczach znać było ślady łez, a w twarzy taki smutek, że panna Solska zdziwiła się.
„Czy znowu mieli jaką rozmowę z Kazimierzem?...“ — pomyślała i gniew zakipiał w niej. Chciała udać, że ma ból głowy, byle nie rozmawiać z Madzią; lecz po chwili szlachetne serce wzięło górę nad podejrzeniami i Ada, tuląc do siebie przyjaciółkę, spytała:
— Co tobie jest?... Czy znów wysłuchałaś traktatu o duszy?...
Madzia spojrzała na nią i wzruszyła ramionami. Ten ruch rozproszył niepokoje Ady. Jeszcze serdeczniej ucałowała Madzię i rzekła z naleganiem:
— Tobie stało się coś przykrego?... Powiedz, co ci jest?
— Nie mnie!... — odparła Madzia, siadając na kanapie... — Znasz Manię Lewińską, w której jeszcze na pensji kochał się ten student, Kotowski?
— Porzucił ją?
— Przeciwnie, od roku są narzeczonymi... Ale nie!... Opowiem ci od początku. Nie masz pojęcia, jaka to smutna historja.
— Zaczekaj — przerwała Ada. Dotknęła dzwonka, a gdy ukazał się lokaj, rzekła:
— Poproś do nas pana.
— Ada, co robisz?... — zawołała Madzia, ukrywając twarz w rękach. — Chociaż... czy ja wiem... Może będzie lepiej, jeżeli dowie się o tem pan Stefan.
Solski przyszedł natychmiast. Wyglądał tak mizernie, że Madzia, spojrzawszy na niego, krzyknęła:
— Pan chory?...
Ale w tej chwili zmieszała się i spuściła oczy.
— Nic mi nie jest — odparł Solski, odzyskując dobry humor. — Z bezsenności bolała mnie głowa, ale to przechodzi.
A ponieważ Madzia milczała zakłopotana, więc dodał:
— Porozmawiam z paniami i będę zdrów.
— Właśnie Madzia chce nam coś powiedzieć — wtrąciła Ada.
— Ja tylko tobie chciałam opowiedzieć...
— Zobaczysz, że będzie lepiej, gdy usłyszy Stefek — rzekła Ada. — My oboje bardzo jesteśmy ciekawi wszystkiego, co cię wzrusza.
— Niedobra!... — szepnęła Madzia.
Solski usiadł, patrząc na siostrę, a Madzia zaczęła:
— Pamiętasz, Adziuś, kiedy to przed waszym wyjazdem zagranicę pogniewałyście się z Helą?...
— Ona ze mną — przerwała Ada — o to, że Romanowicz przestał nam wykładać algebrę...
— Otóż to — mówiła Madzia. — Wówczas, chcąc was pogodzić, poszłam od ciebie do Heli, a ona schwyciła mnie za rękę i pociągnęła aż do drzwi gabinetu pani Latter. I wyobraź sobie, co mimowoli zobaczyłam i usłyszałam... Wuj Mani Lewińskiej, człowiek otyły i siwy, wiesz co robił?... oświadczał się pani Latter!...
Właśnie opowiadał, że ma wieś bez długów, a nawet trochę gotówki. Naturalnie, pani Latter śmiała się z oświadczyn (żył przecie jej mąż!), ale, zdaje się, że nie była obojętną dla poczciwego staruszka. Myślę, że nawet z tego powodu nie wydaliła Mani Lewińskiej za zajście z Kotowskim.
— Kotowski, będąc studentem — objaśniła Ada Solskiego — kochał się w Mani, a dziś jest jej narzeczonym...
— I lekarzem — wtrąciła Madzia.
— Otóż, mówię ci — prawiła dalej — pani Latter, wyjechawszy nagle z Warszawy, udała się na wieś do Mielnickiego i... w rzece, pod jego dworem, utopiła się... A on, wyobraź sobie, tego samego dnia był u niej w Warszawie... Jakby przeczuciem tknięty, powiedział: „Ona pojechała do mnie!... minęliśmy się w drodze!...“ (słyszałam to na własne uszy) i natychmiast wrócił na wieś.
Co powiesz: gdy stanął u przewozu, wypytując, czy nie była tu taka a taka pani, jeden z przewoźników podniósł płachtę i pokazał na ziemi zwłoki pani Latter. Biedny Mielnicki krzyknął i padł tknięty apopleksją...
— Ależ on żyje — wtrącił Solski.
— Żyje sparaliżowany — ciągnęła Madzia. — W roku zeszłym wypuścił majątek w dzierżawę i przeniósł się do Warszawy z Manią Lewińską, która go pielęgnuje jak córka. Ale jest tam bieda, bo dzierżawca nie płaci, a pieniędzy, jakie miał pan Mielnicki na hipotekach, nie można odebrać...
Dziś Mania Lewińska pisała do mnie, ażeby ją odwiedzić. Poszłam i zobaczyłam smutny widok. Mają trzy pokoiki i kuchnię... W jednym Mania odrabia lekcje z przychodniemi, które płacą jej po sześć i pięć rubli miesięcznie, a w drugim, na fotelu, siedzi pan Mielnicki...
Boże, jak on wygląda!... Chudy, na twarzy zwiesza się skóra ziemistego koloru... Nie może się ruszyć i źle mówi... Musi być nawet nieprzytomny, bo kiedym weszła, nieznajoma mu, on zaczął skarżyć się, że go okradli, że służąca szczypie go i bije... Przytem — strach, jak narzekał na Manię: że nie dba o niego, że po całych dniach zostawia go bez opieki!... A tymczasem ona, biedactwo, uczy panienki w domu, albo biega za lekcjami, bo inaczej nie mieliby co jeść...
Mówiąc tak, Madzia z trudnością powstrzymywała łzy. Zmieniony głos jej drżał i łamał się.
— Biedny pan Kotowski pomaga im, jak może. Ale choć to skończony lekarz i był rok zagranicą, nie ma praktyki... Ach, Ada, gdybyś ty słyszała płacz Mani i krzyki jej wuja... serce pękłoby ci z żalu...
Panie Stefanie... — zawołała nagle Madzia, składając ręce. — Panie Stefanie... pan jeden może ich uratować... Gdyby Kotowski został lekarzem przy cukrowni... Ach, nie, pan gniewa się na mnie... niech pan mnie wypędzi, ale im...
Płacz zdusił resztę wyrazów.
— Święta!... — szepnął Solski. Schwycił Madzię za rękę i zaczął namiętnie całować. — Błogosławiony nasz dom, do którego Bóg cię zesłał...
— Stefan, zastanów się!... — reflektowała siostra, wydzierając mu rękę Madzi.
Solski podniósł się z krzesła jak pijany. Ale wnet ochłonął, spostrzegłszy, że Madzia patrzy na niego ze zdziwieniem.
— Jak się ten młody lekarz nazywa i gdzie mieszka? — zapytał pan Stefan.
Madzia powiedziała nazwisko i adres.
Solski ukłonił się i rzekł, wychodząc:
— Za parę godzin uwiadomię panią o rezultacie.
Ledwie zamknął drzwi, Madzia zaniepokojona zwróciła się do Ady.
— Boże, czy pan Stefan nie obraził się?...
Panna Solska spojrzała na nią zdumiona.
— Moja Madziu — rzekła — czy ty udajesz, czy... naprawdę nie widzisz?...
— Czego?... — spytała Madzia.
— No... tego... tego, że Stefan zawsze chętnie wypełnia twoje zalecenia, ponieważ... są szlachetne — odpowiedziała Ada.
W godzinę później, przy obiedzie, na którym nie pokazał się Solski, ciotka Gabrjela była bardzo sztywna: zgóry patrzyła na Madzię, nie pytała jej o nic, a zaczepiona przez nią, odpowiadała niechętnie.
„Pani Gabrjela — myślała przestraszona Madzia — zapewne ma już kogoś na posadę lekarza cukrowni i obraziła się na mnie... Ale niech tam, byle im biedakom co z tego przyszło!... W każdym razie za długo tu mieszkam... Wkrótce cały świat zechce, ażebym prosiła Solskiego o posady, i wkońcu obrzydnę mu tak, jak już dziś jego ciotce... Trzeba stąd uciekać czem prędzej...“



VI.
STUDENT, KTÓRY JUŻ ZOSTAŁ LEKARZEM.

Tymczasem Solski, wysławszy naglące wezwanie do Kotowskiego, z niecierpliwością oczekiwał młodego lekarza.
Około siódmej zameldowano go.
Wiele rzeczy zmieniło się od czasu, kiedy pan Władysław, jako student, pośredniczył w drukowaniu artykułów panny Howard, o specjalnej opiece nad nieprawemi dziećmi. Przedewszystkiem sama panna Howard zasadniczo zmieniła pogląd na kwestję nieprawych dzieci, od chwili, gdy jej antagonistka, członek Kanarkiewiczowa, zajęła się protegowaniem uwiedzionych dziewcząt.
Ale pan Władysław Kotowski zmienił się niewiele. Był to ten sam, co i przed półtora rokiem, młody człowiek, z zapadłemi policzkami, głową nastroszoną jak jeżozwierz, zamknięty w sobie, niemowny, pochmurny. Tylko, zamiast wytartego mundura, miał czarny tużurek, wytarty na szwach; ale spodnie były, jak i wówczas, wygniecione na kolanach.
Do gabinetu pana Stefana Kotowski wszedł z głową zadartą, zaczesując włosy, z miną, która miała oznaczać pewność siebie wobec magnata. Ale wielki pan jednym rzutem oka ocenił, że butny parwenjusz jest mocno zmieszany, i że serce w nim drży, miotane nieokreśloną nadzieją.
— Pan hrabia raczył... Otrzymałem list od hrabiego... — zaczął Kotowski i zmieszał się jeszcze bardziej, gdy przypatrzył się tatarskiej twarzy, od której biła energja.
— Kochany panie — rzekł Solski, ściskając go za rękę — przedewszystkiem nie tytułuj mnie hrabią... Siadaj pan — dodał, podsuwając fotel — i pogadajmy.
Kotowski upadł na fotel, a oczy zaszły mu mgłą.
„Czego ode mnie chce ten djabeł?...“ — myślał, patrząc na małą figurkę Solskiego, która coraz potężniejsze robiła na nim wrażenie.
Solski spostrzegł to. Odgadł, że młody lekarz podziwia go bezinteresownie, i — poczuł dla niego sympatję.
„Podoba mi się ten kandydat na Brutusa...“ — pomyślał, a głośno rzekł:
— Panie Kotowski, słyszałem o panu wiele dobrego.
— O mnie?... — zapytał tonem obrazy młody człowiek.
— Od panny Magdaleny Brzeskiej...
— Aaa!
— A ponieważ buduję cukrownię i chciałbym robotników otoczyć uczciwymi opiekunami, więc — proponuję panu miejsce lekarza przy fabryce.
Kotowski nie podziękował za propozycję; patrzył na Solskiego, nie wierząc własnym uszom.
— Warunki są następujące: murowany dom z ogrodem, kilka morgów ziemi, konie, dla nich obrok i tysiąc pięćset rubli rocznej pensji. Przyjmuje pan?...
Kotowski był oszołomiony. Zaczął gestykulować rękoma, ale milczał.
— A więc, przyjmuje pan — rzekł Solski.
— Za pozwoleniem!... — odparł młody człowiek, podnosząc się z fotelu. — Bardzo... bardzo jestem wdzięczny... nigdy nie myślałem... Ale...
— Ale co? — zapytał Solski i na czole zarysowała mu się zmarszczka.
— Czy... czy pan Kazimierz Norski należy... czy należy do pańskiej cukrowni?...
Solski cofnął się.
— Nie należy — odparł szybko — i nigdy nie będzie należał... Z jakiego jednak powodu zadaje pan to pytanie?
— Bo gdyby pan Norski był przy cukrowni, ja nie przyjąłbym tam miejsca — odparł Kotowski.
Usłyszawszy to, Solski doznał tak spotęgowanej sympatji dla młodego człowieka, że uściskałby go. Opanował się jednak i zrobiwszy poważną minę, rzekł:
— Daruje pan, że będę prosił o bliższe wyjaśnienia. Dlaczego nie przyjąłby pan miejsca w instytucji, do której należałby pan Norski?
— Bo to jest, proszę pana, szubrawiec — odparł Kotowski i mocno zwichrzył sobie włosy. Nie był fizjognomistą, więc zdawało mu się, że wypowiadając tak ostry sąd o panu Kazimierzu, ryzykuje posadę.
— Użył pan silnego określenia, a teraz proszę o fakta...
— Uważa pan, jest taka awantura arabska — mówił Kotowski, jeszcze nie mogąc zapomnieć knajpowego słownika. — Niejaki szlachcic, Mielnicki, wuj mojej narzeczonej, kiedy utopiła się pani Latter, zapisał dla jej syna, Kazimierza, cztery tysiące rubli na hipotece w Warszawie. Była to najpewniejsza suma, jaką posiadał stary... Płacono od niej regularnie procenta, których bardzo potrzebuje w tych czasach...
Kotowski kręcił się na krześle, stękał, targał włosy, lecz mówił dalej:
— I cóż się dzieje. Oto pan Norski, na Nowy Rok, wymówił dłużnikowi ofiarowaną mu sumę, a w kwietniu odebrał ją. Daremnie prosiliśmy, ażeby pan Norski wziął cztery tysiące rubli, umieszczone na innej hipotece, skąd dopiero w jesieni będziemy mogli podnieść należność... Daremnie przedstawialiśmy, że stary Mielnicki, sparaliżowany, idjota, nie będzie miał co jeść... Nie chcieliśmy cofać darowizny, tylko przenieść ją... Ale pan Norski uparł się, twierdząc, że ma długi honorowe... No, i zabrał pieniądze, a stary biedę klepie...
Gdyby kto dał tysiące Solskiemu, nie zrobiłby mu tyle przyjemności, co Kotowski opowiedzeniem tej historji. Ale panował nad sobą i rzekł spokojnie:
— Czy oprócz państwa, wie jeszcze kto o tym wypadku?
— Rejent... zresztą, nasz dłużnik... Mielnicki nie ma dziś przyjaciół, którzyby interesowali się nim. Wreszcie... nietylko akt darowizny był w porządku, ale nadto stary, ile razy odzyska przytomność, pyta się o zdrowie pana Norskiego i o to, czy już odebrał darowaną sumę? Mielnicki nie ma pojęcia o swojem położeniu; ciągle myśli, że jest majętnym i że wyzyskuje go — moja narzeczona.
— Czy pan upoważnia mnie — spytał Solski — ażebym zrobił kiedy użytek z tej wiadomości? Może nigdy nie zrobię, ale... może trafić się taki wypadek.
— Owszem. Mnie w rezultacie wszystko jedno. Wreszcie ten pan miał za sobą prawo...
— Mniejsza o to — rzekł Solski. — Ale oświadczam, że pan Norski nie jest i nigdy nie będzie w żadnej instytucji, z którą ja jestem związany. A teraz — czy przyjmuje pan posadę lekarza przy cukrowni?
— Oj... oj...
— Do czasu puszczenia w ruch fabryki będzie pan naszym lekarzem tu, w Warszawie. Ktokolwiek z naszego domu zwróci się o poradę, jest pan obowiązany udzielić jej. Pensję ma pan tę samą i — pięćset rubli na mieszkanie. Obowiązki obejmie pan od pierwszego maja...
— To już koniec maja — szepnął Kotowski.
— Potrzebny mi jest ten termin do ujednostajnienia rachunków. Ale... ale!... — dodał Solski. — Naturalnie, ma pan długi: ile one mogą wynosić?...
— Z pię... z pięćset rubli — odpowiedział przestraszony Kotowski.
— Administracja cukrowni spłaci pańskie długi i będzie strącać z pensji... No, i z gratyfikacji... Jutro około południa, zechce pan zgłosić się do kancelarji zarządu i kasa załatwi z panem rachunki. A teraz dziękuję i dowidzenia...
Kotowski wstał, uścisnął podaną sobie rękę, znowu usiadł... Mruknął: „aha!“ i znowu podniósłszy się, zamiast do drzwi właściwych, poszedł w stronę sypialni... Solski musiał go odprowadzić do przedpokoju.
Tu młody człowiek nieco ochłonął i przypomniał sobie, że może wypadałoby trochę serdeczniej podziękować osobliwemu opiekunowi. Widząc jednak, że drzwi gabinetu już zamknięto, zeszedł nadół, chwiejąc się.
Dopiero na dziedzińcu, gdy owionęło go chłodne wieczorne powietrze, uczuł ściśnięcie w piersiach i rozpłakał się.
Miał w tej chwili czterdzieści groszy majątku, a jego narzeczona — pół rubla.
„Czy mi się śni... czym oszalał?... — myślał, obcierając oczy podartą chustką, — Ale, jeżeli to sen, o Boże, nie budź mnie z niego, bo już nie dam sobie rady z rzeczywistością...“
Ukryty za filarem podjazdu, szwajcar zauważył nadzwyczajne zachowanie się młodego człowieka, a usłyszawszy jego płacz, nie wierzył własnym uszom. Sceptycyzm nie przeszkodził mu jednak zawiadomić o tym wypadku kamerdynera, który natychmiast zameldował panu.
Solski zrozumiał, co musiało zajść w duszy młodego lekarza. Zrozumiał jego ciężką biedę, nagłe przejście do lepszego bytu, łzy... I pierwszy raz doznał tak wielkiego, tak niezgłębionego szczęścia, że ono jedno mogłoby mu wypełnić całe życie.
Majątek, pojedynki, pływanie po morzu, wdrapywanie się na góry, czemże to jest, co to warte wobec jednego człowieka, który zapłakał z radości...
„Wszystko to jej zawdzięczam. A ile jeszcze mogę mieć podobnych dni?... — myślał Solski. — Ona i tylko ona... zawsze ona; przy każdem szlachetniejszem uczuciu!...“
Tu nasunęła mu się uwaga: jeżeli Madzia poleciła Kotowskiego, musi też wiedzieć o Norskim. A jeżeli wie, trudno, ażeby nim nie pogardzała!... Więc nie kocha go i on, Solski, bez potrzeby niepokoi się takim rywalem!...
Chodził po gabinecie, wreszcie rzekł do siebie:
„Czego ja się waham?... Trzeba raz skończyć i to natychmiast...“
Zadzwonił na służącego.
— Czy panna Brzeska jeszcze nie śpi?
— Nie śpi, proszę jaśnie pana, czyta w swoim pokoju.
— Idź do panny Ady i zapytaj, czy mogę ją odwiedzić?
— Jaśnie pani położyła się... Głowa boli jaśnie panią...
— Aaa!... — syknął Solski i dodał w duchu: — Znowu spóźnię się o kilkanaście godzin...
Po namyśle jednak uznał, że takie obcesowe oświadczyny nie miałyby sensu. Trzeba przygotować Madzię, a z drugiej strony — własną rodzinę, z którą czuł, że stoczy ciężką walkę.
„Stanowczo — ale powoli!...“ — rzekł do siebie.
Tymczasem Madzia, przy świetle lampy, siedząc nad książką, od czasu do czasu przerywała czytanie i myślała:
„Czy też pan Stefan da posadę Kotowskiemu?... Może mu się biedak nie podoba?... Bo u wielkich panów wszystko zależy od chwili i gustu...“
Potem przypomniała sobie zapał, z jakim Solski słuchał jej opowiadania i — jego dziwne wyrazy...
„Za co on tak całował mnie w rękę?... Ot, tak sobie... kaprys...“
Nagle zbudził się w niej gniew na samą siebie i wyrzucała sobie, że jest niewdzięczną względem Solskich. Ale uczucie to prędko zgasło, ustępując miejsca podejrzeniom.
Od pamiętnej rozmowy z panem Kazimierzem, w duszy jej coraz częściej zrywały się lodowate podmuchy niewiary. Wszystko wydawało się jej niepewnem i podejrzanem, nawet to, co sama robiła, nawet jej własne życie.
Cały świat stracił w jej oczach dotychczasowe znaczenie; wszystko w nim było tylko tłuszczem, fosforem i żelazem; wszędzie poczęła dopatrywać oznak trupiej zgnilizny...



VII.
NIEBEZPIECZNE STRONY WDZIĘCZNOŚCI.

Nazajutrz na pensji, około pierwszej, przełożona wezwała Madzię do kancelarji. Tam, obok uśmiechniętej panny Malinowskiej, stała płacząca Mania Lewińska, która na widok Madzi złożyła ręce i — upadła jej do nóg, łkając:
— Ach, Madziu... ach, pani... tyle łaski!... Władek będzie miał ogród... dom murowany i tysiąc pięćset rubli... Niech panią Bóg błogosławi...
Madzia w osłupieniu spojrzała na uśmiechającą się pannę Malinowską. Dopiero, gdy Mania Lewińska zaczęła całować jej ręce, Madzia, oprzytomniawszy, podniosła ją.
— Co tobie jest, Maniu?... — spytała. — Więc Kotowski dostał posadę? Chwała Bogu... Ale za co dziękujesz w tak dziwny sposób?...
— Bo wszystko zawdzięczamy pani...
— Pani?... — powtórzyła Madzia. — Dlaczego tak mówisz do mnie?...
Lewińska, zmieszana, umilkła. Wyręczyła ją panna Malinowska:
— No, panno Marjo, choć będziesz tylko żoną lekarza, jestem pewna, że pani Solska nie zapomni o związkach koleżeńskich...
Madzi rozszerzyły się źrenice; schwyciła się za czoło i kolejno spoglądała to na pannę Malinowską, to na Manię Lewińską, widząc je jak przez mgłę.
— Co wy mówicie?... — szepnęła.
— Droga pani — rzekła panna Malinowska — przecie wobec nas nie potrzebujesz wypierać się stosunku, jaki cię łączy...
— Stosunku, jaki mnie łączy?... Z kim?... — pytała Madzia.
— Jesteś pani narzeczoną pana Solskiego...
— Boże miłosierny... — zawołała Madzia, łamiąc ręce. — I pani to mówi?... — zwróciła się do przełożonej. — Ależ to kłamstwo... potwarz!... Oni oboje, Ada i pan Stefan obiecali mi dać szkołę przy swojej cukrowni... Moje stanowisko jest tam nieskończenie mniejsze, aniżeli Mani Lewińskiej... Boże mój, co wy ze mną robicie!... Boże mój...
Przerażenie Madzi zastanowiło pannę Malinowską.
— Jakto... — spytała — więc nie jesteście jeszcze zaręczeni z Solskim?...
— Ja?... Ależ co pani mówi?... Ja mam być nauczycielką ich szkoły przy cukrowni... Któż ogłasza tak niegodziwe plotki?...
— Słyszałam to od pana Zgierskiego — odparła obrażona panna Malinowska. — On przecież jest prawą ręką Solskiego.
— Aaa.. pan Zgierski? — powtórzyła Madzia. — Ależ to kłamstwo, które mnie naraża wobec państwa Solskich i ich rodziny... Mieszkam u Ady... rzadko widuję pana Stefana... mam być nauczycielką w ich szkole... O Boże, co wy mi robicie!... Nigdy o niczem podobnem mowy między nami nie było i nie będzie...
— Moja droga, nie mów: nie będzie! — rzekła panna Malinowska, obejmując Madzię.
— Nie będzie!... — z mocą powtórzyła Madzia. — Pan Stefan powinien ożenić się z Heleną Norską... To było najgorętsze życzenie jej matki, a ja namawiam Helę do tego... Pomyślcie więc, panie, jak musiałabym być podłą, gdybym przyjmowała jakieś objawy — ze strony pana Solskiego.
Mania Lewińska patrzyła na nią z przestrachem, panna Malinowska ze zdziwieniem. Wreszcie rzekła zakłopotana:
— Kochana panno Magdaleno... wróć do klasy... Zaszło tu coś niejasnego, więc lepiej nie mówmy...
Madzia chłodno pożegnała obie panie i wróciła do klasy; ale w niecały kwadrans wyszła, czując, że nie panuje nad sobą. Każdy szept, każdy ruch, nawet widok siedzących w ławkach dziewczynek tak ją drażnił, iż zaczęła lękać się ataku szaleństwa. Widziała przed sobą klęczącą Manię, która mówiła jej „pani,“ i — uśmiechniętą pannę Malinowską, która nazwała ją „panią Solską...“
— Otóż spełniły się złe przeczucia!... — szepnęła Madzia, zbiegając ze schodów. — Co ja teraz pocznę?
Na ulicy zaczęła odzyskiwać równowagę, więc postanowiła przejść się, czując, że ją to uspakaja.
Już łudzić się nie było można: publiczne plotkarstwo robi z niej albo kochankę, albo narzeczoną Solskiego!...
Mniejsza o tytuł kochanki; Madzia była pewną, że każdy, kto ją zna, nie będzie wierzył temu. Nikt zresztą nie przypuści, ażeby panna Solska przyjaźniła się i dzieliła mieszkanie z kochanką brata.
Ale co robić, jeżeli ją, Madzię, posądzają, że jest narzeczoną Solskiego i to posądzają oddawna? Bo czem wytłomaczyć względy, jakiemi otoczono ją na pensji, albo nadzwyczajną uprzejmość Zgierskiego dla niej, albo rozmowy z panem Arnoldem, który polecał — jej — maszyny z fabryk amerykańskich i angielskich!... Wreszcie dzisiejsza scena z Manią Lewińską i słowa panny Malinowskiej czy nie dowiodły, że nawet najbliżsi widzą w niej przyszłą panią Solską?
Pomimo kojącego wpływu przechadzki, Madzia uczuła zawrót w głowie. Co o niej pomyśli pan Stefan, który na jej prośby tyle dobrodziejstw wyświadczył obcym sobie ludziom?... Czy dla niej, która zalecała mu małżeństwo z Helą Norską, nie uczuje pogardy?... Bo, naturalnie, będzie miał prawo przypuszczać, że to ona jakiemś nietaktownem odezwaniem się, wywołała plotki. Tem bardziej, że uwierzyli im najpierwej ci ludzie, za którymi wstawiała się do Solskiego.
„Co robić?... Co robić?...“ — z rozpaczą myślała Madzia.
Do Iksinowa niema poco wracać; już od kilku miesięcy napisała rodzicom, że pensji tam nie otworzy, ponieważ dostanie szkołę przy cukrowni. Teraz więc musi znaleźć miejsce w Warszawie, o co, przy nadchodzących wakacjach nie będzie łatwo. Mniejsza jednak o miejsce; ma jeszcze kilkaset rubli gotówką; ale jak powiedzieć Adzie: wyprowadzam się od was!... Dlaczego?... Dlatego, że ludzie zrobili mnie narzeczoną pana Stefana...
Jedno z dwojga: albo Ada roześmieje się z plotek, albo obrazi się. Czy zresztą Madzi wypada z kimkolwiek mówić o tej kwestji, nie narażając się na podejrzenia; czy nawet wypada jej choćby tylko myśleć o pogłosce? Przecież dla Solskich, a nawet dla niej samej jest to tak potworna niedorzeczność, że nie można zwracać na nią uwagi. Przecież to samo plotkarstwo, które ją dziś wydaje za pana Stefana, jutro może ogłosić, że zabrała komuś pieniądze.
Dawneż to czasy, kiedy w Iksinowie przez chwilę mówiono, że Cynadrowski zabił się dla niej?... Zaś pani podsędkowa może i dziś twierdzi, że Madzia popychała pannę Eufemję do Cynadrowskiego, a przynajmniej — ułatwiała im schadzki.
Trochę mimowoli, trochę świadomie Madzia skierowała się w stronę mieszkania państwa Arnoldów, a znalazłszy się przed bramą, weszła na górę. Coś ciągnęło ją, ażeby w tej właśnie chwili zobaczyć pannę Helenę.
Zastała ją w salonie, wesoło rozmawiającą z panią Arnoldową i panem Bronisławem Korkowiczem. Madzię zmieszał ten widok; ale panna Helena nie okazała ani śladu zakłopotania i przywitawszy się, rzekła do Madzi:
— Dobrze, że jesteś, moja droga, bo mam do ciebie interes.
Przeprosiła pana Bronisława i wyszła z Madzią do gabinetu.
— Zapewne wiesz — rzekła bez wstępu — że Kazio nie ma posady na kolei, o której mówił z tobą...
— Cóż się stało?
— Zwykła rzecz: pożyczyłam mu pieniędzy, a on stracił ochotę do pracy. Zatruje mi życie ten chłopak!... — zawołała panna Helena i dodała:
Moja Madziu, ty częściej widujesz Stefana, więc napomknij mu: czyby dla Kazia nie znalazł jakiego zajęcia? Jest to lekkoduch, ale chłopak ambitny i szanuje Solskiego. Założyłabym się, że gdyby Solski umieścił go przy sobie, Kazio weźmie się do roboty.
„I ona to samo!“ — pomyślała już z gniewem Madzia, a głośno rzekła:
— Moja kochana, zdaje mi się, że właściwiej byłoby tobie wstawiać się za bratem...
— Ja też pomówię z Solskim — przerwała panna Helena — ale że on nie lubi Kazia, więc chciałabym utorować sobie drogę... Moja Madziu, zrób mi to... Ty częściej widujesz się ze Stefkiem, zresztą tak lubisz Kazia...
— Ja? — spytała zarumieniona Madzia.
— No, nie zapieraj się... coś o tem wiemy!... — rzekła panna Helena, całując ją. — Tylko załatw się prędko, bo chcę pomówić ze Stefkiem w tych dniach.
„Więc przynajmniej ona nie przypuszcza, że jestem narzeczoną Solskiego!...“ — pomyślała Madzia i odetchnęła.
Już wracającą do salonu pannę Helenę Madzia zatrzymała.
— Słuchaj, Helu... przepraszam, że mówię ci o tem...
— O czem?...
— Czy sądzisz — ciągnęła Madzia — że pan Solski chętniej spełni twoją prośbę, widując tu pana Bronisława?
— Eh, moja droga!... — roześmiała się Helena. — Jesteś jeszcze bardzo naiwna...
Popchnęła ją ku drzwiom i obie weszły do sali.
Madzia posiedziała w towarzystwie akurat tak długo, ile było potrzeba, ażeby dowiedzieć się od pani Arnold, że Ada robi wielkie postępy w spirytyzmie i — ażeby przekonać się na własne oczy: jak zakochany jest w Helenie pan Korkowicz i w jaki sposób ona podnieca go. Wyszła oburzona na Helenę, ale spokojniejsza o siebie.
„Widocznie — myślała — plotki o panu Stefanie i o mnie nie muszą być tak głośne... Inaczej doszłyby do Helenki, która dałaby mi to uczuć... A może... i ona po raz drugi słyszała coś, ale uważa to za niedorzeczność, którą nie warto się zajmować...“
Wstyd ogarnął Madzię.
„Jakaż ja jestem zarozumiała... nie mam rozumu!... — mówiła do siebie. — Jeżeli to — nawet Helence wydaje się nieprawdopodobnem, czy więc ja mogłam przypuszczać, ażeby Ada, albo pan Stefan przywiązywali znaczenie do takich głupstw? Może i słyszeli o tem, ale z pogardą wzruszyli ramionami; podczas gdy ja robię dramat... chcę uciekać od nich!...“
Wśród tych uwag serce Madzi ściskało się boleśnie; ale już spokojniejsza wróciła do domu. Pomyślała na zakończenie, że Solski tyle robi sobie z pogłosek, ile robiłaby ona, gdyby kto mówił, że wychodzi — naprzykład — za żonatego nauczyciela w Iksinowie.
Jeszcze bardziej uspokoiła się przy obiedzie.
Sztywnej ciotki Gabrjeli nie było, a pan Stefan, od pewnego czasu rozdrażniony i pochmurny, znajdował się dziś w wyjątkowo dobrym humorze.
Opowiadał Madzi o Kotowskim, który jak najprzyjemniejsze zrobił na nim wrażenie. Pod koniec obiadu kazał podać butelkę wina i zmusił panie do wypicia za zdrowie Mani Lewińskiej i jej narzeczonego.
Gdy spełniły duszkiem, rzekł:
— A teraz, Ada, za zdrowie protektorki zakochanych, panny Magdaleny... Pani zaś musi wypić na podziękowanie...
Gdyby w sercu Madzi była jeszcze jakaś troska, ten drugi kieliszek odpędziłby ją. W tej chwili rozmowa z Manią Lewińską i przełożoną wydawała jej się komicznem nieporozumieniem, a własna irytacja dzieciństwem.
„Czy można było niepokoić się taką bagatelą?... Myśleć o opuszczeniu Solskich... o wyrzeczeniu się szkoły przy cukrowni?... Ach, ja już nigdy nie będę miała rozumu!...“ — mówiła do siebie Madzia, śmiejąc się, jak za pensjonarskich czasów.
Kiedy Solski, ucałowawszy Madzi ręce (na podziękowanie za znajomość z Kotowskim), poszedł do siebie, a obie panny znalazły się w gabinecie Ady, Madzia pod wpływem wesołego nastroju, rzekła do przyjaciółki:
— Wiesz, byłam dziś u Heleny... Powiedziała mi, że pan Kazimierz już nie ma posady na kolei i prosiła... Ani domyślisz się!... Prosiła, ażeby twój brat dał panu Kazimierzowi u siebie jakie zajęcie.
Panna Solska spojrzała na Madzię chłodno.
— Któż ma mówić o tem Stefanowi? — spytała.
— Naturalnie, że sama Helenka. Ale ona chce, ażeby utorować jej drogę...
— A tego kto się podejmie?...
— Może ty, Adziuś, zechcesz...
— Ja... nie!...
— W takim razie, muszę chyba ja... — zawołała ze śmiechem Madzia.
Ale w tej chwili zmroziło ją spojrzenie panny Solskiej. Ada pobladła, zarumieniła się i utkwiwszy skośne oczy w wylęknionej Madzi, rzekła:
— Ty?... A cóż ciebie obchodzi pan Kazimierz?...
„Co to znaczy?... — przemknęło przez myśl Madzi. — Ona jeszcze nigdy taką nie była...“
Ale panna Solska opamiętała się. Schwyciła Madzię w objęcia, zaczęła całować jej usta, oczy, ręce i szeptać:
— Nie gniewaj się, Madziuś... wino mnie tak rozstraja... Ale proszę cię, nie mów nigdy ze Stefkiem o panu Kazimierzu... nigdy, słyszysz... A tem bardziej nie wstawiaj się za nim... Stefan nie lubi go...
„Już za nikim nie przemówię ani słówka“ — pomyślała Madzia. Palił ją wstyd. Spojrzenie Ady i ton, jakim przemówiła do niej, odczuła jak obelgę. I znowu (jak wówczas, kiedy obie wracały z posiedzenia kobiet) między sobą i panną Solską Madzia zobaczyła przepaść.
Ten drobny wypadek, na tle poprzednich, stał się punktem zwrotnym w życiu Madzi. W usposobieniu jej zaczęła się jakaś zmiana, z początku niedostrzegalna, która jednak szybko rosła.
Madzia w ciągu kilku dni straciła humor; uśmiechała się coraz rzadziej i smutniej; w stosunkach z Adą i Solskim zaczęła ją ogarniać lękliwość. Rzadko kiedy wchodziła do pokojów Ady, w swojem zaś mieszkaniu przesiadywała tylko w gabinecie, nie zaglądając do saloniku. Obiady u wspólnego stołu męczyły ją, zaczęła tracić apetyt.
Sypiała gorzej; a gdy zaniepokojona Ada weszła raz do niej w nocy, znalazła Madzię ubraną, siedzącą przy biurku bez światła.
Napróżno Ada, może poczuwając się do drobnej winy, spotęgowała czułość dla Madzi. Całowała ją po rękach, wieczorami czytywała książki przy jej łóżku, obmyślała rozrywki. Madzia okazywała jej serdeczną wdzięczność, robiła sobie wyrzuty, ale — nie mogła odzyskać dawnego humoru; była zakłopotaną i nieśmiałą.
„Kocha się w Stefku... — pomyślała Ada, wyczerpawszy cały zasób środków, które mogły rozweselić Madzię. — Ach, żeby się to już skończyło!...“
Z bratem jednak nie rozmawiała, odgadując, że i on spostrzegł zmianę w Madzi i że robi jakieś kroki między familją. Czuła, że gotuje się w ich domu coś ważnego. Świadczyło o tem rozdrażnienie Solskiego, gniew ciotki Gabrjeli i częste wizyty Stefana u rozmaitych krewnych, którzy nawzajem rewizytowali go, spędzając długie godziny na rozmowach.
Ada domyślała się wszystkiego, lecz nie zdradziła się przed bratem ze swych przypuszczeń. Bała się odzywać w tej chwili.
A tymczasem w Madzi, już nie z dnia na dzień, ale z godziny na godzinę, rozrastało się uczucie zgnębienia. Traciła wiarę. Wiarę w to, że Solscy ją kochają i szanują, wiarę w to, że ona może być komukokolwiek potrzebna, a nareszcie — wiarę w ład i sprawiedliwość na świecie.
W duszy jej snuły się najczarniejsze wspomnienia i wnioski. Zginęła pani Latter, kobieta pełna rozumu i energji; zginął Cynadrowski, człowiek szlachetny, a biedna Cecylja, uosobienie miłości i dobroci, porzucała świat, aby ukryć się za kratami klasztoru!...
Jeżeli tacy ludzie upadli w walkach z życiem, cóż ją może spotkać, ją, dziewczynę słabą, głupią i złą... Przecież znała swoją wartość, a raczej nicwartość!... I przecie ona także zbliżała się, krok za krokiem, do jakiejś sytuacji bez wyjścia.
Kiedyś zdawało się jej, że ma potężnych przyjaciół — Solskich. Przez pewien czas dom ich wydawał się nieprzebitą tarczą, a ich życzliwość opoką, na której z ufnością mogła oprzeć swoje drobne istnienie. Dziś na ten dom (z jej przyczyny!...) padają zatrute strzały plotek, a życzliwość... Co za życzliwość mogą mieć Solscy, magnaci, dla nędznej istoty, jak ona?... Chyba litość, którą jej okazywali przez pół roku i... pogardę, z którą mimowoli zdradziła się panna Solska.
Zgnębienie i smutek nie przeszkadzały Madzi pełnić obowiązków. Co wieczór poprawiała kajety uczenic, codzień odrabiała lekcje na pensji. Lecz stosunki z ludźmi, zamiast łagodzić, potęgowały jej rozdrażnienie.
Gdy uczenice w klasie były spokojne, gdy przełożona serdeczniej powitała Madzię, gdy który z profesorów powiedział jej kompliment, myślała:
„Pewnie znowu rozchodzą się plotki, że jestem narzeczoną...“
Lecz gdy jakaś pensjonarka roześmiała się głośniej, albo który profesor odezwał się z żartem do Madzi, albo wiecznie zajęta panna Malinowska w przelocie kiwnęła jej głową, zamiast uścisnąć rękę, Madzi zdawało się, że już wszyscy wiedzą o jej ciężkiem położeniu w domu Solskich. Wówczas przypominała sobie dumne spojrzenie panny Solskiej, i ton, jakim przemówiono do niej.
„Ty?... A cóż ciebie obchodzi pan Kazimierz?...“
„Zapewne, że mnie obchodzi pan Kazimierz — odpowiadała Madzia w duchu — ponieważ, tak samo jak i ja, jest przez was lekceważony...“
Była w takim nastroju, czy rozstroju, że zatruwały jej spokój nietylko stosunki z żywymi ludźmi, ale nawet filozoficzne rozumowania Dębickiego, jedynego człowieka, któremu ufała i którego wzniosłe poglądy rozświetlały jej duszę.



VIII.
LETNI WIECZÓR.

W początkach czerwca Ada zaprosiła na wieczór Dębickiego, ażeby porozmawiać z nim o świecie duchów. Przyszedł i pan Stefan spokojniejszy, aniżeli w ciągu ostatnich dni, i we troje usiedli na balkonie. Madzi spodziewano się, miała bowiem wrócić z sesji towarzystwa kobiet.
Kiedy Ada ze srebrnego samowaru nalewała herbatę, brat zapytał:
— Cóż, nie znudziły cię jeszcze posiedzenia spirytystyczne?
Panna Solska o mało nie oblała sobie ręki gorącą wodą.
— Jak możesz przypuszczać coś podobnego! — zawołała. — Zresztą... nie dziwię się twoim żartom... Ale jestem pewna, że gdybyś, przynajmniej w tym stopniu co ja, poznał spirytyzm, rozpocząłbyś nową epokę w życiu. I ty, i profesor, i cały świat...
— Uważacie, profesorze — wtrącił Solski — to mówi uczenica Haeckla... Ach, kobietki!...
Dębicki potarł ręką szyję i patrzył w ogród.
Ada zarumieniła się. Podała obu panom filiżanki, nalała herbatę sobie i rzekła, siląc się na filozoficzny spokój:
— Moi panowie, czy nie uważacie rozdźwięku, jaki co najmniej od stu lat panuje między religją i wiedzą?
— Uważamy — rzekł brat.
— Pochodzi on stąd — mówiła Ada — że nauka nie może objaśnić pytań, dotyczących ducha, a tradycje religijne nie godzą się z odkryciami naukowemi. Tymczasem spirytyzm, dzięki swoim komunikacjom, zniósł przyczyny nieporozumień. Z jednej strony dowodzi faktami, że dusze istnieją po rozłączeniu się z ciałem, a z drugiej, również dzięki komunikacjom z istotami nadzmysłowemi, prostuje mnóstwo błędnych, czy źle rozumianych tradycyj religijnych.
— Oho!... — wtrącił Solski.
— Ależ tak, mój kochany — prawiła, zapalając się, Ada. — Czytaj naprzykład książkę Allana Kardeca: o Genezie, cudach i przepowiedniach... To już nie Biblja!... to wykład astronomji, geologji, biologji i psychologji. Z jaką bystrością tłomaczy on cuda Nowego Testamentu... A jak pobłażliwym jest dla legend Starego Testamentu, które w dzisiejszym człowieku budzą uśmiech politowania...
Ponieważ Dębicki zrobił ruch ręką, jakby chciał ukryć ziewanie, więc podrażniona Ada zwróciła się do niego:
— Pan profesor nie zgadza się?... Więc dam panu Kardeca...
— Proszę pani — odparł Dębicki — cały Kardec leży w naszej bibljotece, z której, mówiąc nawiasem, najrzadziej korzystają jej właściciele. Książkę, którą pani wymieniła, znam. Autor jest człowiekiem zdolnym i oczytanym. W rozdziałach, poświęconych duchowi, widać mieszaninę: metampsychozy, wierzeń chrześcijańskich i — ździebełko poglądów, jakie można wyprowadzić z nauk ścisłych. Cała część, dotycząca Genesis, jest popularnym wykładem dzisiejszej astronomji i geologji. Krytyka sześciu dni stworzenia jest... ot, taka sobie... Kardec niby to wskazuje podobieństwa między legendą biblijną i nowożytnemi badaniami: ale nie dostrzega w legendzie punktów ważnych, co zresztą trafiało się i jego poprzednikom.
— Chyba ważnych niedorzeczności!... — zawołała Ada.
— Kobiety zawsze są krańcowe!... — wtrącił Solski.
Dębicki skrzywił się, znowu potarł kark i spytał:
— Cóż pani nazywa niedorzecznościami w Genesis?...
— Choćby to, że w drugim dniu było stworzone sklepienie niebieskie... Słyszysz, Stefek?... Rodzaj sufitu!... Choćby to, że słońce i księżyc urodziły się dopiero w dniu czwartym, podczas gdy — światło mieliśmy już w dniu pierwszym... — mówiła Ada ze wzrastającym zapałem. — Wreszcie to nie jest moje zdanie, ale wszystkich uczonych...
Dębicki kiwał się na krześle i patrzył na czarne drzewa ogrodu, które światło lampy z balkonu malowało gdzie niegdzie zielonemi plamami. Wreszcie rzekł:
— Rzecz szczególna, że to, co uczeni, z obozu panny Ady, uważają za niedorzeczność w Genesis, mnie najbardziej zadziwia.
— Jako niedorzeczność?... — spytała Ada.
— Nie, pani. Jako ciekawy, a nadewszystko: niespodziewany komentarz do teorji Laplace’a o utworzeniu się naszej planety.
— No, profesorze?... Chyba i ja zacznę się dziwić... — wtrącił Solski.
— Według Laplace’a — mówił Dębicki — cały system planetarny formował kiedyś olbrzymią mgławicę, rodzaj subtelnego obłoku, który miał formę okrągłej bułki chleba o średnicy, przechodzącej tysiąc dwieście miljonów mil. Mgławica ta obracała się około swego środka, w ciągu mniej więcej dwustu lat. Zaś od czasu do czasu odrywały się od niej mniejsze obłoczki, z których, skutkiem zgęszczenia się, powstawały planety: Neptun, Uran, Saturn i tak dalej...
Według teorji Laplace’a, ziemia przy swoich narodzinach była również takim obłokiem, mniej więcej w formie kuli, mającej przeszło sto tysięcy mil średnicy. Cóż zaś Biblja mówi o jej ówczesnej postaci?... Że — ziemia była pusta i próżna, a ciemność unosiła się nad przepaścią... Nic więcej.
Wyobraź sobie, Stefku, że stoisz na powierzchni owej kuli gazowej i patrzysz ku jej środkowi, odległemu od ciebie na pięćdziesiąt tysięcy mil... Zdaje się, że widziałbyś straszną przepaść pod nogami...
— Spodziewam się!... — mruknął Solski.
— W tamtym więc punkcie niema niedorzeczności, ale teraz zaczynają się rzeczy ciekawe — mówił Dębicki. — Biblja nazywa ziemię w jej początkach „ciemną“, skąd możnaby wnosić, że nasza planeta nie była rozpaloną aż do świecenia, jak sądził Laplace i geologowie. Według nich, był czas, że ziemia miała przeszło dwa tysiące stopni temperatury, tymczasem, według Biblji, temperatura była niższą od pięciuset stopni... Można się z tem spierać, ale — trzeba dowieść, że było inaczej. W tym punkcie Genesis niby wskazuje geologom pole do badań...
Dalej, mówi Biblja, że już wówczas zaczęły się dla ziemi dnie i noce, czyli — według Laplace’a — mgławica ziemska zaczęła obracać się naokoło swej osi...
— A światło?... — spytała Ada.
— I to jest ciekawe — rzekł Dębicki — że, według Biblji, dopiero po utworzeniu się ziemi — mgławica słoneczna zaczęła świecić. To, co dziś nazywamy słońcem, owa kula rozpalona do białości, jeszcze wówczas nie istniała. Była tylko słabo świecąca mgławica, w formie płaskiej bułki chleba, szeroka na kilkadziesiąt miljonów mil. Widziana z ziemi, musiała wyglądać, jak olbrzymie wrzeciono, zajmujące pół nieba. Gdy prawy koniec tego wrzeciona dosięgnął południka, lewy dopiero wschodził; gdy prawy zaczynał zachodzić, lewy ledwie zbliżał się do południka. Było więc jakieś blade światło w przestrzeni międzyplanetarnej, ale nie było słońca.
— A sklepienie niebieskie, a ów sufit starożytny, który jest tylko dowodem ograniczoności naszego wzroku?... — nalegała Ada.
— Będzie i sufit. Według Laplace’a, planety i satelity, odrywając się od mgławicy centralnej, miały z początku formę pierścieni. Pierścień tego rodzaju do dziś dnia otacza Saturna, a i nasz księżyc, gdy oderwał się od ziemi, miał formę pierścieniowatego obłoku. Czy sądzi pani, że gdyby ten kształt utrzymał się do naszych czasów, nie mielibyśmy prawa (mieszkając naprzykład pod równikiem) mówić o sklepieniu, zawieszonem nad głowami?... I czy to sklepienie, w owych czasach, nie rozciągało się od równika w stronę obu biegunów?...
— No, mówi profesor, jak adwokat teologów! — rzekł Solski.
— Wcale nim nie jestem. Tylko bez uprzedzeń zestawiam teorję Laplace’a z Biblją, w której są jeszcze dwa orzeczenia ciekawe.
Biblja twierdzi, że słońce — w dzisiejszym sensie: jako rozżarzona kula — i księżyc — jako ciało świecące, powstały w jednej epoce, przyczem słońce było większe, niż księżyc. Dziś pozorne średnice obu tych ciał są prawie równe, ale że niegdyś średnica słońca była większą, to wynika z teorji Laplace’a. Co jednak bardziej zastanawia, że, według Biblji, lądy, morza i świat roślinny powstały wprzód, nim utworzył się księżyc i słońce!...
— Jednem słowem — rzekła Ada — profesor utrzymuje, że między Biblją i nauką niema zbyt rażących odskoków?
— Owszem — odparł Dębicki — nawet sądzę, że Biblja dzisiejszej astronomji i geologji stawia kilka ważnych pytań do rozwiązania. Czy prawda, że słońce i księżyc w tem znaczeniu, jak powiedziałem wyżej, powstały w jednej epoce? Czy prawda, że na ziemi już wcześniej istniała roślinność, i czy prawda, że ziemia nie była nigdy ciałem rozgrzanem aż do punktu świecenia?...
— No — wtrącił Solski — przejście gazu w stan stały wywołuje podniesienie temperatury...
— Tak, ale wysoka temperatura może zniżać się skutkiem promieniowania. Jest to kwestja ciekawa — mówił Dębicki — od niej zależy pojęcie o wieku ziemi. Gdyby ziemia w chwili utworzenia się miała temperaturę dwa tysiące stopni, to według Bischoffa, zanim ochłodła do dwustu stopni, musiało upłynąć trzysta pięćdziesiąt miljonów lat, którym należałoby dodać ze trzydzieści pięć miljonów lat na ostygnięcie ziemi do zera. Gdyby zaś w początkach ciepło ziemi wynosiło tylko pięćset stopni, na ochłodzenie jej obecne wystarczyłoby sto miljonów lat. W tym zapewne stosunku możnaby zmniejszyć i długość okresów geologicznych i w rezultacie — przypuszczalny wiek ziemi i całego systemu planetarnego zniżyć o kilkaset miljonów lat.
— Nie myślałam, że profesor jest aż tak prawowierny! — rzekła półgłosem Ada.
— Tylko ostrożny... — odparł Dębicki. — Nie lubię przenosić się ze starego domu do pałaców, z których dopiero istnieją plany i to — niedokładne. Biblja jest starym domem, w którym wyhodowało się kilkadziesiąt pokoleń europejskich, no — i źle na tem nie wyszły... Ten odwieczny budynek ma swoje szczeliny, ale jest pewniejszym — naprzykład — od legend indyjskich, według których płaska ziemia leży na słoniu, słoń stoi na żółwiu, a żółw pływa po mlecznem morzu. Jest również Biblja wyższą od mitologji greckiej, według której olbrzym Atlas podpierał niebo, a ród ludzki narodził się z kamieni, rzucanych za plecy przez Deukaljona i Pyrrę.
Dziś mamy nową mitologję — spirytyzm, który wchłonął w siebie astronomję i geologję, ale nie posuwa ich naprzód. Tymczasem prastara Biblja, choć także nie posuwa nauki, lecz — stawia jej zagadnienia wcale dorzeczne.
Z wypiekami na twarzy słuchała panna Solska tych, jej zdaniem, bluźnierstw przeciw spirytyzmowi i nauce. Nagle rzekła:
— Więc może pan profesor umiałby wytłomaczyć naukowo legendę o potopie...
— Dziwna rzecz! — odparł z uśmiechem Dębicki. — Ojcowie i doktorowie spirytyzmu wyjaśniają wszystkie podania dawnych religij, a przedewszystkiem biblijne; a tymczasem ich najmłodsi uczniowie już przeciwstawiają owym tradycjom nowożytne niedowiarstwo... Allan Kardec wierzył w kilka potopów, z których jeden zniszczył mamuta i mastodonta, a zostawił po sobie głazy narzutowe...
— No — wtrąciła Ada, niedbale machając ręką — właściwie, to nie był potop, ale epoka lodowcowa... Skorupa ziemska formowała się nie zapomocą gwałtownych kataklizmów, ale — stopniowego rozwoju, który dokonywał się w ciągu setek tysięcy i miljonów lat.
— Zatem nie wierzy pani nietylko Biblji, ale nawet Kardecowi?...
— Nie wierzę w kataklizmy! — odpowiedziała rozdrażniona Ada. — Nauka nie zna przyczyn, które w jednej chwili, na całej powierzchni ziemi mogłyby tak wzburzyć wodę, ażeby wdarła się na najwyższe szczyty gór...
— Nauka, proszę pani, pojmuje przyczyny, zdolne do podniesienia wody bardzo wysoko...
— Zastanów się, Ada — dorzucił Solski — że zdarzają się i dziś olbrzymie wylewy, albo zapadanie całych terytorjów skutkiem wybuchów wulkanicznych.
— To są drobne zjawiska — rzekł Dębicki. — W naturze istnieją czynniki, mogące wywołać potop, mniej więcej taki, jak opisuje Biblja...
W tej chwili w saloniku rozległ się szelest i na balkon weszła Madzia. I teraz jej łagodna twarz miała wyraz nieśmiałości czy nieufności, który od kilku dni niepokoił Solskich.
— Wracasz z sesji? — spytała Ada.
— Tak.
— Gniewają się na mnie, że nie przychodzę?
— Przeciwnie, wspominają cię z wdzięcznością.
— Cóżto jest, Madziuś?... W jaki sposób odpowiadasz?... Dlaczego nie siadasz?... — zawołała panna Solska. Zaczęła całować przyjaciółkę, posadziła ją na krześle obok brata i zajęła się przygotowaniem dla niej herbaty.
Madzia zdawała się być zakłopotana bliskiem sąsiedztwem Solskiego i co chwilę przysłaniała długiemi rzęsami oczy, jakby ją raził blask. Solski był także wzruszony, więc, ażeby nie zdradzić się, zaczął mówić:
— Czy wie pani, czem się bawimy? Ada z profesorem kłócą się o to, co jest wyższe: podania biblijne, czy objawienia spirytystyczne?...
— Ach, ten spirytyzm... — rzekła Madzia.
— Co?... — zawołał Solski — pani nie wierzy w spirytyzm?...
Madzia delikatnie uniosła ramiona.
— W co dziś można wierzyć?... — szepnęła. I w tej chwili strach ją ogarnął, ażeby Solscy nie wzięli tego za przymówkę.
„Boże mój — pomyślała — jak mi tu źle... Jak ja tu nie chcę mieszkać...“
Wrażliwe jej ucho pochwyciło nienaturalny ton w głosie Solskiego, który wysilał się, ażeby być sobą, a czuł się zmieszanym wobec Madzi.
Dębicki spostrzegł, że między trojgiem tych ludzi, bardzo sobie życzliwych, rodzi się jakiś zatarg. Więc, skorzystawszy z chwilowego milczenia, odezwał się:
— Panna Ada nie wierzy w możliwość biblijnego potopu, ja zaś twierdzę, że istnieją potęgi, mogące go wywołać...
Madzia otrząsnęła się.
— Tobie zimno?... Może podać ci szal, a może przeniesiemy się do pokoju?... — troskliwie zapytała Ada.
— Nie, kochanko. Wieczór jest ciepły... Tylko śmierć zajrzała mi w oczy...
— A może niemiło pani słuchać o potopie?... — spytał Dębicki.
— Ależ owszem... taki ciekawy temat — rzekła Madzia.
— Zresztą wypadek, o którym opowiem, może zdarzyć się raz na trzysta trzydzieści miljardów lat!... Ziemia nasza z pewnością go nie doczeka, tem bardziej, że jakoby raz już trafił się jej za czasów Noego. W naturze nie powtarzają się niespodzianki.
— Ale niechże pan zaprezentuje nam nareszcie tę potęgę, która przenosi morza na szczyty gór!... — zawołała Ada, śmiejąc się.
Dębicki podniósł rękę i wskazał granatowy płat nieba, zawieszony nad sylwetkami drzew.
— Stamtąd mogłaby przyjść — rzekł.
Obie panny doznały uczucia chłodu. Solski podniósł głowę i wpatrywał się w Koronę Północną, stojącą naprzeciw balkonu. Dębicki mówił:
— Wyobraźmy sobie, że kiedyś pisma przyniosą następujący telegram: W tych dniach astronom taki a taki dojrzał w konstelacji Byka, tuż obok słońca, nowe ciało niebieskie, które zrobiło na nim wrażenie planety. Obserwacje w tej chwili są przerwane z powodu ukrycia się gwiazdy poza tarczą słoneczną.
W parę tygodni, gdy publiczność już zapomniała o zjawisku, telegram ogłosił o niem nieco pełniejsze wiadomości. Nowe ciało niebieskie jest kometą, a raczej olbrzymim uranolitem, równym ziemi lub większym od niej; znajduje się poza orbitą Jowisza, ale szybko zbliża się ku słońcu w linji prostej. Co najważniejsze: droga jego zdaje się leżeć na płaszczyźnie ekliptyki. To ciało niebieskie można już widzieć gołem okiem, na godzinę przed wschodem słońca.
Wiadomość ta, obojętna dla ogółu, od tygodnia zajmowała astronomów, a obecnie zaniepokoiła ludzi obeznanych z astronomją. Mówili oni: jeżeli ów uranolit toczy się ku słońcu po płaszczyźnie ekliptyki, więc koniecznie musi przeciąć drogę ziemi. Otóż kiedy on ją przetnie?
Jeżeli kometa, właściwie: uranolit, przetnie drogę ziemską przed grudniem, albo po grudniu, możemy bezpiecznie przypatrywać się nadzwyczajnemu widokowi. Ale jeżeli przecięcie nastąpi w grudniu, sprawa stanie się straszną. Może bowiem trafić się zderzenie dwu ogromnych mas, z których jedna leci z prędkością trzydziestu wiorst na sekundę, a druga — nie powolniej. Łatwo zrozumieć, że obie masy przemieniłyby się w kłąb ognia.
Nie trzeba wspominać, że w ciągu następnych tygodni posypałoby się mnóstwo artykułów i broszur, roztrząsających kwestję: w którym dniu uranolit przetnie drogę ziemską? Naturalnie autorzy twierdzili, że o zetknięciu się ziemi z niespodziewanym wędrowcem niema mowy, choć już wszystkim było wiadomo, że przecięcie orbity ziemskiej nastąpi w grudniu. Przyczem optymiści twierdzili, że wówczas ziemia od przybłędy będzie oddalona na dziesięć miljonów mil, a pesymiści przypuszczali, że będzie odległa na miljon mil.
„Ale i w tym wypadku — pisali pesymiści — tylko zobaczymy gwiazdkę, kilka razy większą od Jowisza, która szybko przesunie się po niebie od zachodu na wschód.“
„To jeszcze można wytrzymać!“ — powiedziała sobie publiczność, przechodząc do codziennych kłopotów.
Roztropniejszych jednak uderzył fakt, że astronomowie nie zabierają głosu w tej kwestji, ale że w obserwatorjach trafiają się dziwne rzeczy. Rachmistrze ciągle mylili się w rachunkach: panowała bowiem niepewność, co do prędkości biegu owego ciała niebieskiego. Wkońcu, co już ukrywano przed publicznością, jeden z astronomów powiesił się, drugi się otruł, a trzeci palnął sobie w łeb. Gdy zaś przejrzano ich rachunki, okazało się, że każdemu z nich wypadło, iż jeżeli uranolit pędzi z szybkością trzydziestu kilometrów i dwustupięćdziesięciu metrów na sekundę, musi bezwarunkowo zetknąć się z ziemią.
Nareszcie rządy ucywilizowane zabroniły pisać o nadchodzącem zjawisku, ponieważ wielu ludzi ze strachu wpadało w obłąkanie. Ogłoszono tylko notę kilku obserwatorów, że w połowie grudnia ukaże się podczas nocy ciało niebieskie, podobne do księżyca w pełni, które w kilka godzin przybierze nieco większe rozmiary, lecz przed wschodem słońca zniknie.
Była to prawda. Astronomowie jednak, którzy pisali ową notę, nie znając dokładnie szybkości uranolitu, nie byli w stanie obrachować, jak wielkich rozmiarów dosięgnie ów chwilowy księżyc, czyli — w jakiej odległości przesunie się obok ziemi?
Od czerwca do września nowa gwiazda przesunęła się do konstelacji Bliźniąt, wschodziła po północy i była tak dużą jak Mars. W październiku wyglądała jak Saturn, a jeszcze w listopadzie była mniej świetną, aniżeli Jowisz. Wschodziła coraz wcześniej przed północą, rosła nieprędko ale ciągle i zbliżała się do konstelacji Raka.
W tej epoce niebieski przybysz już zaczął oddziaływać na ziemię; wprawdzie nie na jej wody lub atmosferę, lecz na jej najbardziej wzniesione punkta, jakiemi są — szczyty cywilizacji.
Europejski chłop, wyrobnik, drobny mieszczanin słyszał coś o nowem zjawisku, lecz nie miał czasu zajmować się niem, pochłonięty troską o chleb, odzież i opał, czego mu ciągle brakowało. Czerwonoskórzy Amerykanie, Indusi i Chińczycy, wreszcie różne odmiany murzynów, nawet nie zwracali uwagi na drobne światełko, sądząc, że jest to jedna z planet, które przez pewien czas błyszczą na niebie, potem znikają i znowu ukazują się w innych gwiazdozbiorach.
Ale inaczej było z ucywilizowanemi a zdenerwowanemi klasami Europy. Miały one rozum, ażeby pojąć nadciągające niebezpieczeństwo; lecz nie były zdolne zapanować nad strachem, bo zabrakło im wiary. Wszyscy niby to drwili ze zbliżającego się końca świata, rozchwytywali odnośne karykatury, biegali na farsy i operetki, skomponowane na ten temat; ale myśleli i mówili — tylko o komecie, a każdy dzień powiększał ich beznadziejność. Przy migotaniu złowrogiej gwiazdy, widzieli pustkę życia i nicość swoich wierzeń.
Opadły ręce genjalnym przedsiębiorcom, którzy łączyli oceany i przekopywali góry: cała ich mądrość, wszystkie machiny nie mogły ani przyśpieszyć biegu ziemi, ani pohamować nadlatującej zboku komety. Struchleli mocarze giełdowi, gdy wytłomaczono im, że wobec możliwej katastrofy, miljard nie jest lepszem zabezpieczeniem, aniżeli łachman nędzarza. Rozpacz ogarnęła filozofów, wykładających, że jedynym Bogiem jest ludzkość; widzieli bowiem własnemi oczyma, jak łatwo ludzkość traci głowę i jak łatwo zetrzeć ją może lada pyłek nieskończoności.
Mędrcy szaleli, głupcy odurzali się ze strachu; alkohol, morfina i chloral były pochłaniane w nieprawdopodobnych ilościach.
Skutkiem naturalnej reakcji, ludzie, którzy rok temu reklamowali potęgę nauki, dziś odtrącili ją z pogardą, przeklinając oświatę i zazdroszcząc prostakom. Największą popularnością cieszyła się broszura, w której jakiś obłąkaniec dowodził, że astronomja jest oszustwem, a ciała niebieskie iskrami, które ziemi zaszkodzić nie mogą, choćby wszystkie na nią spadły.
Zaczęto odgrzebywać legendy o końcu świata, a bardzo uczeni mężowie dowodzili, że nic w roku bieżącym nie grozi nam, ponieważ — według Talmudu — jeszcze nie upłynęło sześć tysięcy lat od czasu stworzenia. Wyrodził się szczególny obłęd — podróżowania. Miljony ludzi zamożnych jeździło z pośpiechem, bez kierunku i celu, szukając bezpiecznego miejsca. Lecz gdziekolwiek zatrzymali się, nad morzem, czy między górami, wszędzie przyświecała im straszna gwiazda, jaśniejsza aniżeli Jowisz.
W początkach grudnia, trwoga, panująca między klasami oświeconemi, udzieliła się ludowi. Ale chłop, bez względu, czy się lękał, czy nie lękał, musiał młócić zboże, rąbać drwa, gotować jadło i karmić inwentarz. O ile mu zaś zbywało czasu, szedł gromadą pod kościół lub figurę i modlił się. On od dzieciństwa wiedział i wierzył, iż kiedyś musi nastąpić koniec świata; więc, gdy nadszedł termin, prostacy bali się — nie zniszczenia, ale sądu. To też między ludem panował smutek, wzrosła pobożność, prawie znikły występki. Człowiek, dbały o zbawienie duszy, nie pił i nie awanturował się; nie potrzebował też kraść, bo zamożniejsi sąsiedzi oddawali mu swój nadmiar.
Wśród powszechnego rozkołysania umysłów, tylko dwie istoty pozostały spokojne: żołnierz pod bronią i szarytka. Tamten wiedział, że każdą śmierć powinien spotkać odważnie; ta, poleciwszy ducha Bogu, nie miała czasu myśleć o sobie, zajęta łagodzeniem cudzych cierpień, których liczba zwiększała się codzień.
Dębicki odpoczął, wypił herbatę, którą podsunęła mu Ada, i mówił dalej:
— Wyobraźmy sobie na półkuli północnej kraj górzysty, wzniesiony o jakiś kilometr nad poziom, odległy o kilkaset mil od morza. Przypuśćmy, że w tem szczęśliwem miejscu chwila przejścia uranolitu czy komety przez drogę ziemi przypadałaby w nocy i pomyślmy: co widzieliby tamtejsi mieszkańcy?
Około ósmej wieczór, w połowie grudnia, razem z konstelacją Raka, ukazałby się na wchodzie jasny krąg, podobny do księżyca w pełni, tylko — większy. Oryginalny ten księżyc miałby dziwne własności.
Przedewszystkiem robiłby wrażenie, że — nie rusza się razem ze sklepem niebieskim, lecz ciągle stoi niezbyt wysoko nad wschodnim widnokręgiem, gdy poza nim przesuwają się konstelacje: Raka, potem Lwa, wreszcie Panny. Nieruchomy ten jednakże krąg wzrastałby bardzo szybko. O dziewiątej średnica jego byłaby dwa razy większą, o dziesiątej cztery razy, a o północy — osiem razy większą niż średnica księżyca w pełni. W tej ostatniej porze byłby tak ogromny, że równałby się pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu księżycom w pełni, gdyby jednocześnie nie zachodziły w nim szybkie zmiany lunacji. Nowy ten księżyc, który o ósmej był w pełni, już o dziewiątej wyszedłby z pełni, a o dwunastej byłby w kwadrze. W tej postaci jego połowa równałaby się dwudziestu lub trzydziestu księżycom. Wnet jednak kwadra zaczęłaby się zmniejszać tak szybko, że już o pierwszej widaćby było na niebie ogromny sierp, który w kilkanaście minut później zgasłby.
Zjawiska te oznaczałyby, że uranolit przeciął o północy drogę ziemską i poleciał dalej, ku słońcu.
Gdyby między mieszkańcami tego błogosławionego kraju znajdował się astronom, mógłby na mocy powyższych obserwacyj zrobić rachunek. I wypadłoby mu, że ów uranolit, wielki i ciężki jak ziemia, przeleciał obok niej w odległości — dwa razy mniejszej aniżeli księżyc.
Mieszkańcy szczęśliwego kraju, a sąsiedzi astronoma, zobaczywszy, że potwór niebieski znikł i nie zrobił im szkody, zapewne oddaliby się radości. Ale astronom nie cieszyłby się, lecz z niepokojem odczytywałby depesze, nadchodzące co kilka minut z innych obserwatorjów, położonych bliżej morza. Jego bowiem rachunki powiedziały mu, że to nie koniec, ale dopiero początek zjawiska, i że kometa, której zniknięcie tak uradowało współobywateli, przeszedłszy obok ziemi, wywarła na jej powierzchnię wpływ siedemset razy większy aniżeli księżyc. Księżyc zaś, jak wiadomo, jest motorem przypływów i odpływów morskich.
Otóż między depeszami, przychodzącemi z punktów nadbrzeżnych, najliczniejsze donosiłyby, że od szóstej wieczór spostrzeżono nagły i silny odpływ morza. Astronom wiedziałby, co to znaczy. Znaczy, że na oceanach Atlantyckim i Spokojnym zaczynają tworzyć się dwie góry wodne, które o północy wzniosą się do trzystu pięćdziesięciu metrów wysokości, na podstawach, mających przeszło po dziesięć tysięcy mil kwadratowych powierzchni.
W kilka godzin po północy zaczęłyby nadchodzić depesze, zawiadamiające o równie szybkim i niezwykłym przypływie mórz, zaś nad ranem... wcale nie przychodziłyby depesze!...
Przyczynę tego zrozumie pani — mówił Dębicki, zwracając się do Ady — jeżeli dodam objaśnienie, że w niektórych portach europejskich zwykły przypływ dosięga dziesięciu metrów wysokości. A ponieważ wpływ uranolitu na morze byłby siedemset razy większy niż księżyca, wnosićby można, że w portach tych woda miałaby siłę do utworzenia wału, równego mniej więcej górze Mont-Blanc!...
Niech pani pomyśli, że wybrzeża morskie w najlepszym razie dosięgają paruset metrów wysokości. Niech pani doda, że to niesłychane rozkołysanie wód trwałoby nie kilka godzin, ale kilka tygodni, — że towarzyszyłoby mu parowanie wody, o którego sile nie mamy pojęcia i — niech pani odpowie: czy te niezmierne deszcze i zalewy nie byłyby potopem, o którym mówi Biblja?
Co wówczas stałoby się z Ameryką środkową, z Afryką od Gwinei Wyższej do Niższej, z północną Australją, z wyspami oceanu Indyjskiego?... Poco wreszcie daleko szukać: czy sądzi pani, że resztki góry wodnej, która powstałaby na oceanie Atlantyckim, nie zmyłyby Hiszpanji, Francji, Belgji z Holandją, a nadewszystko Wielkiej Brytanji?...
Gdyby kto, w rok po uspokojeniu się rozpętanych żywiołów zwiedził zachodnią Europę, zdumiałby się, znalazłszy tylko szczątki niegdyś pełnych życia lądów. Ale ani miast, ani dróg, ani pól i lasów, ani ludzi...
I czy po tem fantastycznem zresztą opowiadaniu zechce pani twierdzić, że w naturze niema siły, która — mogłaby stworzyć powszechny potop i rzucić wodę na szczyty gór?...
— Awantura arabska!... — mruknął Solski, przypominając sobie wykrzyknik Kotowskiego.
— Z tego widzę — odezwała się Ada — że profesor albo już jest spirytystą, albo nim zostanie. Bo właśnie spirytyzm zaleca nie negować dawnych tradycyj, ale — tłomaczyć je zapomocą faktów naukowych.
Dębicki, milcząc, potarł sobie ucho, a jednocześnie Solski zapytał Madzię:
— Może i pani jest już spirytystką?
— Albo ja wiem, czem jestem! — odparła Madzia.
W głowie jej panował zamęt. Nie pomyślała, w jakim celu Dębicki miał swój wykład o możliwości potopu, nie zwróciła uwagi na to, że według poglądu filozofa, wiara robi ludzi odporniejszymi wobec niebezpieczeństw. Ją uderzyły inne strony opowiadania: niepewność życia i nietrwałość świata.
Kiedy, pożegnawszy się z towarzystwem, przeszła do swojej sypialni, czuła pod stopami chwianie podłogi i przeraził ją blask latarni ulicznej, wpadający przez okno do pokoju. Zdawało się jej, że już zagląda złowrogie widziadło niebieskie, które ma wydrzeć oceany ze starych łożysk i zalać ziemię.
„Pocóż było wszystko to wydobywać z nicości!...“ — pomyślała.



IX.
CZEGO POTRZEBA DO ZERWANIA STOSUNKÓW?

Jak młode drzewo co roku wypuszcza gałązkę, która z biegiem lat staje się konarem, i rodzi nowe gałązki, tak z młodej duszy, co pewien czas, wytryska nowa siła i staje się źródłem mnóstwa uczuć, uzdolnień i czynów. A jak na podciętym konarze usychają kwiaty i liście, tak w chorej duszy gorzknieją uczucia, słabnie energja i myśl rozwija się chaotycznie.
Madzia doskonale pamiętała swój rozkwit duchowy; wywołał go pospolity wypadek: pieniężne kłopoty pani Latter.
Do owej chwili świat przedstawiał się jej w sposób bardzo prosty. Niebo, niby tło Madonny Rafaela, było utkane ze skrzydeł i głów anielskich; na ziemi ludzie, jak na odpuście, tworzyli jeden tłum, pogrążony w pracy i modlitwie. Że tam ktoś był lepiej czy gorzej odziany, że ktoś kogo mimowoli potrącił, że inny zapłakał, to drobiazg... Według ówczesnych przekonań Madzi, były to tylko wypadki i pozory. W rzeczywistości — serca ludzkie przepełniała modlitwa i dobroć, a nad całym tłumem rozlewał się blask boży, czyniący podobnemi do siebie wszystkie pochylone głowy i zamyślone twarze.
Wśród jednostajnej jasności, osoba pani Latter stała się jakby nowem ogniskiem, z którego, na duchowy widnokrąg Madzi padły dwa nieznane dotychczas promienie: purpurowy i czarny. Od tej pory w oczach Madzi ludzie zaczęli różnić się między sobą. Zrozpaczona pani Latter, wygnany przez uczenice Dębicki, stolarz, ubogi nauczyciel i jego rodzice, samobójca Cynadrowski, wszyscy cierpiący, stroskani i opuszczeni — przedstawiali się jej niby odziani w purpurę. Zaś na Joasię i pannę Howard, które martwiły panią Latter, na pannę Eufemję, która unieszczęśliwiła Cynadrowskiego, na aptekarza i rejenta, którzy obgadywali Stellę — w oczach Madzi padał cień, więcej albo mniej czarny.
Niebo jednak, pełne głów i skrzydeł anielskich a na ziemi tłum modlący się o zbawienie, zostały na swoich miejscach. Tylko na tle złotej jasności, która oblewała ziemię, widać było tu i owdzie czerwoną plamkę cierpienia, albo czarną — krzywdy.
W owym okresie czasu, mądrość Madzi i jej dążenia streszczały się w słowach: pomagać potrzebującym, nieść pociechę strapionym. Hasło to, raz posiane w sercu, rozrastało się stopniowo, ogarniając ludzkość, cały świat żyjący i martwy.
Stosunki z Solskimi, mianowicie w początkach, wzmocniły ekstazę Madzi. Ada była dla niej tęskniącym aniołem, a pan Stefan genjuszem dobrego, który dlatego jeszcze nie uszczęśliwił wszystkich cierpiących i nie pożenił wszystkich zakochanych, że — cukrownia nie była wykończoną. Z chwilą jednak odlania pierwszej głowy cukru w jego fabryce, na ziemi powinna obeschnąć ostatnia łza.
Z biegiem czasu wiara Madzi w potęgę i poświęcenie Solskich dla ludzkości poczęła słabnąć. Ale obraz świata, odbity w jej duszy, w ogólnych zarysach pozostał ten sam: w górze chóry aniołów, na dole rozmodlony tłum; tu i owdzie cierpiący, albo mniej dobry człowiek, zesłani poto, ażeby ludzie mieli kogo pocieszać i komu przebaczać.
Ten rozwój duszy, pełnej litości i marzeń, przerwano w sposób tak brutalny, że porównaćby go można z morderstwem. Z Madzią stało się, jak z podróżnym, który, pogrążony w myślach czuje nagle cios topora, a po nim drugi. Gdy zaś potknął się, zbroczony krwią, na biedną głowę spadają mu nowe ciosy.
Pewnego wieczora, na raucie u Arnoldów, przyszła panu Kazimierzowi fantazja wyłożyć Madzi jego własny system filozoficzny, który nie był ani własnym, ani systemem. Wykład był tak zwięzły i jasny, wiara Madzi w genjusz pana Kazimierza tak wielka, że, pod tym rozmachem, jej idealny obraz świata popękał jak lód w chwili puszczenia rzeki. Nim zaś Madzia miała czas oprzytomnieć, spadł na nią drugi cios: mistyfikacja pani Arnoldowej z rysunkiem, niby wykonanym przez duchy.
I otóż w ciągu jednej godziny, w tym samym salonie, zaszły dwa wypadki wprost przeciwne. Ada Solska, sceptyczna uczenica Haeckla, uwierzyła w duchy rysujące, a pełna naiwnej wiary Madzia — przestała wierzyć nawet we własną duszę.
Jej niebo, zapełnione główkami i skrzydełkami aniołów, w jednej chwili znikło jak teatralna dekoracja, odsłaniając pustynię, okropniejszą, aniżeli sam grób. Jasność, padająca z góry na ziemię, zgasła i świat okrył się kirem, na tle którego tem jaskrawiej płonęły ognie ludzkich cierpień.
Od tej chwili dusza Madzi była, jak zmiażdżone zwierciadło; wszystko odbijało się w kształtach potwornych, mnożąc się i potęgując za każdem nowem wstrząśnięciem. Już w oczach Madzi Ada z anioła smutku stała się wielką damą znudzoną, która dziś bawi się duchami, wczoraj stowarzyszeniem kobiet, a onegdaj nią samą... Już pan Stefan z dobrego genjusza przerobił się w kapryśnego magnata, który nietylko nie myśli zapełniać swojej fabryki niedołęgami, ale nawet — tolerować poglądów, niezgodnych z jego chwilowem usposobieniem.
Świat ducha zgasł dla Madzi; gorzej, bo rozpłynął się w nicość. Została ziemia, kirem okryta, a na niej tłum ludzi, cierpiących niewiadomo za co.
A ponieważ człowiek musi mieć jakiś cel, musi na czemś zahaczyć swoją uwagę, więc Madzia, z energją rozpaczy, poczęła zastanawiać się nad modnem hasłem: pracy dla przyszłych pokoleń.
„Nam jest źle, więc niech przynajmniej im będzie dobrze — myślała. — My albo nie mamy środków do nasycenia się życiem, albo trujemy się widziadłami przesądów; niech więc choć oni znajdą środki, których nam brakuje, i niech nie spotykają się z przesądami.“
Ale dziwnym zbiegiem wydarzeń, zanim idea ta mogła dojrzeć w duszy Madzi, już obalił ją mimowoli Dębicki fantastyczną opowieścią o potopie. I znowu stanęło przed nią pytanie: co warta ludzkość razem ze swą kruchą podstawą? Nie jestże ona leśnem mrowiskiem, które może rozbić przebiegające zwierzę, albo spróchniała gałąź?
W tej chwili, z dawnych ideałów, Madzia już nie posiadała żadnego: ani nieba, ani ziemi, ani wiary w bohaterów, ani modlitwy. Duszę jej rozbito, poszarpano i trzeba było długiego czasu, nim się to wszystko zabliźni. Tymczasem w Madzi potęgowało się rozdrażnienie i zaczął kiełkować egoizm cierpiących, których nic nie obchodzi prócz własnego cierpienia.
Patrząc na nią w tym nastroju, Ada Solska była pewna, że Madzia kocha się w Stefanie i — gniew ją chwytał na brata. Patrząc na Madzię, Helena Norska posądzała ją o miłość dla pana Kazimierza, uśmiechała się i mówiła w duchu:
„Cóżto za głupie stworzenie!...“
Żadnej z tych pań nie przyszło na myśl, że nieszczęśliwa miłość nie posiada wyłącznego przywileju do szarpania serc ludzkich i że w człowieku może wybuchnąć niszcząca burza z powodów nie erotycznych, ale raczej metafizycznych...
Madzi potrzebny był odpoczynek, odpoczynek za wszelką cenę, odpoczynek w jakimś odludnym kącie, gdzie nie widywałaby panny Malinowskiej, ani profesorów. Odpoczynek w takiej pustyni, gdzie nie mogłaby spotkać Mani Lewińskiej, która, dziękując, upadła jej do nóg; gdzie nie potrzebowałaby po kilka razy na dzień widywać sztywnej i zimnej pani Gabrjeli, niespokojnych spojrzeń Ady, nadewszystko zaś — pana Stefana. Madzia czuła, że człowiek ten jest rozdrażniony, lecz wobec niej usiłuje nad sobą panować, i z największą trwogą domyślała się, że ona jest przyczyną tego stanu. Ona, ale dlaczego?... Więc plotki i tutaj sięgały!...
„Ach, gdyby już nadeszły wakacje!...“ — mówiła Madzia.
Widok Solskiego stawał się dla niej nieznośnym. Zaczęła bać się go, jak chory człowiek śmierci. Chwilami zdawało się jej, że gdyby zostawiono ją z nim w pokoju sam na sam, wyskoczyłaby oknem.
Parę tygodni ciszy i samotności przywróciłoby równowagę w jej duszy. Ale ciszy nie było i być nie mogło. Nikt bowiem nie domyślał się nastroju Madzi, ona nie miała się przed kim zwierzyć, a fala życia toczyła się naprzód, ze wszystkiemi drobnemi niespodziankami i powikłaniami. Człowiek zdrowy i zadowolony nawet nie spostrzega tych codziennych wirów, wobec których rozstrojeni tracą głowę, a nieszczęśliwi toną.
Pewnej niedzieli, w połowie czerwca, do pokoju Madzi przyszła Ada, a wkrótce po niej Solski. Witając się z nim, Madzia spuściła oczy i zbladła; pan Stefan uważnie przypatrzył się jej i rzekł serdecznym tonem:
— Niedobrze pani wygląda, panno Magdaleno...
— Jestem trochę zmęczona.
— Więc niech pani rzuci pensję!... — wybuchnął Solski.
Ale, opanowawszy się, dodał:
— Wreszcie... może być, że pani jest zmęczona, ale czasem wydaje mi się, że, obok zmęczenia, dostrzegam w pani coś innego... Aż boję się pomyśleć, że pani jest źle z nami...
W głosie jego był tak wielki żal, że w Madzi drgnęło serce.
— Gdzież mogłoby mi być lepiej?... — szepnęła, rumieniąc się.
— Więc może pani czuje się niezdrową? — nalegał Solski. — Nie godzi się kryć przed nami, panno Magdaleno... Co powiedzieliby rodzice pani, dowiedziawszy się, że nie umieliśmy ustrzec cię... Co wreszcie ja sam byłbym wart — znowu wybuchnął — gdyby w naszym domu taki ukochany gość... cierpiał bez pomocy... Jeżeli pani pozwoli, Ada dziś jeszcze poprosi Chałubińskiego...
Madzia podniosła na niego zdziwione oczy. Szorstki, ale namiętny ton Solskiego zrobił na niej wrażenie. Zdawało się, że zaczyna opuszczać ją nieufność...
Nagle w przedpokoju zadzwoniono. Solski puścił rękę Madzi. Po chwili wszedł lokaj i podał Madzi bilet, mówiąc:
— Ten pan prosi... czy może się widzieć...
Madzia, spojrzawszy na bilet, zmieszała się tak, że oboje Solscy zdziwili się. Następnie podała pannie Solskiej kartkę, na której olbrzymiemi literami było napisane: Miętlewicz.
— Któż to? — spytała Ada.
— Mój... to jest, znajomy moich rodziców z Iksinowa...
— Wypada go przyjąć — rzekła Ada.
— Gdybyśmy przeszkadzali... — wtrącił Solski, gotując się do wyjścia i z ciekawą niespokojnością patrząc na Madzię.
W jego zgorzkniałem sercu zbudziło się podejrzenie.
— W czem państwo możecie mi przeszkadzać? — odpowiedziała Madzia. — Ale zgóry przepraszam, jeżeli mój znajomy nie zrobi przyjemnego wrażenia. Jest to człowiek dobry, tylko... trochę znać na nim prowincję...
Na znak Ady, lokaj wyszedł, a po chwili ukazał się pan Miętlewicz. Był tak samo, jak niegdyś krótko ostrzyżony, miał sterczące wąsiki, piękny garnitur wizytowy i zamaszyste ruchy.
— Całuję rączki pani dobrodziejce!... — zawołał od progu, szastając się. — Uściśnienia od rodziców, ukłony od całego Iksinowa... Pani doktorowa dobrodziejka miała zamiar przysłać kopę szparagów...
— Pan Miętlewicz — rzekła Madzia, prezentując nowoprzybyłego.
— Solski — rzekł pan Stefan i podał mu rękę.
Zrozumiał przyczynę zmieszania Madzi, tem bardziej, że gość, usłyszawszy jego nazwisko, zesztywniał i stracił zdolność mówienia.
— Jakże się pan miewa? — spytała Madzia, ściskając Miętlewicza za rękę. — Cóż nowego w Iksinowie?...
Miętlewicz rzucił się na wskazane krzesło i kilka razy głęboko odetchnął. Potem, ze spotęgowaną energją, zaczął mówić jednym tchem:
— Ha, cóż?... Czcigodni państwo doktorstwo oboje zdrowi, proboszcz i major także... Pan Zdzisław przysłał szanownym rodzicom dwa tysiące rubli...
— Doprawdy?... — spytała uradowana Madzia.
— Słowo honoru! — prawił Miętlewicz. — Pan Zdzisław ma doskonałą posadę pod Moskwą: dziesięć tysięcy rubli rocznie... Był trochę niezdrów, ale to już minęło...
— Wiem, pisał do mnie. A jakże panu idą interesa?
— Wcale nieźle. Jestem narzeczonym panny Eufemji.
— Eufemji?... — powtórzyła Madzia.
— Tak. Nawet przyjechaliśmy tu we troje: pani sędzina dobrodziejka, moja narzeczona i ja...
— Czy tak?...
— Robimy wyprawę. Moje panie miały zamiar złożyć dziś wizytę szanownej pani, ale że właśnie musimy być wszyscy na obiedzie u państwa Korkowiczów...
— Korkowiczów?...
— Tak — prawił Miętlewicz — bo to ja zorganizowałem panu Korkowiczowi sprzedaż jego piwa na całej naszej kolei, zatem...
— Ach, tak... A cóż więcej w Iksinowie?
— Wszystko stare, proszę pani dobrodziejki. Panna Cecylja w lipcu ma przejeżdżać do Jazłowca...
— Niech pan będzie łaskaw przypomnieć jej, że obiecała zatrzymać się u nas — wtrąciła Ada.
— Z całą przyjemnością — odparł Miętlewicz, kłaniając się. — Cóżby tu więcej powiedzieć państwu?... Aha?... stary Cynadrowski umarł...
— Umarł?... — powtórzyła Madzia tak szczególnym tonem, że Solski znowu zaczął zwracać na nią uwagę.
— Umarł podobno i ten aktor Sataniello — ciągnął Miętlewicz. — Zaś pan Krukowski — dodał, patrząc na Madzię z figlarnym uśmiechem — mieszka z siostrą w Wiedniu i podobno pisuje do tutejszych gazet, na pociechę...
— Mówi pan o panu Ludwiku Krukowskim? — rzekł nagle Solski.
— Tak jest — odparł, zrywając się z krzesła Miętlewicz. — Miałem zaszczyt być znajomym szanownego pana Ludwika i pochlebiam sobie...
— A rodzice spodziewają się mnie na wakacje?... — spytała Madzia z rosnącem zakłopotaniem.
— Wcale nie!... — odpowiedział pan Miętlewicz, z jeszcze milszym uśmiechem i miną, która wprost przeraziła Madzię, tem bardziej, że Solski wciąż przypatrywał się jej z uwagą.
Miętlewicz, któremu Madzia już nie zadawała pytań, ośmielony zachowaniem się Solskich, zaczął opowiadać o swem szczęściu. W ciągu ostatnich kilku miesięcy zakochał się, na śmierć i życie, w pannie Eufemji i przekonał się, że ona oddawna go kochała. Wkońcu zrobił wzmiankę, że interes z Korkowiczem przyniesie mu kilkaset rubli rocznie, że pani Korkowiczowa jest damą prawie tak dystyngowaną jak jego przyszła teściowa, pani sędzina, a nareszcie pożegnał naprzód Solskiego, potem Madzię, a potem Adę, obiecując, że jego panie nieomieszkają złożyć jutro swego uszanowania.
Gdy gość wyszedł, wśród zamaszystych i niskich ukłonów, Solski nagle zapytał Madzię:
— Pani znała Ludwika Krukowskiego?... Jest to trochę nasz kuzyn. Nie widziałem go od kilku lat, tylko... słyszałem o jakiejś jego miłosnej tragedji, gdzieś na prowincji... może nawet w Iksinowie?...
Madzia patrzyła na niego jak zahipnotyzowana. W jej umyśle mieszały się wspomnienia panny Eufemji, śmierci Cynadrowskiego, oświadczyn pana Ludwika z dzisiejszą wizytą Miętlewicza i jej obecnem rozdrażnieniem...
— Pani znała Krukowskiego?... — nalegał Solski.
— Znałam go bardzo krótko — odparła Madzia.
— Cóżto za dramat zdarzył mu się... zapewne w Iksinowie? — pytał Solski, nie spuszczając oka z Madzi.
— Jakieś... nieporozumienia... — cicho odparła Madzia, wstydząc się za pannę Eufemję.
— Jakież on na pani zrobił wrażenie?
— Mnie się zdaje, że jest to dobry człowiek... szlachetny... Wiesz, Adziuś — zwróciła się do panny Solskiej — to właśnie od siostry pana Ludwika mam tę branzoletę z szafirem... Dała mi ją w dzień wyjazdu; ale gdzie ja się w nią ubiorę!...
Dotychczas rozdrażniony Solski nagle ochłonął. Jeżeli jego kuzyn miał jakiś miłosny dramat w Iksinowie, to nie z Madzią. Inaczej siostra pana Krukowskiego (którą znał jako osobę surową) nie ofiarowałaby Madzi prezentu.
Odzyskał dobry humor i zaczął żartować, że Madzia skazana jest na spędzenie z nimi całego lata, ponieważ rodzice wyrzekli się jej na wakacje. Żegnając się zaś z paniami, dodał (za co siostra zgromiła go wzrokiem), że pojedzie do Iksinowa i taką zrobi intrygę, iż rodzice wyrzekną się Madzi na zawsze.
— O, to się panu nie uda — odparła Madzia, również nieco weselsza.
— Zobaczymy!... — rzekł Solski, całując ją w rękę.
— Mój Stefku — przerwała żywo Ada — idź już do siebie i... myśl o załatwieniu spraw bieżących — dodała z naciskiem.
Solski, wróciwszy do siebie, schwycił się oburącz za włosy.
„Ależ ja szaleję!... — myślał. — Jeżeli kogo, to chyba jej nie powinienbym podejrzewać... Nie, to musi się skończyć!... Nasi krewni albo będą mieli mnie z nią, albo wcale nie będą mnie mieli...“
Podobne myśli nasunęły się i pannie Solskiej, gdyż po wyjściu brata rzekła:
— Albo mnie psuje się coś w głowie, albo nasz dom składa się z samych bzików...
Potem, schwyciwszy Madzię za szyję, zaczęła ją całować i szeptać z niezwykłą czułością:
— Madziuś, ja widzę, że ciebie coś trapi... Otóż, jako doświadczeńsza, mówię ci, że... nie trzeba nigdy upadać na duchu... Nieraz człowiek sądzi, że jest w położeniu bez wyjścia, a tymczasem po kilku dniach rzecz wyjaśnia się i przybiera jak najlepszy obrót...
Madzia patrzyła na nią zdziwiona. Ale panna Solska, zamiast wytłomaczyć zagadkowe słowa, prędko wyszła, unikając jej spojrzeń.
„Czego oni chcą?... Co oni ze mną robią?...“ — pomyślała Madzia. Znowu ogarnął ją niepokój i nieprzeparta chęć opuszczenia domu Solskich.
Przy obiedzie nie było ani pana Stefana, ani ciotki Gabrjeli, tylko Madzia z Adą. Obie panny rozmawiały monosylabami, a służba odnosiła ze stołu nietknięte półmiski.
Po kawie, Ada znowu uściskała Madzię z jakąś gorączkową tkliwością i poszła na górę, do ciotki Gabrjeli. Spędziła z nią sam na sam godzinę, w ciągu której do uszu zawsze czujnej Edyty dochodził podniesiony głos jednej lub drugiej damy. Potem ciotka i siostrzenica rozpłakały się. Potem pani Gabrjela, kazawszy zapuścić rolety, położyła się na szezlongu i opryskliwym tonem powiedziała Edycie, że chce być samą; Ada zaś z zaczerwienionemi oczyma, ale uśmiechnięta, wyjechała do miasta.
Był to sądny dzień w pałacu. Służba szeptała, kryjąc się po kątach. Rozdrażniona Madzia, dla uspokojenia się, zaczęła przeglądać stare kajety uczenic i poprawiać już poprawione ćwiczenia.
Około siódmej w przedpokoju odezwał się niecierpliwy dzwonek elektryczny, potem szelest, rozmowa i — wbiegła panna Eufemja, w jedwabnej sukni z długim ogonem. Była obwieszona mnóstwem branzolet i łańcuszków, z których przynajmniej połowa robiła wrażenie talmigoldu.
Zdawało się Madzi, że panna Eufemja wypiękniała, a przynajmniej utyła i urosła; tylko w kątach oczu ukazały się zmarszczki, ale bardzo delikatne.
— Jak się masz, najdroższa Madziu!... — zawołała panna podsędkówna, tonem, który nieco przypominał jej matkę.
Kilka razy ucałowała Madzię z wielką czułością i upadłszy na kanapkę, zaczęła mówić:
— Cóżto, niema pana Solskiego... (tu obejrzała się po pokoju i rzuciła okiem na drzwi sąsiednie). Podobno ma być fatalnie brzydki, ale to nic nie szkodzi... Wyobraź sobie, zostawiłam mamę u pani Korkowiczowej (bardzo się te panie pokochały), a sama przyfrunęłam do ciebie na skrzydłach niecierpliwości... Wiesz, wychodzę za Miętlewicza... Nieszczególna partja, ale dobry chłopak i tak mnie kocha, że beze mnie żyć nie może. Ach, ci mężczyźni! formalnie tracą głowy wobec nas... Wyobraź sobie, że i u państwa Korkowiczów trafiliśmy na sercową epidemję... Ten młody pan Korkowicz, jakże mu tam?...
— Bronisław — wtrąciła Madzia.
— Tak, Bronisław, powiedział, że się zastrzeli, jeżeli ojciec nie oświadczy się w jego imieniu o rękę jakiejś panny...
— Czy nie Heleny? — spytała Madzia.
— Tak, tak, właśnie. Pani Korkowiczowa jest zrozpaczona i nawet z tego powodu ma do ciebie pretensję...
— O co?
— Czy ja wiem?... — odparła panna Eufemja. — Tłomaczyła to obszernie mamie, ale Miętlewicz trzyma mię w takiem oblężeniu, że nie mogę brać udziału w rozmowie. Ale... ale, moja Madziu, mam do ciebie prośbę...
— Słucham cię.
— Moja złota, może wyrobiłabyś Miętlewiczowi jaką dobrą posadę w cukrowni. Bo on wprawdzie ma dochody, ale ani wielkie, ani zbyt pewne... A nadewszystko musielibyśmy mieszkać tak daleko od Warszawy, no i... od was.
— Jakimże ja sposobem mogę wyrobić posadę panu Miętlewiczowi?... — spytała trochę niecierpliwie Madzia.
Panna Eufemja spojrzała na nią obrażona.
— Przecież wyjednałaś miejsce Fajkowskiemu... Cecylji i jeszcze tam komuś...
— Przypadkiem — rzekła Madzia.
— Aaa... wiesz — odparła z godnością panna Eufemja — nigdy nie spodziewałam się, że mi odmówisz tej drobnostki... Byłybyśmy razem... No, ale widać nie życzysz sobie utrzymywać z nami stosunków dawnej przyjaźni... Szczęście ludzi zmienia... Zresztą, nie mówmy o tem... Ja też mam dumę i wolałabym umrzeć, aniżeli narzucać się...
Madzia przygryzła usta; gadanina panny Eufemji sprawiała jej nieledwie ból fizyczny. Panna Eufemja także spostrzegła, że nie robi przyjemności swoją osobą, więc, posiedziawszy kilka minut, ze źle ukrywanym gniewem pożegnała Madzię.
— Boże, wyrwij mnie stąd!... — szepnęła Madzia po jej odejściu.
Zdawało jej się, że, z odmętu wielkich zwątpień, zaczyna spadać w błotnisty wir intryg i zawiści.
„Już i do Iksinowa doszły plotki, że jestem narzeczoną Solskiego — myślała z rozpaczą Madzia. — Trzeba stąd uciekać... uciekać jak najprędzej...“
Gdy jednak przypomniała sobie, że o tem postanowieniu musi rozmówić się z Adą i objaśnić przyczyny, dla których opuszcza ich dom — znowu straciła odwagę. Siły jej już wyczerpały się i była jak listek na wodzie, który płynie tam, gdzie niosą go fale.
Na drugi dzień Madzia od rana nie widziała Ady; gdy zaś około pierwszej wróciła z pensji, pokojówka przyniosła jej od pani Gabrjeli list, zapraszający na chwilkę rozmowy.
Madzię oblały ognie, a potem chłód. Koniecznie zdawało jej się, że ta rozmowa dotyczyć będzie plotek, jakie krążą o niej i o panu Solskim, i że dziś — skończy się wszystko. Poszła na górę ze ściśniętem sercem, ale zdecydowana.
Zastała ciotkę Gabrjelę w towarzystwie tej samej wiekowej pani, która w czasie świąt wielkanocnych zrobiła jej słodko-kwaśną wymówkę o to, że Ada nie chciała należeć do kwesty. Staruszka była w czarnej, wełnianej sukni; przywitała Madzię z wielką powagą. Zato ciotka Gabrjela, niewiadomo z jakiej racji, pocałowała Madzię w czoło, ustami zimnemi jak marmur.
Kiedy Madzia usiadła naprzeciw obu pań, jak oskarżony naprzeciw sędziów, ciotka Gabrjela zaczęła:
— Chciałyśmy...
— To jest, ja prosiłam... — przerwała staruszka.
— Tak — poprawiła się pani Gabrjela — hrabina chciała pomówić z panią o pewnej drażliwej kwestji...
Madzi zaćmiło się w oczach, ale wnet odzyskała przytomność. Staruszka utkwiła w niej okrągłe oczy i skubiąc czarną suknię, mówiła powoli:
— Pani zna pannę Helenę... Helenę...
— Norską... — podpowiedziała ciotka Gabrjela.
— Tak, Norską — ciągnęła staruszka. — Zna pani jej stosunek do naszego Stefana?...
— Tak... — szepnęła Madzia.
— I zapewne słyszała pani, że rodzina Stefana, a właściwie — ja, nie życzymy sobie, ażeby Solski żenił się... z panną Norską...
Madzia milczała.
— Otóż, droga pani — mówiła staruszka nieco łagodniejszym tonem — czuję potrzebę usprawiedliwić się przed panią, dlaczego byłam przeciwna wprowadzeniu do naszej rodziny panny Norskiej...
— Czy pani życzy sobie, ażebym jej to powtórzyła?... — spytała zaniepokojona Madzia, nie rozumiejąc powodu osobliwych zwierzeń.
— Nic mi nie zależy... Znam tę panienkę tylko z fotografji, no... i z reputacji — odparła staruszka. — Chcę się tylko przed panią usprawiedliwić...
— Ażebyś, drogie dziecko, nie miała fałszywego wyobrażenia o naszych stosunkach rodzinnych — wtrąciła ciotka Gabrjela.
Jakaś błyskawica rozświetliła umysł Madzi i przez chwilę zdawało się jej, że te kobiety nie mają względem niej nieprzyjaznych zamiarów. Objawienie to jednak minęło szybko, pogrążając Madzię w pomroce jeszcze głębszej. Nic nie rozumiała... nic — czego od niej chcą obie damy. Owszem, zaczęła lękać się, że, z powodu owych plotek, wyrządzą jej jakąś obelgę.
— Pozwoli pani — mówiła staruszka, a sinawe usta niekiedy drgały jej i palce coraz szybciej skubały wełnianą suknię. — Pozwoli pani, że będę zupełnie szczerą... Szczerość, mojem zdaniem, winna być podstawą ludzkich stosunków...
— Proszę panią hrabinę — odparła Madzia, śmiało patrząc w okrągłe oczy, które mroziły jej serce.
— Stefan — ciągnęła dama — jest dobrą partją. Nawet gdyby nie miał tego nazwiska i majątku, jaki posiada, jeszcze byłby mile widziany w naszem towarzystwie i mógłby tu znaleźć żonę. Bo i my także znamy się na zaletach rozumu i serca, których nieszczęściem jest zbyt mało...
Otóż, panno Magdaleno, jeżeli Stefan zasługiwałby na nasz szacunek, nawet będąc biednym i nieznanym, jeżeli nawet w tym wypadku miałby prawo znaleźć żonę w sferze właściwej, to chyba nie zdziwisz się, panno Magdaleno, że dla takiego, jakim jest dziś, chcielibyśmy znaleźć żonę niepowszednią...
— Majątek nic nie znaczy — wtrąciła pani Gabrjela.
— Nie mów tak, Gabrjelo; nie trzeba nikogo w błąd wprowadzać, nawet przez grzeczność — odparła staruszka. — Majątek, nazwisko i stosunki znaczą bardzo wiele. Jeżeli więc wybrana przez Solskiego kobieta nie posiada tych warunków bytu, musi je wynagrodzić zaletami osobistemi: rozumem, sercem, a nadewszystko — miłością i poświęceniem...
— To też, która je posiada... — odezwała się pani Gabrjela.
— Ale panna Norska nie posiadała ich. O ile wiem, jest to egoistka, która chce zrobić karjerę zapomocą piękności i kokieterji... Sama przecież mówiłaś mi, że nawet, już zaręczywszy się ze Stefanem, przyjmowała hołdy innych mężczyzn; co wogóle jest nieprzyzwoite, a w tym wypadku było niegodziwe.
— Och!... — westchnęła pani Gabrjela.
— Więc kończę — mówiła staruszka, wciąż patrząc na Magdalenę, a sine usta drgały jej coraz częściej. — Byłam przeciwną tej... pannie Helenie nietylko dlatego, że nie miała majątku, ani nazwiska, ale dlatego, że — nie kochała Stefana, lecz siebie. Żona Stefana, pojęta przez niego w tych warunkach, zawdzięczałaby mu wszystko, więc i wszystko powinna mu poświęcić... Wszystko — nie wyłączając własnej rodziny... Tylko taką kobietę moglibyśmy przyjąć...
— No, to byłoby zbyt surowe żądanie — zaprotestowała pani Gabrjela. — Stefan nie stawiałby takiego...
— Ale my możemy — odparła energicznie staruszka. — Mielibyśmy prawo przyjmować u siebie panią Helenę Solską, a nie przyjmować jej brata, ojczyma i matki, gdyby żyła...
Madzia nie zdawała sobie sprawy, w jakim celu mówią to do niej. Przeczuwała, czy podejrzewała osobistą zniewagę i w jej gołębiem sercu zakipiał gniew.
— Czy więc uznaje pani moje powody, dla których... — spytała staruszka.
— Uznaję, pani!... — przerwała Madzia. — Był czas, że radziłam Helence, ażeby wyszła za pana Solskiego... Zdawało mi się, że oboje znajdą w tem szczęście... Ale gdybym dziś miała prawo mówić z nią o tej kwestji, powiedziałabym: słuchaj, Heleno, dla ubogiej panny lepszą jest śmierć, aniżeli świetne małżeństwo... Bo najgorszego człowieka, kiedy leży w trumnie, otacza szacunek... a tu... spotka cię tylko pogarda...
Madzia wstała z krzesła i ukłoniła się obu paniom. Staruszka spojrzała na nią z niepokojem, a ciotka Gabrjela zawołała:
— Nie zrozumiała nas pani, panno Magdaleno... Moja kuzynka nie...
— Owszem — odparła Madzia i wyszła z pokoju.
Kiedy wzburzona znalazła się w swoim gabinecie, wybiegła do niej Ada, mówiąc z uśmiechem:
— Cóż, poznałaś bliżej naszą cioteczną babcię?... Prawda, jaki to oryginalny zabytek!... Ale co tobie, Madziuś?...
Madzia schwyciła ją za ręce i ściskając konwulsyjnie, rzekła:
— Daj mi słowo, że nie rozgniewasz się... Daj słowo, to cię o coś poproszę...
— Ależ daję ci słowo, że wszystko zrobię, co zechcesz — odparła zdziwiona panna Solska.
— Adziuś... ja wyprowadzę się stąd... — szepnęła Madzia.
Słowa te w pierwszej chwili nie zrobiły wrażenia na Adzie. Wzruszyła lekko ramionami i pociągnąwszy Magdalenę do kanapki, na której usiadły, zapytała spokojnie:
— Co to znaczy?... Bo nie przypuszczam, ażeby kto obraził cię w naszym domu...
— Nikt mnie nie obraził — mówiła gorączkowo Madzia — ale ja muszę... muszę stąd wyjść... Już dawno chciałam ci to powiedzieć, lecz brakło mi odwagi... Dziś jednak czuję, że dłużej...
— Ależ, co to jest?... Ja ciebie nie rozumiem, i... prawie nie poznaję... — odparła Ada, z niepokojem przypatrując się Madzi.
— Czy myślisz, że ja sama siebie poznaję?... Coś się ze mną stało... Wszystko w mojej duszy połamane, poprzestawiane, zniszczone... Doprawdy, że nieraz budzę się w nocy i pytam: czy to ja jestem?...
— Więc jesteś rozdrażniona, albo chora... Ale cóżeśmy temu winni?
— Wy — nic... Byliście dla mnie dobrzy, jak nikt na świecie — mówiła Madzia, klękając i opierając się na kolanach Ady. — Ale ty nie wiesz, ile ja tu przeżyłam, ile tu strasznych wspomnień zostało... Kiedy jestem w mieście, jestem spokojna... kiedy wrócę tu, zdaje mi się, że w każdym pokoju, w każdym zakątku widzę moje myśli, które mnie ranią jak sztylety...
Więc pozwól mi stąd odejść, Adziuś... — szepnęła ze łzami. — Pomyśl, że błaga cię człowiek, rozciągnięty na łożu ognistem...
Panna Solska wstrząsnęła się.
— Pozwól przynajmniej, ażebym cię odwiozła do rodziców — rzekła.
— Poco? Mam tu robotę, której nie mogę porzucać... Zresztą, czy wzięłaś mnie od rodziców?... Przyszłam do was z miasta i powrócę do miasta.
Ada zamyśliła się.
— Nie rozumiem... nic nie rozumiem!... — mówiła. — Wskażże mi jakiś rozsądny powód twojej ucieczki...
— Czy ja wiem? — odparła Madzia. — Zapytaj leśnego zwierzęcia, dlaczego ucieka z parku, albo sosnę, dlaczego usycha w oranżerji? Nie jestem w swojem otoczeniu, więc boli mnie każdy drobiazg... każda plotka...
— Ach, plotka!... — przerwała Ada. — Moja droga, nie mamy prawa więzić cię, ale... musisz chyba pogadać jeszcze ze Stefanem...
Madzia zakryła twarz rękoma.
— Nie masz pojęcia, jakbym chciała uniknąć tej rozmowy... Ale wiem, że tak być musi...
Panna Solska, patrząc na Madzię, pokiwała głową.
— Zaraz ci go tutaj przyszlę — rzekła, wychodząc.
Była jednak spokojniejsza.
W kilka minut ukazał się pan Stefan. Usiadł obok Madzi, która płakała, i zapytał łagodnym tonem:
— Gdzież pani chce zamieszkać?...
— U panny Malinowskiej, albo u której z pań, należących do naszego stowarzyszenia — odparła Madzia, obcierając oczy.
— W tym tygodniu — mówił zniżonym głosem Solski — pojadę do rodziców pani prosić o jej rękę.
Madzi oczy obeschły. Przytuliła się do kanapki i zawołała, drżąc:
— O... niech pan tego nie robi!... na miłość boską...
Solski zaczął wpatrywać się w nią.
— Chcę prosić o rękę pani — powtórzył.
— To być nie może!... — odparła z przestrachem.
— Nie chce pani zostać moją żoną?... Wiem, że jestem brzydki, mam wiele wad...
— Jest pan najszlachetniejszy człowiek, jakiego znam — przerwała Madzia. — Tyle mi pan zrobił dobrego... tylem panu winna...
— Ale żoną moją...
— Nigdy!... — zawołała Madzia, z wybuchem rozpaczliwej energji.
— Więc chyba kocha pani innego? — spytał Solski, ani na chwilę nie podnosząc głosu.
Madzia oddychała prędko, szarpała chustkę w rękach, wreszcie, rzuciwszy ją na kanapkę, odparła:
— Tak.
Solski podniósł się.
— W takim razie — rzekł, zawsze tym samym tonem — przepraszam... Nigdy nie śmiałbym wdzierać się w cudze prawa...
Ukłonił się i wyszedł spokojnie, równym krokiem, tylko pociemniały mu oczy i pobladły usta.
Gdy stanął w swoim gabinecie, wybiegł naprzeciw niego Cezar; podskoczył i oparł mu potężne łapy na piersiach. Solski usunął się i kopnął psa.
— Won!...
Cezarowi zaiskrzyły się oczy, błysnęły zęby i groźnie warknął na pana. Solski stracił władzę nad sobą: porwał z biurka stalowy metr i z całej siły uderzył psa w głowę.
Cezar upadł na dywan. Dreszcze wstrząsnęły ogromnem jego ciałem, z nozdrzy popłynęło nieco krwi. Skurczył łapy, wyprostował się i skonał.
Solski zadzwonił. We drzwiach ukazał się dyżurny lokaj i na widok leżącego psa osłupiał.
— Co się stało, jaśnie panie?... — wyjąknął.
— Wynieś go stąd!...
Blady ze strachu służący ujął za przednie nogi jeszcze ciepłego trupa i wyciągnął na schody, a potem nadół.
W parę minut weszła do brata Ada.
— Już rozumiem wszystko!... — rzekła zirytowana. — Wracam od ciotki Gabrjeli, gdzie dowiedziałam się, że hrabina wyłożyła Madzi traktat o obowiązkach młodej panienki, która wychodzi za Solskiego... No, i mówi ciotka, że było to za jaskrawe... Cóż, widziałeś się z Madzią?...
Solski, trzymając ręce w kieszeniach, patrzył w okno. Na pytanie zaś siostry odparł po chwili.
— Już widziałem się i... dostałem kosza...
— Ty?...
— Ja. Od panny Brzeskiej — dodał ciszej.
— To jakieś nieporozumienie...
— Wszystko jest jasne — odparł. — Ona kocha innego...
— Kogo?...
— Nie namyślaj się, a zgadniesz.
Panna Solska zatchnęła się i spuściła oczy...
— Cóżto jest?... — spytała zmienionym głosem, spostrzegłszy krew na dywanie.
— Zabiłem Cezara.
— Ty zabiłeś?... — krzyknęła Ada.
— Szczeknął na mnie.
— Zabiłeś... za to, że szczeknął?... — powtórzyła Ada, zwolna zbliżając się do brata.
Na chwilę skrzyżowały się ich spojrzenia. W oczach Solskiego tliła się jeszcze nieukojona wściekłość; w oczach Ady zapaliło się coś jak bunt.
Pan Stefan odwrócił głowę i znowu patrzył w okno.
— Wyjeżdżam dziś na wieś — rzekł. — Może i ty chcesz?...
— Nie! — odparła krótko i opuściła gabinet.
Kiedy panna Solska wróciła do Madzi, zastała ją skuloną na kanapie, w tem samem miejscu, gdzie pożegnał ją pan Stefan. Była bardzo blada, a z oczu wyglądał żal i trwoga.
— Puścisz mnie, Adziuś?... — szepnęła Madzia, błagalnie patrząc na przybyłą.
— Nie mam prawa sprzeciwiać się — odparła Ada. — Ale przynajmniej zostań u nas, dopóki nie znajdziesz mieszkania...
— Dziś znajdę... jest dopiero trzecia...
— Rób, jak chcesz — rzekła panna Solska, nie podnosząc oczu.
Madzia rzuciła się przed nią na kolana i całując jej ręce, szeptała:
— Gniewasz się?... pogardzasz mną?... O, gdybyś wiedziała, jak jestem nieszczęśliwa!...
Panna Solska pocałowała ją w czoło i podniosła z klęczek.
— Jestem tak odurzona — mówiła do Madzi — że nie mogę zebrać myśli. Nie śmiem w tej chwili robić ci żadnych propozycyj... Gdybyś jednak kiedy potrzebowała moich usług... pamiętaj...
Rozpłakały się obie. Potem Madzia przemyła oczy i ubrała się, z zamiarem wyjścia do miasta.
Kiedy, jeszcze raz pożegnawszy Adę, stanęła u drzwi, panna Solska, jak przebudzona, zapytała:
— Powiedz mi... U Korkowiczów było ci bardzo źle, a jednak żałowałaś ich...
— Tak... U Korkowiczów było mi źle, ale — tamto mogłam znieść... U ciebie było mi lepiej niż w domu, ale... już mi sił brakuje...
Ukłoniły się sobie i Madzia znikła w przedpokoju.
Około szóstej wieczór, kiedy kareta Solskiego wyjechała na ulicę, Madzia wróciła na swoje dawne mieszkanie. Spakowała rzeczy i opuściła dom Solskich z tą samą starą walizą, którą przywiozła z Iksinowa.
Nikt jej nie pożegnał, służba ukryła się. Tylko stróż zawołał dorożkę, a szwajcar zniósł jej walizę, z taką miną, jakby nigdy nie widywał Madzi.
O ósmej wieczór, do gabinetu Ady przyszła ciotka Gabrjela ze staruszką hrabiną.
— Cóżto — rzekła staruszka, usiadłszy na fotelu — słyszę, że macie do mnie pretensję, z powodu panny Brzeskiej?
— Pretensji nie!... Ale nie stało się tak, jak być mogło, a mogło być dobrze — odparła Ada.
— Moja Adziu — mówiła staruszka, z miną spokojną, a nawet zadowoloną. — Ty jesteś emancypantka, Stefan poeta, a Gabrjela kocha was aż do słabości, więc we troje ułożyliście projekt, może bardzo ładny dla teatru, ale niepraktyczny w życiu. Pomyśl sama: czy miałoby sens małżeństwo — Solskiego z guwernantką?... Przez miodowy miesiąc byłoby im doskonale, potem — on znudziłby się nią, ona byłaby nieszczęśliwą, a na wasz dom spadłaby nowa rodzina, o której nie macie pojęcia...
— Są to, o ile wiem, uczciwi ludzie — wtrąciła Ada.
— Ależ, co to za odpowiedź... — mówiła staruszka. — Co innego uczciwi ludzie, a co innego sfera towarzyska, która nigdyby ich nie przyjęła do siebie. Tak, jak się stało, jest najlepiej i winszuję — sobie, że byłam szczerą, a tej panience, że okazała tyle ambicji... Jeżeli naturalnie, poza tem wszystkiem, nie ukrywa się coś trzeciego.
— Krzywdzi babcia podejrzeniami niewinną dziewczynę — zaprotestowała Ada.
— Wcale nie, moje dziecko. Ale jestem już tak stara, że nie ufam ludziom, których nie znam od dzieciństwa. Wy zaś na przyszłość będziecie mieli naukę, że nie należy szukać nawet znajomości nie we właściwej sferze.
I tak dalej prawiła staruszka, ale Ada nie słuchała. Z goryczą myślała, że jej brat zabił Cezara, a później... o tym człowieku, dla miłości którego Madzia wyrzekła się małżeństwa z Solskim!...
„Jak ona go musi kochać...“ powtarzała w duchu.



X.
CO ROBI MĘDRZEC, A CO PLOTKARZ?

W ciągu tygodnia Solski wrócił ze wsi. Służba zebrała się na powitanie w przedsionku, kamerdyner wprowadził pana do pokojów.
Przebierając się, Solski pytał:
— Panna Ada w domu?
— Jest, jaśnie panie, w laboratorjum.
— A ciotka?
— Panią hrabinę głowa boli.
— Migrena?...
— Tak, jaśnie panie.
Solski pomyślał, że jednak ciotka musi żałować cudownej lekarki, która dotknięciem rąk usuwała migrenę.
Ubrawszy się, posiedział z kwadrans w gabinecie, czekając na Adę. Ale ponieważ siostra nie pokazywała się, poszedł do niej.
Schylona nad mikroskopem, panna Solska przerysowywała jakiś egzemplarz porostu. Zobaczywszy brata, podniosła się i przywitała go, ale bez zwykłych uniesień.
— Jakże się miewasz? — spytała, robiąc w duchu uwagę, że brat opalił się i nabrał zdrowszej cery.
— Doskonale — odparł. — Dziesięć godzin na dobę spałem, a przez czternaście nie zsiadałem z konia. Zrobiło mi to bardzo dobrze.
— Dzięki Bogu.
— Ale ty wyglądasz mizernie — mówił pan Stefan. — Wróciłaś, widzę, do dawnych robót... Zdaje mi się jednak, że twoje laboratorjum jest jakby obdarte?... Aha, usunięto kwiaty... A gdzież kanarki?... — dodał z uśmiechem.
Siostra surowo spojrzała na niego i wróciła do mikroskopu.
— Słuchaj, Ada — rzekł Solski — nie rób takich min!... Wiem, o co ci idzie: o Cezara... Zrobiłem podłe głupstwo i dużobym dał, ażeby wskrzesić hardego psa, ale... już za późno...
Twarz Ady złagodniała.
— Widzisz — rzekła siostra — jak to niedobrze unosić się!... Przecież ty byłbyś zdolny w gniewie zabić człowieka...
— Oh... no!... Istotnie, przez chwilkę zdawało mi się, żem zwarjował... Ale trzeba mieć moje szczęście... Odtrącony... odtrącony przez takiego gołąbka jak panna Magdalena!... I jeszcze dla kogo?... Dla takiego hultaja jak pan Kazimierz. Kobiety stanowczo mają nienormalne mózgi...
Pannie Solskiej upadł na ziemię ołówek. Podniosła go i rzekła:
— Czy wiesz nowinę?... Hela Norska wychodzi za młodego Korkowicza.
— Przecież za starego wyjść nie może, bo jeszcze żonaty — spokojnie odparł Solski. — Młody Korkowicz?... Wcale trafny wybór. Blondyn, tęgi chłop i ma głupią minę; powinien być dobrym mężem.
— Cieszę się, że cię to nie wzruszyło.
— Ani odrobiny. Powiadam ci: koń i świeże powietrze wywołują cudowne skutki. Wyjeżdżając, byłem zdenerwowany jak histeryczka, a dziś tak jestem spokojny, że wszystko mnie bawi. Najgłośniej śmiałbym się, usłyszawszy, że — naprzykład — panna Magdalena wychodzi za Norskiego, który, po odbyciu świętej spowiedzi, nawrócił się i obiecał nie grywać w karty...
Ada tak pilnie zajęła się swoim rysunkiem, że nie odpowiadała bratu. Pan Stefan okrążył stół, spojrzał siostrze w oczy i chmurny wysunął się z pracowni.
Obszedł pokoje Ady, jakby szukając czegoś; na chwilę zatrzymał się przede drzwiami, za któremi tydzień temu mieszkała Madzia. Nawet dotknął klamki, ale cofnął się, a potem zbiegł nadół do bibljoteki.
Obok okna siedział w fotelu Dębicki, nad notatkami.
— Dzień dobry, profesorze!... Cóż nowego?...
Matematyk podniósł niebieskie oczy, potarł czoło i po namyśle odparł:
— Mamy nowy transport książek...
— Ach!... — przerwał Solski, niecierpliwie machając ręką. — Jeżeli profesor zawsze takie będziesz miał nowości, to niedługo na tym fotelu zasnują cię porosty, pielęgnowane przez moją siostrę!
Cóżto za szczególny kryminał, ten nasz dom!... — mówił pan Stefan, chodząc. — Jedno stęka na migrenę, drugie rozmyśla nad nowym transportem książek, a trzecia, najlepsza, bo dwudziestoletnia dziewczyna zdobywa zeza przy mikroskopie, w oranżerji, która w tej chwili przypomina piec ognisty...
Ach, te baby... te baby!... Czy i za czasów profesora grasowała między niemi jaka epidemja, podobna do emancypacji?...
— Nie przypominam sobie — odpowiedział Dębicki. — Za moich czasów łatwiej było o mężów i o chleb; kobiety nie potrzebowały uganiać się za pracą zewnątrz domu; mniejsza liczba ich prowadziła życie nienormalne, więc rzadziej dopuszczały się ekscentryczności.
— Zawsze były głupie i złe!... — mruknął Solski.
— Trafiały się, trafiały!... — potakiwał Dębicki.
— Ale nie trafiały się, tylko wiecznie i wszystkie były głupiemi i złemi! — wybuchnął Solski. — Cóżto za podła rola na świecie! — mówił z rosnącą goryczą. — Handlarz, który chwyta cię za poły, obiecuje złote góry, byleś wszedł do jego kramiku, a gdy chcesz wejść — słyszane rzeczy? — zaczyna się drożyć!... Robi takie miny, jakby wyświadczał ci łaskę, każe na kolanach błagać o swój towar, nakłada bajeczne ceny... A ledwie cię złapał na dobre, już zaczyna oglądać się za drugim nabywcą... To jest kobieta; nigdy nie zapełniona beczka Danaid, w której topią się szlachetne uczucia, wielkie rozumy, no — i grube pieniądze...
Dębicki machnął ręką.
— Wy także licha warci! — rzekł. — Jednego dnia jesteście najszczęśliwsi, gdy kobieta pozwoli wam całować nogi, a drugiego narzekacie, że pochłania wam rozum i pieniądze. Biegacie jak psy za mięsem, i każdy chce ją posiadać; a gdy nareszcie odda się jednemu, warczycie na nią wszyscy.
— Kochany profesorze — przerwał Solski — znasz się na formułach jak nikt inny, ale pozwól, że ja — lepiej znam się na kobietach. Widziałem dumne, które lekceważyły książąt, a sprzedały się piwowarczykom... Patrzyłem na dobre i bogate, które, zamiast oddać serce i majątek opłakiwanej przez siebie, cierpiącej ludzkości, marnują pieniądze na doświadczenia naukowe, któremi uczony nie połata słomianki do butów... Znałem anioły niewinności i genjusze rozsądku, które, zamiast podać rękę człowiekowi uczciwemu — wolały pójść za błaznem, który nie zdobędzie się nawet na tytuł kryminalisty... Natura stawia pełno zasadzek na człowieka, a jedną z nich jest kobieta; w chwili, kiedy zdaje ci się, żeś znalazł lepszą połowę własnej duszy, spada ci zasłona i widzisz — co?... Manekin, któremu błyszczą oczy i śmieją się wilgotne usta... To już nie pańskie formuły, profesorze, którym można ufać jak słowu Bożemu... To wiecznie żywy fałsz, spowity w blaski i kolory mydlanych baniek. Zamiast klękać przed cudownem widzeniem, pluń, a poznasz, jaka zrobi się z tego rzeczywistość.
— Nie rzucałbyś się tak — odparł Dębicki — gdybyś, zamiast na niefortunnych doświadczeniach, oparł się na faktach ogólnych. Warjatki i warjaci, kokietki i donżuanowie, handlarki wdzięków i handlarze honoru — wszystko to są przygodne zboczenia, nie zaś — prawo...
— Ciekawym?...
— Kobieta — mówił Dębicki — przedewszystkiem jest i musi być matką. Jeżeli chce być czemś innem: mędrcem, za którym szeleści jedwabny ogon, reformatorem z obnażonemi ramionami, aniołem, który uszczęśliwia całą ludzkość, klejnotem, domagającym się złotej oprawy, wówczas — wychodzi ze swej roli i kończy na potworności, albo na błazeństwie. Dopiero, gdy występuje w roli matki, a nawet wówczas, gdy dąży do tego celu, kobieta staje się siłą, równą nam, albo i wyższą od nas. Jeżeli cywilizacja jest godnym podziwu gmachem, kobieta jest wapnem, które spaja pojedyńcze cegły i robi z nich masę jednolitą. Jeżeli ludzkość jest siecią, która wyławia ducha z natury, kobiety są w tej sieci węzłami. Jeżeli życie jest cudem, kobieta jest ołtarzem, na którym spełnia się cud.
— Za naszą pomocą — wtrącił Solski.
— Niema się czem chwalić!... Gdzie, jak gdzie, ale w tej sprawie jesteście aroganckiemi dodatkami, które nawet nie rozumieją swojej roli. Kiedy trzeba wkopywać się o tysiąc metrów pod ziemię, żeglować o tysiące mil od lądu, kuć żelazne belki, pod deszczem kul wydzierać z gardła zwycięstwo, błąkać się jak sęp ponad zawrotnemi przepaściami natury i ducha — mężczyzna jest w swoim żywiole. Ale tam, gdzie chodzi o rodzenie, karmienie i wychowanie: górników, żeglarzy, wojowników i myślicieli, tam jednej delikatnej kobiety nie zastąpi legjon pracowników, bohaterów i mędrców. Jej łono mędrsze od was wszystkich.
Tu zaczyna się nieporozumienie, które byłoby komicznem, gdyby z jego powodu nie popełniono tylu krzywd. Od kilkuset lat niema sztubaka, któryby wierzył, że — ziemia jest środkiem świata; ale jeszcze dziś najukształceńsi mężczyźni wyobrażają sobie, że — ich rozmaite apetyty są środkiem społeczeństwa.
Mężczyzna — prawił Dębicki jednostajnym głosem — który zaprzągł ogień do swoich wozów, ujarzmił wołu, a z dzika zrobił domową świnię, idąc za rozpędem triumfów, wierzy w to, że i kobieta — powinna być jego własnością. Że jej myśl, to nie — czyjaś myśl, ale — moja myśl; że serce kobiety, to nie jakieś inne serce, ale — moje serce, które wolno mi ranić i deptać, ponieważ mam drugie na zapas — we własnej piersi.
Dziecinne złudzenie!... Kobieta nigdy nie należała, nie należy i należeć nie będzie do mężczyzny; nigdy nie będzie oddaną mu całkowicie, czego od niej wymagamy; nigdy nie będzie jego własnością. Kobieta i mężczyzna to dwa światy, jak Wenus i Mars, które widzą się nawzajem, ciążą ku sobie, ale nigdy się nie przenikną. Wenus dla Marsa nie opuści swej drogi, ani kobieta dla mężczyzny nie wyrzeknie się swoich przeznaczeń. I jeżeli kobiety są czyjąś własnością, to bynajmniej nie naszą: one należą do swoich rzeczywistych, czy możliwych potomków.
Gdyby świat męski zrozumiał, że kobieta nie jest dopełnieniem mężczyzny, ale — odrębną i samodzielną potęgą, która niekiedy łączy się z nim, dla spełnienia odległych przeznaczeń, nie słyszelibyśmy wybuchów męskiej pretensji. Kobieta, mówiłeś, jest to kupiec, który ciągnie nas za poły do swego kramiku, a potem drogo każe sobie płacić... Mylisz się. Kobieta jest to siła, która posługuje się tobą do wyższych celów, no... i ma prawo żądać, ażebyś na spółkę z nią ponosił koszta skutków...
Obłęd wasz — mówił po namyśle Dębicki — jest tak wielki, że nietylko uważacie kobietę za rodzaj domowego zwierzęcia, przeznaczonego do specjalnych waszych uciech; obłęd ten sięga dalej. Jest w kobietach siła, która pozbawia was rozumu, woli, godności osobistej... Siłą tą jest wdzięk, wytryskający z natury kobiecej jak kwiat z drzewa, albo światło z ognia. Wdzięk kobiecy jest jednem z najbardziej skomplikowanych zjawisk natury i obok mnóstwa warunków zewnętrznych, wymaga przedewszystkiem — swobodnego rozwoju natury kobiecej.
Wam się ten cud podoba; więc pomimo, że żaden z was nie potrafi stworzyć tęczy, ani kwiatu, macie jednak bezczelność wymagać, ażeby kobieta — była dla was pełną wdzięku w każdej chwili. Czy jest biedną aż do zimna i głodu, czy jest smutną aż do łez, czy jest chora, skrępowana, wylękniona — was to nie obchodzi, bo ona dla was zawsze powinna być pełną wdzięku!...
A ponieważ łatwiej oszukać męską głupotę, aniżeli zmusić naturę, więc stworzyliście sobie całe kategorje, całe dziedziny sztucznych wdzięków i mistyfikacyj. Gdy zaś kiedy, przez niezręczność kobiet, na chwilę odzyskujecie rozsądek, zaczynacie wrzeszczyć wniebogłosy: to manekin!... to mydlana bańka, na którą trzeba plunąć!...
A ja, Stefku — kończył Dębicki, grożąc palcem — radzę ci: nie pluj!... Bo widzisz, między mydlanemi bańkami może naprawdę zdarzyć się promień tęczy, którego ślina nie dosięgnie...
Solski chodził po bibljotece rozgorączkowany. Nagle zatrzymał się przed Dębickim i zapytał:
— Profesor widziałeś się z panną Brzeską?...
— Widziałem.
— I cóż?
— Nic. Mieszka tymczasem na trzeciem piętrze, gdzie ledwom się wdrapał i dostałem bicia serca. Ale wygląda przytomniej, aniżeli u was, na pierwszem...
— Dlaczego ona wyprowadziła się od nas? — spytał Solski.
— Mój kochany, ja dziwię się, że ona tu tak długo siedziała — odparł profesor. — Przecież ta kobieta opuściła rodziców, ażeby darmo nie mieszkać i nie jadać u nich... Z jakiejże więc racji od was miałaby przyjmować dobrodziejstwa? Zresztą — nie znam powodu, tylko się domyślam... Mogę się mylić...
— Przypuszczasz pan — mówił, coraz więcej podniecony Solski — że dlatego bywała zirytowana w ostatnich czasach?...
— I tego nie wiem, ale jest to prawdopodobne. Zdaje się też, że pewien wpływ na jej usposobienie wywarł ten... Norski swoim wykładem ateizmu...
— Podlec!...
— Niema się o co gniewać... Tacy apostołowie bywają niekiedy użyteczni jak proszek na wymioty.
Solski kręcił się, strzelał z palców, pogwizdywał...
Wtem, znowu stanął przed Dębickim i rzekł:
— A profesor wiesz, że oświadczyłem się pannie Brzeskiej?
— Coś słyszałem od twojej siostry.
— Odrzuciła mnie, wiesz pan o tem?
— W podobnych wypadkach pannie służy prawo: albo przyjąć oświadczyny, albo odwlec z odpowiedzią, albo odrzucić. Czwartej kombinacji nie widzę — odparł Dębicki.
— Owszem, jest czwarta!... — wybuchnął Solski. — Mogła jeszcze kazać memu lokajowi, ażeby wyrzucił mnie za drzwi...
— To byłaby forma nieprzyjęcia.
— Paradny jest profesor ze swemi kategorjami!... Ja mówię, że mnie sponiewierano dla szulera i błazna, a on — wylicza, która to może być kombinacja!...
— Coto za błazen? — spytał profesor.
— Naturalnie, że Norski... Panna kocha się w nim do szaleństwa...
Dębicki wzruszył ramionami.
— Czy i o tem wątpi profesor?
— Nie wątpię, ja wcale się tem nie zajmuję. Tylko — znam pannę Brzeską dwa lata i dotychczas nie spostrzegłem w niej warunków do zakochania się. Przypuszczam, że inni kochają się w niej. Ale ona!...
Solski tarł czoło w zamyśleniu.
— Ona nie kocha się w nikim?... — rzekł. — Istotnie byłoby to ciekawe! Ale, na czem profesor opiera swoje przypuszczenie?
— Na prostych faktach. Będąc pensjonarką, notabene wzorową uczenicą, panna Brzeska musiała pracować osiem do dziesięciu godzin na dobę. Ledwie skończyła pensję, została damą klasową, co odpowiada dziesięciu godzinom pracy umysłowej na dobę, nie licząc zajęć obowiązkowych. Obecnie, mieszkając w waszym domu, pracowała na pensji, albo dla pensji znowu z dziesięć godzin; prócz tego, mocno interesowały ją sprawy towarzystwa kobiet, mnóstwo cudzych interesów, wreszcie... kwestja nieśmiertelności duszy. Młoda panna, która tak dużo pracuje, nie może rozwijać się pod względem erotycznym. A tem bardziej musi być zacofaną, jeżeli zajmuje się, a nawet martwi kwestjami religijno-filozoficznemi.
— Cóżto przeszkadza?...
— Bardzo przeszkadza. Siły ludzkie, fizyczne i duchowe, podobne są do kapitału, który możemy stale wydawać na rozmaite potrzeby. Jeżeli ktoś posiada trzydzieści rubli miesięcznie i wydaje takowe na żywność, mieszkanie, odzież, książki i wspieranie innych, to już nie ma na muzykę i teatr. Jeżeli więc młoda kobieta cały zasób rozporządzanej energji zużywa na wyczerpującą pracę umysłową, na troszczenie się o bliźnich, a nawet o systemy filozoficzne, więc skąd może mieć siły na kochanie się do szaleństwa?... Choćby ten ktoś był nie panem Norskim, ale aniołem.
— Nie przyszło mi to na myśl!... — rzekł jakby do siebie Solski, tonem żalu.
— Muszę dodać — wtrącił Dębicki — że mój sąd odpowiada tym faktom z życia panny Brzeskiej, które znam. Kto inny, znający ją mniej dokładnie, albo dokładniej aniżeli ja, mógłby wyrobić sobie inną opinję. W zjawiskach bardzo złożonych, jakiemi są: biologiczne, psychiczne i społeczne, dziesięć punktów czyli faktów wyznacza zupełnie innego typu krzywą, aniżeli pięć faktów. Z tego powodu, w wymienionych naukach trzeba ciągle odwoływać się do obserwacji, gdyż czysta dedukcja prowadzi do fałszywych rezultatów...
— Ach, cóżto za pedanterja!... — oburzył się Solski. — Kiedy we mnie serce zamiera z trwogi, że potępiłem niewinną, on wykłada logikę!... Bywaj zdrów, profesorze... Twoja mądrość robi wrażenie piły, która piłuje żywego człowieka.
Uścisnął Dębickiemu obie ręce i wrócił do siebie rozdrażniony w wysokim stopniu. Profesor zaś, poprawiwszy się na fotelu, znowu zaczął przeglądać notatki.
Od tej pory Solski nie zajmował się cukrownią: nie zwoływał sesyj, nie odbierał i nie wysyłał listów i depesz, nie rozmawiał z technikami. W przedpokoju pana Stefana drzemali lokaje, napróżno oczekując rozkazów; a tymczasem ich władca chodził tam i napowrót po wszystkich pokojach domu i — tęsknił.
Dawniej, kilka razy widział Madzię, powracającą z pensji; więc teraz, między pierwszą i trzecią w południe, nie mógł oprzeć się manji spoglądania przez okna na podwórze. Codzień o tej porze ogarniał go niepokój, i zdawało mu się, że lada chwilę zobaczy Madzię, która, może choć przez pomyłkę, wbiegnie do dawnego mieszkania.
Niekiedy zakradał się do pokojów, które niegdyś zajmowała; siadał na fotelu przed jej biurkiem, patrzył na drzwi wchodowe i słuchał: czy nie odezwie się dzwonek? Ale dzwonek milczał, i Madzia nie ukazywała się na pałacowym dziedzińcu.
„Dlaczego ona nie przychodzi do nas?’“ — myślał i natychmiast dawał sobie odpowiedź. Nie przychodzi — ponieważ w tym domu obrażono ją. Jego krewna, najpoważniejsza osoba w rodzinie, zamiast przygarnąć Madzię, o co ją prosił, zapowiedziała pannie, że dla związku z Solskim musi wyrzec się własnej rodziny!...
A on sam, czy lepiej postąpił? Żyd z chłopem o konia targują się godzinę, a tymczasem on chciał wytargować żonę, duszę ludzką — w ciągu paru minut. Bo dłużej nie trwała rozmowa z Madzią; a jakim on tonem przemawiał?...
— Co ja zrobiłem?... Co ja zrobiłem!... — powtarzał Solski, chwytając się za głowę.
Raz, około drugiej po południu, zerwał się i pobiegł w stronę domu, w którym mieściła się pensja panny Malinowskiej. Chodził z kwadrans po ulicy, minął gromadę pensjonarek, powracających z lekcyj, ale Madzi nie zobaczył.
„Oszalałem? — myślał. — Żaden paź nie krążył tak nieśmiało około córki królewskiej, jak ja około guwernantki!...“
Zakipiała w nim duma, i przez jeden dzień znowu zajmował się cukrownią. Zwołał sesję, wysłał kilka listów, ale wieczorem — wymknął się pod dom, gdzie mieszkała Madzia.
Pokój jej na trzeciem piętrze był oświetlony, okno otwarte. W chwili, gdy Solski patrzył tam z drugiej strony ulicy, muślinowa firanka wydęła się jak żagiel, w który wiatr uderzył.
— Ktoś do niej wszedł — rzekł do siebie. — Ale kto?...
I zazdrość szarpnęła go za serce.
Nazajutrz cały ranek rozmyślał: dlaczego Ada nie była u Madzi? Posprzeczały się? Chyba nie. Więc co?... Były przecie najserdeczniejszemi przyjaciółkami...
Nagle stanął na środku pokoju, zaciskając pięści.
„Może Ada naprawdę kocha się w tym Norskim?...
„Kilka miesięcy mieszkali razem w Zurychu... Norski odwiedzał Adę prawie codzień... Razem odbywali wycieczki... Potem coś zaszło między nimi...“
— Aaa!... — jęknął Solski.
Na myśl, że jego siostra kocha się w panu Kazimierzu i może być rywalką Madzi, Solski uczuł, że chce bić głową o ścianę, wybiec na ulicę, krzyczeć... Wściekłość uderzała mu na mózg.
Ten Norski... blagier... i karciarz zabierał mu i siostrę, i Madzię!...
Po gwałtownym wybuchu równie nagle ogarnął pana Stefana spokój.
— Zdaje się, że temu kawalerowi strzelę kiedyś w łeb — rzekł do siebie.
Nad wieczorem zebrała się sesja techników i plenipotentów poto tylko, ażeby zaznaczyć, że budowa cukrowni idzie dobrze. Na murach lada dzień trzeba stawiać dachy; kotły i machiny już odpłynęły z Gdańska do Warszawy; koła wodne są gotowe i nie było nieprzewidzianych wydatków.
Solski słuchał roztargniony, a gdy członkowie sesji zaczęli rozchodzić się, dał znak Zgierskiemu, ażeby został.
Pulchny człowieczek uśmiechnął się, zgadując, że będzie miał poufną konferencję. A jako dyplomata, począł zastanawiać się, o co może być zapytany. O pannę Helenę Norską?... O Madzię?... Może o sprzedaż cukrowni?... Może o to, co w mieście mówią o Solskim?... Może o to, co mówią o przyczynach wyprowadzenia się Madzi z ich domu?... A może też o to, co publiczność sądzi o pannie Adzie Solskiej, która niedawno była emancypantką, potem została spirytystką, a dzisiaj jest mizantropką i nie pokazuje się nikomu?...
Solski usiadł na fotelu i podsunął gościowi pudełko z cygarami. Pan Zgierski wziął jedno, ugniótł w palcach, obciął, a z pod oka wciąż patrzył na drzwi. Drżało w nim serce na myśl, że mogą przynieść cudowne wino Solskich, które pan Zgierski nadzwyczajnie lubił i — bał się go. Lubił, gdyż było dobre, a bał się, gdyż bardzo rozwiązywało mu język, nawet za bardzo.
Gdy tak wahał się między nadzieją i trwogą, Solski zapytał:
— Cóż nowego?...
Zgierskiemu czarne oczki zmniejszyły się do rozmiaru iskierek. Z miodowym uśmieszkiem pochylił głowę do ziemi i rzekł:
— Panna Norska wychodzi za Bronisława Korkowicza... Ślub ma odbyć się w Częstochowie za parę tygodni... Skutkiem tego pan Kazimierz zerwał z siostrą...
— Ciekawym, czy panna Helena zaprosi mnie na wesele? Jest to jedyny wypadek, z powodu którego mógłbym ubawić się parę godzin w salonach pani Korkowiczowej.
— Czy mogę jej o tem powiedzieć? — spytał z rozkoszną minką Zgierski. — Chociaż nie! — dodał. — Zanadto zmartwiłaby się panna Helena, usłyszawszy, że jej mściwy cios tak mały zrobił efekt...
— A za cóż ona się mści? — rzekł Solski, ziewając.
— Nieszczęsna pomyłka! — westchnął Zgierski. — Mówiono, a panna Helena wierzyła, do chwili wyprowadzenia się stąd panny Brzeskiej, że...
— Że co?
— Że pan odwrócił swoje względy od niej, to jest od panny Heleny, a zaszczycił... pannę Magdalenę...
— Aaa!... — mruknął Solski, obojętnie wytrzymując migotliwe spojrzenia Zgierskiego. Po chwili zaś dodał:
— Ambitne dziecko z panny Brzeskiej. Nie sypiała po nocach i chudła, wyobrażając sobie, że moja siostra wyświadcza jej łaskę.
Umilkł i znowu odezwał się:
— Ambitne, ale dobre dziecko... Rozweselało nasz dom, nawiasowo mówiąc, nudny... Leczyło migrenę mojej ciotki... Miła dziewczyna... Szczerze byłbym zadowolony, gdyby moja siostra potrafiła, w sposób możliwy do przyjęcia, zabezpieczyć jej przyszłość... Bo i cóżto za los biednych nauczycielek!...
Zgierski stropił się.
— Panna Magdalena — rzekł szybko — nie potrzebuje lękać się o przyszłość. Jej brat, dyrygujący kilkoma dużemi farbiarniami pod Moskwą, ma znaczne dochody i robi majątek. Ona zaś otrzymała zapis w Iksinowie, wynoszący kilka tysięcy rubli...
— Od kogo?...
— Od jakiegoś majora...
— Od majora?... — powtórzył Solski. — Za co?...
Pan Zgierski podniósł brwi, spuścił oczy i wzruszył ramionami.
Solski doznał uczucia, jakby mu ktoś odwrócił głowę i wskazał nowy widnokrąg. Prawie — zabolało go w szyi.
— Skąd pan o tem wie? — zapytał Solski.
— Bawiła tu jakaś pani sędzina z Iksinowa z córką i przyszłym zięciem.
— Ach!... — szepnął Solski.
— Poznałem te damy u państwa Korkowiczów i dowiedziałem się kilku szczegółów...
— Ciekawe! — rzekł Solski. — Cóż jej mogły zarzucić?...
— Dzieciństwa!... Obie panie, no i pani Korkowiczowa, nie mogą darować pannie Brzeskiej niewinnej kokieterji...
— Kokieterji?...
— Och, któraż kobieta jej nie posiada!... — uśmiechnął się Zgierski. — W każdym razie, z tego powodu panna Brzeska musiała opuścić dom państwa Korkowiczów...
— Myśmy ją stamtąd siłą zabrali — wtrącił Solski.
— Tak... tak... ale... Z tego też jakoby powodu panna Brzeska wyjechała z Iksinowa...
— Aż takie szerzyła spustoszenia!... — roześmiał się Solski.
— Naturalnie dzieciństwa... parafjańszczyzna... — mówił Zgierski. — Bądź jak bądź, trafiło się, że jakiś urzędnik pocztowy w Iksinowie zastrzelił się... Nazywał się oryginalnie: Cynadrowski...
— Cynadrowski?... Cynadrowski?... — powtórzył Solski, już nie ukrywając wzruszenia. Oparł łokcie na poręczach fotelu, zasłonił rękoma oczy i szepnął: — Cynadrowski?... Aha!... aha!...
Przypomniał sobie pomieszanie Madzi wówczas, kiedy zameldowano Miętlewicza. Przypomniał sobie ich rozmowę, w ciągu której gość z Iksinowa wspomniał i o majorze, i o śmierci jakiegoś Cynadrowskiego, co bardzo zmieszało Madzię...
— Aha!... aha!... — powtórzył Solski, odgrzebując w pamięci wizytę Miętlewicza, która już wówczas robiła na nim podejrzane wrażenie.
Zgierski spostrzegł, że jego wiadomości może zbyt silnie podziałały na Solskiego. Ukłonił się nisko i na króciutkich nóżkach potoczył się za drzwi.
„Więc panna Magdalena już ma przeszłość?... — myślał Solski. — Bah!... i nawet dramatyczną... Więc już było i strzelanie sobie w łeb?... To tak w rzeczywistości wygląda niewinne dziewczątko, które, według Dębickiego, nie miało czasu myśleć o sprawach erotycznych!... A to kochany profesor zna się na kobietach... Chociaż... dlaczego on zakończył swój wyczerpujący odczyt frazesem, że ktoby znał dokładnie pannę Brzeską, mógłby wyrobić sobie o niej inną opinję?... Aha!... Sprytny staruszek...“
Solski zerwał się z fotelu i zaczął chodzić po gabinecie, prawie wesoły. Niekiedy, na mgnienie oka, błysnęła mu myśl, że to, co Zgierski opowiadał o Madzi, wygląda niewyraźnie i może być plotką. Była nawet krótka chwila, że chciał to sprawdzić... Wnet jednak nasunął mu się cały szereg uczuć i powodów, zagłuszających te zachcenia.
Przedewszystkiem, jakim on sposobem sprawdzi i poco? Może ma zaprosić na pogawędkę pana Fajkowskiego, prowizora z Iksinowa i klepiąc go po ramieniu, przy kieliszku wina, ostrożnie wypytywać: jakto tam było z zapisem majora dla panny Brzeskiej?... Nie, pan Stefan Solski tego nie zrobi. On tego ani potrafi, ani chce rozszerzać koła demokratycznych znajomości, które już stanęły mu kością w gardle.
Dzisiaj wszystko jest jasne. Urocza Madzia, jak wszystkie kobietki, oszukiwała ród męski, bądź dla wyzyskania go, bądź — ot, tak sobie. Dzięki temu, zakłóciła spokój browarów pana Korkowicza, a w Iksinowie pchnęła kogoś do samobójstwa (zapewne bez zamiaru), no — i zdobyła kilka tysięcy rubli, może już z zamiarem...
Zamieszkawszy u Solskich, wyprotegowała do cukrowni pana Fajkowskiego, który mógł zaszkodzić jej wzmiankami o iksinowskich historjach. Widząc zaś, że jej filantropja robi dobre wrażenie, zaczęła kokietować jego, Solskiego, litością i współczuciem. Praca na pensji, przywiązanie do Ady, leczenie migren ciotki, zajmowanie się służbą pałacową — wszystko to było kokieterją!...
Nagle wpadł do Warszawy jakiś pan Miętlewicz, jego narzeczona z matką i — panna Brzeska, poznawszy, że może być zdemaskowana — dramatycznie usuwa się z ich domu!... Czyn roztropny, gdyż w tydzień później, może danoby jej do zrozumienia, że — powinna się usunąć.
Solski, chodząc, przygryzał wargi i uśmiechał się. Świeża teorja o charakterze Madzi wprawdzie szwankowała na pewnych punktach, ale zato była jasna i odpowiadała jego poglądowi, że — kobiety są podłe.
Więc uwierzył w nową teorję; zamykał oczy na wątpliwe szczegóły i wierzył. Za swoją miłość idealną, za zranioną dumę, za wszystkie dzieciństwa, jakich dopuścił się dla panny Brzeskiej, za tęsknotę, która żarła mu serce, musiał przecie mieć satysfakcję. Więc uwierzył, że Madzia — jest przewrotną kokietką.
Nazajutrz poszedł do mieszkania siostry, zmizerowany, ale i zdecydowany.
— Ada — rzekł — pojedziesz ze mną zagranicę?
— Poco? — spytała siostra.
— Rozerwać się... odetchnąć świeżem powietrzem... Już denerwują mnie warszawskie upały, no — i ludzie...
— Gdzie chcesz jechać?
— Wstąpię na kilka tygodni do Winternitzu, potem w góry... potem do morza... Jedź ze mną, Ada, bo i tobie dobrze zrobi hydropatja...
— Ja wyjadę na wieś — chłodno odpowiedziała siostra.
W parę dni później, a we dwa tygodnie po wyprowadzeniu się Madzi, pałac Solskich opustoszał. Ada z ciotką Gabrjelą, tudzież z kolekcją mchów i porostów, przeniosła się na wieś, a pan Stefan wyjechał zagranicę.
Służba odetchnęła. W ostatnich dniach życie w pałacu było nieznośne. Państwo prawie nie widywali się ze sobą, a pan tak był rozdrażniony, że nawet stary kamerdyner drżał na jego widok.



XI.
W NOWEM GNIEŹDZIE.

W pewnym domu, przy ulicy drugorzędnej, ale ruchliwej, bezdzietna wdowa, pani Burakowska, utrzymywała rodzaj pensjonatu dla kobiet. Zajęła połowę trzeciego piętra, na którem znajdowało się jedno większe mieszkanie, złożone z kilku pokojów i kuchni, tudzież kilka pokoików z osobnemi wejściami.
Pani Burakowska pokoiki te wraz z usługą wynajmowała sublokatorkom, które stołowały się u niej. A ponieważ znała się na gospodarstwie i miała dużą kuchnię, więc jeszcze kilka osób z miasta przychodziło do niej na obiady.
Tych lokatorek, stołowniczek i stołowników było razem ze dwadzieścia osób. Pani Burakowska miała ciężką pracę, ale miałaby też i niezły byt przy nich, gdyby nie drobna okoliczność. Oto, Opatrzność pobłogosławiła panią Burakowską bratem, starszym o rok, i siostrą, młodszą o kilkanaście lat.
Siostra, panna Klotylda Pasternakiewiczówna, posiadała sto jeden przemysłów. Umiała szewctwo, introligatorstwo, haft, malowała na porcelanie, grała na fortepianie, wyrabiała ramki z paciorków, wieńce ze skóry i — szyła bieliznę. Wszystkie te jednakże kunszta, pomimo gorliwej pracy, przynosiły jej ledwie dziesięć rubli na miesiąc.
Znacznie starszy brat, pan Wacław, był praktyczniejszy: nie robił nic, ale zato ciągle szukał zajęcia, co zmuszało go do przepędzania czasu w cukierniach i restauracjach.
Mąż pani Burakowskiej, obywatel ziemski, zmarł przed pięcioma laty i pozostawił dobra, z których wdowa otrzymała trzy tysiące rubli gotówką.
Gdyby nie siostra, posiadająca sto jeden kunsztów, i nie brat, który znał tylko jeden kunszt: próżnowania, może pani Burakowska, przy swoim pensjonacie, utrzymałaby w całości owe trzy tysiące rubli, a może dołożyłaby coś do nich.
Ale przy obowiązkach, jakie na nią spadły, majątek pani Burakowskiej nie powiększył się. Owszem, starannie prowadzone rachunki dowodziły, że w ciągu czterech lat samodzielnej pracy pani Burakowska utraciła ze swego kapitaliku tysiąc dwieście rubli. Pozostałe tysiąc osiemset rubli powinna była stracić w ciągu następnych sześciu lat, poczem...
Potem — myślała, że dobry Bóg zeszle na nią śmierć, a sam zaopiekuje się młodszą siostrą, arcypracowitą i posiadającą sto jeden kunsztów, tudzież starszym bratem, który poszukiwał zajęcia.
Gdyby kto wszedł do pokoju tej kobiety, wówczas, gdy robiła wieczorny rachunek, gdyby zajrzał w jej mózg, przepełniony gospodarskiemi kombinacjami, i w serce pełne trwogi, może pomyślałby:
„O, jakiż to nędzny los kobiety samodzielnej i w jak bezceremonjalny sposób płeć, zwana słabą, jest wyzyskiwaną przez mężczyzn...“
Ale ponieważ nikt nie robił rachunków z panią Burakowską i nikt nie widział jej zalęknionego serca, więc wyobrażano sobie, że damie tej jest rozkosznie na świecie. Miała dobry humor, wynajdywała co tydzień inne potrawy na obiad, kręciła się po mieszkaniu, po kuchni i po pokojach z oddzielnemi wchodami od szóstej rano do północy, więc — czegóż było jej potrzeba?...
U pani Burakowskiej od dwu lat mieszkała kasjerka ze składu aptecznego, która miała czterdzieści rubli miesięcznej pensji i pracę od ósmej rano do ósmej wieczór, z wyjątkiem godziny na obiad. Po dziesięciu latach zajęcia, przy którem nie było czasu myśleć o sobie, panienka ta jednego dnia uczuła, że jest jej jakoś niedobrze i...
I kiedy otrzeźwiono ją (w pokoju za składem aptecznym), zobaczyła nad sobą jegomościa z siwemi wąsami, który tłomaczył jej, że musi na parę miesięcy wyjechać na świeże powietrze.
Była zdziwiona tem, że zamiast przy kasie znalazła się w pokoju za składem aptecznym, że sam właściciel składu aptecznego prosił ją, aby wyjechała na świeże powietrze. A ponieważ dano jej urlop i obietnicę, że posady nikt nie zajmie, więc w początkach czerwca przeniosła się na wieś do swojej ciotecznej siostry, której nie widziała od jedenastu lat.
Tam, przyjęto ją życzliwie i oświadczono, że przed końcem lata nie wypuszczą jej do Warszawy. Kasjerka ze składu aptecznego nie mogła wydziwić się, że przez ten czas, kiedy ona za kantorkiem odbierała kwity i pieniądze, lub wydawała reszty, cioteczna jej siostra nietylko wyszła zamąż, nietylko miała ośmio i dziewięcioletnie dzieci, ale nawet — jakby postarzała się...
Kasjerce, zajętej od ósmej rano do ósmej wieczór przyjmowaniem pieniędzy i wydawaniem reszty, podobne zmiany w życiu nigdy nie przychodziły na myśl. Nie mogła wykombinować, jakim sposobem tak nagle starzeją się ludzie i wyrastają dzieci? Chociaż od dziesięciu lat była kobietą samodzielną, a nawet urzędnikiem składu aptecznego!
Skutkiem wyjazdu kasjerki na wieś, u pani Burakowskiej był w korytarzu jeden wolny pokój z osobnym wchodem. A ponieważ kobiety, należące do stowarzyszenia panny Howard, popierały się wzajemnie jak Żydzi, więc, w kilka godzin po opuszczeniu Solskich, Madzia, za pośrednictwem pani Zetnickiej, osiedliła się pod skrzydłami pani Burakowskiej.
Z bijącem sercem, nie ze zmęczenia, ale ze strachu, Madzia wdrapała się na trzecie piętro nowego mieszkania. W korytarzu uderzył ją zapach kuchennych przypraw; w przedpokoju usłyszała turkot maszyny do szycia, a w salonie, będącym zarazem jadalnią, zobaczyła — szczupłą szatynkę, samą panią Burakowską, której wręczyła kartkę pani Zetnickiej.
— Pani chce u nas zamieszkać? — spytała pani Burakowska, wycierając grubym fartuchem zatłuszczone ręce.
— Tak, proszę pani.
— Mamy tu jeden pokoik, z osobnym wchodem, a także z usługą i całodziennem utrzymaniem, za trzydzieści trzy ruble na miesiąc...
— Owszem, proszę pani, jeszcze dziś zapłacę.
— Doprawdy?... Co za szkoda!... — westchnęła pani Burakowska. — Bo ten pokoik (z meblami) będzie wolny tylko do sierpnia...
— Trudno, proszę pani — rzekła Madzia.
Maszyna do szycia nie przestawała warczeć.
W tej chwili do salonu (który był zarazem pokojem jadalnym) wszedł przystojny brunet, mogący mieć około czterdziestu kilku lat. Spojrzał na Madzię okiem znawcy i rzekł półgłosem do pani Burakowskiej:
— Moja droga, nie masz pół rubla drobnych?... Bo ja mam sturublówkę, a muszę spotkać się w Saskim ogrodzie...
— Mój brat... Pasternakiewicz, panna Brzeska... — zaprezentowała ich pani Burakowska, wydobywając ze starej portmonetki pół rubla małemi dziesiątkami i wielkiemi miedziakami.
Madzia zarumieniła się, pan Pasternakiewicz ukłonił się z miną człowieka, który idzie zmienić sturublówkę. W drugim pokoju maszyna do szycia wciąż warczała, a po mieszkaniu rozchodził się zapach kuchennych sosów.
Madzia tego samego dnia sprowadziła się do pokoju z osobnem wejściem, a gdy otworzyła okno na ulicę, doleciał ją z sąsiedniego pokoju stłumiony szmer maszyny do szycia.
Położyła się na krótkiem łóżku, ale nie mogła zasnąć do drugiej w nocy. Skoro świt, usłyszała, że pan Pasternakiewicz już wrócił z Saskiego ogrodu do domu, choć z jego stąpania nie można było odgadnąć, czy zmienił sturublówkę.
Wkrótce potem w sąsiedniem oknie, znowu zerwał się warkot maszyny do szycia, przy której panna Pasternakiewiczówna zarabiała dziesięć rubli miesięcznie, pomimo, że znane jej było szewctwo, introligatorstwo i haft, że malowała na porcelanie, grała na fortepianie, wyrabiała ramki z paciorków, tudzież wieńce ze skóry.
Przez parę następnych dni, Madzia była odurzona, ale w sposób przyjemny. Zdawało jej się, że wróciła z dalekiej podróży i że jej pobyt u Solskich skończył się bardzo, o! bardzo dawno. Nowy lokal, trochę ciasny, robił na niej wrażenie bezpieczniejszego. W pokoiku, za którego drzwiami biegali ludzie, dokąd z okna dolatywał szmer uliczny, Madzia mniej bała się komety, o której mówił Dębicki, i nie miała czasu myśleć o wiekuistem nicestwie.
Pokoik ten leżał, jakby w ognisku powszedniego życia. Od rana po korytarzu kręciły się służące, albo przekupnie z koszami mięsa i jarzyn. Słychać było swąd samowaru, czyszczenie garderoby, roznoszenie kawy i herbaty. Potem, lokatorki pani Burakowskiej wybiegały do swoich zajęć na miasto, a służące porządkowały ich mieszkania. Potem pani Burakowska krzyczała na kucharkę, lub urywanemi zdaniami rozmawiała z nią o tem, co będzie na obiad.
Na korytarzu zaczęły rozchodzić się swędy przedobiadowe, a od pierwszej do trzeciej zbierali się stołownicy i stołowniczki i znowu rozbiegali się do swych zajęć. Tymczasem o trzy piętra poniżej okna, na ulicy, słychać było nieustający szmer nóg, turkot dorożek, powozów, wozów piekarskich, rzeźniczych, transportowych... Czasem rozległ się głośniejszy okrzyk, czasami przejechał karawan, ale tak prędko, jakgdyby nieboszczyk nie był zimnym trupem i nicością, lecz interesantem, który spieszy na cmentarz.
Co za różnica pomiędzy tym gwarnym zakątkiem a samotnemi salonami Solskich, gdzie milcząca służba ukazywała się i znikała jak cienie, gdzie człowiek lękał się szelestu własnych kroków i, zewszechstron oblany pustką, odczuwał śmierć i nicość.
Trzeciego dnia, Madzia, będąc na pensji, spostrzegła, że tym razem uczenice są bardzo zajęte jej osobą, a nauczycielki i profesorowie witają się i rozmawiają z nią w sposób niezwyczajny. Nawet panna Malinowska, w czasie pauzy, zabrała Madzię do swego pokoju i rzekła:
— Cóżto, wyprowadziła się pani od Solskich?
— Tak.
— I odrzuciła pani oświadczyny Solskiego?...
Madzia milczała.
Panna Malinowska wzruszyła ramionami i dodała:
— Jakiż ma pani zamiar na wakacje?
— Zostanę w Warszawie.
— Chce pani kilka dobrych lekcyj?
— Bardzo byłabym wdzięczna...
— Dam je pani... No, no!... nie każda kobieta zdobyłaby się na podobny heroizm... Odrzucić Solskiego... Doprawdy, wygląda to jak sen... — mówiła panna Malinowska.
Gdy około drugiej, Madzia wracała do domu, na schodach zabiegła jej drogę panna Żaneta. Obejrzała się na wszystkie strony i schwyciwszy się za poręcz, szepnęła z minką, bardziej niż kiedykolwiek wystraszoną:
— Coś ty, Madziu, zrobiła najlepszego?... Biedny Fajkowski teraz już z pewnością nie dostanie miejsca przy cukrowni!...
— Dlaczego?... — spytała Madzia, widząc, że pannie Żanecie zbiera się na płacz. — Czy za to, że ja wyprowadziłam się od Ady, ma pokutować twój narzeczony?... Zastanów się... Pan Solski jest tak szlachetny, że danego słowa nigdy nie cofnie.
— Tak myślisz? — odparła cicho panna Żaneta i na jej wylęknionej twarzyczce ukazał się odblask radości. — Ale zrobiłaś głupstwo... Jak można nie wyjść za Solskiego!...
„Nie mówiłabyś tak — pomyślała Madzia — gdybyś znała jego ciotkę, a nadewszystko babkę. Brr!... umarłabym między temi kobietami...“
Na ulicy jednak ogarnął ją strach. Czy Solski nie zechce mścić się nad osobami, którym ona wyjednała posady?
„Nie zrobi tego“ — rzekła do siebie. I przyszło jej na myśl, że Solski jest naprawdę dobrym człowiekiem. A w takim razie, czy powinna była odrzucić go, jeszcze w taki szorstki sposób?...
Obiad jadała Madzia u pani Burakowskiej z drugą serją stołowników. Było tam kilka nauczycielek, jedna buchalterka, stary urzędnik, wreszcie student, który kończył zdawać egzamina. Wszyscy ci ludzie jedli pełnemi łyżkami, a rozmawiali półgębkiem, każdy bowiem spieszył się do roboty. Tylko student, który z powodu braku pieniędzy poprzestawał na półobiedzie, jadł powoli, usiłując wielkiemi ilościami chleba wynagrodzić małe porcje. Jego zapadnięte policzki i głęboko osadzone oczy odbierały Madzi apetyt. Nie mogła opędzić się przed myślą, że los biednego chłopca byłby może innym, gdyby ona nie zerwała stosunków z Solskimi!
Madzia piła czarną kawę, gdy doniesiono, że w jej mieszkaniu czeka jakaś dama.
„Ada...“ — przebiegło jej przez głowę.
Z biciem serca weszła do swego pokoju i zastała — pannę Howard, która na widok Madzi zerwawszy się z krzesła, szeroko otworzyła ramiona. Była podobna do krzyża przy drodze.
— Witam!... — zawołała panna Howard — witam podwójną bohaterkę...
Potem, schwyciwszy Madzię w objęcia, mówiła z wybuchem zapału:
— Uwielbiam cię, panno Magdaleno... Jednym zamachem zdeptałaś magnata i — mężczyznę... Tak, gdyby wszystkie kobiety postępowały w podobny sposób, sprowadziłybyśmy mężczyzn do właściwego poziomu... Zarozumiałe zwierzęta!... Twój piękny czyn godnym jest demokratki i kobiety samodzielnej...
Następnie, uspokoiwszy się, panna Howard opowiedziała Madzi, że Solski, po jej odmowie, wpadł w taką wściekłość, że zabił swego psa.
— Zabił Cezara? — powtórzyła Madzia, blednąc. — Skąd pani wie o tem?...
— Był u mnie wczoraj plenipotent Solskiego... wie pani... Bardzo przyjemny człowiek, w średnim wieku...
— On ma trochę nogi... — wtrąciła Madzia.
— Tak — przerwała panna Howard — ma nieco... ekscentryczne nogi, ale — bardzo miły człowiek... Przyniósł dla naszego towarzystwa miesięczną składkę panny Solskiej, sto rubli...
Przyznam ci się, panno Magdaleno — dodała po chwili, widząc cień na twarzy Madzi — że sturublówki panny Solskiej upakarzają mnie... Szczególniej dziś, po twoim pięknym czynie... I powiem ci, że nigdy tak nie pogardzam magnatami, jak wówczas, kiedy muszę przyjmować ich ofiary... Ale cóż zrobię?... Wydatki towarzystwa rosną...
Panna Howard zamyśliła się posępnie. Po chwili jednak czoło jej zaczęło się rozchmurzać i mówiła dalej z uśmiechem.
— Szczególny człowiek ten plenipotent Solskich... Pięknym nie można go nazwać, ale — ma coś w oczach... Jest wdowcem... Kiedy do mnie przyjdzie, przesiaduje po kilka godzin. Zaprowadził mi książki rachunkowe i udziela pożytecznych wskazówek. Myślę, że jeżeli nad nami, kobietami, ciąży klątwa, ażebyśmy wychodziły zamąż, to powinnybyśmy wychodzić tylko za takich...
Ale ci dumni panowie, ci władcy świata — prawiła panna Howard podniesionym głosem — oni nie powinni nigdy zaznać słodyczy małżeńskiego pożycia... Ach, panno Magdaleno, doskonale zrobiłaś, odtrącając Solskiego, którego widok napełniał mnie obawą i wstrętem... Jakie to musi być zwierzę, namiętne i ponure... Czysty inkwizytor!... Cha! cha! cha!... Chciał zjeść ładną kobietę jak ostrygę, a tu — klap!... i dostał po łapkach... Zdawało mu się, że skromna nauczycielka wobec jego bogactw zapomni o godności kobiecej...
Panno Magdaleno — zawołała, zrywając się — postąpiłaś jak Joanna d’Arc z tym... nienasyconym triumfatorem. No, bądź zdrowa!... Jeżeli będziesz kiedy potrzebowała lekcyj, daj mi znać i pamiętaj, że masz przyjaciółkę, która cię podziwia... Podli mężczyźni!...
Długo jeszcze po odejściu panny Howard, Madzia czuła zamęt w głowie. Zdawało jej się, że gorliwa apostołka praw kobiecych składa się z dwu osób. Jedna nienawidzi magnatów, druga przyjmuje od nich ofiary; jedna pogardza mężczyznami i małżeństwem, druga — bodaj czy nie wyszłaby zamąż.
„Cóżto za okrutnik ten Solski!... — rzekła do siebie Madzia. — Zabił Cezara...“
Potem przyszło jej na myśl, że jeżeli na pannie Howard krzywonogi plenipotent Solskich wywarł tak potężny wpływ, iż gotowa była wyjść za niego, to z jakiej racji Solski nie miałby zasługiwać na przywiązanie kobiety?
— Nigdy nie powiedział, że mnie kocha!... — szepnęła rozdrażniona Madzia.
Lecz wnet przypomniała sobie, że Solski robił więcej, gdyż spełniał każde jej życzenie. A jak on z nią rozmawiał, jak patrzył na nią, jak całował ją w rękę...
Teraz dopiero w sposób niejasny zaczęło budzić się w duszy Madzi pytanie: czy dobrze zrobiła, odrzucając Solskiego?... Ale stłumiła je, oburzona sama na siebie.
W korytarzu rozlegały się stąpania: trzecia serja stołowników pani Burakowskiej wracała z obiadu. W obocznym pokoju maszyna do szycia zaczęła warczeć, zapach przypalonego tłuszczu wzmocnił się, a jednocześnie Madzia usłyszała głos pani Burakowskiej lamentujący:
— Patrzcie, kot zjadł cielęcy kotlet!... Mój Boże, mój Boże... czy tu podobna dojść do czego?... Gość stłukł talerz, Marjanna złamała warząchew, kot zjadł mięso... Ach, nieszczęście... ach, nieszczęście z wami!...
Madzi przyszło na myśl, że w tym domu wszystko obraca się naokoło cielęcego kotleta. Za tym kotletem biegają służące do miasta, na ten kotlet spieszą stołownicy, dla tego kotleta maszyna panny Pasternakiewiczówny warczy przez szesnaście godzin na dobę, na ten kotlet polują głodne koty, wreszcie z powodu tego kotleta pani Burakowska wpadła w rozpacz.
Nic — tylko cielęce kotlety!... One tu panują, one zaprzątają wszystkie rozumy i zapełniają serca.
Nie tak było u Solskich, gdzie wcale nie zajmowano się jedzeniem. Troszczono się o danie pracy ludziom potrzebującym, rozmawiano o duchach, o tem, czy fabryka jest istotą żywą, która myśli i czuje, rozprawiano o towarzystwie kobiet, albo o możliwości powszechnego potopu...
I stała się rzecz dziwna. Dom Solskich, z którego Madzia wydarła się jak z łoża tortur, po kilku dniach, zaczął budzić w niej tęsknotę.
Cicho tam było; przez okna zaglądały drzewa ogrodowe... A nadewszystko, poza obrębem zajęć na pensji, Madzia miała kogo otaczać swoją opieką. Przecież Ada, ta wielka pani, tuliła się do niej, szukała jej towarzystwa i pieszczot jak dziecko, które potrzebuje kochać i być kochanem...
— Co ja zrobiłam?... — szepnęła Madzia, załamując ręce.
A ten Solski, szorstki, dziwak, ale kipiący nadmiarem sił... Burza w ludzkiej postaci, która jednak łagodniała wobec niej... Prawda, że rozniecał trwogę, zupełnie jak burza, kiedy człowiek dostanie się między jej wichry i pomroki... Jakież to jednak wydaje się piękne dziś, kiedy przeszło na zawsze!...
W tej chwili Madzia jasno zrozumiała: czem dla niej był dom Solskich. Był to świat, w którym nie istniały materjalne interesa. Tam, po raz pierwszy spotkała ludzi, poważnie zajmujących się kwestjami społecznemi, zagadnieniami ducha i natury. Tam znalazła serdeczną przyjaciółkę w kobiecie i mężczyznę, który lubił ją naprawdę bezinteresownie. Tam nareszcie miała wyraźny cel na przyszłość: szkołę przy fabryce.
I pomyśleć, że ona sama, własnemi rękoma, rozwaliła taki gmach szczęścia, odtrąciła los, trafiający się jednemu człowiekowi na miljony.
Po wylewie tęsknoty za tem, co minęło, w Madzi zbudziła się refleksja. Czy Solski, gdyby do niej wrócił, nie przejmowałby ją trwogą, której nie mogła opanować? Czy potrafiłby lepiej i wyraźniej przemówić do jej uczuć i przykuć ją do siebie, nietylko podziwem i wdzięcznością? Czy Ada nigdy nie obrzuciłaby jej spojrzeniem wielkiej damy, nigdy nie powtórzyłaby słów, których sam ton ranił serce Madzi? A ciotka Gabrjela i staruszka hrabina, i ci wszyscy krewni Solskich, których poznała w czasie Wielkiejnocy, czy inaczej traktowaliby ją, niż dotychczas?
Nie. A więc nie mogła żyć w tym zaczarowanym świecie, który karmił ją goryczą, choć zostawił żal po sobie.
Powoli zapadł wieczór; swędy, bieganie po korytarzu, turkot na ulicy osłabły. Madzia przymknęła okno, zapaliła lampę i zaczęła pisać list do ojca. Opowiadała mu wszystko, co trafiło się jej, pytając o zdanie i radę. Skończywszy, doznała ulgi.
Przygoda panny Brzeskiej w domu Solskich głośną stała się w Warszawie, a przez kilka następnych dni Madzia odebrała mnóstwo wizyt. Odwiedzały ją, pojedyńczo i parami, ubogie panie z towarzystwa kobiet, dopytując się nieśmiało: czy nie ma jakich potrzeb?... czy nie brak jej pieniędzy?... i ofiarowując swoje usługi. Odwiedzały ją nieznane, czasem bardzo eleganckie damy, oświadczając, że pragnęłyby mieć w niej nauczycielkę dla swych córek, czy kuzynek. Przyczem, w sposób niezawsze zręczny, kierowały rozmowę na stosunki Madzi z Solskimi, a nie odebrawszy odpowiedzi, wychodziły obrażone.
Był i Dębicki. Przepraszał Madzię, że nie złożył jej dotychczas wizyty; ale w tych czasach miał znowu atak sercowy i musiał unikać schodów. Następnie z miną zakłopotaną zapytał: czy Madzia nie chciałaby przez wakacje udzielać lekcyj jego siostrzenicy, Zosi, godzinę na dzień, za dwadzieścia rubli miesięcznie.
Madzia przyjęła profesora z radością i nawzajem prosiła go, ażeby pozwolił jej dawać lekcje Zosi, ale darmo. Po rozprawach i błaganiach, Dębicki zgodził się na projekt Madzi; widocznie chciał z nią utrzymać stosunki.
Ale o tem, co się dzieje z Solskimi, nie wspomniał i wyszedł, powtarzając obietnicę, że, o ile pozwolą mu siły, będzie ją odwiedzał. Po jego odejściu smutek opanował Madzię; zrozumiała, że jej przyjaźń z Solskimi już zerwana.
Na drugi dzień po Dębickim wsunął się do pokoju Madzi pan Zgierski. Kręcił się, uśmiechał, strzelał oczkami po pokoju, niby odniechcenia wypytując Madzię: kto obok niej mieszka i kto ją odwiedza? Lecz żadnym ruchem, żadnem słówkiem nie zdradził się z tem, że swoją posadę przy Solskim zawdzięcza Madzi.
Owszem, pod koniec wizyty zrobił minę protekcjonalną i czule ściskając rękę Madzi, a wymownie patrząc w oczy, oświadczył gotowość — wspierania jej radami i stosunkami.
— Będę panią częściej odwiedzał... Myślę, że najlepiej wieczorkiem, nieprawdaż?... Możemy kiedy pójść, albo pojechać na spacerek...
Mówiąc to, w tak dziwny sposób manewrował swoją aksamitną ręką i tkliwemi spojrzeniami, że w Madzi zakipiał gniew. Odpowiedziała, że nie chce go fatygować w żadnej porze dnia i — odwróciła się do okna.
Zgierski wydał jej się wstrętnym. Nie mogła mu przebaczyć ani plotek, jakie o niej rozgłaszał, ani dowodów czułości, któremi chciał ją uszczęśliwić.
Pan Zgierski szybko opuścił mieszkanie Madzi. Miał zaś tak wzniosły umysł, że nietylko nie rozgniewał się na nią, ale nawet nie stracił zimnej krwi w ocenianiu jej wartości.
„Ładna dziewczyna — myślał, ostrożnie tocząc się ze schodów. — Obraża się po królewsku, no... i niewiadomo jeszcze, co z niej będzie?“
Wprawdzie w kilka dni później złożył o niej bardzo niekorzystny raport Solskiemu; lecz w istocie opowiedział tylko to, co słyszał w domu państwa Korkowiczów, od pani podsędkowej. Wogóle, w stosunkach z Solskim, pan Zgierski pod pewnemi względami odznaczał się nieposzlakowaną prawdomównością.
Ze wszystkich objawów współczucia, jakie w owej epoce spotkały Madzię, najważniejszą była propozycja panny Malinowskiej. Przełożona nietylko wyszukała jej wyborne lekcje na czas wakacyj, ale oświadczyła, że po wakacjach przyjmie ją do siebie na stałą nauczycielkę.
Madzi spadł ciężar z serca: miała spokój, przynajmniej na kilka lat.
Prawie jednocześnie pani Burakowska wspomniała Madzi, że może lokować się i stołować u niej bodaj do września. Powiedziano jej bowiem w składzie aptecznym, że kasjerka prosiła o dłuższy urlop.
Wobec tylu dowodów życzliwości ludzkiej, Madzia zaczęła odzyskiwać swój radosny humor. Postanowiła nie myśleć ani o Solskich, ani o śmierci i nicości, tylko — żyć z dnia na dzień, pracując i wsłuchując się w to życie codzienne, które dokoła niej biegało, warczało, turkotało i swędziło.
Wprawdzie niekiedy budziły się w niej wspomnienia wielkich komnat, gwiaździstego nieba nad ogrodem, wykładów Dębickiego, pieszczot Ady. Wprawdzie snuł się przed jej oczyma półdziki, szlachetny człowiek, który kochał ją w tak oryginalny sposób... Ale Madzia rozumiała, że te widziadła są tylko widziadłami, których nic nie wskrzesi, a czas zatrze. Byle prędzej!
Moda interesowania się Madzią trwała około tygodnia. Stopniowo mniej składano jej wizyt, rzadziej ofiarowywano usługi, rzadziej pytano o stosunki z Solskimi... Nareszcie wszystko wróciło do zwykłego stanu, a na korytarzu, jeżeli rozlegały się czyjeś kroki, to chyba pani Burakowskiej, albo jej służących i stołowników.
Ale pewnego dnia ktoś energicznie zapukał do drzwi Madzi. Zaszeleściły jedwabie, i do ciasnego pokoiku weszła strojna, wesoła i piękniejsza niż kiedykolwiek panna Helena Norska.
— No, jak się masz, bohaterko! — zawołała, ściskając Madzię z niezwykłą serdecznością. — Spóźniłam się z wizytą, bo nie lubię mieszać się z tłumem. Zato przychodzę dziś, ażeby oświadczyć ci, że popisałaś się doskonałe... Powiem ci nawet, że zrobiłaś mi niespodziankę...
— Czem? — spytała Madzia chłodno.
— Naturalnie, że arbuzem, którego dałaś Solskiemu — mówiła panna Helena, nie zważając na obojętne zachowanie się Madzi. — Ach, jakże on się złapał ten don Juan w skórze Satyra... Cha! cha! cha!... Chciał mnie upokorzyć i upadł nosem w błoto...
— Wiesz, Helenko, że nic nie rozumiem... — przerwała Madzia, rumieniąc się.
— Zaraz zrozumiesz — ciągnęła panna Helena, zawsze zajęta tylko sobą. — Na parę dni przed twojem wyprowadzeniem się od Solskich, przyszedł do mnie pan Stefan...
— Oświadczyć się?... — cicho spytała Madzia.
— Nie dopuściłam do tego! — odparła panna Helena, marszcząc brwi. — Chciałam załatwić interes Kazia i prosiłam Solskiego o jakąś posadę. Sądziłam, że jeżeli umieścił kilku twoich protegowanych...
I wiesz co mnie spotkało?... — prawiła z gniewem. — Pan Solski odmówił mi, w tak szorstki sposób, że... Wiem, co wart mój braciszek, ale nigdy nie pozwoliłabym, ażeby pan Solski wypowiadał o nim opinje, których nie chcę słuchać...
Policzki jej pałały.
— Naturalnie pożegnałam go na zawsze. A gdy wieczorem, jak zwykle, oświadczył mi się pan Bronisław, przyjęłam go. Myślałam, że biedny chłopak oszaleje!... Zbladł, skamieniał... potem upadł mi do nóg jak długi i szlochając, wyznał, że gdybym nie wyszła za niego, odebrałby sobie życie... Siedział u nas do drugiej po północy, a choć pani Arnoldowa kilka razy przypominała mu, że czas powiedzieć nam dobranoc, nie ruszył się z miejsca, do znudzenia patrząc mi w oczy. Nie miał odwagi odejść; lękał się, ażeby jaki czarnoksiężnik nie wykradł mu jego skarbu... Ach, ci mężczyźni!...
— Nie powinnabyś z nich szydzić... — wtrąciła Madzia.
— A któż ma do tego większe prawo ode mnie? — spytała ze śmiechem panna Helena. — Dosyć napatrzyłam się na te okazy!... Jeden brutal, czy warjat, który gotów był mnie zabić, albo leżeć u moich nóg — pan Stefan. Drugi od rana do wieczora powtarzał, że beze mnie żyć nie może — mój narzeczony. Nareszcie trzeci, najlepszy, gniewa się na mnie, że zwichnęłam mu karjerę, odtrącając Solskiego, a przyjmując Korkowicza!... Słyszałaś?... To mój braciszek ma do mnie taką pretensję... Poprostu zagroził, że zerwie ze mną stosunki!... Kazałam mu wyjść za drzwi i nie pokazywać się, aż po naszym powrocie z zagranicy. Ale pyszni są ci panowie świata, nieprawda?
— Kiedyż twój ślub?
— Za parę tygodni, w Częstochowie. Ale kochany Kazio nie będzie na nim. Raz musi zrozumieć, że, po śmierci matki, głową rodziny jestem ja, która mu pożyczam pieniędzy, ja, która płacę długi, i w rezultacie, ja — która potrafię zmusić go, ażeby pracował.
— Będziecie państwo mieszkali zagranicą? — spytała Madzia.
Panna Helena spojrzała na nią ze zdziwieniem.
— Wiesz, Madziu — odparła — nie przypuszczałam, że tak dalece nie znasz mnie... Będziemy mieszkali na wsi, w Korkowie, gdzie mój przyszły mąż musi prowadzić browar i robić majątek jak jego ojciec. Jeżeli interesa będą szły dobrze, wpadniemy na karnawał do Warszawy, a w lecie na parę miesięcy zagranicę, rozumie się, żyjąc najoszczędniej. Ja nie chcę, jak moja matka, topić się dla paru tysięcy rubli i zostawić córkę na łasce obcych... Ja muszę mieć byt zapewniony, no i doprowadzić do porządku mego braciszka... On tobie zapewne złoży wizytę (obecnie siedzi na wsi, u jakiegoś bankiera). Otóż, bądź łaskawa, powtórz mu, co słyszysz ode mnie... Mama nieboszczka rozpuściła mu cugle, ale ja ukrócę...
Madzia uczuła żywą sympatję dla pana Kazimierza. Nie był on w jej przekonaniu doskonałością, ale, wobec egoizmu siostry, zasługiwał na współczucie.
Panna Helena podniosła się i rzekła:
— Rozumiesz teraz plan Solskiego?... Pożegnany przeze mnie, chciał mnie upokorzyć i — oświadczył się tobie... Tymczasem tyś go się także pozbyła, a ja... No, chyba już pojął, że w moich oczach więcej znaczy Korkowicz, który mnie ubóstwia, niż Solski, który mi chce imponować...
Panna Helena wyszła, a serce Madzi opanował wielki ból.
„Więc on oświadczył mi się, ażeby dokuczyć Helenie?... To tak robią ludzie szlachetni?...“
Przed wieczorem złożył wizytę Madzi pan Pasternakiewicz, brat pani Burakowskiej. Był ubrany ze skromną elegancją, głaskał wonną brodę i rozmawiając z Madzią, przypatrywał jej się przez monokl, co, według jego zdania, wywierało duży wpływ na płeć piękną.
Wypytywał Madzię, czy smakują jej obiady, czy poznała się już z lokatorami i stołownikami siostry? Opowiedział w krótkości swoje życie, które zaczęło się pięknem urodzeniem, płynęło w najlepszych towarzystwach i odznaczało się doskonałemi manierami. Wkońcu oświadczył gotowość chodzenia z Madzią na spacery lub do teatru.
Na Madzi zrobił wrażenie człowieka, który mógłby być tak dobrym oryginałem jak pan Krukowski w Iksinowie, gdyby chwilami nie przypominał pana Zgierskiego. Słuchała go roztargniona, odpowiadała krótko i — w bardzo stanowczy sposób podziękowała za spacery i teatr.
Pan Pasternakiewicz pożegnał ją obrażony.
— Jakaś prowincjonalna gąska!... — mruknął, znalazłszy się w korytarzu.
A Madzia wciąż myślała:
„Więc takimi są wielcy panowie? Ażeby zemścić się nad jedną kobietą, oświadczają się drugiej?... I ja, przy panu Solskim, odegrywałabym taką rolę, jak przy Helence Korkowicz?...“



XII.
PAN KAZIMIERZ.

Znowu upłynęło kilka dni. Na pensji zaczęły się wakacje; panna Malinowska wyjechała na wieś. Madzia, dostawszy obiecane lekcje u osób prywatnych, biegała z domu do domu, na szczęście, niezbyt daleko od swego mieszkania. Przed obiadem miała zajęcie od godziny dziewiątej do drugiej; potem od godziny czwartej do piątej przychodziła do niej siostrzenica Dębickiego. Przez resztę czasu była swobodna i samotna. Prawie nikt jej nie odwiedzał. Tylko raz późnym wieczorem wpadła do niej wystraszona Mania Lewińska, ażeby dowiedzieć się, czy Solski utrzyma pana Kotowskiego na posadzie lekarza, czy może da dymisję?...
— Byłby to straszny cios — mówiła Mania Lewińska. — Bo, gdyby pan Kotowski został na posadzie lekarza fabrycznego, pobraliby się w jesieni, lecz gdyby stracił to doskonałe miejsce, musieliby wszyscy zginąć. Mielnickiemu dłużnicy wcale nie płacą procentów, ona z powodu wakacyj nie ma żadnego zajęcia, a cały ich dom przez parę miesięcy musi żyć z pensji pana Kotowskiego. Gdyby więc ta pensja przepadła!... Rozumiesz, Madziu, coby się z nami stało!... — zakończyła z westchnieniem Mania Lewińska.
Madzia pocieszała ją, tłomacząc (jak niedawno pannie Żanecie), że Solski jest zbyt szlachetny, ażeby miał bez powodu rujnować ich szczęście. Do pewnego stopnia uspokoiła Manię; ale w niej samej odwiedziny te spotęgowały gorycz.
„Ileż osób mogłoby mnie przeklinać — myślała Madzia — gdyby Solski naprawdę był mściwym...“
Lecz on mścić się nie będzie. I ta właśnie wiara w charakter Solskiego stała się dla niej nową zgryzotą. Bo gdyby był mniej szlachetny, Madzia mniej odczuwałaby zniewagę, jaką wyrządził jej, prosząc o rękę dlatego, że Helena postanowiła wyjść za Korkowicza!
„Jakie to szczęście, że powiedziałam, iż kocham innego...“ — myślała Madzia.
Odmowa jej zapobiegła dalszym upokorzeniom; ale nie zmieniła faktu, że Solski ją lekceważył i chcąc pokazać Helenie, że o nią nie dba, ją, Madzię, gotów był wybrać za żonę!
„Patrzcie — mówił tym czynem — piękna panna Helena tak mało była mi potrzebna, że jej miejsce może zająć byle kto... jej koleżanka, panna Brzeska...“
Za co on ją skrzywdził, ten człowiek taki niezwykły, mądry, taki dobry?... Czyliż nie oceniała jego przymiotów, czy zrobiła mu kiedy przykrość, czy — nie uwielbiała go, choć napełniał ją przerażeniem?...
I otóż stał się cud, jaki czasami dokonywa się w sercu kobiety. Solski mądry, Solski szlachetny, Solski, który spełniał wszystkie życzenia Madzi, który korzył się wobec niej, był dla niej obcym i budził tylko uczucie podziwu, pomieszanego ze strachem. Ale ten Solski, który, w przekonaniu Madzi, dał jej dowód lekceważenia, ten — zaczął ją interesować.
Zadając ból, posiał uczucie.
W ciągu kilku minionych tygodni, we wspomnieniach Madzi stopniowo zacierały się ogromne, milczące pokoje, stary ogród, napełniony zielonością i świergotem ptaków, wykłady Dębickiego, pieszczoty Ady... Wszystko zacierało się, ale na gasnącem tle tem wyraźniej rysował się dziki i brzydki magnat, z gwałtownemi ruchami, z pałającemi oczyma, który jednych uszczęśliwiał, a innych deptał.
Przechodząc z lekcji na lekcję, Madzia z początku nakładała drogi, ażeby ominąć pałac Solskich. Lecz później, gdy zakiełkowało w niej uczucie krzywdy, naumyślnie chodziła tamtędy. Jakiś straszny i słodki żal budził się w jej sercu, na widok zamkniętych drzwi i zapuszczonych rolet w oknach, jakby w tym domu kto umarł. I łzy cisnęły się jej do oczu, gdy słyszała radosny krzyk dzieci w ogrodzie.
Gdyby on ją przeprosił, gdyby choć powiedział: znieważyłem panią, ażeby dokuczyć innej kobiecie... przebaczyłaby mu. Miałaby dowód, że jednak w oczach tego człowieka coś znaczy. A gdyby się teraz oświadczył?... Ach, o tem Madzia nie mogła myśleć. Odmówiłaby mu... odmówiłaby i umarła, usłyszawszy od niego odpowiedź tylko na jedno pytanie: czy teraz naprawdę mnie kochasz?...
„Kochasz... kochasz?...“
Madzia kilka razy powtórzyła ten wyraz i ogarnęło ją zdumienie. Dotychczas wyraz ten wywoływał w niej zdziwienie i kłopot. Wiedziała, że w podobnym wypadku trzeba coś odpowiedzieć i jakoś zachować się... Ale co i jak?...
Lecz dzisiaj, na myśl, że Solski mógłby jej powiedzieć: kocham... wyraz ten nabierał uroczystego znaczenia. Zdawało jej się, że słowo takie w jego ustach stałoby się wielkim wypadkiem w naturze, spadłoby na nią jak śmierć. Przy tej błyskawicy — zbladłyby wszystkie jej zamiary, trwogi, ukochania. Ziemia i niebo odleciałyby gdzieś w nieskończoność, popchnięte przez tego człowieka.
Ale ona tego nie usłyszy. Solski nigdy jej tego nie powie, jak nie powiedział dotychczas; łatwiej mu było zaproponować małżeństwo — dla upokorzenia Heleny!...
Pewnego dnia, wracając z lekcyj na obiad Niecałą ulicą, Madzia zobaczyła o kilka kroków przed sobą młodego człowieka ze zwieszoną głową, w cylindrze, nasuniętym na oczy. Młody człowiek szedł, kiwając się w sposób, który oznaczał lekceważenie świata i, od czasu do czasu, cieniutką laseczką uderzał się po jasnych spodniach, co mogło wyrażać podniecenie nerwowe.
Zanim Madzia zdążyła sformułować, że melancholijnie rozkołysanym młodzieńcem jest pan Kazimierz Norski, już on, pomimo głębokiego zamyślenia, spostrzegł ją i przywitał. Madzia podała mu rękę, co skłoniło pana Kazimierza, że ofiarował się przeprowadzić ją przez ogród.
Madzia nie lubiła męskiego towarzystwa na ulicy i umiała pozbywać się niepotrzebnych towarzyszów. Ale propozycję pana Kazimierza przyjęła. Zawsze był w jej oczach synem ubóstwianej przełożonej, niepoznanym genjuszem... Zajmował w jej marzeniach wyodrębnione stanowisko, prawie jak Solski. Tylko, że w Solskim Madzia czuła potężnego władcę, któremu niepodobna oprzeć się, zaś w Norskim — pięknego demona, który swojem zuchwalstwem zasiał w niej niepokój, a teorją ateistyczną rozbił duszę.
Gdy Madzia i towarzyszący jej demon w jasnopopielatych spodniach, wszedłszy do Saskiego ogrodu, skręcili w boczną aleję, pan Kazimierz nagle zawołał, wciąż machając laseczką:
— Więc pani odrzuciła Solskiego!...
A ponieważ Madzia milczała zmieszana, mówił dalej:
— Nie śmiem odgadywać pobudek tej szlachetnej stanowczości, ale... muszę powinszować... Bo pomijam drobiazgi, które dla każdej kobiety robiłyby pana Stefana nieznośnym mężem, ale... proszę pani: Solski, to warjat... Całe życie schodzi mu na awanturach, ponieważ gwałtem chce pozować na wyższość...
— To rozumny i szlachetny człowiek! — przerwała Madzia.
— Zasypywał pani oczy filantropją, ale kiedy od pani dostał odkosza, ze złości zabił ulubionego psa... Wreszcie w jego rodzinie oddawna panuje obłęd... O śmierci ojca kursują niejasne wspomnienia... Panna Ada, kobieta skądinąd niepospolita, ma skłonność do melancholji... Jakiś stryj zastrzelił się...
Chociaż — dodał po chwili z westchnieniem pan Kazimierz — nato, ażeby palnąć sobie w łeb, nie potrzeba warjata.
Madzia ukradkiem spojrzała na niego i spostrzegła, że zapuścił niewielką, jasno-blond brodę, której niedbałe utrzymywanie znamionowało cichą rozpacz. Chcąc mu dać do zrozumienia, że znane jej są przynajmniej niektóre źródła jego samobójczych aspiracyj, szepnęła:
— Widziałam się z Helenką...
— Ach tak?... — zawołał, obrzucając ją spojrzeniem, pełnem goryczy i rezygnacji. — Więc już wie pani wszystko!...
— Podobno poróżnił się pan z nią o to, że wychodzi za Korkowicza?
— Cha! cha! cha!... — sucho zaśmiał się pan Kazimierz. — Czy dlatego, że Korkowicz jest tylko piwowarczykiem?... Ależ, panno Magdaleno — mówił wzburzony — niechby wyszła za furmana piwowarskiego... niechby została kochanką stróża, byle — z miłości, byłbym dla niej najlepszym bratem... Broniłbym jej honoru wobec głupców...
Madzia spojrzała na niego zdziwiona.
— Upewniam panią — prawił pan Kazimierz — że nie byłoby to nawet ofiarą z mojej strony. Bo moją siostrę potępiałyby tylko osobniki o ciasnych głowach... Ale każdy szlachetny i inteligentny człowiek uchyliłby przed nią czoła, rozumiejąc, że ta kobieta walczy z zaśniedziałemi przesądami, że... ma serce...
Ale mojej siostry nikt, niestety! nie posądzi o posiadanie serca...
— Więc dlaczegóż wychodziłaby za Korkowicza? — wtrąciła Madzia.
— Bo Solski był niepewny, jak każdy pół-warjat, a nadewszystko — bo chciała mnie zmiażdżyć... Jej było wiadomo, że moja przyszłość i stosunki opierają się na jej małżeństwie z Solskim. Dobra siostra, tak obojętna dla miłości jak ona, wybrałaby Solskiego, ażeby poprzeć moje zamiary... Trochę gorsza siostra przynajmniej nie zrobiłaby skandalu w tych czasach, kiedy miałem dostać świetną posadę... Ale ta... moja siostra, właśnie dlatego dziś przyjęła Korkowicza, ażeby raz na zawsze pogrzebać moje plany.
— Ona z przyczyny pana zerwała z panem Solskim...
Pan Kazimierz nieco zarumienił się.
— Słyszałem tę bajkę — odparł z lekceważeniem — ale nie ja jej uwierzę... Zrobiła niegodziwość, a teraz chce pozować na ofiarę... Paradna!... Alboż nie pamiętam, że ona zazdrościła mi nawet pieszczot matki... Czy to raz dostrzegałem w błysku jej oka... w ruchach... nienawiść dla mnie...
— Ach, panie Kazimierzu...
Pan Kazimierz umilkł, lecz wściekle machał laseczką.
— Proszę pani... — zaczął po chwili. — Parę tygodni temu, pewien bankier, mój znajomy, gotów był dać mi posadę korespondenta z pensją dwa tysiące rubli rocznie, na początek. W tych dniach zaś, kiedy zażądałem posady... dał mi, ale z pensją sześciuset rubli. A jakie robił miny!...
Na chwilę stanął w alei, odrzucił głowę wtył; lecz znowu pochylił ją i idąc, mówił jakby do siebie:
— Czy warto żyć na świecie, w którym znaczy tylko przypadek, albo szachrajstwo?... Gdzie moje ideały... moje cele?... Biedna matka!... Ach, czuję, że mi coś po niej zostało w spadku: pożądanie, aby już rozsypać się w proch — jak mówi Leopardi. Ostatni nędzarz, jeżeli ma siostrę, to — ją ma... Nie pomoże mu, ale przynajmniej rozmawia, pocieszy go, popieści... A ja co?... Mam siostrę, którą muszę pogardzać...
— Najniższe uszanowanie!... — odezwał się w tej chwili głos donośny i słodki.
To pan Zgierski przebiegł około nich, uśmiechnięty, okrągły, z kapeluszem w ręku.
Pan Kazimierz ponuro obejrzał się za nim.
— Jestem pewien — rzekł — że śledzi nas ten jegomość...
— W jakim celu? — odparła Madzia, wzruszając ramionami.
— On lubi wszystko wiedzieć, bo to przynosi procent.
— Ha, niech wie...
Wyszli z ogrodu. Pan Kazimierz jeszcze wylewał z siebie fontannę pesymizmu, wreszcie, stanąwszy przed domem Madzi, pożegnał ją.
— Czy mogę odwiedzić panią czasem?... — zapytał.
— Proszę... — odpowiedziała Madzia.
— W godzinach?...
— Od szóstej bywam wolna.
Przeciągle uścisnął jej rękę i spojrzał, jakby chcąc powiedzieć: „Ty jedna zostałaś mi na świecie...“
Przynajmniej w taki sposób zrozumiała to Madzia. Nim zaś weszła na trzecie piętro, już w jej głowie sformułowało się to, co uważała za święty obowiązek.
Ona nie dopuści, ażeby pan Kazimierz wpadł w rozpacz. Ona wydźwignie go z otchłani zwątpienia. Ona zachęci go do pracy, wynajdzie słowa pociechy, rozdmucha gasnące iskry wielkich celów...
Obowiązki są trudne, ale ona znajdzie siły. Bo czuje, że w jej piersi ocknął się duch zmarłej pani Latter, która niekiedy nazywała ją drugą córką.
Naturalnie, że Madzia musi przyjmować wizyty pana Kazimierza; bo gdzież dowie się o jego troskach, gdzie pocieszy go, podźwignie i zachęci?... A ludzie niech mówią, co chcą. Czyliż nie jest kobietą samodzielną? Czyliż każdy człowiek szlachetny nie schyli przed nią głowy za to, że została siostrą, prawie matką człowieka genjalnego, prześladowanego przez los i ludzi?...
Bóg będzie świadkiem, że jej uczucia są braterskie; tem śmielej może je objawiać. Tylko, że, według filozofji pana Kazimierza, Bóg...
Ale co tam! Dwaj ludzie uwierzą jej: Dębicki i ojciec. O nich jej tylko chodziło.
Zgierski widział ich?... Tem lepiej. Narobi plotek, a w takim razie ofiara Madzi będzie zupełniejsza. Tem goręcej błogosławiłaby ją dusza zmarłej matki, dusza pani Latter, gdyby, na nieszczęście — już nie rozsypała się na atomy żelaza, fosforu i jeszcze jakieś.
A może plotka dojdzie i do Solskich?... Otóż to będzie najlepsze. Niechże pan Solski myśli, że ona kocha się w Norskim, skoro miał odwagę prosić ją o rękę, naprzekór Helenie, która go odrzuciła...
Madzia przy stole mało jadła, nie rozmawiała z towarzyszami, nawet nie dokończyła obiadu. Gdy wyszła do swego pokoju, stołownicy pani Burakowskiej jednomyślnie odezwali się, że pannę Brzeską musiało znowu spotkać coś ważnego, gdyż wydawała się rozgorączkowaną.
Istotnie była podniecona. W jej duszy zapłonął nowy a piękny cel: zastąpić matkę i siostrę opuszczonemu człowiekowi — zbudzić genjusz do lotów... Madzia nawet przypomniała sobie kilka romansów i kilka poezyj, których treścią było to, że kobieta może albo natchnąć, albo zamordować genjusza.
Jeszcze nigdy stanowisko kobiety nie wydawało się Madzi tak wysokiem i nigdy tak dumną nie była z siebie, jak w tej chwili. Co tam stowarzyszenie kobiet, pensja w Iksinowie, albo szkoła przy cukrowni!... Genjusza uratować dla ludzkości, to cel!... A jak rzadko podobne zagadnienie nastręcza się kobietom!
Kiedy popołudniu, skończywszy lekcję z siostrzenicą Dębickiego, układała plan: w jaki sposób najpierwej — pocieszyć, po wtóre — podźwignąć, a po trzecie — natchnąć pana Kazimierza, przyniesiono jej list z poczty. Na kopercie poznała rękę ojca.
Stary doktór rozpisał się obszernie, co nie było w jego zwyczaju. Donosił Madzi, że o oświadczynach Solskiego i jej odmowie już wiedział od Miętlewicza i podsędków, że jej zerwanie z Solskimi wywołało w Iksinowie najdziwaczniejsze plotki, że wreszcie matka, skutkiem tego, jest bardzo na Madzię rozżalona.

Ale to nic — pisał ojciec — plotki mnie nie obchodzą, gdyż znam ciebie; a matka, a raczej jej zawiedziona ambicja, uspokoi się za parę miesięcy.

— Jak mama chce!... — szepnęła Madzia, czując, że chyba nigdy nie dojdzie do tej serdeczności z matką, jaka łączyła ją z ojcem.

Pytasz — mówił doktór w liście — jak uważam odrzucenie przez ciebie świetnej partji? Moja droga, najważniejszemi rzeczami, które łączą lub dzielą ludzi, są: wiara, wspólne lub różne sympatje i cele. A ponieważ te różnice moralne towarzyszą zazwyczaj różnicom majątkowym i stanowiskowym, więc — nigdy nie radziłbym kojarzyć się w małżeństwa ludziom, których stanowiska, czy majątki, zanadto oddzielają od siebie...

— Nie wiedziałam, że papuś tak wierzy w różnice klasowe!... — pomyślała Madzia.

Ty, widać, nie jesteś stworzona na wielką damę...

— Na wielką damę — tak, ale na żonę pana Stefana, dlaczegoby nie?... — rzekła do siebie Madzia.

Czułaś się nieszczęśliwą w pałacu, więc — nie godzisz się z bogatem otoczeniem; upakarzały cię babka, ciotka i cała rodzina państwa Solskich, więc — muszą istnieć między wami ogromne różnice moralne. Wreszcie bałaś się pana Solskiego, co może być objawem wstrętu...

— To nie był wstręt!... — szepnęła prawie ze łzami Madzia.

W rezultacie stało się najlepiej, jak się stało. Człowiek musi mieć troski i pracę jak chleb i wodę; marnieje zaś wśród ciągłych rozrywek, jak zmarniałby, karmiąc się wyłącznie cukierkami. A że masz zdrową duszę, więc instynkt odepchnął cię od tych pokus i stało się dobrze...

Madzia odłożyła na chwilę list; uczuła żal do ojca za to, że pochwalał jej zerwanie z Solskim. Zdawało jej się, że tym razem ma większą słuszność matka, która oburzyła się na nią.
Dalej pisał ojciec o bracie:

Wyobraź sobie, że Zdzisław robi majątek i, na wielki mój wstyd, przysłał nam dwa tysiące rubli; pięćset rubli odłożyliśmy dla ciebie, którą to sumę możesz wziąć w każdej chwili. Szkoda mi tylko, że biegając po tych swoich fabrykach (a kieruje aż trzema!), chłopak naraża się. Miał nawet zapalenie płuc, które, dzięki Bogu, przeszło. W każdym razie, radziłem mu wyjechać na parumiesięczny odpoczynek w góry, bo z następstwami zapalenia płuc żartować nie można.
Pisał mi też Zdzisław, że radby mieć ciebie w swoim domu, któremu nagwałt potrzeba gospodyni; bo i wydatki dziś większe i on sam marnuje się bez kobiecej opieki. Gdybyś tam pojechała, zrobiłabyś Zdzisławowi i nam wielką łaskę. On za parę lat, zebrawszy mająteczek, chce wrócić do kraju i tu założyć fabrykę farb. Byłabyś wtedy panią u siebie i mogłabyś uczyć dzieci — własnych, nie cudzych robotników.
Wkońcu donosił doktór, że panna Cecylja otrzymała list od panny Solskiej i że w tych czasach wyjeżdża do Jazłowca.

Wiadomość o chorobie brata wstrząsnęła Madzią, a propozycja ojca otworzyła przed nią nowe horyzonty. Więc ona ma kim opiekować się i to kimś bliskim i potrzebującym troskliwej ręki... Więc ona może mieć swoją szkołę, naprawdę swoją... Może uczyć dzieci i czuwać nad bytem ich rodziców... Ileż dobrego jeszcze uczyni w życiu!...
Chciała natychmiast pisać do ojca i do Zdzisława, że zgadza się na ich projekt. Zbliżyła się do stolika, zaczęła szukać papieru, lecz — przyszło jej na myśl, że pośpiech jest zbyteczny. Musi przecież do końca wakacyj zostać w Warszawie, ponieważ ma terminowe lekcje; nie może też zrywać umowy z panną Malinowską, bez uprzedzenia jej...
„Napiszę do Zdzisława jutro... za parę dni... a jednocześnie do panny Malinowskiej, że już nie będę u niej damą klasową. To taka zacna kobieta, tak poczciwie ze mną postępuje...“ — mówiła sobie Madzia.
Zaś przez ten czas, jaki jeszcze przepędzi w Warszawie, będzie mogła pocieszyć, podźwignąć i natchnąć swego drugiego brata — pana Kazimierza.
„Tak, muszę mu dodać otuchy!...“ — myślała Madzia, czując, że w tej chwili genjusz pana Norskiego nieco blednie w jej oczach. Zdzisław nie jest genjuszem, a mimo to przysyła rodzicom pieniądze i myśli założyć własną fabrykę jak Solski... Tymczasem pan Kazimierz okropne stacza ze sobą walki, ażeby — wstąpić do bankierskiego kantoru!
Blado, bardzo blado wyglądał w jej oczach pan Kazimierz. Madzia aż oburzyła się na siebie, że porównywa genjusza ze zwykłym człowiekiem, jakim jest jej brat. I tem silniej odezwało się w niej poczucie obowiązku dla pana Kazimierza, któremu w południe miała zastąpić siostrę i matkę, a już nad wieczorem myśli zostawić go własnym losom.
Przez kilka następnych dni Madzia nie odpisała bratu, ani ojcu i nie widziała pana Kazimierza. Uwaga jej była zaprzątnięta lekcjami, które stopniowo rozrastały się z jednogodzinnych na półtoragodzinne, choć wynagrodzenie pozostało takie same. Ale musiała spieszyć się. Jej pupilki miały egzamina po wakacjach, a rodzice ich i opiekunowie z najsłodszemi minami przypominali Madzi, że czas ucieka i że panienki najwięcej korzystają z tych przedmiotów, które Madzia sama obrabia z niemi podczas lekcyj.
Raz, około siódmej wieczór, kiedy Madzia, wróciwszy do domu zmęczona, siedziała z głową opartą o poręcz kanapy, patrząc w sufit i przysłuchując się warczeniu maszyny do szycia, wszedł pan Kazimierz.
Podał jej z uśmiechem prześliczną różę i pocałowawszy w rękę, rzekł:
— Na podziękowanie...
— Za co? Niech pan siada — odparła Madzia, rumieniąc się, że jej pokoik był tak ciasny i żaden sprzęcik nie należał do niej.
— Za co? — powtórzył pan Kazimierz. — Oto już jestem u mego bankiera... dzięki pani.
— Aaa... bardzo ładnie pan zrobił!
Pan Kazimierz wstrząsnął głową.
— Jest to tak ładny czyn, że, nim spotkaliśmy się z panią około Saskiego ogrodu, namyślałem się: co lepiej?... Zostać korespondentem bankierskim, czy — strzelić sobie w łeb. Miałem nawet przygotowany rewolwer...
Madzi przemknęło wspomnienie pana Krukowskiego, który zapowiedział, że na jej ślubie zastrzeli się z rewolweru. Koniecznie z rewolweru...
— Widzi pan — odezwała się — że do wszystkiego można przywyknąć.
— Nawet do tytułu kantorowicza, ale pod warunkiem...
— Że?...
— Że do ohydnej jaskini, nazywającej się bankierskiem biurem, człowiek przyniesie niebo w sobie...
— Pan teraz wierzy w niebo?
— Uwierzyłem.
Madzia była zadowolona z wizyty pana Kazimierza; ale pod tłem radości nurtował w niej niepokój. Czy to była bezświadoma troska o brata, który o setki mil pędził życie samotne? Czy może po jasnych ścianach pokoiku przesunął się cień Solskiego?...
Pan Kazimierz tymczasem mówił:
— W tych dniach przekonałem się, że niebo moglibyśmy mieć na ziemi. Wczoraj pokazano mi naszą kasę główną... Słyszy pani?... Już mówię: naszą kasę! Widywałem w życiu pieniądze, ale pierwszy raz zobaczyłem miljon... Ile tam woreczków złota... o, tej wielkości; ile worków srebra... o, takich... A jakie stosy banknotów!... Te paczki rublówek, dziesięciorublówek, sturublówek, ułożone jedne na drugich, robią dziwne wrażenie: obojętnieją. Patrząc na to mnóstwo, trzeba prawie powtarzać sobie: oto są pieniądze, cel zabiegów, źródło szczęścia, nici, które spajają ludzi między sobą... Odurzał mnie ten widok...
Madzia w tej chwili myślała o człowieku, który mógł rozporządzać mnóstwem pieniędzy, lecz którego one nie odurzały, lecz jak przywiązane zwierzęta słuchały jego rozkazów.
— Kiedym wyszedł ze skarbca — ciągnął pan Kazimierz — zobaczyłem przez okno, na drugiej stronie ulicy, biedną kobietę z dwojgiem dzieci. Kto wie, myślałem, czy ta uboga nie ma szlachetniejszych uczuć i instynktów, aniżeli mój pan szef? I coto za ład świata, gdzie jeden człowiek nudzi się na szczycie ziemskiej potęgi, a inny, niegorszy od niego, płacze nad sobą i dziećmi...
Jakże łatwo możnaby temu zapobiec!... W jak prosty sposób mój bankier nie chorowałby z nadmiaru, a tamta biedaczka z nędzy... Potrzeba tylko jednej drobnej rzeczy...
— Reformy społecznej?... — wtrąciła Madzia.
— Tylko miłości... — odpowiedział pan Kazimierz.
— Och!...
— Tak, pani. W naturze każdy byt jest egoistycznym... Człowiek, rozpędzony do swego celu, tak dobrze rozbija bliźnich, jak kula, wyrzucona z działa... Ale gdyby kochał tych bliźnich, powstrzymałby się...
Ach, miłość!... Gdyby miłość rządziła światem, ten wicher, który łamie gałęzie, składałby na nich pocałunki... Ten piorun, który druzgocze drzewa, ześlizgiwałby się po nich i ogrzewał zziębnięte swoją ognistą wstęgą. Gdyby miłość... ordynarna cegła nabrałaby blasków diamentu, kwiaty tuliłyby się do ludzkiej piersi, a ludzie... ludzie byliby szczęśliwi!... Szpital, więzienie, nawet... podły kantor bankierski staje się rajem, gdy ten słodki gość uwije w nim gniazdo...
Madzia, słuchając pana Kazimierza, myślała:
„Dlaczego on nigdy tak nie mówił?... A może mówił, ale do Heleny!...“
Nagle ocknęła się i cofnęła rękę, którą pan Kazimierz namiętnie całował.
— Nie wolno?... — spytał.
— Nie trzeba.
— A gdyby człowiek, umierający z pragnienia, prosił panią o kroplę wody?...
Madzia milczała zamyślona; pan Kazimierz znowu delikatnie ujął ją za rękę i całował.
— Taka pani rozmarzona... — szeptał. — O czem tak... o czem?...
— Myślałam o mamie pańskiej...
Młody człowiek drgnął, jak oblany zimną wodą.
„Szczególny rodzaj sentymentalizmu!...“ — rzekł do siebie i — stracił humor.
W tej chwili do pokoju wsunęła głowę pani Burakowska.
— Przepraszam... czy nie przeszkadzam?... Może tu podać samowar?... A może posłać po szynkę?...
— Ach, jeżeli dla mnie — odezwał się pan Kazimierz, zupełnie otrzeźwiony — to dziękuję... Muszę widzieć się z kimś...
Wziął kapelusz i pożegnał Madzię. Pani Burakowska znikła za drzwiami.
— Ale na weselu Helenki będzie pan?... — zapytała Madzia.
— Upewniam panią, że wolałbym nie doczekać wesela... żadnej z moich sióstr... — odpowiedział pan Kazimierz tonem ironji.
Gdy wyszedł, Madzia czuła tylko zmęczenie całodziennemi lekcjami i rodzaj żalu do siebie, że prawie wcale nie podźwignęła dziś pana Kazimierza, ani rozbudziła jego genjuszu.
„W każdym razie — myślała — już wie, że mu zastąpię siostrę i matkę... Siostrę on sam we mnie odgadł, a matkę przypomniałam mu.“



XIII.
ZNOWU ECHA PRZESZŁOŚCI.

Kilka dni upłynęło Madzi spokojnie: nikt jej nie odwiedzał, oswoiła się z nowemi uczenicami, hałasy w domu przestały ją razić. Te same osoby, te same swędy, ten sam turkot na ulicy, a w obszernym pokoju warczenie maszyny do szycia tak już opanowały Madzię, że robiły wrażenie ciszy.
Mogła zebrać myśli, wejrzeć w siebie. I gdy podczas samotnych wieczorów rozpatrywała siebie, spostrzegła, że z chaosu zmian, osób i uczuć, jakie ją napełniły, wynurza się coś, niby na dalekim horyzoncie blade światło.
Nie był to nowy pogląd na świat i duszę ludzką, ani nowy cel w życiu, ale coś zupełnie innego: oczekiwanie i trwożna ciekawość.
Miewała dziwne marzenia. Raz zdawało jej się, że ją ściga tłum mężczyzn, podobnych do Zgierskiego i Pasternakiewicza, z których każdy chce z nią iść do teatru, lub na spacer. Propozycje te były oburzające i niedorzeczne; niemniej Madzia mówiła sobie, że musi być bardzo zabawny taki spacer lub teatr sam na sam z mężczyzną. Gdyby był w Warszawie Zdzisław, z pewnością poszłaby z nim gdzieś daleko, ażeby przekonać się, jakie to robi wrażenie?
Innym razem wyobrażała sobie, że jest panną Howard, z którą rozmawia krzywonogi plenipotent Solskiego. I zapytywała się: o czem oni mówią, przepędzając kilka godzin razem, i w jaki sposób on uczy pannę Howard prowadzenia ksiąg rachunkowych, jeżeli zdecydowana nieprzyjaciółka mężczyzn, jego, plenipotenta, nazywa miłym człowiekiem?
To znowu majaczyło się jej, że jest narzeczoną, jak panna Żaneta, albo Mania Lewińska. Nie znała swego narzeczonego, lecz mimo to, serce jej zalewały uczucia pełne tkliwości. Kim jest wybrany? o to mniejsza, dość, że jest nim mężczyzna, do którego ona musi należeć ciałem i duszą na wieki. Dziwił ją, ale i zaciekawiał ten rodzaj niewoli, i zdawało się jej, że właśnie w takiej niewoli, w całkowitem zapomnieniu o sobie, leży nieznane szczęście.
Wtedy, na tle nieokreślonych pragnień, ukazywała się jej sylwetka Solskiego. Innym razem słyszała namiętne słowa pana Kazimierza i czuła na rękach jego drażniące pocałunki. Potem zdawało jej się, że każdy mężczyzna, nawet przechodzący ulicą, patrzy na nią w szczególny sposób, jakby chciał narzucić jej swoją wolę i przykuć do siebie na zawsze.
Żaden z nich nic ją dziś nie obchodził. Lecz przeczuwała, że ten, który zostałby jej narzeczonym, byłby droższym nad wszystko w świecie.
„Co za dzieciństwa roją mi się po głowie!...“ — myśli Madzia.
Lecz zarazem przypomina sobie, że taki niepokój i — zapewne — chorobliwe marzenia już kiedyś prześladowały ją. Było to jeszcze za życia pani Latter, w zimie. Madzia pamięta, że wówczas każdy spacer sprawiał jej mękę; widziała bowiem, nawet mając spuszczone oczy, że mężczyźni przypatrują się jej w szczególny sposób, co ją zaciekawiało i drażniło.
Ówczesny jednak nastrój jej duszy prędko rozchwiał się pod wpływem kłopotów pani Latter, zamętu na pensji, wreszcie wyjazdu do rodziców. A gdy przyszła do zdrowia po tyfusie, wszystkie te dziwactwa wygasły tak, że nie pozostało po nich śladu. W Iksinowie Madzia wprost dziwiła się, gdy pan Miętlewicz, albo Krukowski mówili jej o miłości, albo gdy panna Eufemja starała się wdziękami usidlać mężczyzn.
„Do czego to podobne?...“ — mówiła sobie wówczas. Jak w tej chwili, rozpatrując się we własnych uczuciach, mówi:
— Czy znowu grozi mi ciężka choroba?... Bo skąd ten niepokój, co za osobliwe przywidzenia?...
Takich ciekawości doznawać musi pisklę, kiedy rosną mu skrzydła; takie niepokoje czuć musi na wiosnę konwalja, kiedy jej gałązki zaczynają okrywać się pączkami.
Przez cały ten czas nie pokazał się pan Kazimierz.
„Obraził się na mnie?... — myślała Madzia. — A może porzucił kantor?...“
Chwilami robiła sobie wyrzuty, że niedość serdecznie rozmawiała z nim, gdy był u niej; lecz czy to jej wina, że nie mogła zdobyć się na większą serdeczność?
„Zawsze byłam zimna... zawsze za mało miałam serca!...“— mówiła sobie.
Na tle nowego nastroju duszy, przy którym każdy mężczyzna robił na niej wrażenie, dwu zarysowało się wyraźniej: pan Kazimierz i Solski. Ukazywali się oni kolejno w myślach, tworzyli jedną całość, lecz — dzielili się jej uczuciami. Wspomnienie o panu Kazimierzu pobudzało nieokreślone oczekiwania i ciekawość, obraz Solskiego łączył się z niepokojami i bezprzyczynowem zawstydzeniem.
Przeczuwała, że pan Kazimierz, jeszcze za życia swej matki, zaczął wprowadzać ją w świat nieznanych uczuć, a i nadal ofiarowywał się na przewodnika. Był to piękny i wymowny przewodnik! Wejść z nim — tak... Ale pozostać w nowym świecie mogłaby tylko z Solskim. Przeczuwała, że otwierająca się przed nią kraina jest ojczyzną wielkich burz, gdzie potrzeba silnego i zdecydowanego opiekuna, jakim był Solski. Nad ciemnemi przepaściami, z których ziała trwoga, tylko przy Solskim można było zamknąć oczy i poddać mu się całkowicie.
Takie powikłane marzenia wstrząsały duszą Madzi. Wyraźnie określić ich nie umiała; czuła tylko ich nowość i urok, z którym niepodobna było walczyć.
W połowie lipca, kiedy Madzia wróciła z lekcyj na obiad, powiedziano jej, że jakaś pani od paru godzin czeka w jej pokoju.
Była to panna Cecylja. Z okrzykiem pochwyciły się w objęcia.
— Jakaś ty dobra, że nareszcie jesteś!...
— Jakaś ty piękna, Madziu!... Boże, wyjechałaś z Iksinowa prawie dzieckiem, a dziś widzę skończoną kobietę... Jesteś trochę mizerniejsza, ale to nie szkodzi — mówiła panna Cecylja.
— Zestarzałam się o rok...
— I tyle przeżyłaś, biedaczko!...
— Cóż tam w Iksinowie?... Jak się mają rodzice?... — spytała Madzia.
Panna Cecylja niewiele zmieniła się. Ta sama twarz alabastrowa, te same ruchy pełne wdzięku. Tylko włosy jej bardziej posiwiały, ale zato w oczach błyskała niekiedy radość.
Zaczęła tedy panna Cecylja opowiadać, że matka trochę gniewa się na Madzię, że ojciec, major i proboszcz kazali ją po tysiąc razy uściskać, że pan Miętlewicz naprawdę żeni się z panną podsędkówną.
— Gdzież twoje rzeczy, Cesiu? — przerwała Madzia.
— Dawno na kolei. Dziś wieczór wyjeżdżam do Krakowa.
— Zjesz ze mną obiad...
— Już sama się rozporządziłam — odparła panna Cecylja. — Twoja gospodyni jest nawet tak dobrą, że obiecała nam tu przysłać...
Istotnie, po chwili, nie odznaczająca się czystością pokojówka nakryła stół i przyniosła dwa obiady.
— Kiedy wyjechałaś z Iksinowa?
— Wyobraź sobie, że we wtorek. Aż dwa dni przepędziłam na wsi u panny Solskiej — odpowiedziała zakłopotana panna Cecylja. — Do śmierci będę jej dłużniczką za to miejsce w Jazłowcu...
— Jakież wrażenie zrobiła na tobie Ada?
— Wiesz, że... nie mogę go nazwać przyjemnem — mówiła panna Cecylja. — Wydaje się dumną, zamkniętą w sobie, rozdrażnioną...
— Cóż się z nią stało? — szepnęła Madzia. — Mówiła ci co o mnie?...
— Nie opowiadała nic, ale zato wypytywała się o najdrobniejsze szczegóły o tobie. Czy dasz wiarę, że ona skądciś wie o zapisie majora, o tym koncercie Stelli, o śmierci Cynadrowskiego... Ale wie w taki sposób, jakby nie od ciebie o tem słyszała...
— Domyślam się — odparła Madzia z goryczą. — Pani podsędkowa poznała się tu z niejaką panią Korkowiczową, u której znowu bywa niejaki pan Zgierski... Ach, moja Cesiu, jak mi się teraz inaczej świat przedstawia!... Zaczynam wierzyć, że jest w nim dużo ludzi złych... Naprawdę złych...
Umilkła i spytała po chwili:
— Ada pewnie ma żal do mnie?...
Panna Cecylja, machinalnie obejrzawszy się, rzekła zniżonym głosem:
— Żalu, nie... Owszem, zdaje mi się, że ona cię bardzo kocha... Ale wiesz, jakie myśli niekiedy przychodziły mi do głowy, kiedy rozmawiałyśmy o tobie?... Wiesz, że ona... ona jest... ona, jakby była zazdrosna o ciebie...
— O mnie?... Aaa... tak!... — zawołała Madzia. — Pamiętam... Byłyśmy jeszcze u pani Latter, kiedy przyjechał jej brat i zwrócił uwagę na Helenę Norską. Wtedy właśnie Ada powiedziała mi, że jest zazdrosna o Helenę. Bo — mówiła Ada — jeżeli mój brat zakocha się w Helenie, to już mnie przestanie kochać...
— Aha! — powtórzyła panna Cecylja. — Zapewne, że musi być to... Niezawodnie to...
Po obiedzie, panna Cecylja wyszła do miasta, a gdy wróciła, nie rozstały się z Madzią do wieczora.
O dziewiątej Madzia odwiozła przyjaciółkę na kolej, gdzie pożegnały się, płacząc i obiecując jak najczęściej pisywać do siebie.
— Nie mogę pogodzić się z myślą — mówiła Madzia — że dobrowolnie zamykasz się w klasztorze... w więzieniu...
— Bo nie wiesz, jak świat może zmęczyć, i nie pojmujesz, jaką ulgę sprawia uczucie, że się jest bliższym wieczności...
— Gdybyż choć ona była, ta wieczność! — szepnęła Madzia.
— Nie wierzysz?... — spytała zdziwiona panna Cecylja. — A jednak ona jest...
Konduktorzy naglili do wsiadania i z trzaskiem zamykali drzwi wagonów.
— Bądź zdrowa, Cesiu!...
Panna Cecylja wychyliła się z wagonu i rzekła:
— Jest, Madziu, jest!...
Dzwonek — świstawka... pociąg ruszył.
— Bądź zdrowa, Cesiu! — zawołała jeszcze raz Madzia.
— Jest!... jest!... — odpowiedział słodki głos na tle zgiełku odlatujących wozów.
„Jest... jest... fosfór, tłuszcz, żelazo i — nicość!... — myślała Madzia. — Ale co tam... wszystko jedno, byle w tem życiu zakosztować szczęścia...“
Nazajutrz, prawie w chwili, kiedy Madzia myślała, co się też dzieje z panem Kazimierzem — przyszedł on sam. Punkt o szóstej wieczór zapukał do drzwi, przywitał się nieśmiało i znowu ofiarował Madzi amarantową różę.
Madzia zarumieniła się, spostrzegłszy dopiero teraz, że na stoliku jeszcze stoi pierwsza róża, bardzo zwiędła, bladej barwy. Gdyby kto inny obdarzał ją tak gwałtownie potęgującemi się barwami, może zerwałaby z nim stosunki. Ale pan Kazimierz, posiadający całkowite zaufanie, tylko zaciekawiał ją.
„Co to będzie...“ — myślała, śmiejąc się w duchu.
Była pewna, że będzie to coś niewinnego i poetycznego. Czyliż nie zastępowała mu siostry i matki? A ponieważ sama miała plan zastąpienia mu siostry i matki, więc zdawało jej się, że cały świat powinien to zrozumieć, a najpierwej pan Kazimierz.
— Myślałam, że pan wyjechał z Warszawy — rzekła Madzia.
Panu Kazimierzowi lekko drgnęły usta; myślano tu o nim!...
— Nie — odparł — ja powiem, co pani przypuszczała: że porzuciłem bank.
Madzia spojrzała na niego zdziwiona.
— Skąd pan wie o tem?...
— W pewnych warunkach budzą się w człowieku zdolności prorocze — odpowiedział, unikając spojrzenia Madzi. — Ale niech pani uspokoi się: już nie rzucę banku. Znalazłem tam nowe pole do obserwacyj... nowy świat! I chwilami zdaje mi się, że los napozór zrobił mnie kantorowiczem jak Fourriera agentem handlowym; naprawdę zaś postawił mnie w samym środku tej drogi, która była mojem powołaniem.
Madzia słuchała go z zajęciem. To już nie był mężczyzna, który ją zaciekawiał; to był rozbudzony genjusz, nie przez nią niestety!
Z piersi jej wydobyło się stłumione westchnienie; pan Kazimierz mówił, przysunąwszy się do Madzi tak, że dotykał jej sukienki.
— Wstąpiwszy do naszego biura, znalazłem się, jakby powiedzieli poeci, w ognisku mroków świata, w laboratorjum dzisiejszych chorób społecznych.
Niech pani wyobrazi sobie, że mój pryncypał, dzięki stosunkom z zagranicą, no i telegramom, na kilkanaście albo i na kilkadziesiąt godzin wcześniej niźli reszta śmiertelników, wie o spadaniu lub wznoszeniu się rozmaitych wartości pieniężnych. To pozwala mu kupować z zyskiem jedne papiery i sprzedawać z zyskiem, a przynajmniej bez straty, inne, rozmaitym biedakom, czy naiwnym, którzy nie otrzymują depesz z zagranicy.
Niech pani doda, że w specjalnej kancelarji mego pryncypała roją się jak muchy w jatce: lichwiarze, kupcy zbożowi, leśni, okowiciani, cukrowi i mnóstwo niewyraźnych figur, między któremi nie brak nawet pana Zgierskiego. Wszyscy ci ludzie, działający niby to samoistnie i na własny rachunek, są tylko agentami naszego banku. Tam dostają instrukcje, według których kupują i sprzedają zboże, wełnę, domy, place, sumy spadkowe — wszystko, co pani chce. Nie zdziwiłbym się, gdyby w naszem biurze sprzedawano nawet kobiety do tureckich haremów, albo niewolników południowo-amerykańskim plantatorom.
U nas wszystko: kupione, sprzedane, wynajęte, czy pożyczone, musi przynosić zysk i to niebyle jaki...
W tem miejscu opowiadania pan Kazimierz delikatnie ujął rękę Madzi, zasłuchanej i zdumionej.
— Ten bankier musi być zdolnym człowiekiem... — wtrąciła Madzia. — Więc ciągnie zysk ze swoich nadzwyczajnych zdolności...
— Nie, pani, on wcale nie potrzebuje być zdolnym. On zarabia za to, że jego biuro jest zbiegowiskiem głupców, których kieszenie oporządzają łotry. To biuro jest podobne do lasu, do którego zwabia się zwierzynę, ześwistuje się gończe psy i zawiadamia myśliwych. Myśliwi strzelają zające i dudki, psy dostają ochłapy, a mój pryncypał pobiera myto — od zwierzyny za las, od myśliwych za polowanie, no i coś jeszcze oszczędza na ochłapach, wydawanych gończym...
To, proszę pani, nazywa się prowadzeniem interesów na wielką skalę. I to jest punkt — dodał z wybuchem — od którego zacznę, jako reformator społeczny...
Madzia patrzyła na niego z uwielbieniem, nie śmiejąc usunąć ręki, którą pan Kazimierz ściskał coraz czulej.
— Spostrzegłem — mówił dalej — jeszcze drugą kwestję społeczną w naszem biurze. Pracuje tam w pokoikach, jak najdalej odsuniętych od frontu, kilka kobiet. Coś kleją, piszą, ekspedjują, rachują... Czy ja wiem zresztą, co one robią?...
Otóż jest rzecz ciekawa. Nasze koleżanki, jak to wiem od starszych urzędników, najwcześniej przychodzą, najpóźniej wychodzą z biura, pracują jak mrówki, są punktualne, potulne i — wogóle są wzorowymi oficjalistami. Za to owe panie mają... daleko mniejsze pensje, aniżeli ich poprzednicy, mężczyźni, i biorą naprzykład piętnaście rubli, zamiast trzydziestu, albo dwadzieścia pięć, zamiast czterdziestu.
— Cóżto za niesprawiedliwość! — zawołała Madzia.
— Właśnie i tę sprawę podniosę kiedyś i wytłomaczę społeczeństwom: w jaki sposób wyzyskiwane, krzywdzone i okradane są kobiety...
— I do tej pory nikt nie zwrócił na to uwagi?... — pytała rozpłomieniona Madzia.
Pan Kazimierz zawahał się i skromnie spuścił oczy.
— No... w Europie mówi się coś o operacjach bankierskich, zresztą... i o wyzysku kobiet...
— Tak... Mill o niewoli kobiet — wtrąciła Madzia.
— Ale u nas nikt nie marzy...
— Aaa... owszem!... Panna Howard często wspomina o tem... Trzeba koniecznie, ażeby pan zbliżył się do niej... Ona właśnie zajmuje się takiemi niesprawiedliwościami...
Pan Kazimierz, zamiast odpowiedzieć, delikatnie dotknął kolanem sukni Madzi; ale suknia szybko cofnęła się, a z nią i ręka.
Pan Kazimierz nie zraził się tem; wiedział, że w podobnych wypadkach brutalna gwałtowność wszystko psuje, delikatna wytrwałość wszystko zdobywa. Kobieta jest jak wybrzeże, które woda podmywa cal po calu, subtelnemi dotknięciami i cofaniem się poto, ażeby znów powrócić.
— Cieszę się bardzo — rzekła lodowatym głosem Madzia — że pana tak zajmuje praca biurowa. Wyobrażam sobie, jak szczęśliwą byłaby mama pana, słuchając tych pięknych spostrzeżeń...
„Obojętność!... Już nawet i mama wjeżdża na scenę!... — myślał pan Kazimierz. — Szkoda, że biedactwo nie może jeszcze powołać się na honor męża i na swoją wierność dla niego!...“
— Bardzo... cieszę się!... — powtarzała Madzia, którą uparte milczenie pana Kazimierza wprowadzało w kłopot.
Nerwowym ruchem podniosła się z kanapki i wyjrzała oknem.
— Już słońce zachodzi — rzekła. — Jak też czas leci...
Było to pokazanie drzwi, nawet niezbyt delikatne. Ale pan Kazimierz, zamiast martwić się słowami Madzi, patrzył na jej błyszczące oczy i rozognioną twarzyczkę i — powstawszy, życzył jej dobrej nocy.
Chciał ją pocałować w rękę, ale nie pozwoliła.
„Oho!... — myślał, zbiegając ze schodów. — Wyrzuca za drzwi... nie pozwala całować się w rączkę... Prędko idziemy naprzód...“
Na drugiem piętrze pan Kazimierz minął idącego na górę pana Pasternakiewicza, który, zatrzymawszy się na schodach, wyjrzał za nim przez poręcz i mruknął:
— Fiu!... już pan Norski tu krąży?... Czy jest do odebrania jaka sukcesja?...
Kiedy pan Kazimierz wyszedł, Madzia odwróciła się do drzwi. Tętna mocno biły jej w skroniach, bolały ją oczy, paliła twarz, ale — serce było spokojne.
Madzia zrozumiała, że pan Kazimierz chce ją wprowadzić do tego nieznanego kraju, który od kilku dni ukazywał się jej w chaotycznych marzeniach, ale — była raczej zdziwiona, aniżeli wzruszona. Gdyby Solski, otwierając przed nią tajniki duszy, tak mimowoli ściskał ją za rękę, tak machinalnie dotykał jej sukni, chyba — zemdlałaby...
Ale Solski nigdy nie zwierzał się, ani wykradał uścisków i dotknięć. I w tej chwili zdawało się Madzi, że ten Solski odleciał od niej gdzieś bardzo wysoko nad poziom, na którym została ona z panem Kazimierzem, tulącym się do jej sukni.
„Ale to genjalny człowiek!... — pomyślała Madzia o panu Kazimierzu. — Jaki genjalny!... Jakie nadzwyczajne odkrycia porobił w kantorze...“
Całą noc śnił się jej Solski i pan Kazimierz. Pan Kazimierz ściskał ją za rękę, trącał kolanem i opowiadał o nadzwyczajnych swoich odkryciach; Solski stał na boku i trzymając ręce w kieszeniach, patrzył z litością na pana Kazimierza.
Madzia obudziła się, rozgniewana na Solskiego. Bo, że ktoś ma pieniądze, to jeszcze nie powód, ażeby drwił z ludzi ubogich, lecz genjalnych, którzy myślą o zdemaskowaniu operacyj bankierskich i wynagrodzeniu krzywd pracującym kobietom. Lecz, gdy wyszła na lekcje, zapomniała i o złośliwości Solskiego, i o przyszłych reformach pana Kazimierza.
Po obiedzie, na którym pan Pasternakiewicz obrzucał Madzię spojrzeniami nieokreślonego znaczenia, pani Burakowska wybiegła na korytarz za swoją stołowniczką i wciskając jej do ręki jakiś bilet, rzekła:
— Szukała tu dziś pani ta kobieta i zostawiła swój adres.
— Cóżto za jedna? — spytała Madzia, przeczytawszy adres: Nikodema Turkawiec, ulica... numer...
— Jakaś ordynarna kobieta — mówiła pani Burakowska. — Szafirowa suknia, szal żółty w ponsowe i zielone kwiaty, kapelusz z piórem, a przy tem parasolka płócienna!... Możnaby przypuszczać, że dla zdobycia takiej garderoby obdarła kilka majętnych pań... Tłusta, grube rysy...
— Ale kto ona jest i czego chce? — spytała Madzia. — Ja nigdy nie słyszałam podobnego nazwiska...
— Mówi — ciągnęła pani Burakowska — że u niej od maja mieszka jakaś... panna, bardzo biedna...
— Może Stella?... — wykrzyknęła Madzia, uderzając się w czoło.
— Właśnie mieszka u niej panna Stella — mówiła pani Burakowska szczególnym tonem. — Mieszka, ale już od dwóch tygodni nie płaci i jest prawie konającą. Ta pani Turkawiec chciała ją oddać do szpitala... Wówczas jej lokatorka i pacjentka, bojąc się szpitala, wysłała ją do pani, do pałacu Solskich...
— Muszę natychmiast pójść... — rzekła Madzia.
— Sama?... — spytała gospodyni. — Pani Turkawiec jest... akuszerką — dodała cicho.
— Ach, wszystko mi jedno! — odparła rozgorączkowana Madzia. — Więc ona taka chora... więc tam taka bieda!... Ileż winna tej pani!...
— Winna jest osiem rubli, a bieda taka, że już niema za co kupić pół kwarty mleka, ani usmażyć kawałka polędwicy. Felczer, który z litości leczy chorą, kazał jej pić wino...
— Idę natychmiast — przerwała Madzia. — Może mi pani zmieni dwadzieścia pięć rubli na drobne... Mój Boże! skąd ja dostanę wina dla tej biedaczki?...
W tej chwili otworzyły się uchylone drzwi i na korytarz wszedł pan Pasternakiewicz.
— Czystego wina — rzekł — dostanie pani u Fukiera, u Krzymińskiego, u Lesisza... Jeżeli jednak pani pozwoli, ja tymczasem mogę służyć butelką i... odprowadzę panią tam...
— Owszem — prędko odparła Madzia. — O wino, jeżeli pan łaskaw, proszę, ale tam — pójdę sama... Jest to blisko od nas i chora może krępowałaby się...
Wnet pani Burakowska zmieniła dwadzieścia pięć rubli, a pan Pasternakiewicz, z eleganckim ukłonem, wręczył Madzi butelkę dobrego wina, które ocenił na trzy ruble i, jako człowiek pięknie wychowany, przyjął zapłatę.
W kwadrans później Madzia znalazła się w ulicy, wskazanej na bilecie pani Turkawiec.
Był to pusty zakątek, w którym najwięcej ruchu sprawiały goniące się psy. Przeważały tu parkany, gdzie niegdzie opatrzone napisem: „Plac do sprzedania.“ Wznosiło się jednak i parę kamienic, tudzież, otoczony zębatym murem, pałacyk w stylu warszawskiego renesansu.
Pani Turkawiec mieściła się na facjatce drewnianego domku, który miał ściany czekoladowe, ramy okien białe, brudnożółtą bramę i zielone okiennice. Na dole był sklepik, mieszkał szewc i dorożkarz; przy bramie jaśniała tablica z napisem: „Akuszerka na pierwszem piętrze“.
Z wielkim strachem, po schodach, przypominających zepsutą drabinę, Madzia wdrapała się na facjatkę i, oko w oko, spotkała się z damą, ubraną w krótką spódniczkę i lekki kaftanik.
— Czy zastałam panią Turkawiec?
— Ja jestem... A do kogo panienka?... Bo u nas przedewszystkiem sekret...
— Pani szukała mnie dzisiaj... Zdaje się, że tu mieszka panna Stella?...
— Tu... tu!... Mieszka, ale nie płaci... do szpitala iść nie chce, a lada dzień zamrze mi... — mówiła pani Turkawiec. — Takie są moje zarobki!... Piętnaście rubli miesięcznie, wszelkie wygody, sekret jak na świętej spowiedzi i jeszcze nie płacą...
— Ileż ona winna pani?... — spytała Madzia.
— Proszę pani osiem rubli... A za umieszczenie dziecka, a felczerowi, który wart jest dziesięciu doktorów, a moja fatyga, co latam za panienką już dwa dni...
Lamentująca w ten sposób, pani Turkawiec nie wyglądała na złą kobietę. Madzia wręczyła jej dziesięć rubli, za co czcigodna specjalistka pocałowała ją w rękę i oświadczyła gotowość spełniania wszelkich rozkazów.
— Gdzie jest chora, panna Stella?... — spytała Madzia.
— Tu... zaraz... dałam jej osobny pokoik... Bo ja, panunciu, jak widzę osobę z edukacją, tobym jej nieba przychyliła... Kaśka, albo Maryśka, proszę panunci, to może gdziekolwiek... i na drugi dzień pójdzie do roboty. Ale dama z edukacją... ach, panunciu!... U mnie, panunciu, to czasami i hrabiny mieszkają... Co dziwnego? Książę, nawet biskup, może nogę złamać. Tak i z tem... O tu, paniusiu... Ale że też Pan Bóg zlitował się nad biedaczką, choć w ostatniej chwili!...
— Ona taka chora?
— Proszę panunci, co tu dużo gadać?... Dziś albo jutro stanie do miary! Gdyby tak chorował bogaty człowiek, już byliby tu panowie z trzech kantorów pogrzebowych i mówiliby: moja pani Turkawiec, jak tam tego... ten... niech pani da zaraz znać, a nie będzie pani żałowała! Ale że kona biedactwo, to nawet karawaniarz wolałby stanąć do wożenia śmieci, niż tu... Ach, panunciu — prawiła jejmość, znowu całując Madzię w rękę — biednego nawet święta ziemia płycej bierze, i w kilka lat oddaje kości na cukier. Ja też, mówię panunci, od kiedy dowiedziałam się o tem, pijam herbatę bez cukru...
Pani Turkawiec wypowiadała swoje nieskończenie długie traktaty, przy spadzistych schodach, nie spiesząc się z otwieraniem drzwi do apartamentów. Wreszcie otworzyła.
Mrok, brud, ciasnota i zaduch były pierwszemi wrażeniami Madzi przy wejściu do tego szczególnego zakładu. Jednym rzutem oka spostrzegła, że znajduje się na poddaszu, zapełnionem przez dwa szeregi kletek, przypominających żydowskie kuczki.
W tej chwili pani Turkawiec, schwyciwszy za kołek, szarpnęła go i otworzyła drzwiczki, które odsuwały się jak w korytarzowych wagonach.
Madzia ujrzała kletkę o tyle długą, że mieściło się w niej łóżko, a o tyle wąską, że ledwie można było przejść między łóżkiem i przeciwległą ścianą. Znajdowało się tu tylko pół okna, (druga połowa należała do sąsiedniej kletki), stolik, zastawiony flaszkami po lekarstwach (które miały zapach spirytusu) i proste krzesełko. Ze ściany nad łóżkiem zwieszały się strzępy papierowego obicia; zaś przepierzenie było oklejone gazetami i rysunkami, wyciętemi z pism ilustrowanych. Na łóżku leżała chora, zwrócona głową do okna.
— To pani?... — spytała chora. — Ach, jaka pani dobra!..
Gorąco i mdły zapach pieluszek odurzyły Madzię. Widziała ona nędzę, ale w formach nie tak wstrętnych. Zaduch, stękanie, dolatujące niewiadomo skąd, ciche mlaskanie, obok śmiechy i jedzenie naprzeciw... A wśród tego wszystkiego kobieta przezroczysta jak bielony wosk, w brudnym czepku i koszuli, pod podartą kołdrą, z której wyłaziła wata, nabita kurzem...
Opanowawszy pierwsze wrażenie, Madzia przypatrywała się chorej. Rzeczywiście była to Stella.
— Co się z panią dzieje?... — rzekła nareszcie Madzia.
— Chora jestem... Ach, jaka pani dobra!... Ach, jaką ja mam prośbę do pani... Co to za flaszka?... Wino?... Czy to dla mnie?...
Stella opadła na poduszkę, wyciągając przed siebie alabastrowe ręce.
Madzia odkorkowała butelkę i podała chorej trochę wina w kubku, oddawna niemytym.
— Jeszcze odrobinkę!...
Madzia dolała.
— Jeszcze... jeszcze... niech pani naleje z pół kubeczka... Taki malutki!... Aaa... cóżto za wino... Życie mi wraca...
Mówiąc to, Stella podniosła się i usiadła na łóżku, które skrzypiało za każdym ruchem. Biała twarz chorej pokryła się delikatną barwą róży, oczy nabrały połysku, a spieczone usta — koralowego koloru. Była prawie piękna wśród zaduchu i brudów.
W dalszej kletce rozlegały się rozdzierające jęki.
— Zaraz... zaraz... — zawołała pani Turkawiec i pobiegła w tamtą stronę ode drzwi Stelli.
— To nic!... — rzekła z uśmiechem Stella, patrząc na przerażoną Madzię. Potem, schwyciwszy ją za rękę, zaczęła szeptać do ucha:
— Ja nie jestem taka chora... Ja tylko udaję, ażeby stara nie odesłała mnie do szpitala...
— W szpitalu byłoby pani lepiej — rzekła Madzia.
— Gdybym mogła płacić!...
— Zapłaci pani... Dadzą pani osobny pokój... Ja wreszcie mam znajome zakonnice...
— A, jeżeli tak... — odparła Stella, wciąż uśmiechając się. — Ale w takim razie niech mnie odeszlą do Dzieciątka Jezus... Tam jest moja córeczka...
Madzia wstrząsnęła się, oburzona naiwnym bezwstydem chorej, która mówiła prawie wesoło:
— Właśnie o nią chciałam prosić, o moją córeczkę... Czyby państwo Solscy, tacy bogaci, nie przeznaczyli coś na jej wychowanie?... W takim razie możnaby ją odebrać od Dzieciątka Jezus... Ach, pani, nie dla siebie proszę... dla niej... Przecież ona niewinna temu, że nieszczęśliwa matka nie może jej dać opieki.... Niech pani to zrobi... Pani podobno ma taki wpływ na Solskich...
— Ale jakże ja ją poznam? — odparła Madzia, której nagle przyszła do głowy nowa myśl.
— Poznać łatwo... — szepnęła Stella. — Oddano ją tam przed miesiącem... Ach, przez dwa dni myślałam, że oszaleję, nie mając o niej wiadomości!... Niech pani zapyta o dziewczynkę, którą miesiąc temu znalazł stójkowy obok poczty... Miała na szyi krzyżyk ze złotego druciku... przy sobie flaszeczkę mleka ze smoczkiem, a do koszulki przypiętą kartkę: „Ochrzczona z wody, nazywa się Magdalena...“ Na pamiątkę pani tak ją nazwałam... Kiedy ją stąd wynieśli, zaczęłam gryźć palce, bić głową o ścianę i krzyczeć jak tamta...
Jęk w dalszym kącie wzmagał się i modulował; we wszystkich kletkach słychać było zaniepokojenie. Madzi zimny pot wystąpił na twarz.
— Proszę jeszcze wina... można?... O, gdybym ja stąd wyszła!... — mówiła Stella. — Ale cóż, jestem winna osiem rubli...
— Już zapłacone — przerwała Madzia — a oto... tymczasem...
I wsunęła chorej pod poduszkę trzynaście rubli.
— Droga!... święta!... — zawołała chora z płaczem i zaczęła całować ręce Madzi. — Ale ja tylko pożyczam... zwrócę... przysięgam, że zwrócę... i to... i tamto, co pani wyda na malutką...
Znowu upadła na poduszkę i zaczęła dyszeć, chwytając się za piersi i z trwogą patrząc w oczy Madzi. Po chwili atak przeszedł, chora uspokoiła się i mówiła dalej:
— W szpitalu nie chcę być długo... O, gdybym ja mogła na wieś!... Jestem pewna, że w tydzień odzyskałabym siły i zrobiłabym furorę w świecie... Dobijałyby się o mnie wszystkie sceny... bo nie ma pani pojęcia, co się stało z moim głosem... Kiedy tu raz zaśpiewałam parę taktów: „Gdyby rannem słonkiem...“, stara i jej pacjentki zrobiły mi owację... Cóżto za głos cudowny!... rozpłakałam się jak dziecko...
— Ale niech pani nie męczy się... — nieśmiało wtrąciła Madzia.
— Mnie to nie męczy... nic, ale to nic!... — prawiła rozgorączkowana Stella, na której twarz wystąpiły ceglaste wypieki, a usta przybrały barwę karminu. — Tydzień na wsi i... zobaczycie... Za każdego rubla, który winnam komu, oddam sto... Europę... Europę oblecę... i znowu będę szczęśliwa jak niegdyś...
— Była pani szczęśliwa?... — spytała zdziwiona Madzia.
— O, i jak!... Czyliż mogłabym tu wyżyć, gdyby wspomnienia nie ozłacały mi tej okropnej nory... Ale ja tu nie widzę obrzydliwych ścian, ani drzwi jak w pułapce... Widzę pełne sale słuchaczy... przelatujące bukiety... zachwycone twarze mężczyzn... grymasy kobiet, które mi zazdroszczą... A te oklaski... bis!... bis!... Stella, brawo!... A ten mój tyran, który zawsze zazdrościł mi powodzenia... Ach, pani, ty nie wiesz, co to znaczy być artystką!... To jest taki piękny świat, takie niebo... że gdy człowiek raz je zobaczy, może później — dźwigać całe lata niedoli... Ach, jeden rok powodzenia na wielkich scenach i potem... niech już umrę... w ostatnim akcie... pod bukietami...
Rzuciła się na łóżko i nagle rzekła:
— Pani... niech pani słucha... usłyszysz coś, za co obsypanoby mnie złotem...
I zaczęła nucić, bardzo słabym, ale i dziwnie miłym głosem:
„Raz od swej lubej... pewien król... Zato... że jej wiernym... został... szczerozłoty puhar...“
Zamknęła oczy i ucichła. Jednocześnie ciężko odsunęły się drzwi i weszła pani Turkawiec, mówiąc:
— Niech-no pani nie wyrabia krzyków...
— Ależ ona zemdlała!... — rzekła przestraszona Madzia.
Pani Turkawiec pochyliła się nad chorą i odparła:
— I i i... nie... Zasnęła. Ona mi tu lada dzień zaśnie na fajn...
— Trzeba ją odwieźć do szpitala — szepnęła Madzia. — Niech pani zajmie się tem... ja koszta zwrócę...
Pani Turkawiec, patrząc na Madzię, kiwała głową.
— Najpierwej — mówiła wcale nie zniżonym głosem — żaden szpital jej nie weźmie. Po drugie... nie dojedzie, a po trzecie, ona i tu umrze lada godzinę...
Madzia, nie mogąc opanować żalu, wysunęła się z kletki na schody, a za nią pani Turkawiec.
— Ona czuje się nieźle — rzekła Madzia, odpocząwszy chwilę.
— Coto warta taka niezłość, proszę panunci — odparła gospodyni zakładu. — Przecie ona nie ma już ani kawalątka płuc!... Człowiek podtrzymuje ją swoją sztuką, ale już mi i żal takiego męczeństwa... Ona tygodnia nie wytrzyma...
Ponieważ Madzia uczuła lekki dreszcz, więc pożegnała gospodynię, obiecując powrócić nazajutrz. Na znak głębokiego szacunku, pani Turkawiec, wziąwszy ją pod rękę, ostrożnie zaczęła sprowadzać ze schodów.
— To na nic interes, panunciu!... — mówiła gospodyni. — Kiedy ona śpiewa, to już jest całkiem nieprzytomna, a kiedy jest przytomna, to także nie ma spełna rozumu... Tydzień, dziesięć dni i po wszystkiem... Polecam się łaskawej pamięci... Od świętego Michała przeniosę się do tej oto kamienicy... Całuję litościwe rączki!...
Madzia czuła tak straszne zgnębienie, że znalazłszy się na ulicy, postanowiła wcale nie myśleć ani o Stelli, ani o zakładzie pani Turkawiec.
Podczas rozmowy ze Stellą, przyszła Madzi na pamięć staruszka szarytka, którą poznała w domu państwa Korkowiczów — matka Apolonja. Nie odwiedziła jej wtedy, pomimo serdecznych zaprosin; więc odwiedzi ją dziś i zaklnie na pamięć swojej babki Wiktorji, ażeby zakonnice zaopiekowały się Stellą i jej córeczką.
Pieniędzy dostarczy ona sama, Madzia... Sto, choćby dwieście rubli... choćby nawet całą sumę, jaką dla niej przeznaczył ojciec. Ale ani wydobyć chorej z tej jaskini, ani opiekować się nią i jej dzieckiem — nie potrafi.
Madzia pierwszy raz w życiu spotkała się z zagadnieniem, przechodzącem jej siły, rozum i odwagę. Serce zawsze ciągnęło ją do biednych i opuszczonych; ale ten rodzaj niedoli, jaki spotkała u pani Turkawiec, obudził nieopisaną odrazę.
Jeżeli gdzie, to tam, wśród zaduchu, jęków nieznanej kobiety i bredzenia dogorywającej śpiewaczki, zrozumiała w całej pełni filozofję pana Kazimierza, że człowiek jest zbiegowiskiem cząstek tłuszczu, fosforu i żelaza, które rozsypią się w nicość. Muszą rozsypać się w nicość! Kto chce to zrozumieć, niech nie szuka ludzkości zdrowej, pracującej i uśmiechniętej, ale niech patrzy na tę ludzkość, która daje początek nowemu życiu wśród jęków, albo kona, śpiewając w gorączce i marząc o triumfach.
Z rozmyślań obudził Madzię znajomy głos:
— Moje uszanowanie!... Dzień dobry! Jakże się miewa droga pani?... Cóż sprowadziło panią na to odludzie, do ubogich i pochylonych domków?... Domyślam się, domyślam... O, święte uczucie miłosierdzia!...
Madzia otrzeźwiała. Przed nią, z odkrytą głową, stał Zgierski i czule ściskał jej rękę.
— Byłam tu u jednej ciężko chorej, a teraz jadę do świętego Kazimierza — odparła Madzia. — Jakby się tam dostać najkrótszą drogą?...
— Odprowadzę panią... — mówił Zgierski. — Któż jest ta chora?... Może moje stosunki...
Na rogu ulicy stała dorożka. Madzia, spostrzegłszy ją, podziękowała Zgierskiemu za chęć odprowadzenia jej i — kazała wieźć się na Tamkę.
Pan Zgierski chwilę postał, popatrzył za odjeżdżającą i — zawrócił w stronę domku, z którego wyszła Madzia.
Lubił być dokładnie informowanym nawet w drobiazgach.



XIV.
SPACER.

Po kilkunastominutowej podróży, która wydawała się Madzi nieskończoną, dorożka zaczęła zjeżdżać nadół Tamki. Minęli gmach konserwatorjum i zatrzymali się naprzeciw krótkiej uliczki, zakończonej bramą, na szczycie której wznosił się żelazny krzyżyk.
— Tu — rzekł dorożkarz.
Madzia wysiadła, a minąwszy nieforemny dziedziniec, weszła do gmachu o powierzchowności więzienno-szpitalnej.
„Straszne tu musi być życie!...“ — pomyślała.
W sieni wyszła naprzeciw niej młoda szarytka, pytając, czego sobie życzy.
— Chciałabym zobaczyć się z matką Apolonją.
— Czy ma pani... jaką prośbę?
— Nazywam się Brzeska, jestem znajomą matki Apolonji — odpowiedziała Madzia rozdrażnionym tonem, spostrzegłszy, iż gotowi posądzić ją, że przyszła po wsparcie.
— W poczekalni jest w tej chwili kilka osób — odparła szarytka. — Ale, jeżeli pani jest znajomą matki Apolonji, to możemy pójść do niej.
Poszła prędko naprzód, Madzia za nią, przez korytarze, na schody i ze schodów. Wstępowały do kilku sal, lecz matki Apolonji nie było. Przez ten czas Madzia oglądała się w nowem otoczeniu. Uderzyła ją zadziwiająca czystość, obrazy na ścianach, małe ołtarzyki w salach i napisy nad niektóremi drzwiami:
„Bóg na nas patrzy!“
— Musimy zajrzeć do ogródka — rzekła zakonnica.
A gdy znalazły się tam, przeprosiła Madzię, że ją na chwilę opuści.
Ogródek wydawał się niezbyt wielkim, ani zasobnym, ale jakiż kontrast tworzył z lokalem pani Turkawcowej! Tam gorąco i zaduch, tu — chłodne powiewy, nasycone wonią roślin; tam ciasnota, tu zieloność, na tle której nie raziły nawet budynki w stylu szpitalnym. Tam śpiew Stelli, albo jęki nieznanej chorej, tu cisza... Nie, słychać świergotanie ptaków i wesoły śmiech dzieci, płynący niewiadomo skąd.
Przy łóżku śpiewaczki Madzia widziała, na lewo od siebie, brudny drzeworyt, przedstawiający nimfy w kąpieli. Lecz, gdy tu spojrzała w lewo, spostrzegła krzyż, który wyrastał z pagórka, zasianego kwiatami, i prawie na obłokach opierał ciemne ramiona.
Spokojny ten obraz jak błyskawica rozświetlił wspomnienia Madzi. Zdawało jej się, że widzi swoje dzieciństwo i że ona, ta, która jest tu, nie jest dalszym ciągiem dziecka, które żegnało się na widok klasztornych murów i klękało pod krzyżami. Przyszło jej na myśl, że tamto, pobożne dziecko już umarło — i uczuła ciężar, który powoli zsunął się jej na serce.
W tej chwili ukazała się młoda zakonnica.
— Niech pani będzie łaskawa ze mną do poczekalni — rzekła, nie podnosząc oczu. — Matka Apolonja zaraz przyjdzie.
Znowu wróciły na korytarz, poczem zakonnica wprowadziła Madzię do niewielkiej sali.
Zostawszy sama, uczuła Madzia nieokreśloną trwogę. Przerażał ją sklepiony sufit, grube mury, białe ściany sali, a nadewszystko Chrystus, który z małego krzyża patrzył na nią i rozmyślał. Rozdrażnionej Madzi zdawało się, że usłyszy łoskot ciężkiej furty klasztornej, która na zawsze odetnie ją od świata. Zbliżyła się do okna, a w tej chwili cicho otworzyły się drzwi i odezwał się za nią głos łagodny:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Przypomniałaś sobie nareszcie, ażeby mnie odwiedzić, niedobra? A ja od pół roku spodziewałam się twojej wizyty.
Madzia ucałowała ręce czerstwej staruszki i dość niezręcznie tłomaczyła się z zapomnienia.
— No, no, nie gniewam się — uspokoiła ją matka Apolonja. — Siadajże. Wy, kobiety światowe, zbyt wiele macie interesów, ażebyście mogły pamiętać o przyjaciółkach waszych babek. Cóż cię do nas sprowadza?...
Madzia opowiedziała o Stelli, jej chorobie, o dziecku, obecnem miejscu zamieszkania i — prosiła dla niej o pomoc.
Szarytka zacierała ręce, potrząsając niekiedy wielkim kapeluszem.
— Oj ty... ty!... — rzekła, grożąc palcem Madzi. — Niedarmo doszły nawet do nas pogłoski, że jesteś emancypantką. Co za szczególne masz znajomości! Naturalnie, że musimy zaopiekować się tą nieszczęśliwą i owocem jej grzechu, ale cóżto za kobieta!... Pewnie, Bóg wie od kiedy, nie spowiadała się. A ty, zamiast pomyśleć o jej duszy, zaniosłaś wino, nie pytając nawet lekarza o zdanie.
— Przypuszczałam... — wtrąciła Madzia.
— Że umierającemu bardziej przyda się wino, niż pojednanie z Bogiem — przerwała szarytka, a cień padł na jej twarz łagodną. — Te panie z waszego obozu — ciągnęła — wiele mówią o prawach kobiet, ale całkiem zapomniały o prawach boskich. Potem dzieci oddają do szpitala, a same umierają w domach kobiet wątpliwej wartości.
— Pani gniewa się na mnie...
— Gdzieżby znowu! — odparła szarytka, ściskając Madzię. — Masz rysy twojej babki, Felicissimy, a to mi wystarcza. Choćbyś nawet i poszła kilka kroków za nowym prądem, powrócisz.
— Pani sądzi, że takie powroty są możliwe?...
Szarytka podniosła głowę i z uwagą spojrzała na Madzię. Zamyśliła się i odparła:
— Gdy człowiek nie umie sam powrócić, Bóg zastępuje mu drogę...
Madzię przebiegł dreszcz i pobladła.
— No, ale co tam — rzekła szarytka łagodniej, spostrzegłszy zmianę w twarzy Madzi. — Do tej nieszczęśliwej zgłosi się kto jeszcze dzisiaj i przekona się, co można zrobić. Zostaw mi jej adres. Jeżeli zaś chcesz zobaczyć to biedne dzieciątko, dam ci bilet.
Madzia powiedziała adres Stelli; szarytka wyszła i niebawem wróciła z kartką.
— Oddaj to siostrze Marji, u Dzieciątka Jezus, a ona cię poinformuje.
Madzia ucałowała ręce staruszki.
— Przychodźże tu czasem — mówiła szarytka. — Już nie będę cię strofować za nieostrożne słowa. Ale widzisz, jestem stara i, choć mniszka, jednak trochę widziałam na świecie. Mój kornet nie zasłaniał mi oczu. Niejedna uwaga może ci się przydać; tem bardziej, że, biedaczko, pracujesz zdala od matki... Do widzenia.
Ucałowała Madzię, przeżegnała i wyprowadziła do sieni.
— Przyjdź tu czasem...
„Dziwny... cóżto za dziwny świat!“ — myślała Madzia, biegnąc do furtki. Była tak rozdrażniona, że lękała się, ażeby, wedle słów szarytki, krzyż, stojący za murem ogrodu, nie zeszedł z kwiecistego pagórka i — nie zastąpił jej drogi.
Kiedy zmęczona wróciła do swego mieszkania, nie mogła nadziwić się, że jest u siebie i że wybiła piąta. Więc dopiero dwie godziny, jak ona wyszła z domu, do Stelli?... Nie, to chyba miesiąc już upłynął, a może rok!... Bo czy podobna w ciągu dwu godzin napotkać tyle kontrastów, tyle odczuć i tyle przeżyć, co ona?...
Właściwie nawet nie widziała ani zbyt wielu, ani nadzwyczajnych rzeczy. Chorą i — szarytkę, zakład pani Turkawiec i — ogródek klasztorny; nimfy między wyblakłemi gazetami i — krzyż wśród zieloności. Jakim sposobem kilka tych przedmiotów zbudziło w niej tyle wrażeń, jakby każdy był całym światem?... I czy podobna, ażeby parę godzin podzieliło się na mnóstwo kawałków czasu, z których każdy rozrósł się w stulecia? Rozmowa z panią Turkawcową na schodach — jedno stulecie... Pobyt u Stelli — tysiące lat... Podróż dorożką — znowu stulecie... Dziedziniec, poczekalnia w klasztorze, rozmowa z matką Apolonją — chyba wieczność!...
Siedząc na twardej kanapce, Madzia marzyła. Przed oczyma jej duszy przesuwały się kolejno dwa obrazy: alabastrowa twarz chorej na tle brudnego posłania i — dobroduszne oblicze zakonnicy w sklepionym pokoju; jęki nieznajomej kobiety za szeregiem przepierzeń i śmiech dzieci, ukrytych w ogrodzie. W obrazach tych zdarzały się jakieś przemiany: raz widać było na dziedzińcu klasztornym Stellę, to znowu w lokalu pani Turkawcowej szarytkę. Stella w nowem otoczeniu była smutniejsza, lecz wyglądała szlachetniej; ale zakład pani Turkawcowej, w obecności szarytki, rozpływał się jak mgła. Cichnął jęk, nie było słychać mlaskania, znikały obrzydliwe ściany, a na miejscu kąpiących się nimf ukazywał się krzyż, oparty stopami na kwiatach, ramionami w obłokach.
Potem, niewiadomo skąd, pojawił się cień Solskiego. On także był litościwy, ale i surowy jak zakonnica; w jego mieszkaniu także panowała klasztorna cisza, a z okien widać było ciemne pnie drzew, uwieńczonych zielonością.
A ona, a Madzia, czemże jest? Czy jej ciasny pokoik nie przypomina komórki, w której leży Stella?... Upał taki sam, kuchenne swędy warte tamtejszego zaduchu, a warczenie niewidzialnej machiny do szycia czy mniej ją drażni, aniżeli jęki chorej?...
„Co ja zrobiłam... co ja zrobiłam?... — myśli Madzia i dodaje z rozpaczą: — Poco ja wyjechałam z Iksinowa?...“
Ach, gdyby z dusznej Warszawy można było uciec na wieś... Gdyby można zasnąć i nie obudzić się, a przynajmniej — zapomnieć o tych męczących widziadłach!
Po szóstej zapukano do drzwi i ukazał się pan Kazimierz. Na jego widok Madzia krzyknęła z radości. Znalazł się nareszcie człowiek rzeczywisty, nie widmo. Był tak nieoczekiwany, tak nowy na tle jej marzeń, a nadewszystko niczem nie przypominał ani Stelli, ani szarytki...
— Byłbym szczęśliwy z powitania — rzekł pan Kazimierz — gdyby nie dziwny wyraz, jaki dostrzegam w oczach pani... Co to znaczy?... Miała pani zmartwienie?...
— Czy ja wiem, jak to nazwać! — odparła Madzia. — Chyba jestem zdenerwowana...
— Najmilszemi są kobiety zdenerwowane.
— Tak?... Ale niech pan zgadnie, gdzie byłam!...
— Na lekcji?... Ba, może u panny Ady?...
— U szarytek — odparła Madzia. — Do tej pory nie mogę się uspokoić...
— Cóż panią tak wzruszyło? Nie przypuszczam, ażeby chciano panią gwałtem zamknąć w klasztorze.
— Wzruszył mnie sam klasztor: jego krzyże, cisza... Panie Kazimierzu — mówiła Madzia z zapałem — w tem coś jest... jest jakaś nieokreślona siła, którą nazwałabym świętością... Bo czemże innem wytłomaczy pan wpływ, jaki na nas wywiera klasztor?
— Jak na kogo — odparł pan Kazimierz. — Widziałem we Włoszech kilka klasztorów, mówiąc nawiasem, prześlicznych jako budowle. I wyznaję, że mnie rozmarzyły...
— A widzi pan!... Jest w nich coś nadziemskiego...
— Nie, pani, nic nadziemskiego, ale jest coś — niewspółczesnego. Klasztor, z potężnemi murami, gęstem okratowaniem okien, celami, w których surowe mnichy śpią na deskach, uprzytomnia epokę stalowych pancerzy, zamków, otoczonych zębatemi ścianami, zakapturzonych biczowników i narzędzi średniowiecznych tortur. Na widok tego rodzaju zabytków, w umyśle widza powstaje wątpliwość: gdzie ja jestem i czem jestem?... Powstaje wrażenie dwoistości; człowiek czuje się na granicy dwu światów, z których jeden jest rzeczywistym, drugi fantazją, obleczoną w dotykalne formy. Ta uzmysłowiona legenda rozmarza nas, a obraz rzeczy dawno zmarłych, mających pozory życia, napawa melancholją. Ale poza melancholijnemi marzeniami, które mogą zdenerwować osobę wrażliwą, niema tam nic: żadnej nadziemskości, żadnej świętości.
Madzia, słuchając, obu rękoma ściskała sobie czoło.
— Ależ pani naprawdę jest cierpiąca!... — zawołał pan Kazimierz.
— Bo mi tu duszno... Zupełnie, jak...
— Jak w klasztorze?
— O, nie!... Tam odetchnęłam... tam jest trochę zieloności.
— Wie pani co? — rzekł pan Kazimierz stanowczo. — Musimy wyjść i to zaraz. Zabiorę panią do botanicznego ogrodu, choćby gwałtem...
— Już późno.
— Jeszcze niema siódmej. A godzinka spaceru na świeżem powietrzu orzeźwi panią...
— Ha, niech i tak będzie!... — odparła Madzia. — Może spacer naprawdę mnie uspokoi.
Ubrała się i wyszli na ulicę. Pan Kazimierz skinął na dorożkę, ale Madzia nie zgodziła się. Więc doszli do Nowego Światu i wsiedli w jeden z omnibusów, kursujących między placem Zygmunta i Belwederem.
Podróż ciągnęła się powoli; słońce zachodziło; na południowej stronie nieba ukazały się ciemne obłoki z czerwonym odblaskiem. Nareszcie dotarli do ogrodu botanicznego i weszli.
Pomimo pięknego wieczora, ogród wyludnił się; groził deszcz. Pan Kazimierz jednak spotkał kilka znajomych pań i mężczyzn, którym musiał kłaniać się, a którzy, widząc z nim piękną kobietę, obrzucali go ciekawemi spojrzeniami.
Pan Kazimierz był zakłopotany i od czasu do czasu ukradkiem spoglądał na Madzię. Ale ona nie widziała ani ludzi, ani ich spojrzeń. Szła zapatrzona w swoje obrazy, zasłuchana w niedosłyszalne głosy.
Ażeby uniknąć tłumu, pan Kazimierz wybierał najmniej uczęszczane aleje. Istotnie spotykali coraz mniej przechodniów.
— Jak tu dobrze! — zawołała Madzia, zatrzymując się w alei.
— Widzi pani, że miałem rację...
— Tak. Czułam, że czegoś mi potrzeba, a było mi potrzeba widoku trawy i gęstych drzew. W tym półmroku zdaje mi się, że widzę las... duży las... Czy także powie pan — dodała z naciskiem — że w lesie, jak i w klasztorze, niema nic... nic!... Żadnej nadziemskiej siły, która bez pomocy zmysłów przemawia do naszej duszy?...
— Skąd w pani dziś obudził się taki pociąg do kwestyj metafizycznych, jeżeli nie mistycznych — odparł pan Kazimierz. — Co się stało?... Pani taka trzeźwa!...
— Bo chcę raz dowiedzieć się prawdy: czy człowiek umierający ginie... czy te, które zamykają się w klasztorach, oszukują się dobrowolnie?... Jeżeli na świecie są tylko pierwiastki chemiczne, to dlaczego ten pozór lasu robi na mnie inne, duchowe wrażenie?... O, niech pan tam spojrzy!... — mówiła, rzucając się na ławkę. — Co to jest? kilkanaście drzew, okrytych chmurą liści... A przecież ja tam coś dostrzegam, coś stamtąd na mnie woła... Ach, tak woła, że płakałabym... że... serce mi pęka, wyrywając się do czegoś... Więc cóż to jest?...
— Bezświadome, a odziedziczone wspomnienia — odpowiedział pan Kazimierz. — Nasi przedhistoryczni przodkowie żyli kiedyś w lasach. Tam znajdowali pokarm, ochronę przed klimatem i wrogiem; tam odnosili zwycięstwa nad olbrzymiemi zwierzętami, co wszystko razem głęboko wstrząsało ich systemem nerwowym.
Po owych odległych przodkach — ciągnął pan Kazimierz, przysuwając się do Madzi — pozostała w naszym mózgu jakaś grupa już zanikających komórek. Szczątki te, wśród ucywilizowanego życia, milczą; lecz wobec lasów, gór, jaskiń, zaczynają dźwięczeć dawno zgasłemi pieśniami: bólu, obawy, nadziei, radości, triumfu... Te prastare echa są owym głosem, który woła na panią, owem czemś tajemniczem i nadziemskiem. Poza niemi — niema nic...
Mrok zapadał i zgromadziły się chmury. W ogrodzie było pusto. Ale kwiaty pachniały coraz mocniej, drzewa szemrały głośniej, w powietrzu unosiły się tchnienia namiętne.
Pan Kazimierz uczuł lekki dreszcz i zaczęły plątać mu się myśli.
„Jednak dziwny jest ten wieczór!“ — rzekł do siebie.
— Okropne są pańskie objaśnienia! — odezwała się Madzia. — Gdyby wszyscy tak wierzyli, szczęście uciekłoby ze świata — dodała ciszej.
Panu Kazimierzowi biły tętna w skroniach, dławił oddech, paliło go własne ciało. Zaczęło braknąć mu wyrazów, lecz jeszcze raz wysilił uwagę i mówił stłumionym głosem:
— Szczęście ucieka, nie ze świata, ale z nas samych jak wino z pękniętych butelek. Świat!... co on winien temu, że ludzie pobudowali sobie żelazne klatki i tortury?...
Znowu myśli mu się splątały. Chciał Madzię wziąć za rękę, ale... przetarł sobie czoło.
— Jechała pani w nocy koleją? — spytał nagle. — Widziała pani smugę iskier, wylatujących z lokomotywy? Każda błyszczy, unosi się w powietrzu, potem spada między polne zioła i po chwili gaśnie. Ta jaskrawa smuga to ludzkość, pojedyńcze iskry, to nasze życie... Lecz coby pani powiedziała, gdyby owe iskry, zamiast latać, płonąć i błyszczeć przez ciąg sekundowego istnienia, raczej zakopywały się w ziemię, albo dobrowolnie przygaszały własne światło... własną radość... Coby pani powiedziała?... Śmierć, która pogrąża nas w zapomnieniu, nie jest nieszczęściem. Ale odtrącanie prostych a potężnych rozkoszy, odsuwanie spragnionych ust od czystej wody, to jest udręczeniem i samobójstwem.
Oparł rękę na ławce, tak, że dotknął palców Madzi, i uczuł, że były równie gorące jak jego. Na mgnienie oka zapomniał, gdzie się znajduje i czy dokoła nich jest widno, czy ciemno. W rękach i nogach czuł mrowienie: głos przytłumiał mu się coraz bardziej. Przysunął się do Madzi. Jej ramię dotykało jego ramienia. Zaczął szeptać:
— Niekiedy dwie iskry padają tuż obok siebie... Wówczas ich blask... ogień, który je trawi, potęguje się... Dwa istnienia wyrastają na tysiąc istnień... dwie iskry błyszczą jak najjaśniejsza gwiazda... Czy nie byłoby nikczemnością rozdzielać te dwa byty?... A czy nie byłoby szaleństwem, gdyby jedna z nich zdusiła własne światło i... swej sąsiadki?...
Robiło się coraz ciemniej i wzmagał się szum. Nad ogrodem kolejno przelatywały dwa powiewy: ciepły od miasta, chłodniejszy od strony Łazienek. Po alejach nikt już nie chodził, tylko rozkołysane drzewa gięły się ku ziemi, albo odsuwały od siebie wierzchołki, odsłaniając granatowe chmury. Czasem w górze zatrzeszczała gałąź, albo oderwała się gałązka i w fantastycznych podskokach spadała na trawnik.
— Straszne to, ale piękne! — rzekła Madzia, opierając głowę na poręczy ławki.
— Jak moja miłość dla ciebie... — szepnął pan Kazimierz.
Schwycił Madzię wpół i przycisnąwszy usta do jej ust, zaczął całować bez pamięci.
Przez chwilę Madzia siedziała martwa. Nagle wydarła się z objęć pana Kazimierza, a gdy wyciągnął rękę, odtrąciła go, jakby ją chciał uderzyć.
— Ach!... — zawołała z gniewem. — Gdyby pan wiedział, o czem myślałam, nie zrobiłby pan tego...
Stanęła na środku alei i zaczęła poprawiać włosy. W tej chwili spadła pierwsza kropla deszczu.
Pan Kazimierz podniósł się z ławki pijany, ale otrzeźwiał. W głosie Madzi usłyszał taką odrazę do siebie, że pożałował nietylko pocałunków, ale nawet namiętnej wymowy i samego spaceru.
„Głupio to wygląda...“ — pomyślał, czując, że ta kobieta, zamiast być pobratymczą mu iskierką, jest dla niego zupełnie obca.
Z góry zaczęły sypać się z początku rzadkie, stopniowo coraz gęstsze krople.
— Nie wiem, gdzie mam iść — nagle odezwała się Madzia, głosem, w którym drgało oburzenie. — Niechże mnie pan stąd wyprowadzi...
— Służę pani...
Poszli w stronę obserwatorjum, ale tam żelazna furtka była zamknięta. Wtedy pan Kazimierz zaproponował powrót w głąb ogrodu, aż do furtki powyżej obserwatorjum.
Deszcz padał coraz gęstszy, zdaleka odezwał się grzmot. Madzia skrzyżowała ręce na piersiach i szybko biegła nieznanemi ścieżkami. Pan Kazimierz, podniósłszy kołnierz żakietu, szedł za nią i myślał:
„Bodaj to djabli wzięli... co za głupia pozycja!...“ Zdawało się, że jego namiętność, rozbita zachowaniem Madzi, roztapia się obecnie w strugach deszczu, które spływały mu z kapelusza, ramion i łopatek.
Wkońcu wydostali się w Aleję; ale ponieważ nie było dorożki, więc biegli, pod rzęsistym deszczem, bez parasolów, do placu Aleksandra. Madzia, wciąż wysunięta naprzód, milczała, pan Kazimierz podążał za nią, mówiąc do siebie:
„Komiczna sytuacja i obrzydliwa!... Ciekawym, co ona myśli?...“
Madzia tymczasem myślała z gniewem, że moknie i że późno wróci do domu. Chwilami przypominała sobie scenę na ławce i zdawało jej się, że to był sen, czy może — taki dziwny początek deszczu?...
„Więc tak wygląda miłość?... no, no!... Więc dlatego kobiety umierają u pani Turkawcowej?... Ach, tego nie mogłaby żądać ode mnie pani Latter... nie miałaby prawa!...“
Jeszcze przed kilkoma godzinami pan Kazimierz wydawał się Madzi genjalnym, interesującym, sympatycznym. Obecnie wszystkie czary znikły i został tylko człowiek, który, bez racji, schwycił ją wpół i całował w usta jak warjat.
„Ciekawam — myślała — czy on będzie miał odwagę spojrzeć mi w oczy?“
Sama czuła, że śmiało może mu patrzeć w oczy, a raczej mogłaby patrzeć, gdyby jej nie obrzydł. Namiętne pocałunki pana Kazimierza robiły na niej takie wrażenie, jakby naprzykład podczas spaceru wytargał ją za ucho!...
Nareszcie spotkali dorożkę, w którą Madzia rzuciła się, nie patrząc na pana Kazimierza.
— Czy mogę panią odwieźć? — zapytał.
— Jak pan chce.
Wlazł pod budę zmoknięty, nieszczęśliwy i zajął miejsce na brzegu siedzenia. Madzia nawet nie odsunęła się od niego, tylko wyglądała jedną stroną dorożki, a pan Kazimierz drugą.
Nareszcie zajechali. Madzia dała dorożkarzowi dwa złote i nie odpowiedziawszy na ukłon swego towarzysza, wbiegła w bramę; pan Kazimierz pojechał do domu, mrucząc:
— Bodaj to najjaśniejsze!...
Pan Kazimierz znał swoją sztukę i wiedział, że najprzyzwoiciej jest całować kobiety wówczas, gdy one same tego chcą, niby broniąc się. Wiedział, że można pocałować kobietę niespodzianie, gdy da się to obrócić w żart, po którym niekiedy zawiązują się życzliwsze stosunki.
Ale dziś, wrodzone poczucie estetyczne ostrzegło go, że sprawa wygląda niesmacznie, jakgdyby, zamiast pocałować Madzię w usta, wyciągnął jej portmonetkę z kieszeni.
„Nie lubię tego!“ — myślał, nie wskutek wyrzutów sumienia albo wstydu, bo wstydzić się nie miał czego, ale że to było takie... ni przypiął, ni przyłatał. Bądź co bądź, jak z kucharką postąpił, z osobą, o której rękę prosił Solski!
Gdy przemoczona Madzia weszła na swój korytarz, otworzyło się pokolei troje drzwi. Z jednych wyjrzał pan Pasternakiewicz, z drugich jakaś współlokatorka, z trzecich wybiegła sama pani Burakowska, mówiąc:
— Cóż się z panią dzieje?... Dopiero musiała pani zmoknąć!... Gdzież panią ten straszny deszcz zaskoczył?...
— Byłam w ogrodzie Botanicznym... ze znajomymi -— odparła Madzia i weszła do swego pokoju, przebrać się.
Twarz jej pałała ze wstydu. Więc już doszło do tego, że ona, Madzia, musi kłamać?...
Wypiła herbatę, położyła się do łóżka i słuchając szumiącego deszczu, rozpamiętywała przygodę panny Joanny. Tak to już dawno było, a przecież takie świeże wspomnienie!... Wówczas także lał deszcz, na Joannę tak samo oczekiwała pani Latter, jak dziś na nią pani Burakowska... Joanna tak samo, jak ona dziś, przepędziła czas z panem Kazimierzem, który zapewne i tamtą, jak ją dzisiaj, całował w usta.
Ona i... Joanna!... Oto do czego doszła w ciągu dwu lat.
Zgasiła lampę, przymknęła oczy. Znowu ukazał się jej kwiecisty ogród szarytek z krzyżem, a jakby w dalszym ciągu — kletka umierającej Stelli. Zdawało się Madzi, że ową nieznaną kobietą, której jęki dolatywały ją, jest Joanna i że za rok... dwa... „Polecam się pamięci pani — usłyszała wyraźnie głos pani Turkawcowej. — Od świętego Michała będę już mieszkać nie tu, ale tam, o!...“
Ojciec... brat... Ada... Solski... wszystkie te wizerunki mieszały się w głowie Madzi.
„Co ja zrobiłam?... co ja zrobiłam...“
Wtłoczyła sobie chustkę w usta, ażeby nie krzyknąć i przycisnąwszy twarz do poduszki, szlochała... szlochała, zupełnie tak jak na pensji w lazarecie panna Joanna...
Przez następny dzień Madzia nie jadła i nie wychodziła z domu. Po południu odrobiła lekcje z siostrzenicą Dębickiego i, za poradą gospodyni, wypiła parę szklanek herbaty z cytryną.
— Zaziębiła się panna Magdalena na tym spacerze — rzekła pani Burakowska do brata, kiedy wrócił do domu wieczorem.
— Żeby się tylko zaziębiła — odparł pan Pasternakiewicz. — Ty wiesz, kto ją odwiózł? Norski!...
— Któż ci o tem powiedział?
— Stróż. Poznał go, kiedy wychylił się z dorożki.
— No, cóżto szkodzi — uspakajała brata pani Burakowska. Przecież u Magdaleny była z wizytą panna Norska... Wreszcie, któż kobietę odwiezie w deszcz, jeżeli nie mężczyzna? Ty sam odwoziłeś niejedną damę.
— Co innego ja, co innego Norski. Bałamut i obibok, który bierze spadki po żyjących... Jeżeli mógł buchnąć kilka tysięcy rubli sparaliżowanemu Mielnickiemu, nie będzie robił ceremonji z niewinnością panny Brzeskiej.
Tak mówił pan Pasternakiewicz, a siostra słuchała z uwagą.
Na drugi dzień Madzia wyszła do miasta. Godzinę dłużej odsiedziała u swoich uczenic i, około trzeciej po południu, poszła do Dzieciątka Jezus, boczną bramą, od ulicy Szpitalnej.
W dziedzińcu, Madzia spostrzegła dwu ludzi w drelichowych szlafrokach i perkalowych czapkach na głowie jak kucharze. Jeden miał obandażowaną twarz i ten wskazał Madzię drugiemu, który nosił rękę na temblaku i zobaczywszy ładną pannę, zaczął się śmiać. Przerażona Madzia, myśląc, że to są warjaci, rzuciła się w pierwszą sień i na szczęście spotkała szarytkę.
— Sieroty są w tamtem skrzydle — rzekła szarytka, wysłuchawszy objaśnienia Madzi. — Zaprowadzę panią do siostry Marji.
Prędko weszła na pierwsze piętro i na korytarz, który zadziwił Madzię długością. Mijały jedne za drugiemi drzwi ponumerowane i zamknięte, za któremi Madzia domyślała się chorych. Powietrze było przesycone zapachem karbolu i ciszą. Raz spotkały posługacza, śpieszącego z kubłem, drugi raz pacjenta w drelichowym szlafroku i kucharskiej czapce, potem lekarza, który, w grubym fartuchu, wyglądał jak rzeźnik.
Madzię ogarniał niepokój i coraz więcej intrygowały drzwi ponumerowane.
„Gdzież tu są chorzy?...“ — myślała.
Wtem na lewo zobaczyła wielkie okno, a za oknem, gdzieś w dole, olbrzymią salę, wypełnioną dwoma szeregami łóżek, z których każde było zajęte. Między łóżkami snuło się parę posługaczek i zakonnica.
— Co to jest, proszę pani?... — zapytała Madzia swej przewodniczki.
— Sala gorączkowych — odparła szarytka, biegnąc naprzód.
— Wieluż tam chorych?...
— Sześćdziesiąt łóżek.
„Sześćdziesiąt!... — pomyślała Madzia. — Czy podobna, ażeby tylu chorych było w Warszawie!... A jeszcze na innych salach...“
Skręciły na lewo; zapach karbolu ciągle im towarzyszył. Po chwili Madzia usłyszała szczególny krzyk, jaki wydają zabawki mechaniczne... Znowu drugi i trzeci podobny... Jednocześnie wyszła z pokoju inna zakonnica, której przewodniczka Madzi wręczyła kartkę.
— Ach, to pani — rzekła zakonnica i przedstawiła się jako siostra Marja. — Już wczoraj zapytywała mnie matka Apolonja o dziewczynkę Magdalenę, która ma krzyżyk ze złotego drutu, a nastała do nas przed miesiącem. Jest taka dziewczynka.
— Mogę ją zobaczyć? — szepnęła Madzia.
— Proszę panią — rzekła siostra Marja, otwierając inne drzwi.
Madzia na progu zawahała się, lecz weszła. Zobaczyła obszerny pokój z otwartemi oknami, które wychodziły na ogród. Było tu widno, nawet słonecznie, lecz ciasno z powodu nagromadzenia łóżek i łóżeczek. Siedziało tu lub spacerowało siedem, czy osiem kobiet o zwiędłej cerze, które karmiły dzieci, poprawiały je w łóżeczkach, albo rozmawiały ze sobą. Jedna mamka trzymała na rękach dwoje niemowląt.
— Dwoje karmi?... — spytała zdziwiona Madzia.
— Czasem troje — odparła szarytka.
Kilkoro dzieci płakało głosami lalek; jedno, siedzące na rękach u mamki, zastanowiło Madzię niezwykle mądrem spojrzeniem. Nie miało jeszcze roku, a można było sądzić, że przemówi i o coś zapyta. Wszystkie były mizerne.
— Oto dziewczynka — rzekła zakonnica, wskazując na łóżeczko, w którem leżał twór o pomarszczonej skórze, sinawego koloru, z nóżkami cienkiemi jak palec dorosłego człowieka.
— Boże! jakież ono chude... — zawołała Madzia. — Czy chore?...
— Coraz słabsze... Kwestja kilku dni — odparła szarytka.
— Ależ trzeba ją leczyć... Ja mam dla tej dziewczynki pieniądze... — mówiła Madzia drżącym głosem.
Szarytka wzruszyła ramionami.
— Robi się, co można. Maleństwo to ma nawet osobną mamkę, ale...
— Może jej czego brak?... — nalegała Madzia.
— Wszystko ma, czem rozporządzamy. Brak jej matki i — sił, które tylko Bóg może przywrócić.
— Więc nic?... więc nic... — powtarzała rozżalona Madzia, nie śmiejąc dotknąć nieszczęśliwego dziecka.
Szarytka milczała.
Madzia, pożegnawszy siostrę Marję, prawie uciekła ze szpitala. Dusił ją zapach karbolu, a rozdzierał serce widok sierot i ich głosy, nie mające w sobie nic ludzkiego.
Na placu Wareckim wzięła dorożkę i pojechała do pani Turkawcowej. Właścicielka domu zdrowia dla kobiet, jak za pierwszą wizytą Madzi, tak i teraz, stała w przedsionku swojej instytucji i rozmawiała ze sługą, piorącą bieliznę pacjentek i ich dzieci. Zobaczywszy Madzię, pani Turkawiec przerwała konferencję pralnianą i zawołała:
— Oho, już!... Nie ma się panuncia poco fatygować...
— Jakto?... co?... — spytała Madzia, zatrzymując się w połowie schodów.
— Już wynieśli znajomą pani...
— Do szpitala?
— Nie, na cmentarz. Umarła wczoraj w południe, ale wypiła wszystko wino...
— Dlaczegóż pani nie zawiadomiła mnie o tem?
— Bo były tu onegdaj i wczoraj dwie zakonnice, obejrzały ją, przysłały doktora... A kiedy zrobił się ten interes, zabroniły donosić panunci.
Madzia pożegnała sumienną gospodynię i cofnęła się na ulicę.
„Śmierć... wszędzie śmierć!... — myślała. — Ktokolwiek zbliży się do mnie, umiera...“
Nie żałowała Stelli; owszem, zdawało się jej, że nieszczęśliwa śpiewaczka nic lepszego nie mogła zrobić na tym świecie.
Wróciwszy do domu, Madzia zjadła obiad z apetytem; później odbyła lekcję z Zosią. Ogarnął ją spokój, jakby jej osobiste cierpienia rozpłynęły się w szpitalnych zapachach, w klasztornej ciszy, w bezdusznym krzyku opuszczonych dzieci i w całym tym bezmiarze nędzy i ludzkich poświęceń, na które patrzyła od kilku dni.
„Śmierć... wszędzie śmierć... dokoła mnie śmierć...“ — powtarzała.
Niewiadomo skąd przyszedł jej na pamięć Solski i — uczuła ściśnienie serca.
„No, teraz, wszystko skończone — mówiła sobie. — Mój Boże, jeden... jedyny spacer!... Nawet nie przypuszczałabym, że w tak prosty sposób można zabezpieczyć się od pana Stefana...“
Widać jeszcze kilka dni temu w sercu Madzi tliła jakaś nadzieja, że Solski może do niej wrócić, i obawa, że ona ulegnie ponownym prośbom. Było to ostatnie echo niedawnej przeszłości, cień, który oddalający się Solski rzucał na jej wspomnienia. Ale dziś wszystko skończyło się: pan Kazimierz zdusił echa i odpędził cień. Niema już nic!...
Wieczorem napisała obszerny list do brata i do ojca. Bratu ofiarowała się, że do niego pojedzie na kilka lat, choćby do końca życia. Ojcu doniosła o propozycji, zrobionej Zdzisławowi.
„Przed samym wyjazdem — myślała — pójdę do Ady podziękować za wszystko, co zrobiła dla mnie i dla Cecylji. Jestem pewna, że pożegna mnie życzliwie. Już przecie nie pozbawię jej miłości brata...“
Upłynął tydzień, nadszedł początek sierpnia.
Pani Burakowska, jej lokatorki i stołowniczki coraz chłodniej traktowały Madzię, ledwie odpowiadając: „dzień dobry“ i „dobry wieczór.“ Ale ona nie zważała na te objawy obojętności; myślała o swoim bracie: w jaki sposób urządzić mu gospodarstwo? i niecierpliwie oczekiwała wezwania od niego.
Pewnego dnia, zaraz po lekcji z Zosią, złożył Madzi wizytę nieoczekiwany pan Miętlewicz. Szastał się, kłaniał, opowiadał, że jego ślub z panną Eufemją odbędzie się w połowie sierpnia, że rodzice i major zasyłają Madzi ukłony, że w Iksinowie odnawiają bruk na rynku... Ale miał spuszczone oczy i taką minę, że Madzia zaniepokoiła się.
— Pan ma dla mnie jakąś przykrą wiadomość — przerwała nagle, chwytając go za rękę.
— Wiadomość... wiadomość?... — powtórzył. — Ech, nie... Chciałem się tylko zapytać pani, bo jutro wracam do domu, a tu tak plotą...
— Co plotą?... — spytała Madzia, blednąc.
„Może o spacerze do Botanicznego ogrodu?“ — dodała w myśli.
— Bo... proszę pani... Eh! co mam owijać w bawełnę, kiedy to pewnie głupstwo... — prawił zakłopotany Miętlewicz. — Oto, co mówią, proszę pani... Że pani chodzi do jakichś akuszerek i do szpitala podrzutków...
— Byłam tam.
— Pani?...
— Byłam u pani Turkawcowej, odwiedzić Stellę, która tam umarła, a w szpitalu — zobaczyć jej dziecko, które umiera...
— U Stelli?... Więc umarła biedaczka!... — zawołał Miętlewicz. — I pani ją odwiedzała?...
Podniósł się z kanapki i ciągle szastając nogami, ucałował Madzi obie ręce.
— Pani to chyba jest święta — szepnął.
— Cóż w tem dziwnego?...
— Ale ludzie — ciągnął Miętlewicz — ludzie, proszę pani, to są... nierogate świnie z przeproszeniem. Tylko tyle powiem...
Otarł oczy, znowu ucałował ręce Madzi i ukłoniwszy się, wybiegł z pokoju.
„Prawdziwy prowincjonalista — myślała Madzia, wzruszając ramionami. — Jego dziwią plotki!...“
W chwili, kiedy Miętlewicz wyszedł z bramy, wszedł w nią pan Kazimierz, zmierzając do mieszkania Madzi. Miał minę rozzłoszczonego triumfatora i wstępując na schody, powtarzał w duchu:
„Takaś to ty, panienko?... Gniewasz się jak królowa, a pisujesz listy bezimienne, ażeby swego wielbiciela zmusić do ożenku... I ja się na nią złapałem!...“
Zapukał do drzwi, wszedł do pokoju Madzi z twarzą zuchwałą i dopiero na progu zdjął kapelusz.
Na widok pana Kazimierza, Madzia zmarszczyła brwi. W tej chwili elegancki młody człowiek zrobił na niej marne wrażenie; już nietylko przestała wierzyć w jego genjusz, ale nawet jego wdzięki wydawały się pospolitemi.
„Cóżto za porównanie z Solskim?“ — pomyślała.
Pogardliwe myśli tak wyraźnie odbiły się na fizjognomji Madzi, że pana Kazimierza opuściła energja, z jaką tu wszedł. Przywitał się nieśmiało i nieśmiało usiadł przy piecu na krześle; tem nieśmielej, że Madzia nie prosiła go siedzieć.
Po chwili jednak opanował się, a gdy Madzia obojętnym głosem zapytała:
— Cóż pana do mnie sprowadza?
Pan Kazimierz uczuł gniew i odparł, zuchwale patrząc jej w oczy:
— Chciałem się zapytać... co to za pogłoski krążą o pani?...
— O mnie?... — spytała, a oczy jej błysnęły. — Czy nie o tym spacerze, na którym pan był moim przewodnikiem?
— Nie, proszę pani... — O tem ode mnie nikt nie będzie wiedział... Natomiast dużo mówią o wizytach pani w szpitalu, to znowu u... jakiejś...
Panno Magdaleno, któż jest tak nieoględnym... — dodał pan Kazimierz miększym tonem.
Ale w Madzi burzył się gniew.
— O wizytach w szpitalu i u tej pani już wiedzą moi rodzice i brat i z pewnością nie potępią mnie za to...
Pan Kazimierz umilkł i otarł spocone czoło.
— Czy to miał mi pan do powiedzenia? — odezwała się po chwili Madzia.
— Nietylko, proszę pani... — odparł rozdrażniony... — Chciałem jeszcze zapytać: czy pani nie zna tego pisma... Chociaż zdaje się być zmienione...
Sięgnął do kieszeni i ostro patrząc w oczy, podał Madzi list, którego dolna połowa była odcięta.
Madzia spokojnie wzięła papier i czytała:

Człowiek uczciwy, jeżeli wywabia niewinną i niedoświadczoną dziewczynę na spacery samotne, powinien znać obowiązki, jakie na niego spadają. Bo choć zapewne nie pierwszy raz zdarza mu się spacerować z niedoświadczonemi dziewczętami, dla tej jednak należałoby zrobić wyjątek, bądź ze względu na jej piękność i szlachetny charakter, bądź — że oprócz dobrego imienia, nie posiada nic więcej...

Madzia czytała list zdziwiona. Nagle, uderzając się w czoło, szepnęła:
— Ada!... Ach, więc to — ta zazdrość?...
Pan Kazimierz zerwał się z krzesła.
— Co pani mówi?... — zawołał. — To jest pismo panny Ady?...
Wydarł list z rąk Madzi i wpatrując się, mówił:
— Tak... pismo zmienione, ale jej... Aha... aha!... A ja ślepy...
— Zdaje się, że już pan przejrzał... — odezwała się Madzia z drwiącym uśmiechem.
Pan Kazimierz patrzył to na list, to na Madzię. Nigdy jej taką nie widział; nawet nie przypuszczał, ażeby pokorne i naiwne dziecko mogło podobnym tonem przemawiać i uśmiechać się tak ironicznie.
„Co się z niej zrobiło?... Ależ to inna kobieta!...“ — myślał.
Schował list, pochylił głowę i złożywszy przed Madzią ręce, rzekł wzruszonym głosem:
— Panno Magdaleno... nie zrozumiałem pani... Była pani dla mnie najlepszą, najszlachetniejszą siostrą... Więcej nawet, była pani głosem mojej nieszczęśliwej matki... Czy przebaczy mi pani kiedy?
Czekał, czy poda mu rękę. Ale Madzia, nie podając ręki, odparła:
— Niedługo wyjeżdżam do mego brata... Bardzo daleko. Ponieważ nie zobaczymy się nigdy, więc mogę powiedzieć, że... nie obchodzi mnie to, co pan zrobił...
Pan Kazimierz postał chwilę. Wreszcie ukłonił się i wyszedł.
„Pójdzie do Ady — myślała Madzia — wytłomaczy jej, że był dla mnie najszlachetniejszym bratem, no... i pobiorą się... Ach, Ada!... ona o to była zazdrosna?...“
Patrzyła na drzwi i śmiała się cicho. Nie z pana Kazimierza, ale z tego, że czuła się inną, zupełnie inną osobą. Dawnej Madzi, pełnej radości, różowo patrzącej na świat — już nie było.



XV.
PAN KAZIMIERZ ZOSTAJE BOHATEREM.

Pan Kazimierz, długi czas dziecko szczęścia, od paru miesięcy zaczął doznawać niepowodzeń. Panna Ada Solska była na niego obrażona, pan Stefan Solski okazywał mu wzgardę; w salonach przyjmowano go chłodno, wykwintni przyjaciele odsuwali się od niego, ludzie wpływowi już nie ofiarowywali mu świetnych posad. Nareszcie jego kredyt zachwiał się tak, że nawet lichwiarze zaczęli mu odmawiać większych pożyczek.
Wszystkie te gorycze życia pan Kazimierz przypisywał niegodziwości siostry, Heleny, która, zamiast oddać rękę Solskiemu, kokietowała mężczyzn na prawo i na lewo, i wyszła zamąż za Bronisława Korkowicza, piwowarczyka!...
„Helena temu winna“ — myślał pan Kazimierz, ile razy spotkała go nowa przykrość. I niechęcią do siostry, niby parasolem, zasłaniał się przeciw wichrom niepowodzeń, które od czasu do czasu zasypywały mu oczy.
Lecz wicher niebawem zamienił się na burzę.
Na trzeci dzień po spacerze z Madzią w ogrodzie Botanicznym, pan Kazimierz otrzymał list, podpisany przez Piotra Korkowicza, który wzywał go na rozmowę w ważnym interesie.
„Czego chce ode mnie ten browarnik?“ — myślał pan Kazimierz. W pierwszej chwili miał zamiar wyzwać na pojedynek Bronisława Korkowicza, za niedość elegancki list jego ojca. Potem chciał odpisać Korkowiczowi ojcu, że — kto ma do niego, do pana Norskiego, interes, powinien przyjść sam. Wkońcu, tknięty przeczuciem, zdecydował się pójść do starego Korkowicza, no — i dać mu lekcję grzeczności.
Nazajutrz, około drugiej po południu, poszedł do piwowara, który przywitał go w gabinecie — bez surduta i kamizelki, gdyż dzień był gorący. Za tak lekceważące przyjęcie pan Kazimierz gotów był zrobić Korkowiczowi awanturę; uspokoił się jednak, spojrzawszy na jego potężne ręce, i tylko rzekł do siebie: „A to niedźwiedzisko!... Ciekawym, czego on chce?“
Stary piwowar nie trzymał go w niepewności. Szeroko zasiadł na fotelu, gościowi wskazał miejsce na szezlongu i rzekł:
— Pan wie, że od wtorku siostra pańska jest moją synową?... Wzięli ślub w Częstochowie i wyjechali na miesiąc zagranicę...
Pan Kazimierz obojętnie kiwnął głową.
— Tym sposobem — ciągnął Korkowicz, motając brodę — pan od wtorku należysz do naszej rodziny...
— Bardzo mi to pochlebia — odparł zimno pan Kazimierz.
— Mnie niebardzo — pochwycił stary piwowar — ale mam nadzieję...
— Czy wezwał mnie pan poto, ażeby mówić impertynencje?... — spytał pan Kazimierz.
— Wcale nie. Wezwałem pana, ażeby po naradzie z nim uregulować jeden brzydki interes. Pan wziąłeś od niejakiego Mielnickiego, paralityka, cztery tysiące rubli... Tymczasem szlachcic nie ma z czego żyć... Musimy to załatwić...
— Cóż pana to obchodzi?.... — wybuchnął pan Kazimierz.
— Proszę pana — mówił, czerwieniąc się, Korkowicz — ja nie znam się na szlacheckich wyobrażeniach o godziwem i niegodziwem... Ale mój piwowarski rozum uczy mnie, że nie wolno obdzierać niedołęgów, którzy nie mają co jeść... A Mielnickiego obdarłeś pan, podnosząc cztery tysiące rubli, których gwałtownie sam potrzebował.
— Mielnicki te pieniądze winien był mojej matce... Pożyczył od niej...
— Eh! — odparł Korkowicz, machając ręką. — Żyjesz pan złudzeniami. Świętej pamięci wasza matka nie mogła pożyczać innym, bo, oprócz długów, nic nie miała.
— To nieprawda...
— Ja nie kłamię!... — krzyknął Korkowicz, uderzając pięścią w biurko. — Pytaj pan Zgierskiego... pytaj gospodarza domu, gdzie mieszkała... Spytaj wreszcie Fiszmana, który, na kilka dni przed śmiercią, odmówił jej kilkuset rubli pożyczki...
— Fiszman?... — szepnął pan Kazimierz i pobladł.
— A tak, Fiszman... — który niejednokrotnie pożyczał nieboszczce pieniędzy na pański podpis, no... i jej...
Mówiąc to, stary piwowar szkaradnie przymrużył lewe oko, a pan Kazimierz spuścił głowę.
— Znam ja was, młodzi!... — prawił Korkowicz. — Mam przecie synka, który w knajpach przesiadywał z panem... Dziś żona weźmie go w kluby, podleca; a że weźmie, jestem pewny... Pozna teraz, że babski pantofel twardszy od ojcowskiej pięści... Psi syn!... Ale nie o to chodzi. Cztery tysiące rubli trzeba oddać Mielnickiemu, bo stary zdechnie z głodu.
— Ktoś pana w błąd wprowadził — odpowiedział znacznie łagodniej pan Kazimierz. — Matka nasza miała majątek... Nie zostawiła przecie długów, owszem gotówkę...
— Nieboszczka nic nie zostawiła, prócz długów! — przerwał mu Korkowicz. — Pieniądze, które otrzymaliście po jej śmierci, pochodziły — primo od Arnolda, secundo od Solskich. Jeżeli pan nie wierzysz, spytaj ich plenipotenta, Mydełkę, tego z krzywemi nogami, który, osioł, żeni się z tą warjatką Howardówną...
— Z panną Howard?... — szepnął mimowoli pan Kazimierz, ale wnet umilkł.
— Wreszcie — prawił Korkowicz — nic mi do majątku waszej matki. Ale chodzi o to, ażeby zwrócić cztery tysiące rubli Mielnickiemu. Szoruj więc pan do mego adwokata, załatw formalności prawne z Mielnickim, a cztery tysiące rubli i procent od kwietnia ja zapłacę.
Pan Kazimierz siedział jak skamieniały. Korkowicz ciągnął dalej:
— A panu radzę tak: ciśnij bankiera, idź na praktykę do mego browaru... Potem wyszlę cię zagranicę, a gdy nauczysz się warzyć piwa (nie takiego, jak dotychczas!), znajdę ci porządny browar, na którym będziesz miał byt niezależny...
No i cóż?... — zakończył stary, klepiąc po ramieniu pana Kazimierza.
— Do piwowarstwa nie mam ochoty — odparł Norski — a cztery tysiące rubli pan Mielnicki musiał być dłużnym naszej matce, ponieważ sam mi to powiedział.
Korkowicz ciężko podniósł się z fotelu.
— Jeżeli robi ci to przyjemność — rzekł — to wyobrażaj sobie, że Mielnicki był winien matce... Ja zwrócę mu, co się należy, i bez twego udziału, bo nie chcę, ażeby ludzie wycierali sobie zęby bratem mojej synowej. Upadam do nóg, panie Norski...
Pan Kazimierz, wzburzony, zerwał się z szezlonga, ledwie kiwnął głową Korkowiczowi i wybiegł z mieszkania.
W kilka godzin jednak odzyskał jasny pogląd na rzeczy.
„Jeżeli — myślał — ten słodownik chce zrobić prezent Mielnickiemu, niech robi... Cóż mnie to obchodzi?... Mielnicki jest człowiek uczciwy, który przyznał dług mojej matce... Ale przecież nie tak głupi, ażeby darowywać cztery tysiące rubli, których nie był winien...“
Rozumowaniem tem uspokoił się pan Kazimierz. Na nieszczęście, w parę dni później otrzymał bezimienny list tej treści:

Człowiek uczciwy, jeżeli wyciąga niewinną i niedoświadczoną dziewczynę na spacery samotne, powinien znać obowiązki, jakie na niego spadają. Bo choć zapewne nie pierwszy raz zdarza mu się spacerować z niedoświadczonemi dziewczętami, dla tej jednak należałoby zrobić wyjątek, bądź ze względu na jej piękność i szlachetny charakter, bądź — że oprócz dobrego imienia nie posiada nic więcej.
Należy się jednak obawiać, że ten, kto nie poczuł skrupułów wobec sparaliżowanego starca, nie zawaha się wobec naiwnej dziewczyny!

Wściekły gniew opanował pana Kazimierza po przeczytaniu listu. Więc o sprawie z Mielnickim wiedziano i mówiono w mieście?... Ale — kto mógł być autorem anonimu?... Chyba panna Magdalena Brzeska, która w ten sposób ciągnęła go do małżeństwa ze sobą.
Pod wpływem tych rozważań pan Kazimierz pobiegł do Madzi. Jeżeli ona pisała, zdemaskuje ją, no — i będzie miał prawo, dla zrobienia sobie honorowej satysfakcji, zostać nawet jej kochankiem. Na wszelki jednakże wypadek pan Kazimierz odciął zakończenie listu. Bo jeżeli autorką nie jest Madzia, więc poco ona ma dowiadywać się o Mielnickim?
Ale Madzia przeczytała bezimienny list obojętnie, jak osoba, która nie ma zamiaru wydać się za pana Kazimierza. Co ważniejsza: mimowoli zdradziła się, że poznaje rękę Ady.
„Ależ tak!... — myślał pan Kazimierz, po raz dziesiąty odczytując anonim. — Ależ tak!... I że ja odrazu tego nie poznałem...“
Wróciwszy do domu, wydobył z biurka parę listów Ady, pisanych dawniej, jeszcze w Szwajcarji... Charakter był prawie ten sam; autorka anonimu nawet niebardzo chciała się ukryć...
Jak do cyklonu ze wszystkich stron zlatują się wichry, tak do listu Ady zbiegło się mnóstwo wspomnień w duszy pana Kazimierza. Ile wieczorów spędził on w mieszkaniu Ady w Zurychu!... Ile wycieczek odbyli razem po jeziorach; ile godzin zeszło im sam na sam w dolinach, zasypanych odłamami skał, przerzniętych bystrym potokiem, przeładowanych roślinnością o woni odurzającej.
Z jaką uwagą Ada słuchała jego filozoficznych i społecznych teoryj... Jak rumieniła się, gdy ją witał, a smutniała, gdy po kilku godzinach odchodził... I przez cały ten czas, ani jednym wyrazem, najlżejszym znakiem nie zdradziła się, że ona i brat popłacili długi jego matki.
Więc Ada kochała go już wówczas. Ale dlaczego później ostygła? Może pod wpływem niechęci do Heleny, która tak drażniła Solskiego?...
Najpewniej jednak do Ady i jej brata doszły plotki o sprawie z Mielnickim...
Pan Kazimierz rozgorączkowany chodził po pokoju, bez światła, choć już mrok zapadł. Tak, ta nieszczęsna sprawa z Mielnickim zwichnęła jego karjerę!... Wieść o niej obiegła wszystkich znajomych, wcisnęła się do salonów, w których niedawno tak życzliwie był przyjmowany pan Kazimierz.
— Ale kto ją rozpuścił?... Chyba Zgierski. Aha, wiem...
Pan Kazimierz uderzył się w czoło: przypomniał sobie Kotowskiego.
On miał w tem największy interes, bo przecie żenił się z siostrzenicą paralityka, z panną Lewińską... On doniósł Solskiemu, bo przecie był jego lekarzem... On mówił o sprawie z każdym, kto go chciał słuchać; a słuchaczy mogło być mnóstwo, gdyż pan Kazimierz miał wielu niechętnych.
— Pan Kotowski!... — powtarzał i zdawało mu się, że widzi przed sobą mizerną twarz i rozczochrane włosy młodego medyka, z którym niegdyś spotkali się w pokoiku panny Howard i starli się w dyspucie. Potem pan Kazimierz przypomniał sobie, że nawet matka przy jakiejś okazji postawiła mu za wzór pana Kotowskiego, brutala i zarozumialca...
„Zawsze miałem do niego antypatję!... — pomyślał pan Kazimierz. — No, ale zapłacę mu... On złamał moje, ja złamię jego życie...“
Od czasu, kiedy został lekarzem Solskich, Kotowskiemu zaczęło się powodzić w Warszawie. Mieszkał na jednej z głównych ulic, na pierwszem piętrze; miał salonik do przyjmowania chorych i zaczynał mieć praktykę między ludźmi zamożniejszymi. Z początku gorszono się jego niedopasowanem ubraniem i szorstkością wobec pacjentów. Lecz gdy kilka razy udała mu się kuracja, zaczęto mówić, że ponieważ jest nadzwyczajnie zdolny, więc — musi być oryginalnym.
Pewnego dnia, przed południem, do mieszkania doktora Kotowskiego zgłosiło się dwóch panów: Pałaszewicz i Rozbijalski. Oddali bilety czysto ubranej staruszce słudze i oświadczyli, że mają do pana interes osobisty.
Doktór wytrzymał w saloniku obu panów przez kilka minut, jak przystało na szanującego się lekarza, wreszcie wyszedł i niedbale ukłoniwszy się na progu gabinetu, zapytał:
— Który z panów życzy sobie pierwej?...
— Obaj życzymy sobie jednocześnie pomówić z panem — odparł grzecznie wykwintny pan Rozbijalski, zaczesując rudawe faworyty.
— W interesie pana Norskiego — dodał ostro niemniej elegancki pan Pałaszewicz, ze sterczącemi wąsikami.
— Norskiego? — powtórzył młody doktór. — Cóż jemu jest?...
— Pan Norski cieszy się jak najlepszem zdrowiem... — odpowiedział prześlicznie wychowany pan Rozbijalski.
— Pozwoli doktór, że siądziemy — przerwał swemu towarzyszowi równie dobrze wychowany, ale mniej serdeczny pan Pałaszewicz.
— Przychodzimy zaś — ciągnął delikatnym tonem pan Rozbijalski — w sprawie pogłosek, które jakoby szanowny pan rozpowszechnia o szanownym panu Norskim, a które uwłaczają jego honorowi.
— Honorowi?... — powtórzył zdziwiony Kotowski.
— Chodzi o to: czy pan komukolwiek opowiadał, że szanowny pan Norski wyłudził cztery tysiące rubli od niejakiego Mielnickiego, człowieka sparaliżowanego i słabego na umyśle? — odezwał się pan Pałaszewicz.
— Pieniądze te wczoraj Mielnickiemu zostały zwrócone... Więc ani ja, ani moja narzeczona nie mamy pretensji do pana Norskiego — odparł zmieszany Kotowski.
— Ale czy pan opowiadał o tej sprawie? — nalegał Pałaszewicz.
— Mówiłem kilku osobom, bo przecież tak było...
— Czy i z panem Solskim rozmawiał pan o tej przykrej sprawie? — zapytał łagodny Rozbijalski.
— Rozmawiałem.
— Informacje pańskie — wtrącił Pałaszewicz — nie były dokładne i zrządziły panu Norskiemu wiele szkód moralnych... Z tego powodu pan Norski żąda od pana satysfakcji honorowej.
— Jakto?... — spytał coraz mocniej zdziwiony Kotowski.
— Proszę pana — tak, że pan raczy przysłać nam swoich świadków, a my ułożymy z nimi warunki albo odwołania pogłosek, albo spotkania — rzekł Rozbijalski.
— Więc to pojedynek?... — zawołał Kotowski.
— Prawdopodobnie.
— A jeżeli ja nie przyjmę pojedynku?... Przecież ja mówiłem prawdę...
— W takim razie pan Norski będzie miał zaszczyt zmusić pana — odpowiedział pan Pałaszewicz.
— Zmusić?... — powtórzył Kotowski.
Obaj panowie powstali, a pan Rozbijalski rzekł:
— Sądziłbym, że najlepszą rzeczą, jaką pan ma do zrobienia, jest — przysłać nam świadków. Jutro o godzinie pierwszej w południe będziemy czekali na nich w mieszkaniu pana Pałaszewicza, którego adres pan ma.
Ukłonili się i znikli tak szybko, że Kotowski przetarł oczy.
— Zwarjowali?... — rzekł do siebie. — Pocóż ja miałbym się pojedynkować z takim cymbałem?...
Tego dnia lekarz ani myślał o chorych, lecz pojechał do swego przyjaciela, adwokata Menaszki. Opowiedział mu o awanturze, radząc się: czy Norskiemu i jego świadkom nie należałoby wytoczyć procesu o pogróżki?
— Ale dajże spokój! — odparł chudy i wysoki adwokat, nie posiadający na szczęście klientów. — Jedźmy lepiej do Walęckiego, to pojedynkarz, on poprowadzi interes...
— Jakto? — spytał oburzony Kotowski. — Więc ty, człowiek postępowy, zgodziłbyś się na pojedynek... zgniły zabytek wieków średnich?... i jeszcze z takim cymbałem?...
Postępowy jednak Menaszko okazał się nadzwyczajnym konserwatystą, gdy chodziło o skórę jego przyjaciela. Rad tedy nierad Kotowski, wziąwszy ze sobą adwokata, pełen trosk pojechał do Walęckiego, mrucząc przez drogę:
— Słyszane rzeczy, ażebym ja z takim cymbałem!...
Walęcki, człowiek mały i krępy, ale z ognistemi oczyma, był w domu. Gdy mu opowiedziano, o co chodzi, zapytał Kotowskiego:
— Dobrze pan strzelasz?....
— Ja?... Skądże znowu!...
— Więc kup pan sobie flower i strzelaj od rana do wieczora w kartę. Już ja potrafię przeciągnąć sprawę na kilka dni.
— Ależ ja ani myślę się pojedynkować!... — wrzasnął Kotowski.
— To pocóż pan do mnie przychodzisz? — odparł Walęcki. — Najmij sobie dwu posłańców i niech oni bronią cię, jeżeli Norskiemu przyjdzie fantazja wytłuc pana kijem.
— Tak?... — odparł Kotowski. — Dobrze, będę się strzelał, jeżeli wy jesteście przeciw mnie...
— Nie jesteśmy przeciw panu, ale co robić? — odparł Walęcki z westchnieniem.
— Mam przecie narzeczoną... w jesieni ślub... A tamten cymbał Norski...
— Jeżeli panu przeszkadza narzeczona, to zwróć jej słowo, bo niema innego wyjścia — prawił Walęcki.
— Jakto niema wyjścia?
— Po pierwsze — Norski może pana wytłuc. Po drugie — stracisz praktykę i miejsce u Solskiego, który nie ścierpi u siebie tchórza. Po trzecie — nikt panu nie zechce podawać ręki, a ja najpierwszy. Po czwarte — sama narzeczona porzuci pana, jeżeli się ośmieszysz. Szukanie nagwałt pojedynku jest błazeństwem, ale odmawianie go jest niepraktycznością, bo od tej chwili lada osioł będzie jeździć na panu, jak na burej suce. Dlatego ucz się strzelać.
— Więc ja mam ginąć z ręki takiego cymbała?...
— Dopóki nie dowiedziesz pan, że Norski postępuje niehonorowo, nie masz prawa odmawiać mu satysfakcji.
— A niech djabli porwą wasze honorowe satysfakcje!... — jęczał Kotowski, chwytając się za głowę. — Oto przyjaciele!... a bodaj to pioruny!... Ginąć przez takiego osła!...
Wkońcu jednak upoważnił swoich przyjaciół, Walęckiego i Menaszkę, do zrobienia z jego ciałem, co im się podoba. W następstwie tej decyzji, panowie Walęcki i Menaszko zawiadomili panów: Rozbijalskiego i Pałaszewicza, że — są do ich dyspozycji.
Układy trwały trzy dni, w ciągu których nieszczęśliwy Kotowski, kupiwszy flower, zamiast przyjmować i odwiedzać chorych, od rana do wieczora strzelał z przedpokoju do karty, przybitej na ścianie w sypialni. Wypoczywał w tej pracy o tyle, o ile był na obiedzie u panny Lewińskiej, która natychmiast poznała, że jej narzeczony ma jakąś zgryzotę, i w ciągu pół godziny dowiedziała się od niego, że ma zatarg z Norskim. Narzeczony jednak był tyle ostrożnym, że nie powiedział o pojedynku.
Nadszedł wreszcie fatalny termin, a było to w piątek. O szóstej z rana panowie Walęcki i Menaszko zbudzili Kotowskiego, nalegając, ażeby prędko ubierał się, ponieważ w karecie czeka na nich doktór.
— Na djabła doktór? — spytał, myjąc się, Kotowski.
— Możesz być ranionym...
— Tak?... — zawołał Kotowski. — Więc mam być raniony, a może nawet i zabity?... W takim razie wolę odrazu nie jechać... Niech djabli porwą takie rozprawy honorowe.
Mimo to opłókał się z mydła, ubrał się i o wpół do siódmej wsiadł do karety, uściskawszy kolegę doktora, który miał taką minę, jakby chciał wypytywać Kotowskiego o adresy jego pacjentów.
Bohater zbliżającego się dramatu przez całą podróż wyglądał oknem, lecz nie poznawał ulic, któremi przejeżdżali. Nie wypytywał również, dokąd jadą, czuł bowiem pewną ulgę, wyobrażając sobie, że plac walki znajduje się gdzieś bardzo daleko. Byłby nawet zupełnie szczęśliwy w swem opłakanem położeniu, gdyby nie zachowanie się jego towarzyszów, którzy z zimną krwią rozmawiali o teatrzykach ogródkowych, upałach, nawet o dawno minionych wyścigach, wcale nie zajmując się tem, co jego od kilku dni interesowało najbardziej.
Nagle odezwał się Walęcki:
— Chwała Bogu, już dojeżdżamy.
„Chwała Bogu!...“ — pomyślał Kotowski, przytomniej spoglądając dokoła.
Jechali brzegiem Wisły i zbliżali się do jakiegoś lasu.
Nieszczęsny Kotowski doznał w tej chwili bardzo rozmaitych uczuć: znienawidził pana Kazimierza, a nawet Wisłę i las; gardził swoimi towarzyszami, ale nadewszystko żałował siebie i litował się nad sobą.
— Hola... stójcie! — zawołał.
— Czego chcesz? — zapytał go Menaszko.
— Wysiadam... Niech djabli wezmą pojedynek...
Doktór uśmiechnął się, Walęcki schwycił Kotowskiego za ramię.
— Oszalałeś pan? — rzekł, patrząc na niego ogromnemi oczyma, w których płonęło piekło.
— Co ja mam narażać się dla takiego cymbała? — prawił Kotowski. — Mam narzeczoną... mam pacjentów... jestem człowiek postępowych przekonań i nie myślę popierać zabytków zgniłej średniowiecczyzny...
— Dobrze — odparł zniecierpliwiony Walęcki — wysiadaj pan i... powieś się! Bo po takim skandalu nie masz poco wracać do Warszawy.
— Tak? Dobrze... Więc pojadę na ten podły pojedynek. Ale pamiętajcie, że moja krew spadnie na wasze głowy.
Byli już w lasku bielańskim. Kareta zatrzymała się, wysiedli, a Kotowski spostrzegł, że jego towarzysze (Walęcki niósł w rękach skórzane zawiniątko) zaczynają okazywać mu wielką troskliwość. Wszyscy trzej rozmawiali z nim na wyścigi; ale on nie słuchał żadnego, bardziej zajmując się skórzanem zawiniątkiem, aniżeli dowcipami przyjaciół.
Przyszła mu szczęśliwa myśl do głowy.
„Co za szkoda — mówił w duchu — że niema w Warszawie Solskiego!... On, majętny, kawaler, któremu dwie panny odmówiły, a przytem amator pojedynków, z pewnością nie oddałby mnie na łup temu rozbójnikowi... Samby się strzelał, bo wiem, że go nie lubi... Wtedy zobaczylibyśmy, ktoby potniał: Solski, czy pan Norski?... W każdym razie nie ja...“
Tak myślał, wodząc smętnym wzrokiem po Wiśle, która wydawała się bardzo szeroką, po drzewach — bardzo wysokich, nawet po niebie, które jakby zbliżyło się do ziemi, choć nie przyniosło nieszczęśliwemu otuchy.
Przeciwników jeszcze nie było na miejscu. Lecz zanim Kotowski miał czas pomyśleć: może wcale nie przyjdą?... już ukazali się między drzewami, idąc tak szybko, że to nawet rozgniewało młodego lekarza.
Wymiana ukłonów — świadkowie schodzą się razem. „Może nie będzie pojedynku“ — spytał w duszy mimowolny bohater i — w chwilę później usłyszał stukanie stempli w pistoletach.
Od tego momentu biedny Kotowski już nic nie widział i nie rozumiał, o czem mówiono. Dopiero gdy Walęcki postawił go naprzeciw pana Kazimierza, szepnął:
— Może... może pan powiesz mowę?...
— Jaką?
— Ażebyśmy się pogodzili...
— Więc pan chyba odwołasz?...
— Cóż ja mam odwoływać, kiedy mówiłem prawdę — odparł Kotowski.
— W takim razie — mówił cicho Walęcki — celuj w łeb, zniżaj pistolet do biodra i nie szarp za cyngiel, tylko przyciskaj powoli. A na komendę ruszaj z miejsca...
Walęcki cofnął się do grupy świadków, a Kotowski zobaczył naprzeciw siebie nieco bladą, ale uśmiechniętą twarz pana Kazimierza.
— Marsz!
Kotowski ruszył z miejsca, lecz widząc pistolet przeciwnika skierowany ku sobie, przymknął lewe oko, a przed prawem umieścił broń w taki sposób, ażeby widzieć jak najmniej.
„O, dlaczego pistolety nie są tak grube jak sosny!...“ — myślał.
W tej chwili pan Kazimierz strzelił, a Walęcki zaczął komenderować:
— Raz — dwa — trzy!... Halt!... Pan Kotowski traci strzał... Halt!
Tak wrzeszcząc, troskliwy sekundant przybiegł do Kotowskiego i odprowadził go na metę.
— Więc już po pojedynku? — spytał Kotowski i odetchnął.
— Cóż u djabła, nie słyszałeś pan, że macie strzelać do trzech razy?... Ale za drugim strzałem przerwiemy, bo obaj zachowujecie się dobrze.
— Przemówże pan co... Możebyśmy się pogodzili? — szepnął Kotowski.
— Celuj w łeb, zniżaj do biodra i powoli naciskaj cyngiel... — odparł Walęcki.
I odszedł do sekundantów, a przez ten czas panu Kazimierzowi podano świeżo nabity pistolet.
Teraz Kotowski spostrzegł, że lekarze rozłożyli na trawie błyszczące narzędzia i że sekundanci stoją od niego bardzo daleko.
— Więc to tak?... — mruknął, widząc, że nawet urzędowi przyjaciele opuścili go i oddali na łaskę i niełaskę wściekłości przeciwnika, który przestał się uśmiechać i miał złą minę.
— Marsz!
Kotowskiego opanowała rozpacz i gniew. Zrozumiał, że Norski dybie na jego skórę, a może i na życie. W okamgnieniu uczuł w duszy lodowaty spokój. Zmierzył w głowę, zaczął zniżać lufę do biodra przeciwnika, powoli naciskając cyngiel... Strzał padł całkiem niespodzianie, a gdy w jednej chwili rozwiał się dym, Kotowski nie zobaczył naprzeciw siebie nikogo...
Jego przeciwnik leżał na ziemi, na prawym boku. Miał podkulone nogi i twarz bladą.
„Co u djabła?...“ — pomyślał zdumiony Kotowski, nie pojmując, co się stało.
Obaj lekarze i wszyscy świadkowie pobiegli do pana Kazimierza. Kotowski stał na miejscu i patrzył. Po upływie kilku chwil, przybiegł Walęcki.
— No, uczęstowałeś go pan — rzekł.
— Jakto?... — spytał Kotowski.
— Prawe płuco przejechane nawylot.
— Głupstwa pan gadasz!...
— Więc idź i zobacz.
— Ależ ja tego nie chciałem!... — jęknął Kotowski, targając sobie włosy.
— Nie o to chodzi, czegoś chciał, ale coś zrobił.
— A bodaj to najjaśniejsze pioruny!... — rozpaczał Kotowski.
Zbliżył się do nich Menaszko i obaj z Walęckim, wziąwszy pod ręce nieszczęsnego triumfatora, gwałtem odprowadzili go do karety.
— Ja nie chciałem... nie chciałem!...
Za chwilę kareta odjechała w stronę Warszawy.
Wyzwawszy Kotowskiego na pojedynek, pan Kazimierz przypuszczał rozmaite wypadki: że jego przeciwnik padnie na miejscu, że będzie miał przestrzeloną rękę lub nogę, a nawet, że wystraszony i nieoswojony z bronią młody doktorek postrzeli którego z sekundantów. Słowem, pan Kazimierz spodziewał się wszystkiego, z wyjątkiem tej ewentualności, że — on sam może być raniony.
Upadając, pan Kazimierz nie doznał żadnego uczucia, nie wiedział: kiedy upadł, w jaki sposób i dlaczego? Ale raz znalazłszy się na ziemi, spostrzegł, że jest to zupełnie wygodna pozycja, której ani myśli zmieniać; tem bardziej, że równie nagle owładnęła nim głęboka obojętność dla świata.
Gdyby można było sformułować jego ówczesne myśli, wyglądałyby one tak:
„Leżę tu (zresztą nie wiem: gdzie?) i będę leżał, dopóki mi się podoba, bo tak mi się podoba.“
Kiedy lekarze, usadowiwszy go na ziemi, zaczęli rozpinać surdut, zdejmować kamizelkę i koszulę, pan Kazimierz postanowił im zrobić figla i udawać, że naprawdę coś mu się stało. Przymknął oczy, oparł na kimś głowę, lecz z trudnością powstrzymywał się od śmiechu. Dopiero, gdy uczuł ból pod prawą łopatką i usłyszał wyraz: „kula,“ rzekł w duchu:
„Powarjowali ci doktorzy?...“
Już nie chciało mu się otwierać oczu. Dotykano mu prawej piersi i okolicy pod prawą łopatką, a on w tych miejscach czuł ból piekący. Doznawał nieokreślonego wrażenia wewnątrz; nie był to ból, ale jakaś zawada i obcość. Chciało mu się kaszlać, zaczęło mdlić, uczuł gorąco, zimny pot na całem ciele i w tej chwili był bardzo nieszczęśliwy. Ale przytomności nie tracił: nie chciał tylko okazywać, że ją posiada, ponieważ było mu wszystko jedno.
Przez ten czas, który ciągnął się blisko godzinę, lekarze podtrzymywali pana Kazimierza, a jego przyjaciele pobiegli w stronę klasztoru. Znaleźli jakiś dom, w którym można było wynająć pokój dla chorego, i wrócili do lasu z tapczanem, który niosło dwóch ludzi.
Teraz pan Kazimierz otworzył oczy i rzekł:
— Poco to?...
Chciał dodać: „ja sam pójdę...“, ale ostry ból w prawem płucu nie pozwolił mu dokończyć. Ogarnęło go przerażenie i półsen, podczas którego zdawało mu się, że się huśta i że go mdli. Niewielkie te przykrości były tak drażniące, że pan Kazimierz uczuł na twarzy dwa strumienie łez, poczem — znowu było mu wszystko jedno.
Kiedy ocknął się, zobaczył wybieloną izbę, w której przy prostym stole siedzieli obaj lekarze. Okno naprzeciw pana Kazimierza było zasłonięte płachtą. Później (chory stracił zdolność oznaczania czasu) jakiś nieznany człowiek, przy pomocy starej kobiety, kładł mu pęcherze z lodem: jeden pod łopatkę, drugi na piersi.
Pan Kazimierz chciał się o coś pytać; zamiast tego odkaszlnął i uczuł tak przykry ból, że postanowił już nigdy nie kaszlać. Spostrzegł też, że ów ból nieznośny przeszywa mu pierś za każdem śmielszem odetchnięciem; więc postanowił wcale nie oddychać, albo oddychać jak najostrożniej.
Od tej chwili najważniejszem zajęciem pana Kazimierza stało się oddychanie, źródło wielkich bólów, obaw, ale i przyjemności. Zdawało mu się, że na jego piersiach leży cierpienie w postaci węża. Chłodny potwór spał; lecz ile razy pan Kazimierz spróbował odetchnąć pełniej, wąż zapuszczał mu w ciało kły, podobne do rozpalonego gwoździa. Na samą myśl o denerwującym bólu pan Kazimierz truchlał i cały dowcip wysilał na to, ażeby nie odetchnąć głębiej. Przygryzał wargi z radości, ile razy udało mu się oszukać śpiącego węża, a o mało nie wyskoczył z pościeli, gdy wynalazł sposób oddychania dolną częścią płuc. Nie było to oddychanie porządne, ale — nie wywoływało bólu.
Tymczasem nieznajomy człowiek i kobieta zmieniali mu pęcherze z lodem: jeden pod łopatką, drugi na piersiach. Niekiedy widywał pan Kazimierz pochyloną nad sobą twarz lekarza, który z jego strony asystował przy pojedynku.
Później ogarnął chorego półsen z marzeniami. Zdawało mu się, że jest uczenicą na pensji swojej matki, której profesor (czy nie Dębicki?...) każe wydać lekcje o Kotowskim. Kotowski?... Kotowski?... — powtarza zakłopotany pan Kazimierz, myśląc, że coś wie o tym przedmiocie, tylko nie może sobie przypomnieć: czy to jest człowiek, czy maszyna, czy może jaka część świata?...
Kotowski?... Kotowski?... — powtarza pan Kazimierz, czując w całem ciele upał ze strachu, że dostanie zły stopień.
Raz usłyszał rozmowę:
— Pluje krwią? — pytał gruby głos.
— Ledwie parę razy.
— A gorączka?
— Bardzo mała i już przechodzi.
Pan Kazimierz otworzył oczy i zobaczył tęgiego mężczyznę z brodą. Był to Korkowicz. Chory poznał go, ale nie pamiętał nazwiska. Natomiast rozumiał doskonale, że gdyby mógł przypomnieć sobie nazwisko tego pana, wówczas bez błędu wydałby lekcję o Kotowskim i może dostałby piątkę.
Był bardzo zmartwiony swoją niepamięcią, tudzież nadzwyczajnemi powikłaniami, które napełniały całą izbę, siadały na oknach, na stołkach, na piecu, a nawet właziły mu pod kołdrę.
Później — pan Kazimierz przestał martwić się lekcją o Kotowskim, nie wyobrażał sobie, że jest uczenicą, nawet nie marzył, tylko spał.
Kiedy pojono go mlekiem, albo winem, czuł niesmak w ustach; kiedy go poprawiano na łóżku, zdawało mu się, że jego ręce i nogi są z ołowiu, a trzymają się tylko na nitkach. Był bardzo zmęczony i zniechęcony, a chciał tylko spać. Miał nawet zamiar powiedzieć, ażeby mu nie przeszkadzano; dał jednak spokój, przekonawszy się, że otworzenie ust i obrócenie językiem jest zbyt wielką pracą.
Dopiero w ósmym dniu choroby, ku wieczorowi, ocknął się. Uczuł rzeźwość, a spostrzegłszy w izbie nieznajomego człowieka, nagle odezwał się.
— Cóż tu, u djabła, tak cicho?...
— O... to pan mówi?... — odparł nieznajomy tonem zdziwienia.
— Kto pan jesteś?... — mówił pan Kazimierz, poprawiając się na poduszce. — Czy niema tu nikogo ze znajomych?... Co się to dzieje?...
— Ja jestem felczer — odparł tajemniczy nieznajomy. — Ale na dworze jest pani, która już trzeci dzień przyjeżdża dowiadywać się o pana.
— Pewnie moja siostra... Puśćcie ją...
Felczer wyszedł, a panu Kazimierzowi zdawało się, że zbyt długo nie wraca. Wtem otworzyły się drzwi i wbiegła jakaś osoba w czarnem okryciu, zasłonięta gęstym woalem. Prędko zbliżyła się do łóżka, upadła na kolana i odsunąwszy woal, zaczęła całować zwieszoną rękę pana Kazimierza.
— Już myślałam — szepnęła — że nas pochowają w jednym grobie...
To była Ada Solska.



XVI.
ODSŁANIA SIĘ NOWY HORYZONT.

Spacer w ogrodzie Botanicznym przekonał Madzię, że pan Kazimierz potrafi być niesmacznym i że ona nigdy naprawdę nie kochała syna swej przełożonej.
Ale ostatnia wizyta pana Kazimierza u Madzi ukazała charakter wielbiciela w nowem świetle. Pan Kazimierz był egoistą; tak głębokim, tak naiwnym egoistą, iż nawet nie ukrywał swej uciechy, gdy z anonimu domyślił się, że kocha go bogata panna Solska.
Raz już widziała go Madzia tak szczerze zadowolonym, gdy w domu państwa Arnoldów zapewniła Helenę, że nie wyjdzie za Solskiego. Jak on się wtedy cieszył, jak tańczył, jak inaczej zaczął traktować Madzię...
Egoista! Słówko to setki razy obiło się Madzi o uszy, ale dziś dopiero odczuła jego znaczenie. Egoista to kamień, który tylko wówczas ożywia się i pięknieje, gdy sam cierpi, albo gdy może kogo wyzyskać. Ale dla cudzej niedoli jest głuchy, ślepy, nawet okrutny.
„Jak on gniewał się na mnie, że odwiedziłam Stellę i jej dziecko — pomyślała Madzia. — Lichy to człowiek...“
W tej chwili Madzia poczuła gorycz i chłód. Zaczęła przypuszczać, że wszyscy ludzie są egoistami i że w tej pustyni kamiennych serc zaledwie parę osób z Iksinowa, Solscy i gromadka szarytek były oazami.
Panna Eufemja, jej matka, pani Korkowiczowa, Żaneta, Helena, Zgierski i mnóstwo, mnóstwo innych osób, czyliż to nie egoiści?
— Ach, gdyby Zdzisław już odpisał... — rzekła do siebie.
Niebawem zaszły drobne wypadki, które utwierdziły Madzię w przekonaniu, że egoizm jest prawem świata.
Nazajutrz po wizycie pana Kazimierza, w domu, w którym Madzia miała zajęcie od godziny dwunastej do drugiej, po lekcji weszła do pokoju uczenic ich matka, osoba dowcipna i przyjemna w kółku znajomych, ale opryskliwa i nieubłagana dla służby i nauczycielek. Pani ta, ubrana szykownie, kazała odejść panienkom i rzekła do Madzi, patrząc na nią w sposób impertynencki:
— Namyśliłam się. Córki moje może nie będą teraz zdawały egzaminu. Więc... żegnam panią, a oto należność...
Podała Madzi zwitek papierków i kiwnąwszy głową, odeszła.
Madzia ledwie nie wybuchnęła płaczem. Na szczęście, uratował ją nowy pogląd, że światem rządzi egoizm i — opanowała się. Wyszła do przedpokoju, gdzie nikt nie podał jej okrycia, a znalazłszy się na schodach, policzyła dane jej pieniądze!...
Brakowało dwóch rubli; ale Madzia, zamiast martwić się, roześmiała się. Dziwny postępek dystyngowanej damy był dla niej jasny.
Egzamina miały odbyć się za tydzień; Madzia z uczenicami już przeszła kurs i — powtarzała. Usuwając guwernantkę w tak brutalny sposób, chlebodawczyni chciała zrobić oszczędność i zrobiła podwójną. Nie potrzebowała płacić za ostatni tydzień i — nie dopłaciła dwóch rubli za lekcje już odrobione!
Madzia dużo słyszała o tej pani, u której po kilkadziesiąt osób bywało na przyjęciach, lecz której złorzeczyły szwaczki, służba i nauczycielki: każdej urywała choćby kilka złotych.
Wszystko to było prawdą. Ale jeszcze tydzień temu Madzi nie przyszłyby podobne myśli. Gdyby ją przed tygodniem pożegnano w taki sposób, przypisywałaby winę sobie, zalałaby się łzami, wpadłaby w rozpacz.
Dziś śmiała się z ludzkiego egoizmu, który jeżeli nie ma sposobności konkurować o krociową pannę, przynajmniej wporę wyzbywa się nauczycielek i oszczędza na nich dwa ruble.
„Ach, gdyby Zdzisław odpisał!... — myślała. — Może tam, gdzie on mieszka, ludzie są inni... Wreszcie są to biedaki, a ci umieją być wdzięcznymi.“
Przypomniała sobie rodzinę nauczyciela w Iksinowie, Cecylję, Stellę, praczkę z domu Korkowiczów... Wszyscy oni okazywali jej miłość, bo też tylko ona była im życzliwa, im, opuszczonym, albo cierpiącym.
I otóż zaszła w niej wielka zmiana, a stało się to nagle, wśród pełnego dnia, na ruchliwej ulicy. Serce jej odwróciło się od zamożnych i zadowolonych, a zwróciło do opuszczonych i cierpiących. W tej chwili zrozumiała (o czem instynkt ostrzegał ją od dzieciństwa), że dopiero wówczas będzie naprawdę szczęśliwą, gdy potrafi poświęcić życie opuszczonym i cierpiącym. Wiedziała, że jeżeli do którego z nich los uśmiechnie się, porzuci ją bez podziękowania i zapomni bez żalu. Ale cóżto szkodzi? Przecież samotnych i zbolałych nie zabraknie nigdy, a ona tym tylko chce służyć.
„Ach, gdyby Zdzisław prędzej odpisał!... — mówiła do siebie. — Za kilka lat wrócilibyśmy tutaj. Byłabym opiekunką, lekarką, nauczycielką jego robotników, a gdyby oni mnie nie potrzebowali, gdzież jest taka okolica, w której brakłoby nieszczęśliwych? Ten głodny, ten obdarty, tamten chory, inny nie może zająć się własnemi dziećmi... Oto moje królestwo, nie salony, w których hoduje się egoizm...“
Upłynęła doba spokojnie, ale w Madzi z godziny na godzinę wzrastała gorycz. Chwilami zdawało się jej, że i w drugim domu wymówią jej lekcje. Nie wymówiono jednak; owszem witano i żegnano uprzejmie. Ten dom był niebogaty; nie odbywały się w nim przyjęcia na kilkadziesiąt osób i nie było możności przerzucać nauczycielek.
Lecz następnego dnia, o dziewiątej rano, wpadła do Madzi zmęczona i zgorączkowana Mania Lewińska.
— Ach, moja droga, moja jedyna — zawołała Mania, rzucając się Madzi na szyję — ty tylko możesz nas uratować...
— Cóż się stało? — spytała Madzia spokojnie, a w duchu rzekła:
„Może Kotowski dostał dymisję, a ta biedaczka, dla uratowania go, każe mi wyjść za Solskiego?“
— Wyobraź sobie, moja droga — mówiła Mania Lewińska — że Władek Kotowski ma jakieś nieporozumienie z tym nieznośnym panem Norskim...
Jakże daleko odsunęły się czasy, kiedy Mania Lewińska, klęcząc przed Madzią, nie śmiała nazywać jej inaczej tylko panią!
— Jakieś ważne nieporozumienie — ciągnęła Mania.
Madzia spojrzała na nią zdziwiona. Panna Lewińska prawiła dalej:
— Władek nie chce mi nic powiedzieć... ale ja jestem bardzo, bardzo niespokojna... Ty jesteś serdeczną przyjaciółką pana Norskiego, więc wybadaj go, o co to chodzi... no, i ułagódź!... Przecież my niedługo mamy pobrać się z Władkiem, więc, gdyby, broń Boże, pojedynek...
W tem miejscu panna Lewińska zaniosła się od płaczu. Ale Madzię nie wzruszyła jej rozpacz, a rozdrażniło żądanie.
— Zmiłuj się, Maniu — odparła — nie tak dawno prosiłaś mnie o protekcję dla pana Władysława u Solskiego, który miał być moim narzeczonym... Dziś wysyłasz mnie znowu do pana Norskiego... Z jakiej racji?...
— Wy tak dobrze z sobą żyjecie... — szlochała Mania. — Jesteś jego przyjaciółką... on bywa u ciebie... chodzisz z nim na spacery...
Płakała tak, że Madzi żal się zrobiło.
— Słuchaj, Maniu — rzekła, tuląc zrozpaczoną. — Pan Norski już nie bywa u mnie... obraził się... Ale nie płacz. On w tej chwili raczej myśli o ożenieniu się, aniżeli o pojedynkach... Bądź zatem spokojna.
Mani Lewińskiej odrazu obeschły śliczne oczy.
— Tak?... — rzekła — Więc i on się żeni?... A, chwała Bogu... chwała Bogu!... Kto myśli żenić się, temu nie przychodzą do głowy takie straszne zamiary jak pojedynek...
— Wreszcie, moja droga, z jakiego powodu miałby być pojedynek między tymi panami, kiedy oni bodaj że się nie znają? — spytała Madzia.
Wówczas Mania Lewińska zaczęła opowiadać, że jej wuj, Mielnicki, uznał się dłużnikiem nieboszczki pani Latter, co nie zdaje się być prawdą, że skutkiem tego przeznaczył dzieciom nieboszczki cztery tysiące rubli, które w najkrytyczniejszej chwili podniósł pan Kazimierz. Dodała jednak, że owe cztery tysiące rubli z procentami zwrócił im w imieniu pana Kazimierza pan Korkowicz i że Helena Norska już wyszła zamąż za młodego Korkowicza.
Madzia, słuchając, uczuła dla pana Kazimierza litość i pogardę. Ona wiedziała, że Mielnicki nie był dłużnikiem pani Latter.
Po tej rozmowie obie panny pożegnały się serdecznie. We wspomnieniach Madzi pan Kazimierz był zagrzebany na wieki. Mania Lewińska wróciła do domu uspokojona, słusznie rozumując, że jeżeli pan Kazimierz myśli się żenić, to nie może narażać się na pojedynek z Kotowskim, który zresztą, jako lekarz, postępowiec i człowiek pełen energji, mógłby narobić swemu przeciwnikowi wielkiego nieszczęścia.
„Także miałam się czego martwić! — myślała Mania Lewińska, idąc ulicą, gdzie wszyscy panowie oglądali się za nią. — Chyba oszalałby ten Norski, gdyby wyzwał Władka na pojedynek... Władka, którego nawet ja boję się niekiedy...“
Upłynęło znowu parę dni spokojnie.
W sobotę, kiedy Madzia skręcała z Marszałkowskiej na Królewską, zajechał jej drogę lekki powozik. Z powozu wyskoczył pan Korkowicz ojciec i schwyciwszy ją za rękę, zaczął mówić:
— Jakże się pani ma!... Jakto dobrze, że panią spotkałem... Jestem w takim kłopocie...
„Czy znowu chce, ażebym u nich była nauczycielką?...“ — pomyślała zdumiona Madzia.
— Wyobraź sobie pani — prawił zadyszany — że ten osioł, Norski, miał wczoraj pojedynek z doktorem Kotowskim, no i dostał kulą w piersi... nawylot!...
— Kto?... — zawołała Madzia.
— Naturalnie, że Norski. Ten Kotowski, to wściekłe zwierzę... Darował mu pierwszy strzał, a za drugim tak kropnął Kazieczka, że leży bestja bez przytomności w chałupie na Bielanach... Ale... ale... mój Bronek już ożenił się z panną Heleną Norską. Ona mu dopiero da!... ona mu dopiero pokaże!... — wołał, aż ludzie oglądali się na ulicy. — Majestatyczna kobieta. Jak Boga kocham, sambym się z nią ożenił... Za rok jużby mnie nie było na świecie; ale cobym użył...
— Ale... — wtrąciła Madzia.
— Przepraszam. Otóż ranny, choć to gałgan większy od mego Bronka, zawsze jednak jest dystyngowanym człowiekiem, naszym kuzynem i jeżeli nie mają go djabli wziąć, potrzebuje pilnego dozoru... macierzyńskiego!... Felczer i baba, która jest przy nim, nie wystarczą... A że pani podobno znasz się z zakonnicami od świętego Kazimierza (tak przynajmniej twierdziła moja żona), więc kochana panno Magdaleno...
— Cóż ja mogę zrobić?...
— Idź do tych zakonnic i poproś, ażeby wydelegowały jedną, czy dwie, do pilnowania tego osła... Zapłacę, ile zechcą: trzysta, pięćset rubli... Przecie chłopca nie można tak zostawić, boć to szlacheckie dziecko... z wielkich panów... A z takim, to jak z angielskiem prosięciem: jeżeli natychmiast nie dasz weterynarza, lepiej dorznąć... No i cóż?...
— Owszem, pójdę do świętego Kazimierza — odparła Madzia.
— Niech cię Bóg błogosławi, panno Magdaleno! — zawołał stary piwowar. — Odwiózłbym cię tam, ale muszę gnać do chirurga, a z nim na Bielany... Zaś mojej synowej nie zawiadomię o nieszczęściu, bo zepsułbym Bronkowi miodowy miesiąc, a to taka bestja, że ze zmartwienia narobiłby nowych długów... Bądź pani zdrowa... całuję rączki!
Uścisnął Madzię za rękę i wskoczył do powoziku, który ugiął się pod jego ciężarem. Niecierpliwe konie, przysiadłszy na zadach, ruszyły z miejsca.
Madzia była tak przerażona, że zamiast do Krakowskiego Przedmieścia, poszła w stronę ulicy Granicznej. Dopiero po kilkuset krokach ocknęła się i zawróciła.
„Miał pojedynek?... więc niesłusznie posądziłam go, że poluje na bogatą pannę. Przestrzelili mu pierś, jak Cynadrowskiemu... Może i on umrze?... śmierć, dokoła śmierć!... Przestrogi, tem straszniejsze, że nie wiem: skąd pochodzą...“
Serce gwałtownie jej biło, uczuła zawrót głowy, więc na rogu placu Ewangelickiego napiła się wody sodowej u przekupki, utrzymującej syfon pod gołem niebem. Woda uspokoiła ją.
„Ciężko raniony — myślała Madzia — leży na Bielanach pod opieką felczera i baby... Cierpi i jest opuszczony, prawie jak Stella!... Gdyby tu była Helenka, czuwałabym razem z nią... Chociaż... Może pomyślałby, że kocham się w nim i chcę wydać się zamąż?...“
Była tak osłabioną, że wsiadła w dorożkę i kazała jechać do świętego Kazimierza. W kilka minut później czekała na matkę Apolonję w parlatorjum, które dziś nie robiło na niej przykrego wrażenia. Może mniej zwracała uwagi.
W sieni rozległy się posuwiste kroki i weszła staruszka.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus... Jak się masz, moje dziecko? Widzę, że nie zapomniałaś o mnie; a może znowu masz jaką śpiewaczkę... O, ale jesteś mizerna — mówiła zakonnica, ściskając Madzię.
— Jestem zmartwiona — odparła Madzia i opowiedziała staruszce cel swojej wizyty.
Matka Apolonja słuchała z uwagą; ale twarz jej sposępniała, a wielki kapelusz zaczął się chwiać pospiesznie.
— Moje dziecko — rzekła zakonnica po chwili — wprawdzie człowiek raniony w pojedynku, jest jak samobójca... No, ale zato Pan Bóg będzie go sądził... Otóż nie śmiałybyśmy odmówić państwu Korkowiczom podobnej usługi, gdyby nie brak sióstr. Mamy ich tak mało, że nie możemy delegować do osób prywatnych, bez uszczerbku dla szpitali. Niech tego przewiozą do szpitala. Ale ty źle wyglądasz?...
— Przeraził mnie ten wypadek... Pani pewnie widywała rannych: czy człowiek z przestrzeloną piersią może żyć?...
— Wszystko zależy od Boga. Gdy Bóg chce kogo ocalić, ocali, mimo najcięższych okaleczeń. Zresztą, mężczyźni są jak koty: przestrzelą mu głowę, szyję, piersi, a on przychodzi do zdrowia, jeżeli się tak Bogu podoba. Nie potrzebujecie się państwo niepokoić.
Staruszka pilnie przypatrywała się Madzi, nagle rzekła, biorąc ją za rękę:
— Eee... moje dziecko... tylko już mi się ocknij... Chodź ze mną, pokażę ci nasz instytut... Nie można tak przejmować się wypadkami, które lekkomyślny człowiek dobrowolnie ściąga na swoją głowę... Ale prawda, wy, świeckie damy, śmiałe w salonowych rozmowach, tracicie głowę przy chorych...
Tak mówiąc, matka Apolonja zaczęła oprowadzać Madzię po gmachu. Pokazała jej skromną kapliczkę, przed której drzwiami szarytki padały na kolana, schylając białe kapelusze. Potem obeszły duże sypialnie sierot, małe pokoiki zakonnic, gdzie stało po kilka łóżek, zasłoniętych firankami. Następnie przeszły do sal, gdzie sieroty, dobrze wyglądające, uczyły się szyć i łatać bieliznę.
Wszędzie uderzała Madzię olśniewająca czystość i spokój, dziwny spokój, który koił jej wstrząśniętą duszę. Zdawało się jej, że wszystkie gorycze i bóle zostawiła za progiem tego szczególnego domu, którego mieszkanki robiły wrażenie krzątających się mrówek.
— Tu nasz refektarz — mówiła matka Apolonja, otwierając pokój o dwu oknach. — Przy tym stole siedzą: matka wizytatorka, matka asystentka, siostra ekonomka i podekonomka. Przy tamtych dwu stołach mieszczą się siostry kornetowe, a za tym pulpitem jedna z nich w czasie obiadu czyta przypadające na dzień rozmyślania...
— Panie nie rozmawiają przy obiedzie?
— Ależ do czego byłoby to podobne! — odparła zgorszona matka Apolonja. — My wogóle mało rozmawiamy, bo niema czasu... A tu, widzisz, jest kapliczka do odprawiania modlitw wieczornych...
— Cóż panie robią w instytucie?... — przepraszam, że zapytuję...
— Wszystko. Dozorujemy kuchni, pierzemy, myjemy podłogi, szyjemy bieliznę, suknie, pościel... Wszystko, co nam potrzeba, robimy same.
— A kiedyż panie wstają?
— Kładziemy się o dziewiątej wieczór, wstajemy o czwartej rano. Potem msza święta i — do pracy...
— A młodsze siostry i kandydatki robią to samo?
— Jeżeli nie więcej — mówiła siostra Apolonja. — Chcemy, ażeby przekonały się, że życie nasze nie jest łatwe. To też zostają tylko te, które naprawdę mają powołanie.
— Piękne powołanie, ale ciężkie... Czy żadna z tych pań nie żałuje wejścia tutaj?... Niektóre takie ładne... Może nie jedna wolałaby zostać żoną i matką, nie zaś opiekunką cudzych dzieci?...
— Alboż my zatrzymujemy te, którym trafia się wyjść zamąż?... — odparła zdziwiona matka Apolonja. — Owszem, z naszych nowicjuszek, nawet sióstr kornetowych bywają dobre żony. Ale nie każdą wabi świat... Niejedna woli być siostrą cierpiących, matką sierot i oblubienicą Chrystusa...
Madzia cofnęła się.
— Oblubienicą Chrystusa!... — powtórzyła zdławionym głosem.
— Co tobie, dziecko?... — zawołała matka Apolonja, chwytając ją za rękę.
Madzia oparła się o ścianę i przetarła oczy. Po chwili odpowiedziała z uśmiechem:
— Śmiałam się z osób nerwowych... Ale dziś widzę, że i ja mam nerwy...
Zaniepokojona szarytka wprowadziła Madzię do jakiegoś pokoiku, usadowiła na kanapie i wybiegła na korytarz. Wkrótce powróciła, niosąc kieliszek cienkiego wina i parę sucharków.
— Napij się, dziecko — mówiła — zjedz trochę... Może ci czczo?... Tobie coś jest... Bój się Boga, powiedz wszystko jak matce...
Wino i sucharek przywróciło energję Madzi. Odzyskała humor i naturalnym głosem zaczęła mówić:
— Proszę pani, to nic strasznego... Tylko było tak. Raz weszłam na posiedzenie pewnej jasnowidzącej, w chwili kiedy spała. Gdy weszłam, ona zwróciła się w moją stronę i powiedziała mniej więcej te słowa: „Oto oblubienica... ale oblubieńca nie widzę, choć jest wielki i potężny.“ Więc teraz, kiedy pani wspomniała o oblubienicach Chrystusa, zrobiło mi się coś dziwnego...
— Zlękłaś się, ażebyśmy cię nie zatrzymały u siebie, a może i nie zamurowały w jakiej komórce! — odparła, śmiejąc się, staruszka. — Bądź spokojna. Tyle zgłasza się do nas kandydatek, że ledwie mogłybyśmy przyjąć czwartą część, gdyby były miejsca. Nie my wciągamy, ale nas proszą.
— To i mnie nie przyjęłybyście panie, gdybym kiedy namyśliła się wejść? — wesoło zapytała Madzia.
— Takich, które dopiero muszą namyślać się, wcale nie przyjmujemy.
— A jakież?
Staruszka zadumała się.
— Widzisz — zaczęła po pauzie — my, szarytki, jesteśmy ułomne istoty, zwyczajnie jak ludzie; może nawet gorsze i z pewnością gorsze od innych ludzi. Ale wszystkie osoby, należące do tego zgromadzenia, mają jedną wspólną cechę; nie wiem, czy to instynkt, czy niezasłużona łaska Boża... Oto, w każdej z sióstr, nad jej osobistemi skłonnościami, góruje — chęć służenia — bliźnim, opuszczonym i cierpiącym. Wiem, że panie światowe mają więcej serca aniżeli my; że są lepsze, ukształceńsze, delikatniejsze i czulsze od nas. My jesteśmy proste kobiety, oswojone z niedolą, niekiedy zmęczone; więc to, co u światowych osób jest naprawdę poświęceniem, dla nas jest potrzebą istnienia, prawie egoizmem. Z tego powodu nasze niby zasługi wobec bliźnich nie są zasługami, jak całoroczna zieloność sosny nie jest jej cnotą w porównaniu z drzewami, które na zimę tracą liście. Z tego powodu człowiek światowy jednym dobrym uczynkiem może zdobyć Królestwo Niebieskie, którego my nie zdobędziemy, nosząc całe życie habit i pielęgnując chorych. Jak ptak rodzi się do latania, tak osoba, mająca kiedyś, za łaską Bożą, zostać szarytką, rodzi się do służenia cierpiącym. Kto tego powołania nie ma w duszy, nie będzie zakonnikiem, choćby go zamurowano w klasztorze. I ty, moja droga, choć jesteś dobra i miłosierna dla biednych, nie zostaniesz szarytką.
Madzia zarumieniła się i spuściła oczy. Ona nie ma powołania na szarytkę!... Ależ jej dotychczasowe życie było ciągiem rwaniem się do tego, ażeby służyć nieszczęśliwym...
— Ty, kochanko, zostaniesz na świecie — mówiła staruszka — a tam więcej zrobisz dobrego ludziom i łatwiej uzyskasz Królestwo Niebieskie, aniżeli my tutaj.
— Więc tylko tego trzeba, ażeby wejść do klasztoru?... — szepnęła Madzia.
— Przedewszystkiem, to nie jest klasztor, tylko zgromadzenie, z którego nawet występują siostry — objaśniła matka Apolonja. — Powtóre, odpowiem ci na pytanie.
Ażeby zostać szarytką, nie wystarcza potrzeba służenia bliźnim. Poświęcać się można i na świecie, nie wyrzekając się swobody i godziwych rozrywek. Tymczasem u nas życie jest zamknięte i surowe, praca duża i brak swobody, za którą tak bardzo tęsknicie. Z tego powodu tylko dwie kategorje osób zgłaszają się do nas i znajdują szczęście: albo takie, które świat zniechęcił, karmiąc je zbyt wielką goryczą, albo te, które, ciągle myśląc o Bogu i życiu wiecznem, nic nie znajdują dla siebie między rzeczami doczesnemi.
— Gdyby tamten świat istniał!... — mimowoli szepnęła Madzia.
Staruszka cofnęła się, przeżegnała, lecz po chwili rzekła łagodnie:
— Biednaś ty, moje dziecko. Ale, zdaje mi się, jesteś tak dobra i niewinna, że Bóg nie odmówi ci swej łaski.
Madzię znowu na mgnienie oka przeniknął strach. Przypomniały jej się groźne słowa matki Apolonji, że niekiedy sam Bóg zastępuje drogę ludziom, ażeby ich nawrócić.
Wypocząwszy i orzeźwiwszy się, Madzia pożegnała staruszkę. Szarytka serdecznie ucałowała ją, ale w jej fizjognomji i tonie czuć było, że ma żal do Madzi.
— A przychodźże do nas... nie zapominaj!... — rzekła matka Apolonja.
Kiedy Madzia wyszła na ulicę, uczuła jakby cień tęsknoty za poczciwą zakonnicą, za spokojnym gmachem, za czystością jego korytarzy, za gromadą sierot, za zielonością ogrodu i ciszą. Ciszą, której tam tak było pełno, że strumieniami wlała się w duszę Madzi.
Gdyby szarytki wynajmowały mieszkania w instytucie, sprowadziłaby się do nich natychmiast.
„Gdybym była szarytką — rzekła do siebie Madzia — mogłabym dozorować pana Kazimierza bez obawy podejrzeń i plotek...“
I może nie myślałaby o Solskim, z którego chwilowemi lecz natrętnemi wspomnieniami coraz częściej przychodziło jej walczyć.
„Ach, niech już Zdzisław odpisze!... — myślała. — Przecie mógłby odpisać do tej pory...“
Reszta dnia upłynęła Madzi na męczącem oczekiwaniu jakichś złych nowin; zdawało się jej, że lada chwilę doniosą jej o śmierci pana Kazimierza, o nowym pojedynku, może o chorobie ojca?...
Czekała i czekała rozgorączkowana; serce jej biło, ile razy wchodził kto na schody szybszym krokiem... Ale złych nowin nie było.
„Jestem rozdrażniona — mówiła do siebie. — Ach, gdyby można wyjechać na wieś!... Gdyby mi poczciwe zakonnice pozwoliły codzień przez kilka godzin posiedzieć w ich ogródku — już byłabym zdrowsza...“
Tej nocy Madzia nie spała, tylko, drzemiąc, marzyła. Zdawało jej się, że ogląda jakąś panoramę, w której poza szkłami przesuwają się cienie nadnaturalnej wielkości: pan Kazimierz, Cynadrowski, Stella i pani Latter. Jednocześnie jakiś głos, monotonny i znudzony, prawił w formie objaśnień:
„Oto, co jest warte życie ludzkie!... Pani Latter, podziwiana przez wszystkich, jest garścią prochu... Na mogile Cynadrowskiego już zwiędły kwiaty, posadzone ręką Cecylji... Stella, w której kochała się młodzież iksinowska, a panny zazdrościły jej oklasków i bukietów, leży w bezimiennym grobie... Kazimierz Norski, taki piękny, zdolny i szczęśliwy, wkrótce zamieni się w tlen, wodór, tłuszcz i żelazo... Oto jest życie ludzkie!...“
Madzia budziła się, patrzyła na ścianę, na którą z okna padały blaski gwiaździstej nocy, i myślała:
„Czy jest na świecie panna w moim wieku, której sen płoszą takie dziwaczne widziadła?...“
Ale że już zobojętniało jej cierpienie, więc znowu przymykała oczy, ażeby zobaczyć inne cmentarne sceny i usłyszeć znudzony i smutny głos, który mówił o nędzy życia, a później — nawet niewiadomo o czem.
„Jeżeli Zdzisław nie odpisze, oszaleję!...“ — myślała Madzia.
Nazajutrz w południe Madzia poszła do panny Malinowskiej, która już wróciła ze wsi. Pomimo niedzieli, na pensji było gwarno; na korytarzach snuły się panienki z matkami, biegali nauczyciele i damy klasowe.
Już Madzia, ażeby nie zabierać czasu przełożonej, chciała cofnąć się i wrócić później, gdy ukazała się panna Malinowska i zaprowadziła ją do swego pokoju.
— Głowa mi pęka!... — mówiła zafrasowana przełożona. — Od dwóch dni wróciłam ze wsi i odrazu wpadłam jak do młyna... Jakże się pani ma, panno Magdaleno?...
Była zmieszana i zakłopotana, ale Madzia przypisała to nadmiarowi zajęć powakacyjnych. Aby nie zabierać czasu przełożonej, rzekła:
— Przychodzę przeprosić panią, że nie będę mogła być tu damą klasową...
— Doprawdy?... — przerwała panna Malinowska i twarz jej rozjaśniła się. — Jakież pani ma zamiary?
— Chcę jechać do brata, który jest dyrektorem fabryk pod Moskwą. A za parę lat wrócimy tu... Brat założy fabrykę, ja będę mu gospodarowała i otworzę szkółkę dla dzieci naszych robotników...
— Wybornie robisz, że jedziesz do brata! — zawołała z ożywieniem panna Malinowska. — Zamiast twardego chleba nauczycielki będziesz miała własny dom, możesz wyjść zamąż, a nadewszystko usuniesz się z Warszawy... Nieznośne miasto!... Kiedy chcesz jechać?
— Lada dzień czekam na list od brata. Może za tydzień wyjadę...
— Życzę ci powodzenia — mówiła przełożona, całując Madzię. — Bardzo dobra myśl. A wstąpże do mnie przed wyjazdem i... uciekaj, uciekaj stąd jak najdalej!...
Panna Malinowska pobiegła do kancelarji; Madzia, wracając do domu, zastanawiała się:
„Co to znaczy?... Dlaczego ona każe mi uciekać z Warszawy?... Ach, rozumiem!... Już i ją męczy bakalarstwo, tem więcej dziś, kiedy ze wsi wpadła w chaos... Ale ma słuszność, że Warszawa jest nieznośna...“
Teraz dla Madzi zaczęły się przykre czasy. Już i w drugim domu, z powodu wejścia panienek na pensję, skończyły się lekcje, tak, że oprócz paru godzin z siostrzenicą Dębickiego, Madzia nie miała zajęcia.
Każdego poranku trapiła ją chęć wyjścia, ale — poco i dokąd? Więc siedziała samotna w domu, trwożąc się, że nic nie robi i — czekając na list od Zdzisława.
„Dziś z pewnością przyjdzie — myślała. — Nie było z rana, więc będzie po południu... Nie było dziś, więc jutro...“
Ile razy na trzeciem piętrze pojawił się listonosz, którego kroki już poznawała, Madzia biegła rozgorączkowana do drzwi.
— A do mnie ma pan list?... — pytała. — Do Brzeskiej?
— Niema, proszę pani — odpowiadał listonosz, kłaniając się i uśmiechając.
— To nie może być!... Niech pan poszuka w torbie...
Listonosz wydobywał pakę listów i przerzucał je razem z Madzią. Do niej nie było nic.
— Niedobry Zdzisław!... — szeptała z żalem.
Pocieszała się, że może wyjechał na kilka dni, na parę tygodni i — byle wrócił do swoich fabryk — wezwie ją natychmiast. Niekiedy jednak przychodziło jej na myśl, że brat mógł wyjechać na wakacje, że będzie siedział jeszcze miesiąc... Wtedy ogarniała ją rozpacz.
„Co przez ten czas będę robić?...“ — mówiła, z trwogą wyobrażając sobie noce bezsenne i upalne dnie nieskończenie długie, bez pracy, bez znajomych, nawet bez możności wychodzenia z domu.
Raz, postanowiła wyjechać bodaj na kilka dni do Iksinowa; ale wyrzekła się projektu. Przypomniała sobie plotki z powodu Stelli i jej dziecka i — straciła odwagę.
Bo jakby ją tam przyjęli dawni znajomi? Ilu pytań i uwag musiałaby wysłuchać za zerwanie z Solskim?... Wreszcie może nadejść list od Zdzisława...
Raz, ukończywszy lekcje z Zosią, wzięła ją do Łazienek. Spacerowały do wieczora, karmiły łabędzie i wyobrażały sobie, jakby to było dobrze, gdyby im pozwolono pływać czółnem po sadzawce. Po tej przechadzce Madzia uczuła się rzeźwiejszą i weselszą. Lecz gdy odprowadziwszy Zosię do Dębickiego, do pałacu Solskich, zobaczyła oświetlone okna Ady, opanował ją straszny żal.
Ona już nigdy tu nie wróci... Już nigdy nie zobaczy Solskiego!... Wiele rzeczy mogłoby się jeszcze zmienić, gdyby nie ten nieszczęsny spacer z panem Kazimierzem. Poco ona z nim chodziła?... Poco on ją całował i stargał węzły, jakie łączyły ją z Solskim? Bo przecie po tem, co się stało, ona nie mogłaby zostać żoną Solskiego.
Pan Kazimierz odniósł karę za swój czyn; ale teraz co spotka ją?... Już ją spotkało: zaczęła bowiem rozumieć, że tylko Solski mógł pogodzić ją z życiem i otworzyć nieznane widnokręgi szczęścia. Przy nim znalazłaby spokój i cel, przy nim ukoiłaby się i rozwinęła jej dusza, dziś pełna zwątpień i rozterek, usychająca jak liść zerwany, który nie wie, gdzie nim los rzuci.
Jednego dnia, po obiedzie (było to w tydzień po pojedynku pana Kazimierza) do Madzi przywlókł się zmęczony Dębicki. Przepraszał, że ją tak rzadko odwiedza, tłomacząc się trudnością wchodzenia na trzecie piętro, pytał, czy ma lekcje, czy jest zdrowa, rozcierał sobie głowę za uchem i — wkońcu zaczął rozprawiać o pogodzie, z miną człowieka, który nie może wybrnąć z kłopotu.
— Mój panie profesorze — przerwała Madzia z uśmiechem — chyba nie poto odwiedził mnie pan, ażeby mówić o upałach?... Domyślam się niemiłej wiadomości i chcę usłyszeć jak najprędzej...
— Owszem... bardzo miłej... Ale... ale, co ja mam się wdawać w dyplomację!... — rzekł Dębicki, machając ręką.
— Właśnie, tak będzie lepiej.
— Otóż sprawa jest taka. Wie pani, że Norski miał pojedynek...
— Umarł? — spytała zalękniona Madzia.
— Ależ do czego podobne! Pan Kazimierz zerwałby się z niedużej szubienicy, zaszkodzi mu dopiero wysoka... Otóż w interesie tegoż szczęśliwca była dziś u mnie panna Ada... Klękła przede mną i zaleciła, ażebym ja ukląkł przed panią, czego naturalnie nie zrobię i — błagał... a wie pani o co?
— Ani domyślam się.
— O to — prawił Dębicki — ażeby pani nie robiła sobie ceremonji i ażeby pan Norski nie robił sobie ceremonji, tylko — ażebyście oboje pobrali się również bez ceremonji. Pannie Adzie bowiem wiadomo, że pani kocha Norskiego, a Norski panią. Jeżeli więc krępujecie się względami materjalnemi, to panna Ada będzie was błagać na klęczkach, ażebyście przyjęli od niej trzydzieści tysięcy rubli na zagospodarowanie się...
W tym punkcie mowy Dębickiego Madzia zaczęła się śmiać tak serdecznie, że matematyk otworzył usta niby do ziewania i wykonał kilka bezsensownych ruchów, które, według jego opinji, oznaczały szaloną wesołość.
— Więcej pani powiem — ciągnął Dębicki — machając rękoma jak podskubana gęś, która myśli o lataniu. — Więcej powiem: panna Ada sama durzy się w tym Norskim (wczoraj jeździła na Bielany i dziś znowu wybiera się tam). Panna Ada ubóstwia biednego pana Kazimierza i, jeżeli chce swatać z nim panią, to robi najwyższą ofiarę... Poświęca się dla niewdzięczników!
— Niechże się nie poświęca — odparła Madzia. — Przysięgam panu i gotowa jestem powtórzyć to wobec Ady i pana Kazimierza, że gdyby on był jeden na świecie, jeszcze nie wyszłabym za niego. Były chwile, kiedy zdawało mi się, że kocham się w nim. Ale dziś, poznawszy go bliżej, przekonałam się, że jest dla mnie tak obojętny jak drzewo albo kamień — dodała, rumieniąc się. — Rozumiem, że kobieta nawet dla złego mężczyzny może wszystko poświęcić, zgubić się, ale pod warunkiem, że wierzy w jego zdolności i charakter. Ale ja tę wiarę straciłam.
— Powtórzę Adzie — rzekł Dębicki — o tem, że pani nie kochasz Norskiego. Ale o opinjach o nim zamilczę.
Madzia dała brawo profesorowi i znowu zaczęła się śmiać; jej zaś towarzysz pomagał jej, jak umiał, minami, które miały oznaczać gwałtowny wybuch ukontentowania, a właściwie nie oznaczały nic.



XVII.
MROK I ŚWIATŁO.

W chwili kiedy zarumienionej ze śmiechu Madzi oczy napełniły się łzami, a uczony matematyk robił takie grymasy, jak ścięta głowa pod wpływem prądu elektrycznego, drzwi pokoiku otworzyły się i na progu stanął dziwny człowiek.
Był to mężczyzna młody, dość wysoki, ubrany w długie palto. Miał ciemny zarost, który w przykry sposób uwydatniał niezdrową bladość jego cery. Kiedy zdjął kapelusz, odsłonił duże szare oczy, otoczone ciemną obwódką i — zaklęśnięte skronie.
Przybysz spojrzał na Dębickiego, potem na Madzię, która przypatrując mu się, z gasnącym uśmiechem na ustach, podniosła się z kanapki.
— Nie poznajesz mnie?... — zapytał gość chrypliwym głosem.
— Zdzisław?... — szepnęła przerażona Madzia.
— Widzisz, nie odrazu mnie poznałaś... Musiałem się zmienić!...
Madzia pobiegła do niego z wyciągniętemi rękami. Ale gość odsunął ją.
— Nie dotykaj — rzekł — zarazisz się...
Madzia gwałtem rzuciła mu się na szyję i zaczęła całować.
— Zdzisław!... Zdziś... kochany Zdziś!... Co ty mówisz?... co to znaczy?...
Gość nie bronił się, ale w taki sposób manewrował głową, ażeby Madzia nie mogła pocałować go w usta.
— No, dość już. — Lepiej zapoznaj mnie z tym panem, który patrzy na nas jak na warjatów.
— Mój brat Zdzisław... Mój poczciwy przyjaciel, profesor Dębicki... — mówiła zdyszana Madzia.
Zdzisław podał rękę Dębickiemu i usiadłszy na kanapce, rzekł sentencjonalnie:
— Nieprzyjaciele pójdą za naszym pogrzebem, ażeby sprawdzić, czy naprawdę umarliśmy i czy nas dobrze zakopano. Zaś przyjaciele idą, ażeby się zabawić.
Madzia patrzyła na niego zdumiona.
— Skąd się tu wziąłeś?... Co się z tobą dzieje?... — pytała.
— Rzuciłem robotę — odparł brat — i szukam wygodnego miejsca, ażeby umrzeć. Cóż tak patrzysz na mnie?... Prosta rzecz. Mam galopujące suchoty i dogorywam. Gdyby nie strach przed śmiercią, który w niezrozumiały sposób potęguje resztkę moich sił, jużbym nie żył... Od trzech tygodni sypiam, siedząc w fotelu. Gdybym się raz położył, w tej samej chwili spadłbym głową nadół, w przepaść wiekuistej nocy, z którą borykam się, lecz która dziś, czy jutro, zwycięży... Co za potworna rzecz, istnieć chwilkę poto, ażeby na zawsze stać się nicością... Na zawsze!...
Madzia słuchała go blada, od czasu do czasu chwytając się za czoło. Dębicki utkwił w nim łagodne spojrzenie. Chory, podniecony uwagą swoich słuchaczów, mówił dalej wzruszonym głosem:
— Wy, ludzie zdrowi, nie macie pojęcia, co to jest śmierć. Wam przedstawia się ona jak liryczny poemat, nie zaś jako ciemność, w której gnije i cuchnie trup opuszczony. Wy nie zadajecie sobie pytania: jakie sny mogą rodzić się w mózgu, w którym zwolna sączy się krew rozłożona... Jakich wrażeń doznaje resztka człowieka, gdy na jej twarz, zamiast powietrza i słonecznych promieni, spada piasek i robactwo...
— Boże miłosierny, jakież to straszne... — szepnęła Madzia, zasłaniając oczy.
— A przedewszystkiem obrzydliwe — wtrącił Dębicki.
— Hę?... — zapytał chory.
— I niedorzeczne — dodał Dębicki.
— Powiedz, Madziuś, temu staremu panu — rzekł gniewnie chory — że ja jestem chemik i dyrektor zakładów przemysłowych... Nie żak!...
— Wychowałem ze trzydziestu takich dyrektorów jak pan — mówił spokojnie Dębicki. — Dlatego powiem ci, że ani chemja nie nauczyła cię trzeźwo myśleć, ani dyrektorstwo — panować nad sobą.
Brzeski cofnął się i ze zdumieniem patrzył na profesora. — A to oryginał!... — mruknął. — Jeszcze nie spotkałem podobnego impertynenta.
— Boś pan jeszcze nie miał okazji przerażać młodych panien wizjami, które im mogą wydawać się dramatyczne, ale rozważnego człowieka przyprawiają tylko o mdłości.
Brzeski zerwał się i wytrząsając pięściami, mówił chrypliwym głosem:
— Ależ, mój panie, ja umieram... Ja, dziś, jutro umrę... A pan jesteś zdrów jak byk...
— Od wielu lat jestem ciężko chory na serce — odparł Dębicki. — Niema takiej minuty, w ciągu której byłbym pewny życia. Mimo to, nie straszę panien...
— Toś pan chory na serce?... — przerwał Brzeski. — Bardzo mi przyjemnie!... — dodał, ściskając go za rękę. — Przyjemnie mi poznać kolegę... Możebyś się pan otruł, na spółkę ze mną, bo głupio tak czekać... Mam pyszny kwas pruski...
Madzia, patrząc na nich, załamywała ręce. Zaczęło jej się mącić w głowie.
— I pan ciągle myślisz o tego rodzaju tematach? — spytał Dębicki.
— Paradny!... A o czemże ja mam myśleć, o czem mogę?... W dzień, kiedy patrzę na ludzi i na ich gorączkę życia, czuję się obcym między nimi i wyobrażam sobie tę chwilę, w której cała mądrość, zbiorowy krzyk całej ludzkości nie zdoła obudzić mnie i przypomnieć, że byłem kiedyś takim jak oni. W nocy nie gaszę światła i ciągle spoglądam za siebie; bo zdaje mi się, że z lada szpary wysunie się niepochwytny cień, który w okamgnieniu zapełni mój pokój, całą ziemię, cały wszechświat... I pogrąży mnie w tak bezdennej niepamięci, że gdyby mi jakaś nadludzka mądrość po raz drugi wlała świeżej krwi do żył, już nie przypomniałbym sobie, że kiedykolwiek istniałem. Wszystko byłoby mi obce, nawet nasz ogród w Iksinowie... Nicby mnie nie wzruszyło, nawet twoje zdziwienie, Madziu, i płacz naszych rodziców...
— Och, Zdzisiu... Zdzisiu, co ty mówisz? — szeptała Madzia, zalewając się łzami.
— Jak na osobę konającą, wymowa pańska jest obfita — rzekł Dębicki. — Nie wiem, czy umrzesz pan na suchoty, ale że możesz dostać się do szpitala obłąkanych, to pewne...
— Jestem przytomny! — oburzył się Brzeski, którego słowa te dotknęły. — Każdy ma prawo mówić o tem, co go zajmuje; no, a chyba kres życia jest interesującym tematem dla tego, kto je traci...
Zaczął chodzić po pokoju, wzruszać ramionami i mruczeć.
Madzia w osłupieniu przypatrywała mu się. I to jest jej brat, ten wesoły, ten rozhukany Zdzisław, z którym bawili się, będąc dziećmi?... Tak niedawno huśtał się na wierzchołku lipy, a dziś mówi o śmierci w sposób, który wpędza ją w rozpacz!
Zarazem Madzia spostrzegła, że Dębicki wywarł na jej bracie silne wrażenie. Prawie odgadła, że w duszy chorego, obok obawy śmierci, pojawiła się jakaś inna obawa. Może obłąkania, o którem wspomniał profesor?... W każdym razie, odwrócenie uwagi od jednego przedmiotu nie było złem.
„Ależ Dębicki... Skąd jemu wziął się ton ironiczny i zuchwały?... Nie miałam pojęcia, ażeby taki cichy człowiek zdobył się na coś podobnego...“ — myślała Madzia.
Brat jej wciąż spacerował i mruczał coraz wyraźniej:
— Daję słowo, że pyszny jest ten jegomość!... Djabli wiedzą, poco włóczy się do mojej siostry i mnie, bratu, nie pozwala mówić z nią o tem, co mi dolega?... Za miesiąc, może za tydzień, będę leżał w ciemnej trumnie, w chłodnym kościele, sam... Wtedy wszystkim zejdę z drogi... Ale on już dzisiaj chciałby zrobić ze mnie trupa... Dla głupich konwenansów, wedle których nieprzyzwoicie jest narzekać, on dławi moją indywidualność i przerywa prąd myśli, może ostatni!...
— Pan stanowczo chcesz dostać bzika — odezwał się Dębicki.
— Idźże pan do licha ze swoją psychjatrją! Czyliż gadam od rzeczy?...
— Nie możesz wyjść poza obręb jednej myśli. To jest monomanja.
— Ależ zastanów się pan — mówił zadyszany Brzeski, trzęsąc mu pięściami koło nosa — zastanów się, że ta jedna myśl, to wielka myśl... Przecież w dole, do którego rzucicie moje zwłoki, psuć się będzie już nietylko człowiek, ale cały wszechświat... Wszechświat, który odbija się w moim mózgu, żyje i jeszcze dziś — jest... Ale jutro już go nie będzie... Dla was moja śmierć będzie tylko zniknięciem jednostki, ale dla mnie — unicestwieniem całego świata: wszystkich ludzi, jacy na nim żyją, wszystkich krajobrazów, słońca, gwiazd, całej przeszłości i przyszłości świata... Zrozumże pan: to, co dla was jest zwykłym wypadkiem (dopóki sami mu nie ulegniecie), dla mnie jest powszechną katastrofą; nic nie zostanie z tego, co widzę, com widział i o czem kiedykolwiek myślałem...
— Krótko mówiąc — rzekł Dębicki — panu zdaje się, że po tak zwanej śmierci następuje tak zwana nicość?
Brzeski z uwagą spojrzał na profesora.
— Jakto... zdaje mi się? — odparł. — Nie zdaje mi się, tylko tak jest... A panu co się zdaje?...
— A ja jestem przekonany, że po śmierci następuje dalszy ciąg życia, które różni się od obecnego tylko tem, że jest pełniejsze.
— Pan kpi ze mnie?... — spytał Brzeski.
— Ani myślę. Jestem pewny tego, co utrzymuję. Dzięki czemu, będąc bardziej zagrożony, aniżeli pan, mam ciągle dobry humor, podczas gdy pan jesteś w melodramatycznym nastroju.
Madzia słuchała z natężoną uwagą; jej brat osłupiał. Nagle zapytał Dębickiego:
— Przepraszam... Pan profesor jesteś teolog, czy filolog?...
— Nie. Jestem matematyk.
— I mówi pan, a raczej — wierzy pan, że śmierć...
— Jest dalszym i pełniejszym ciągiem życia — dokończył Dębicki.
Brzeski odsunął się od niego i usiadł na kanapce. Madzia czuła, że w sercu brata toczy się walka niespodziewana i ciężka. Przemknęło jej przez myśl, że jest okrucieństwem ze strony Dębickiego budzić podobne nadzieje; lecz zarazem opanowała ją ciekawość: na jakiej zasadzie on to mówi? Prawda, że Dębicki już nie raz robił podobne wzmianki.
„Nicość i — życie wieczne... Życie wieczne!...“ — Na samą myśl o tem w sercu Madzi zbudziła się taka szalona radość, że była gotowa nietylko uspakajać brata, ale i umrzeć z nim, byle prędzej posiąść owo pełniejsze życie...
— I to pan mówi, pan... matematyk?... — odezwał się Brzeski. — Wbrew głosowi wiedzy, która na miejscu metafizycznych przywidzeń stawia dwa pewniki: siłę i materję... Obie one — mówił zamyślony — wytwarzają ciągły prąd bytu, na którym pojawiają się fale pojedyńcze, trwają jakiś czas i — nikną, ażeby ustąpić miejsca innym falom... Jedną z takich fal jestem ja i... oto już dobiegam kresu!...
— A cóżto jest owa siła i materja? — spytał Dębicki.
— To, co oddziaływa na nasze zmysły, na odczynniki chemiczne, na wagę, termometr, manometr, galwanometr i tak dalej — odpowiedział Brzeski i znowu zamyślił się.
— Tyle panu powiedziała nauka i nic więcej?
— Nic.
— No, dla mnie była łaskawsza — mówił Dębicki. — Matematyka mówi mi o liczbach różnych typów, z których tylko jeden podpada pod zmysły, a także — o wymiarach i kształtach, których w żaden sposób nie możemy dostrzec zmysłami. Fizyka uczy, że energja wszechświata jest niezniszczalną, a chemja powiada, że to, co nazywamy materją, równie jest niezniszczalne i składa się z niepodpadających pod zmysły atomów. Biologja pokazuje mi nieskończone bogactwo form życia, którego początek i natura przechodzi nasze doświadczenie. Nareszcie psychologja wylicza całą litanję własności i zjawisk, które nie podpadają pod zmysły, lecz niemniej doskonale znane są każdemu człowiekowi z obserwacji nad sobą.
A teraz, proszę pana, gdzie jest dowód, że po śmierci następuje nicość?... — dodał po chwili Dębicki. — I czem mianowicie jest ta nicość?... Jaka zmysłowa obserwacja wykryła nicość we wszechświecie, którego najdrobniejszą szczelinę wypełnia albo ważka materja, albo nieważki, ale realny eter?
— Ja nie mówię o nicości w świecie materjalnym, ale o unicestwieniu procesów psychicznych, które trwają pewien czas, a potem gasną na zawsze — odparł Brzeski.
— Skądże pan wie o tem, że procesy psychiczne gasną? W jaki sposób objawia się to zgaśnięcie?
Brzeski uśmiechnął się pierwszy raz.
— Paradny pan jesteś!... A twardy sen, zemdlenie, zachloroformowanie — cóżto jest?
— Jest to chwilowe zawieszenie nie samych procesów psychicznych, ale — naszej świadomości o nich; poczem świadomość budzi się napowrót.
— Ale po śmierci nie nastąpi nowe przebudzenie, gdyż organizm nasz ulega rozkładowi — odparł Brzeski.
— I to mówi chemik!... Jeżeli panu chodzi o rozkład organizmu, toć on rozkłada się ciągle, w każdej sekundzie. Niedość na tem; organizm nasz co najmniej raz na rok zmienia się całkowicie: ani jedna cząstka nie pozostaje w nim ta sama, chyba produkt obcy. Z czego wynika, że co najmniej raz na rok siedemdziesiąt kilogramów ludzkiego ciała staje się trupem i że pan, który masz około trzydziestu lat, już ze trzydzieści razy oddawałeś swój organizm powietrzu i ziemi. Żadna z owych trzydziestu śmierci nie unicestwiła pana, nawet nie zaniepokoiła cię i dopiero na myśl o trzydziestej pierwszej robisz awanturę, rozczulasz się nad swemi zwłokami, ba! nawet grozisz końcem świata. Czem zaś te — najnowsze — zwłoki pańskie mają być lepszemi od kilkudziesięciu poprzednich?... dalibóg nie rozumiem.
— Eh! — zawołał Brzeski, śmiejąc się, co zdziwiło jego siostrę — jeżeli profesor ma takie argumenta, to upadam do nóg... Opowiada stare bajdy teologiczne, z których żartują nawet księże gospodynie, i myśli, że to filozofja...
— Może ja panu opowiem i nowsze bajdy... — zaczął Dębicki.
— O, niech pan mówi... niech pan mówi! — zawołała Madzia.
I zerwawszy się z kanapki, pocałowała profesora w ramię, poczem — cofnęła się zawstydzona.
— Ta filozofja — ciągnął Dębicki — z której jesteś dumny, a która tak pięknie przygotowała cię do spotkania ze śmiercią, ta filozofja wierzy i twierdzi, że niema realnych skutków bez realnych przyczyn. Wszak prawda? Na tej zasadzie, jeżeli słup barometru podnosi się wgórę, mówimy: zwiększyło się ciśnienie atmosfery, choć nie widzimy ani ciśnienia, ani atmosfery. Podobnie, jeżeli igiełka galwanometru, wprowadzonego w obwód, odchyla się, mówimy: o, po tym obwodzie przebiega prąd elektryczny. Słowem, sądzimy, że zmiany, zachodzące w bezmyślnym słupie rtęci i w bezmyślnej igle magnesowej, muszą mieć przyczyny realne, choć ich nie widzimy, nie słyszymy, nie wąchamy i tak dalej.
Zobaczmy teraz inny fakt. Od wielu wieków miljony i setki miljonów ludzi czują instynktownie, że — życie ich nie kończy się wraz ze śmiercią. Równie dawno wiele potężnych umysłów, najznakomitszych genjuszów ludzkości, wierzy świadomie i formułuje sobie dość określone pojęcia: o duszy, życiu wiecznem, o świecie pozazmysłowym, wreszcie — o Bogu.
Mamy więc skutek i to objawiający się w najdoskonalszych mechanizmach, bo w ludziach. A jeżeli ruchy igły magnesowej świadczą o przebiegającym prądzie, z jakiego powodu ruch umysłów ku niewidzialnym bytom miałby nie posiadać rzeczywistej przyczyny?...
— Także zwietrzały argument — odparł Brzeski. — Niema żadnych bytów pozamaterjalnych, tylko w ludziach jest silne pragnienie życia, instynkt zachowawczy. I on to fantazjonuje na temat przyszłości.
— Chwała Bogu, mamy więc przykład nieużytecznego instynktu. Jeżeli bocian albo skowronek pod jesień odlatuje na południe, wiemy, że znajdzie tam kraj ciepły i zasobny; ale gdy człowiek tęskni do wieczności, wówczas mówimy, że jego nadzieje są urojeniami. Wyborny jest taki pozytywizm.
— Cóż robić, jeżeli tak jest?... Wreszcie ludzki instynkt zachowawczy jest użytecznym dla utrzymania naszego gatunku. Pozwala zdrowym jednostkom obmyślać daleko sięgające plany, które wykonywają inni; chorym zaś i konającym osładza chwile przedśmiertne.
— Aha! — odparł Dębicki. — Więc Bóg, czy natura, a w każdym razie jakaś wyższa siła, której zawdzięczamy istnienie, wymyśliła cały szereg transcendentalnych oszustw, w tym celu, ażebyś pan nie nudził się, czy nie martwił w ostatnich chwilach życia? Szczególny zamęt pojęć. Przecież, według was, materjalistów, natura jest samą prawdą, nigdy nie kłamie... I dopiero dziś dowiadujemy się, że kłamie w jednym wypadku: kiedy obdarza człowieka wstrętem do śmierci!...
Pozwolisz pan, że będę innego zdania. Wstręt do śmierci znaczy poprostu to, że między śmiercią i duszą istnieje głęboka dysharmonja. Ryba wyjęta z wody na powietrze, albo ptak, zanurzony pod wodę, rzuca się i niepokoi w taki sam sposób, jak człowiek, który myśli o nicości. Nicość bowiem jest trucizną duszy. Pan karmisz się rozmyślaniami o niej i dlatego jesteś pełen trwogi, szalejesz; ja nie wierzę w nicość, ale w życie i dlatego żartuję ze śmierci. Pan jesteś chory, ja jestem zdrów moralnie.
Podniósł się i zaczął szukać kapelusza. Na dworze było już ciemno.
— Pan profesor wychodzi?... — zawołała Madzia, chwytając go za rękę.
— Jestem zmęczony — odparł Dębicki zwykłym głosem. Zagasł w nim mówca, a został człowiek stary i chory.
— Profesorze — odezwał się Brzeski — jedźcie państwo ze mną do hotelu, a zjemy razem kolację... Zafunduję wam szampana... Wiesz, Madziuś, mam przy sobie trzy tysiące rubli, a na dwadzieścia tysięcy jestem ubezpieczony. Będziecie mieli po mnie...
— Znowu wracasz do swego! — przerwała siostra. — Widzi pan profesor: dopóki pan mówił, on był weselszy; a teraz, kiedy pan chce odejść...
— Zwymyślał mnie profesor, bo zwymyślał — rzekł wesoło Brzeski. — Ale muszę przyznać, że mikstura poskutkowała.
— Już nawróciłeś się pan? — spytał z półuśmiechem Dębicki.
— No, tego nie będzie. Ale zwrócił mi pan uwagę, że przed śmiercią mogę zwarjować, i to... otrzeźwiło mnie. Nie dziwcie mi się — mówił Brzeski. — Od kilku tygodni jestem sam, wciąż oblegany przez myśl o śmierci... Tymczasem człowiek jest zwierzęciem towarzyskiem, no — i nie może zajmować się ciągle jednym tematem.
— Zdzisiu — zawołała Madzia — ja ci przysięgam, że będziesz zdrów... Prawda, panie profesorze, że on nie ma suchot?...
— Być może.
— Ach, gdyby tak było... gdyby on chciał się leczyć i zaczął tak myśleć, jak pan profesor, wie pan co?... Wyszłabym za pana! — rzekła Madzia z zapałem.
— Szkoda fatygi — odpowiedział Dębicki. — Ale zechciej tylko pani wyjść zamąż, a wyswatam cię i to dobrze...
— Nigdy... — odparła ciszej, a na jej twarzy odmalował się taki żal, że Dębicki postanowił więcej nie poruszać tego przedmiotu.
Dębicki pożegnał siostrę i brata i wyszedł, obiecując przyjść do hotelu Europejskiego, gdzie mieszkał Brzeski. Gdy już był na schodach, wybiegła za nim Madzia i zapytała szeptem, mocno ściskając go za rękę:
— Cóż pan myśli o Zdzisławie?...
— Zdaje mi się, że on jest ciężko chory.
— Ależ chodzi... mówi...
Dębicki wzruszył ramionami i zaczął powoli złazić ze schodów.
Gdy Madzia wróciła do pokoiku, brat odezwał się z oburzeniem:
— Zabawna jesteś z temi sekretami na korytarzu. Wiem, że pytałaś o moje zdrowie. Ale cokolwiek odpowiedziałby ci ten twój filozof, nie zmieni mego przekonania. Jestem skazany, to darmo... Umrę lada tydzień. Ale swoją drogą stary oddał mi przysługę. Już potrafię zapełnić sobie resztę czasu, rozmyślając o jego wierze w życie przyszłe... Szczęśliwy człowiek — idealista... optymista!... My, dzisiejsi, nie potrafimy być takimi.
— Więc ty nie wierzysz temu, co on mówił? — spytała zdziwiona Madzia.
— Moje dziecko, to są stare hipotezy, ale nie dowody, a jeszcze mniej — fakta. Wierzy się faktom, nie frazesom.
— Wiesz, Zdzisław — rzekła nagle Madzia — ja zatelegrafuję do tatki, że tu jesteś...
Brat porwał ją za ręce.
— Niech cię Bóg broni!... — zawołał z wybuchem gniewu. — Ja uciekam zagranicę, ażeby nie spotkać rodziców...
— Więc ja pojadę z tobą... Mam pieniądze...
— Nie po-je-dziesz!... — odparł stanowczo. — Pozwólcie mi przynajmniej umrzeć, jak mi się podoba. Nie chcę pożegnań... łez... awantur...
— Zdzisławie!...
— Słuchaj, Madziu... musimy rozciąć tę sprawę raz na zawsze. Gdybyś zawiadomiła ojca, czy matkę, gdyby kto z nich tu przyjechał, albo gdybyś uparła się jechać ze mną, przysięgam, że otruję się... Zrozumiałaś?
Madzia zaczęła cicho płakać.
— Pocieszaj mnie, jak chcesz — mówił w rozdrażnieniu — sprowadzaj Dębickiego (byle nie doktorów...), rób ze mną, co ci się podoba, ale — żadnych scen, żadnych czułości... Tak długo żyłem bez was, że śmierć między wami uważałbym za torturę dla siebie...
— Jakże, więc mamy cię opuścić?...
— Musicie... a ty przedewszystkiem...
— Ach, co mówisz? — zawołała, całując go po rękach.
— Dosyć... proszę cię... Nie dręcz mnie łzami, bo... wyskoczę oknem na ulicę. Powiedziałem ci, czego żądam i do czego możecie mnie popchnąć waszym sentymentalizmem...
A teraz, jeżeli chcesz, odwieź mnie do hotelu.
Mówił to z obłąkanemi oczyma, zadyszany, wściekły. Madzia zrozumiała, że opierać się nie może. Otarła łzy, ubrała się, tłumiąc łkanie, pomogła bratu włożyć palto i odwiozła go do hotelu.
Zdzisław przez całą drogę był rozdrażniony. Gdy znaleźli się w numerze, zaczął oglądać swój język w lustrze, rachować puls, następnie wydobył z walizki termometr i włożył go pod pachę.
— Nie mogę uwierzyć, ażebyś naprawdę był ciężko chory — odezwała się Madzia. — Skąd ci to przyszło?...
— Zaziębiłem się... miałem zapalenie płuc... zaniedbałem i — dziś jest pasztet.
— Myśleliśmy, żeś zupełnie wyleczony.
— I ja tak myślałem z początku. A później już nie było sensu alarmować was... Nicbyście nie pomogli.
Siedział, zapatrzony w sufit, rozgorączkowany, i, co kilka minut, badał puls. Ażeby odwrócić jego uwagę od myśli, które jak stado kruków unosiły się nad jego głową, Madzia zaczęła opowiadać swoją historję z dwu lat ostatnich. Dla niej samej był to rachunek sumienia; ale brat niebardzo go słuchał. A gdy zapytała, co o niej myśli, odparł:
— Moja droga, alboż człowiek, stojący nad grobem, może myśleć o czemkolwiek, wyjąwszy grobu?... Reszta wszystko głupstwo!
— I ty tak mówisz po tem, co słyszałeś od Dębickiego?
— Frazesy!... — odpowiedział.
Umilkli oboje. On iskrzącemi oczyma patrzył na świecę, Madzia gryzła usta, ażeby nie wybuchnąć płaczem.
Około północy Madzia zapytała brata, czy nie chce mu się spać?
— Dajże spokój!... — odparł. — Alboż ja kiedy sypiam w nocy?... Boję się, ażeby mnie śmierć nie zaskoczyła... Drzemię w dzień, bo wśród gwaru, zdaje mi się, że jestem bezpieczniejszy.
— Połóż się teraz... kochany... — rzekła, klękając przy nim.
— Oszalałaś?... Ja nigdy nie kładę się, bo może mnie krew zadusić...
— Spróbuj dziś... Przecież jestem przy tobie... To nie choroba, ale bezsenność i nieporządne życie wyczerpuje twoje siły. Gdybyś co noc spał w łóżku, wygodnie, przekonałbyś się, że nie jesteś tak chory.
Ściskała jego rękę wilgotną i gorącą. Zdzisław rozmyślał, wreszcie rzekł:
— Tak... sen w łóżku uśmiecha mi się... Ale boję się...
— Spróbuj... Ja ci wysoko ustawię poduszki, będziesz jak na fotelu.
Brzeski patrzył na łóżko.
— Spróbowałbym. Ale... jeżeli skonam ci w rękach?...
— Nie bój się, syneczku... Ja będę czuwać przy tobie. Podłożę ci ręce pod plecy i gdybym spostrzegła, że ci niewygodnie, podniosę cię...
Brzeski uśmiechnął się, przeszedł do łóżka i usiadł. Próbował pochylić się na poduszki, ale strach go ogarniał.
Wówczas Madzia usadowiła go na środku pościeli i ostrożnie zaczęła układać nogi.
Zdzisław bronił się, drżał i mówił ze spazmatycznym śmiechem:
— No, już dosyć... Już siedzę na łóżku... Zrobiłem olbrzymi postęp, bo dawniej uciekałem od niego... Dajże spokój... Madziuś... złota, kochana... nie kładź mnie... Przecież ja ci w rękach umrę...
Ale Madzia już położyła go na poduszkach.
— Cóż, źle ci?... — spytała.
— Dobrze mi... tylko czy to na długo wystarczy?... Odsuń, kochanko, te świece ze stołu, bo patrzą mi prosto w oczy, jakgdybym już był trupem... Aa... tylko trzymaj mnie za rękę, albo podnieś mnie...
Madzia wyrwała mu się i powstawszy, prędko przeniosła świecę ze stołu na komodę.
— Widzisz — rzekła, siadając przy nim i znowu biorąc go za rękę. — Nic ci się nie stało, choć odeszłam...
— Ale jak mi serce bije!... — szepnął.
Powoli jednak uspokoił się.
Madzia siedziała przy nim, wsłuchując się w jego prędki oddech i wyczuwając bicie pulsu.
— Oryginał jest ten twój Dębicki — odezwał się. — Ciągle go widzę... Co za fantazje!... Ale trochę zamącił mi głowę.
Wyobraź sobie — zaczął po chwili — dawniej, gdy przyszła noc, widziałem u sufitu jakby czarną listwę... Była to właściwie czarna kurtyna, która powoli opuszczała się na pokój... Rozumiałem, że gdy opuści się na wysokość mego czoła, przestanę myśleć, bo poza tą zasłoną już niema nic, tylko czarność... Nieskończona czarność, sięgająca aż za granicę drogi mlecznej, mgławic... a tak gęsta, tak gęsta jak żelazo. Okropny gąszcz otaczał mnie ze wszystkich stron i dusił...
Później, zdawało mi się, że jestem punktem... niczem i leżę w niezmiernej pustce, którą kiedyś zapełniał wszechświat. Wszechświat znikł, razem z mojem życiem, jak znika obraz człowieka na powierzchni zamąconej wody... Wszechświat znikł i została po nim tylko pustka bez kształtu, bez barwy, bez kierunku... Ach, gdybyś wiedziała, jak mnie to dręczyło...
— Więc nie myśl o tem — szepnęła Madzia.
— Owszem, myślę nawet w tej chwili — odparł z uśmiechem — bo stało się coś dziwnego. Widzę i teraz czarną zasłonę, jak od sufitu zwiesza się nad moją głową... Ale wiesz co?... Dziś wydaje mi się, że ta czarność nie jest ani tak bardzo gruba, ani tak bardzo gęsta... Że byle światło rzucić na nią, ona ustąpi jak cień... I że poza nią jest jeszcze mnóstwo, ale to mnóstwo miejsca... cała nieskończoność, w której może coś być...
Odpoczął i mówił:
Widzę i teraz ową pustkę bez koloru i bez kierunku, która mnie najokropniej przerażała... Ale wpatrując się w nią śmielej, zaczynam dostrzegać jakieś zmącone kształty... Nie jest to nic określonego, ale już niema tej zabijającej jednolitości, wśród której nic nie mogłoby się utworzyć...
Wszystko to są skutki gawęd twojego Dębickiego.
— Więc zaczynasz przekonywać się?... — wtrąciła siostra.
— Oh, nie!... — żywo zaprotestował. — Jest to bardzo naturalny proces. Na szare i puste tło moich rozmyślań on rzucił garść frazesów, które z konieczności muszą rysować się w mojej wyobraźni... Urządził mnie stary lis!... Od tej pory nie będę mógł pomyśleć o nicości, jak się należy: ile razy zobaczę ją, muszę zarazem widzieć produkta jego bajań...
Chory uspakajał się.
— Madziuś — rzekł stłumionym głosem — gdybym zasnął, zaraz mnie obudź, bo... widzisz... A gdybyś spostrzegła, że przestaję oddychać, schwyć mnie za ramiona i posadź na łóżku... Nawet pryśnij mi wodą na twarz... Jest tu woda?...
W parę minut później spał. Madzia, patrząc na niego, myślała, że niepodobna, ażeby ten człowiek naprawdę był śmiertelnie chory. Jest chory, ale przedewszystkiem zdenerwowany i zmęczony nieregularnem życiem.
Otucha jej wzrosła, gdy Zdzisław, zbudziwszy się około piątej rano, powiedział, że nie pamięta nocy tak doskonale przespanej.
Trochę kaszlał, trochę czuł się znużonym, lecz Madzi to nie dziwiło.
„Jest lepiej, aniżeli myślałam w pierwszej chwili“ — powiedziała sobie.



XVIII.
............

Około dziesiątej z rana, Zdzisław, z porady Madzi przebrał się od stóp do głów w świeżą bieliznę i nowe ubranie. To wprowadziło go w tak doskonały humor, że zaczął nucić chrapliwym głosem, oświadczył, że ma wilczy apetyt, i kazał podać na śniadanie herbaty, jaj, tudzież surowej szynki.
Lecz, gdy numerowy przyniósł posiłek, Zdzisław wypił jedno jajko, krzywiąc się, a kawałek szynki, który wziął do ust, wyplunął.
— Oto widzisz — rzekł do Madzi — takie jest moje życie. Organizm spala się z nienormalną prędkością, a apetyt nie wypełnia braków.
Zaczął oglądać w lustrze swoją twarz mizerną i zapadniętą, żółtawy język, spieczone usta; następnie, z zegarkiem w ręku, liczył puls i oddechy, a nareszcie — założył pod pachę termometr.
— Kochanie — rzekła Madzia, wieszając mu się na szyi — wezwij doktorów... Mnie się zdaje, że ty jesteś więcej imaginacyjny, aniżeli chory...
— Niech djabli porwą doktorów! — zawołał, odsuwając ją. — Mam ich dosyć... Już opukali mnie i wysłuchali ze wszystkich stron...
— Cóż ci to szkodzi...
— Drażnią mnie... Przemordowałem z dziesięć konsyljów, a kiedy myślę o jedenastem, robi mi się tak, jakbym szedł na rusztowanie...
Dopóki mnie kładą na kanapie — dodał spokojnie — a sami nie kładą się na mnie, dopóki nie widzę ich głupich min, jeszcze mogę się łudzić... Dopiero ich auskultatory, młotki, podniesione brwi i katowska delikatność przypominają mi, że nieodwołalnie jestem skazany...
— Ależ, Zdzisiu, ty nie jesteś tak chory... Poproś więc kilku najlepszych i wprost zażądaj, ażeby powiedzieli prawdę...
— Niech djabli wezmą ich prawdę... Już próbowałem tego. W pierwszej chwili każdy mówi, że to nic; później, kiedy go nacisnę, przyznaje, że jestem śmiertelnie chory, a wkońcu, myśląc, że mnie zbyt przeraził, chce wszystko obrócić w żart.
Gdy to mówił, na twarzy wystąpiły mu silne wypieki. Zaczął chodzić po pokoju i prawić rozdrażnionym głosem:
— Naco mi lekarze?... Myślisz, że nie mam książek, że nie wystudjowałem suchot i nie badam siebie?... Nad wieczorem gorączka, nad ranem poty, brak apetytu, oddech przyśpieszony i nieregularny, puls to samo, ciągle strata na wadze...
— Ale mało kaszlesz... — wtrąciła Madzia.
— Coto znaczy!
— I przecie pomimo osłabienia jesteś silny...
— Chwilowa poprawa, po której znowu się pogorszy.
— Więc ty nie chcesz się leczyć! — zawołała Madzia z rozpaczą.
— Owszem — odparł — chcę. Kazali jechać do Meranu — jadę. Tam zbada mnie Tapeiner, jedyny znawca suchot, i powie zdanie, do którego się zastosuję.
Madzia złożyła ręce i patrząc na brata pełnemi łez oczyma, rzekła błagalnym głosem:
— Ja z tobą pojadę do Meranu... Ja mam pieniądze...
Zdzisław zamyślił się.
— Owszem — odpowiedział. — Po konsultacji z Tapeinerem napiszę po ciebie.
— Poco?... Ja teraz chcę jechać... Ja...
Brat cofnął się od niej i uderzywszy się ręką w piersi, odparł z gniewem:
— Słuchaj, Madziu. Jeżeli dasz znać rodzicom, albo będziesz mi się narzucała ze swojem towarzystwem, przysięgam, że się otruję... Tu w tym numerze!... Pozwólcież mi przez tydzień... dwa tygodnie robić, co mnie się podoba...
Madzia zrozumiała, że musi spełnić wolę brata. Nie mogła jednak oprzeć się nadziei, że brat nie jest ciężko chory.
— Zobaczysz... — rzekła — przekonasz się, że będziesz zdrów...
— Jakaś ty zabawna! — odparł. — Czy myślisz, że i ja nie przypuszczam tego?... Nauka mówi mi, że mam suchoty płucne, gardlane, nawet kiszkowe... Ale nadzieja niekiedy ostrzega, że mogę się mylić i że istnieje jakaś tysiączna część prawdopodobieństwa, iż nietylko odzyskam zdrowie, ale nawet będę mógł pracować...
— O, tak... mów tak zawsze!... — zawołała Madzia, rzucając mu się na szyję. — Ale zaraz mnie wezwiesz, jak przyjedziesz do Meranu?
— Natychmiast po konsultacji z Tapeinerem.
— I już ciągle będę z tobą?...
— Do śmierci — odparł, całując ją w czoło. — Gdybyś uciekła, pogonię za tobą. Wiem, że ty jedna możesz mnie pielęgnować... Tylko... nie sprzeciwiaj mi się.
— No... więc jedź do Meranu! — rzekła Madzia stanowczo.
— Zaraz... cierpliwości!... Dajże mi parę dni odpocząć...
Roześmieli się oboje.
— Oj, ty... ty, hipokondryku... — gromiła go siostra.
— Może być, że to hipokondrja.
— Wiesz — odezwała się po chwili — kiedy jesteś tak bogaty, to weź dorożkę i wyjedźmy na parę godzin na powietrze.
— Co tu u was za powietrze! — odparł. — W górach będę miał powietrze, a tu... wolę zaczekać na tego oryginała... Pierwszy raz w życiu widzę matematyka, który z zimną krwią utrzymuje, że wierzy w nieśmiertelność duszy...
— On naprawdę wierzy i musi mieć jakieś dowody.
— Szczęśliwy — westchnął Zdzisław.
W południe przyszedł do hotelu Dębicki, ubrany w świąteczne szaty. Miał bronzowy surdut, trochę ciasny w plecach, białą pikową kamizelkę, która odstawała zprzodu, i jasno-popielate spodnie z niedużą plamką niżej prawego kolana. W jednej ręce trzymał kapelusz i laskę, w drugiej letni paltot, którego rękaw wlókł się po podłodze.
Na widok pięknie odzianego profesora, oboje Brzescy nie mogli powstrzymać się od śmiechu.
— Aha! — zawołał Dębicki — suchoty ustępują przy siostrze?...
— Wie pan profesor — rzekła Madzia, witając go — że Zdzisław dzisiejszej nocy pierwszy raz spał w łóżku?... Ubrany, ale leżał...
— A co ciekawsze — dodał Brzeski — że na tle pośmiertnej nicości zaczęły pokazywać mi się jakieś kształty... ruch...
— Dosyć prędko — odparł Dębicki.
— Konieczny skutek wczorajszej rozmowy z panem. Zamknięte oczy, w stanie normalnym, widzą tylko ciemność; ale gdy podrażni je jaskrawe światło, wówczas na tle ciemności muszą ukazać się widziadła.
— Dobry znak — rzekł Dębicki. — Dowodzi, że nie zamarł w panu zmysł duchowy.
— Ach, jaki pan dobry!... — zawołała Madzia. — Niech pan jeszcze mówi, jak wczoraj, a jestem pewna, że Zdzisław nawróci się...
Brzeski uśmiechnął się, Dębicki odparł chłodno:
— Poto przyszedłem, ażeby dokończyć wczorajszej rozmowy. Ale muszę ostrzec, moi państwo, że nie mam zamiaru nawracać was. Nie jestem apostołem, ani wy zgubionemi owcami z mojej owczarni. Jesteście dla mnie tem, czem dla chemika odczynniki chemiczne, a dla fizyka: termometr, galwanometr... Do tego przyznaję się zgóry...
Ton Dębickiego był tak oschły, że po obliczu Madzi przemknął cień niezadowolenia. Ale Zdzisław uścisnął rękę profesora.
— Znowu imponuje mi pan — rzekł. — Istotnie, teorja nieśmiertelności duszy, wykładana w tym celu, ażeby pocieszyć chorego, byłaby... przepraszam... nędzną zabawką. Ja — niech pan nie nazwie tego zarozumiałością — już za wiele umiem, ażeby mógł mnie kto zmistyfikować frazesem; a pan jest zanadto uczciwy, ażeby dopuścić się tego.
Dębicki położył kapelusz na imbryku i maśle, w kącie postawił laskę, która upadła, a sam usiadł na fotelu i założywszy ręce, bez wstępu zapytał Zdzisława:
— Dlaczego nie wierzysz pan w istnienie duszy, różnej i odrębnej od ciała?
— Bo jej nigdy nikt nie widział — odparł Brzeski.
Madzia drgnęła. Dziwne przebiegło ją uczucie wobec tak prostego sformułowania kwestji.
— A dlaczego — mówił Dębicki — wierzysz pan, że zjawisko, zwane światłem, polega na czterystu do ośmiuset tryljonów drgań na sekundę? Kto widział te drgania?
— Wiadomość o drganiach wynika z rachunku, opartego na fakcie, że dwa promienie światła, uderzając o siebie, mogą się przygasić.
— A czy to, że ja, pan i wszyscy ludzie myślą i czują, nie jest faktem, co najmniej równie dobrym, jak wzajemne przygaszanie się promieni światła?
— Ale fakt myślenia wcale nie dowodzi, że dusza jest czemś odrębnem od ciała. Wszakże ona może być i jest na pewno ruchem cząstek mózgu. Bez mózgu niema myśli.
— A o tem skąd pan wie?... Do czasów Gilberta sądzono, że elektryczność istnieje tylko w bursztynie; dziś wiemy, że może istnieć w całym wszechświecie. Zwyczajni ludzie sądzą, że w tem miejscu, gdzie marznie woda, a jeszcze bardziej — merkurjusz, niema ciepła; fizycy zaś są pewni, że jeszcze o dwieście pięćdziesiąt i dwieście sześćdziesiąt stopni poniżej zamarzania wody — jest ciepło. Stąd wniosek, że aczkolwiek duszę dzisiaj upatrujemy tylko w mózgu, nasi następcy mogą dojrzeć ją w roślinie, w kamieniu, nawet w tem, co nazywa się — barometryczną próżnią.
— No — rzekł Zdzisław — to są dopiero przypuszczenia. Tymczasem fakt, że myśl jest funkcją mózgu.
— O... właśnie! Może pan zechce dowieść tego? — wtrącił Dębicki.
— Dowody pan zna — odparł Brzeski — więc wyliczę tylko ich nagłówki. Widzimy w świecie zwierzęcym, że większemu rozwojowi mózgu odpowiada większy rozwój umysłowości. Ze świata zaś ludzkiego wiemy, że nadmierny, albo skąpy napływ krwi do mózgu osłabia lub unicestwia samo myślenie. Że alkohol, kawa, herbata podniecając krążenie krwi, podniecają proces myślenia. Że gdy mózg więdnie na starość, słabną zarazem zdolności umysłowe...
Decydującemi są doświadczenia Flourensa, który niszczył świadomość w gołębiach, wycinając im warstwy mózgu; lecz gdy mózg odrastał, gołąb odzyskiwał świadomość...
Zresztą — co mam więcej mówić?... Zna pan drugi tom Moleschotta, pod tytułem: „Krążenie życia.“ A ty, Madziu, możesz przeczytać bodaj osiemnasty list: „O myśli.“
— Teraz ja, proszę pana — rzekł Dębicki — ażebyś nie posądził mnie o zarozumiałość. Otóż od bardzo dawna, nie mogę wyjść z podziwu, że ludzie tej bystrości, co Moleschott, albo Vogt, są tak naiwnymi w kwestji dowodów. Powiem krótko. Wszystkie doświadczenia, robione nad mózgiem: badania produktów chemicznych, temperatury mózgu, jako prądów elektrycznych, wszystkie uszkodzenia mózgu, umyślne, czy przypadkowe, dowiodły tylko jednej rzeczy, że — mózg jest organem ducha. Człowiek z uszkodzonym mózgiem źle myśli, czy nie może objawiać, że myśli; jak człowiek z uszkodzonem okiem źle widzi lub wcale nie widzi, a człowiek z uszkodzoną nogą — źle chodzi lub wcale nie chodzi.
Tymczasem w naturze zjawisko ruchu bynajmniej nie jest związane z muskułami, ani wrażliwość na światło — z okiem. Spadający kamień porusza się, choć nie ma muskułów, ani nerwów; płytka fotograficzna i selen są wrażliwe na światło, choć nie posiadają nerwu optycznego...
Jeżeli więc ruch mechaniczny może istnieć poza granicami muskułów, a wrażliwość na światło poza granicami oka, dlaczegożby myśl, uczucie, świadomość nie miały istnieć poza obrębem mózgu? Bez mózgu niema myśli... bez bursztynu niema elektryczności! Pomyśl pan, czy to nie dzieciństwo...
— Pysznie!... — zawołał Brzeski. — Teraz zostaje profesorowi tylko pokazać nam duszę w kamieniu i barometrycznej próżni...
— Nie, panie. Nie pokażę ci ani duszy, ani tego łańcucha, którym zmierzono odległość ziemi, bodajby od księżyca, ani czterystu tryljonów drgań na sekundę... Są to bowiem fakta, nie podpadające pod zmysły... Ale zrobię co innego: pokażę panu nowe zagadnienia dla myśli.
— Nie jest to wprawdzie to samo... — wtrącił Zdzisław.
— Znajdzie się i to samo. Tymczasem posłuchaj pan. Zgórą przed stoma laty ktoś zapytywał Woltera: czy dusza ludzka może żyć po śmierci? Na to wielki satyryk odpowiedział: czy śpiew słowika zostaje po śmierci słowika?...
Jest to dowcip, kryjący w sobie wielką prawdę. Ale wie pan, co się stało w niecały wiek po tej genjalnej odpowiedzi?... Przyszedł Hirn, Joule, Meyer i — dowiedli, że po śmierci słowika nie zostaje wprawdzie śpiew słowika, ale energja, ukryta w tym śpiewie — zostaje i zostanie na całą wieczność. Innemi słowy: śpiew słowika, jako drganie powietrza, działające na nasz słuch, znika; ale utajony w nim iloczyn z połowy kwadratu prędkości przez masę, czyli to, co stanowi duszę śpiewu, żyć będzie na wieki. W naturze niema potęgi, która mogłaby zniszczyć ten byt niewidzialny, a jednak rzeczywisty.
— No, to jeszcze nie jest nieśmiertelność duszy indywidualnej, czyjegoś ja... — przerwał Zdzisław.
— Zaczekaj pan!... To nie jest to, ale zawsze — jest coś, a raczej dwa cosie: jakiś byt rzeczywisty, choć niewidzialny i — jakaś wieczność, o której mówią nie baby pod kościołem, ale fizycy. Niech więc pan zapamięta, że są rzeczywistości nie podpadające pod zmysły i że jest nieśmiertelność dowiedziona w sposób naukowy...
— Ale nie dla mojej duszy...
— Przyjdzie i to; nie zaraz, ale przyjdzie. W tej chwili zwrócę uwagę pańską, że nieśmiertelność energji i materji, dowiedziona faktami i rachunkiem dopiero w naszych czasach, była przeczuwana od tysięcy lat. Przeczucia te wyraźnie formułowali greccy filozofowie, Spencer zaś mniema, że przeczucie niezniszczalności materji i energji narzuca się każdemu umysłowi w sposób konieczny. Nauka więc pod tym względem nie zrobiła nowego odkrycia, lecz tylko — potwierdziła to, co ogół niejasno odczuwał.
Otóż nie zaprzeczysz pan, że ludzkość w nierównie wyższym stopniu posiada przeczucie nieśmiertelności duszy. Nie widzi ona wyraźnie, ale spostrzega jakieś ogólne kontury tej prawdy; powszechność zaś przeczuć stanowi ważną wskazówkę...
— Są jednak ludzie, nie mający tych przeczuć — wtrącił Brzeski.
— Są też ludzie niewrażliwi na światło, ślepi. Pociesz się pan jednak, że jak dla kompensaty istnieją ludzie obdarzeni wyjątkowo dobrym wzrokiem, którzy bez szkieł widzą księżyce Jowisza, tak również istnieją ludzie obdarowani wyjątkowo silnym zmysłem duchowym. Ci rozprawiają o duszy i o świecie nadzmysłowym, jak my o Saskim placu, na który w tej chwili patrzę.
Wstręt do nicości, wrodzony ludzkiej naturze, tem bardziej zastanawia, że nicość przedstawiamy sobie jako twardy sen. Otóż my z twardym snem jesteśmy oswojeni, równie dobrze jak ze stanem czuwania. Więcej nawet — twardy sen jest bardzo przyjemnem zjawiskiem, a naodwrót życie, czuwanie bywa niekiedy pełne cierpień. Mimo to, myśl o wiecznym śnie przeraża nas, a myśl o wiecznem czuwaniu, choćby nawet niewolnem od przykrości, napełnia nas pociechą.
Nicość jest wstrętna ludzkiej naturze, pociąg do życia wiecznego prawie powszechny. Jeżeli więc istnieje szkoła filozoficzna, która wierzy i głosi nicość, to — powinna mieć jakieś potężne dowody. Nie ci bowiem dowodzą, którzy podzielają wiarę powszechną, a raczej: instynkt powszechny w pewnym kierunku, ale ci, którzy wskazują — nowy kierunek.
Otóż, jak się pan przekona, system dowodów materjalistycznych nietylko nie ma wartości naukowej, ale opiera się na tak rażących niedorzecznościach, że zdumiewają.
— Już zaczynam się zdumiewać — wtrącił Brzeski — ale... tem, co pan powiedział.
Madzia wpatrywała się w Dębickiego jak w dziwowisko. Prawie nie śmiała oddychać.
— Opowiem bajkę — ciągnął profesor. — Ktoś, uderzony faktem, że zwykli ludzie zachwycają się niknącemi obrazami, postanowił osobiście zbadać tę kwestję. W tym celu poszedł na przedstawienie niknących obrazów, ale, ażeby nie poddawać się wrażeniom tłumów, które bardzo często są omylne, wie pan co zrobił?... Zalepił sobie oba oczy...
— Puszcza się profesor!... — zawołał Brzeski.
— Zaczekaj pan. Siedzi tedy na przedstawieniu nasz filozof z zalepionemi oczyma, słyszy muzykę katarynki, brawa publiczności i robi wnioski.
Uważam — mówi sobie — że ci państwo najczęściej biją brawa wówczas, gdy katarynka gra melodje smętne, a śmieją się, gdy gra skoczne. Widzowie z pierwszego rzędu są najbardziej ożywieni, gdyż — siedzą na wyściełanych krzesłach. Przy ostatniej zaś serji obrazów dlatego panowało tak uroczyste milczenie, ponieważ latarnia zaczęła kopcić i swąd napełnił salę.
Cobyś pan powiedział o takim badaczu niknących obrazów?... — zapytał nagle Dębicki.
— Że jest głupiec — odparł Zdzisław.
— Masz pan słuszność. Badacz ten jest głupcem, ponieważ do badania pewnej grupy zjawisk użył niewłaściwego zmysłu, a co gorsze: zapieczętował sobie właściwy zmysł.
Teraz opowiem drugą bajkę — ciągnął Dębicki. — Inny mędrzec chciał zbadać własności światła. W tym celu zapalił lampę naftową i wykonał na niej szereg doświadczeń, z których okazało się:
Że nafta nieczysta daje gorsze światło, aniżeli czysta; że przy podniesieniu knota światło wzmacnia się, a przy zniżaniu knota światło słabnie. Że światło również słabnie, gdy na knocie utworzy się grzybek, albo gdy knot będziemy naciskać patykiem i — tak dalej.
Wreszcie skończył eksperymenta i na ich zasadzie ogłosił, że światło jest funkcją knota i nafty; poza knotem i naftą nie istnieje. Światło nie ma żadnych innych własności, oprócz tych, które można zbadać na knocie zapomocą szrubki i patyka. Po spaleniu się knota, światło ginie i — tak dalej.
Tymczasem ktoś, obeznany z optyką, odparł mu na to, że światło może istnieć poza swojem źródłem, czego dowodzą bodaj gwiazdy, które od wieków mogły zgasnąć, a niemniej światło od nich wciąż przepływa nieskończoność. Że światło ma własności inne, aniżeli knot: odbija się, załamuje się, dzieli się na pojedyncze barwy, polaryzuje się i tak dalej. Że nareszcie potrzeba być głupcem, ażeby nie odróżniać światła od knota, albo opierać optykę na produktach spalania nafty.
Otóż, kochany panie Zdzisławie, w człowieku są trzy różne rzeczy: organizm, który odpowiada knotowi, zjawiska fizjologiczne, odpowiadające promieniowi, który powstaje ze spalenia się nafty w powietrzu i — dusza, która odpowiada światłu. Ta dusza ma swoje własności pozacielesne i swoje zjawiska pozafizjologiczne. Ta dusza nie jest produktem strawienia i utlenienia pokarmów, ale jest oryginalną formą energji, czy ruchów, które odbywają się nie w substancji mózgowej, ale w jakiejś całkiem innej, może być w eterze, wypełniającym wszechświat.
— Niedość jasno chwytam cel pańskiego porównania — wtrącił Brzeski.
— Widzi pan, chciałem to powiedzieć, że materjalizm zyskał niby faktyczne podstawy, od czasu, gdy zapomocą fizjologji chciano wytłomaczyć, a może i zastąpić psychologję. Cóż się pokazało? Oto, że kalecząc mózg, można paraliżować ruchy, wywołać zapominanie wyrazów, zakłócić uwagę, nawet przyćmić świadomość. Czyli: kalecząc knot, można wywołać kopcenie lampy, nawet zgasić światło.
Czy jednak fizjologja objaśniła nam naturę duszy? Wcale nie. Nie ona bowiem odkryła, że zasadniczemi objawami duszy jest myśl, uczucie, wola; nie fizjologja też powiedziała, że posiadamy zdolności bierne, pamięć, twórczość, współczucie, cele... Zatem fizjologja, z całym systemem swoich cięć, podwiązywań, elektryzowań, zatruć i tak dalej, nie jest organem właściwym do badania duszy, jak węch albo słuch nie są organami właściwemi do badania obrazów niknących.
Naturę duszy, czyli rozmaite jej zdolności i nieskończone łańcuchy duchowych zjawisk odkrył nam nie wzrok, nie skalpel, ale — wewnętrzna obserwacja, nasze poczucie samych siebie. Więc to poczucie jest właściwym zmysłem, jedynym zmysłem, którym bezpośrednio możemy badać naszą duszę.
Nie twierdzę, że anatomja i fizjologja na nic nie przydadzą się psychologji. Owszem: odkrycie prędkości wrażeń, ogrzewania się mózgu w czasie pracy, zużywanie się pewnych materjałów, elektryczne prądy mózgowe i mnóstwo innych odkryć mogą mieć olbrzymią doniosłość praktyczną. Dzięki anatomji i fizjologji poznajemy bliżej tę zdumiewającą fabrykę, w której dokonywają się najcudowniejsze działania w naturze. Może nadejść czas, że anatomja i fizjologja opiszą nam i wytłomaczą budowę każdego mechanizmu wykonawczego, z jakiego składa się nasz system nerwowy. Ale nigdy nie wytłomaczą i nie opiszą zasadniczej własności ducha, jaką jest — czucie.
Czuję kolor czerwony i zielony, tony wysokie i niskie, czuję twardość i miękkość, ciepło i zimno; czuję zapach octu i róży, głód i trudność w oddychaniu, ruchy moich rąk i nóg. Czuję radość i smutek, miłość i nienawiść, czuję, że czegoś pragnę a czegoś lękam się, że pamiętam przeszłość. Czuję wreszcie, że jedne z moich kombinacyj umysłowych odpowiadają faktom spostrzeżonym przez zmysły, a inne kombinacje są — mojemi własnemi utworami.
Słowem — odkrywam cały świat zjawisk, będących tylko rozmaitemi formami czucia, tego dziwnego czucia, które czuje nawet — samo siebie. A jednocześnie spostrzegam, że ani fizyka, ani chemja, ani teorja komórek, ani wszystkie razem wzięte doświadczenia fizjologiczne nie powiedzą mi: czem jest czucie? Jest to bowiem fakt elementarny i dla każdego człowieka jedyny.
Wiem, że w przestrzeni krążą i palą się miljony słońc, że dokoła mnie żyją miljony istot, że wszyscy ludzie — myślą, cieszą się, pragną, pamiętają. Ale również wiem, że czucie, które ja posiadam i którem ogarniam cały świat, że to moje czucie jest jedyne w naturze. Ja za nikogo czuć nie mogę i nikt za mnie; ja nikomu nie zajrzę w głąb jego czucia i nikt nie zajrzy w moje. Pod tym względem jestem istotą wyłączną i niezastąpioną. I z tego punktu miałeś pan rację, twierdząc wczoraj, że gdyby zgasł twój duch, czyli twoje czucie, razem z niem zginąłby jeden wszechświat.
Otóż to czucie, to moje czucie nie jest własnością tego, co nazywamy: organizmem materjalnym.
— To zaczyna być interesujące — odezwał się zamyślony Brzeski.
— Pozwolisz pan, że zrobię jeszcze jedno zboczenie — mówił profesor. — Poglądy materjalistyczne popularyzują się dość łatwo, szczególniej między młodzieżą, która zaczyna studjować nauki przyrodnicze. Przyczyną tego jest małe ukształcenie filozoficzne, dalej — popęd do nowości, który cechuje wiek młody, — wreszcie — jasność nauk przyrodniczych i porządek, jaki w nich panuje.
Są to jednak przyczyny drugorzędne. Ale wiesz pan, co stanowi — fundament popularności materjalizmu?... Prawie niepodobna uwierzyć, a przecie tak jest: podstawą łatwości, z jaką ludzie przyjmują materjalistyczne poglądy, jest... Domyśl się pan, co... Oto — pewne gramatyczne skrócenie!...
Mówimy zwykle w ten sposób: „Ogień parzy — kamień jest ciężki — dwa a dwa jest cztery — słońce jest odległe od ziemi o dwadzieścia jeden miljonów mil jeograficznych.“ Tymczasem są to skrócone formy mówienia; dokładnie bowiem należałoby mówić: „Ja czuję, że ogień parzy — ja czuję, że kamień jest ciężki — ja ciągle doświadczam, że dwa a dwa jest cztery — ja, na podstawie spostrzeżeń, czyli zmysłowych czuć, wywnioskowałem, że słońce jest od nas odległe na dwadzieścia jeden miljonów mil...“
Różnica tych dwu form mówienia jest ogromna. Człowiek bowiem, nieukształcony filozoficznie, mówiąc krótko: „kamień jest ciężki,“ wyobraża sobie, że głosi jakąś prawdę bezwarunkową, która istnieje poza nim. Lecz gdy powiemy: „Ja czuję, że kamień jest ciężki,“ rozumiemy w tej samej chwili, że dla naszej wiedzy ciężkość kamienia nie jest żadnem objawieniem, ale tylko: sformułowaniem stanu naszego czucia.
Otóż wszystkie nasze sądy o świecie zewnętrznym, wszystkie tak hucznie reklamowane „obserwacje i eksperymenta“ opierają się na tych zasadniczych faktach, że „ja coś czuję, ja coś wiem i ja w coś wierzę.“ Czy świat realny naprawdę istnieje? i czy on wygląda tak, jak my go widzimy? czyli też cała natura jest złudzeniem naszych zmysłów, niknącym obrazem, który trwa dopóty, dopóki żyjemy sami? tego nie jesteśmy pewni.
Ale jedno jest dla nas niewątpliwe, że czujemy samych siebie i — coś, co nie jest nami, czyli: czujemy własną duszę, na którą działają jakieś wpływy zewnętrzne.
Z tego objaśnienia wynikają dwa ważne wnioski.
Pierwszy jest ten, że nielogicznie jest tłomaczyć zjawiska duchowe zapomocą zjawisk materjalnych; nielogicznie jest objaśniać prawdę pewniejszą zapomocą prawdy mniej pewnej.
To, co nazywamy „naturą,“ jest sumą naszych czuć: wzrokowych, dotykowych, muskularnych, słuchowych, czyli: jest wyrobem naszego ducha. Zatem — nie mamy prawa uważać siebie za wyrób natury, jak zegarmistrz nie ma prawa mówić, że sam został zbudowany przez swoje zegary. Tem mniej mamy prawa twierdzić, że nasza dusza jest wytworem komórek mózgowych, albo: tlenu, azotu, węgla, wodoru, fosforu... Jeżeli bowiem to, co nazywamy np. fosforem, jest sumą wrażeń, które odczuwa nasza dusza, więc ta — odczuwająca dusza jest czemś innem, aniżeli suma jej wrażeń, jest co najmniej płótnem, na którem odbijają się wrażenia.
Druga kwestja jest jeszcze ciekawsza. Materjaliści mówią: „Natura składa się z sił i materji,“ trzeba zaś mówić: „natura składa się z sił i materji, a przedewszystkiem — z duszy, która ją odczuwa i określa.“ To więc, co nazywamy: rzeczywistością, nie jest podwójne (siła i materja), ale potrójne (duch, siła i materja) i pierwsza jednostka z tej trójki, mianowicie: duch, jest dla nas pewniejszą, aniżeli dwie inne: siła i materja.
Otóż z tej uwagi wypływa wniosek olbrzymiej doniosłości: jeżeli fizyka i chemja dowiodła niezniszczalności siły i materji, tem samem dowiodła — niezniszczalności ducha. Duch bowiem, siła i materja, nie są trzema rzeczami niezależnemi od siebie, ale jakby trzema bokami tego samego trójkąta. Mój duch, który wzniósł się tak wysoko, że dostrzegł nieśmiertelność swoich własnych utworów, sam również musi być nieśmiertelny, tylko pełniejszy, bogatszy od nich w chwale nieśmiertelności.
W tem miejscu Madzia rozpłakała się.
— Czegóż beczysz?... — zapytał brat.
— Albo nie słyszysz... — odparła.
— Słyszę traktat, który mnie zadziwia. Ale jest to tylko system filozoficzny, kombinacja umysłowa...
— Ale ja ją lepiej rozumiem, aniżeli wasze tłuszcze, fosfory i żelaza, które mi zatruły życie... A i tobie, Zdzisiu, i... wielu innym!
Brzeskiemu błyszczały oczy i wystąpiły na twarz wypieki. Dębicki siedział na fotelu z rękoma opartemi na rozstawionych nogach, z wysuniętą wargą, spokojny, jakby nie widział tych ludzi wzruszonych, tylko łańcuchy swoich rozumowań.
— Jestem bardzo rozdrażniony... — szepnął Brzeski i zaczął chodzić po pokoju, od czasu do czasu pocierając czoło.
— Hę?... — spytał profesor. — Cóżto, gorzej panu?...
— Przeciwnie, jest mi lepiej — odparł Zdzisław z uśmiechem — daleko lepiej!... Ale zmęczyłem się. Otwierasz pan nowy wszechświat; ale tak różny od tego, który znam, tak przytłaczający swoją fantastycznością, że... mąci mi się w głowie...
— Rozumiem... — rzekł Dębicki, krzywiąc się. — Tyle się pan naczytałeś o swoich farbach, olejach, komórkach i atomach, że nie miałeś czasu na kwestje filozoficzne. Więc i męczysz się pan jak człowiek, który pierwszy raz wsiadł na konia.



XIX.
............

Oboje Brzescy uprosili Dębickiego, ażeby zjadł z nimi obiad. Zgodził się, pod warunkiem, że pozwolą mu zajrzeć do domu, do Zosi.
W godzinę był zpowrotem. Jedli obiad w numerze we troje, a przez ten czas Zdzisław z doskonałym humorem opowiadał im o swojej karjerze przemysłowej, na której mógł zrobić duży majątek i zabezpieczyć przyszłość rodzicom i siostrom.
— Zrobisz jeszcze majątek!... — zawołała z przekonaniem Madzia.
— Phy... — odparł niedbale — może i tak będzie. Pierwej jednak muszę rozmówić się z Tapeinerem.
Madzia z wdzięcznością spojrzała na profesora.
Trudno było o lepszy dowód, że w usposobieniu jej brata zachodzi jakaś korzystna zmiana.
Po obiedzie, na wniosek Madzi, poszli we trójkę do Saskiego ogrodu. Wlekli się jak dziady na odpust, a znalazłszy w alei od Marszałkowskiej ulicy pustą ławkę, zasiedli.
Gdy Zdzisław trochę odsunął się od nich, Madzia szepnęła do Dębickiego:
— Wie pan, on już nie mówi o śmierci...
Brat usłyszał to i odparł:
— Nietylko nie mówię, ale nawet nie myślę. Nie wiem, czy kiedy spotkamy się w innym świecie... Ale przyjemniej myśleć o kwestjach, dotyczących choćby fantastycznej nieśmiertelności, aniżeli o gniciu.
Pan Dębicki ma słuszność: my, młodzi, nie posiadamy ukształcenia filozoficznego, a nawet — mamy wstręt do metafizyki. Tymczasem metafizyka uczy, że na świat można patrzeć z innego punktu, niż materjalistyczny. I nic nie stracilibyśmy na nowym poglądzie. Bo jeżeli spotka nas nicość, przynajmniej nie martwilibyśmy się za wcześnie. Ale jeżeli naprawdę za wrotami śmierci jest jakiś świat doskonalszy, to filozofja materjalistyczna — złą usługę oddaje ludzkości.
Chociaż... wszystko to może być tylko marzenie!... — rzekł po chwili. — Mnie, rozdrażnionego, metafizyka może uspokoić na parę dni. Ale gdyby wszyscy ludzie zapomnieli o rzeczywistości!...
Dębicki uśmiechnął się.
— Jakto trudno — mówił — otrząsnąć się z nałogów. Dla pana dusza wobec materji wciąż zdaje się posiadać mniejszy stopień rzeczywistości, aniżeli ciało. Tymczasem dusza jest bardziej rzeczywistą, niż ciało, jest jedyną rzeczywistością. Boisz się pan, ażeby ludzkość nie utonęła w marzeniach, czyli w rozważaniu świata duchowego. Ależ tym światem musimy się zajmować, bo on jest nami i w nas, jest naszą istotą i przyszłością; zresztą — jest co najmniej zwierciadłem, w którem odbija się natura zmysłowa. O naturze zaś i o życiu realnem ludzie nie zapomną: głód, chłód, pragnienie i tysiące innych bodźców są doskonałemi środkami mnemonicznemi. Trzeba tylko zachować równowagę: nie topić się we własnem wnętrzu, nie rozpraszać w zmysłach, ale — chodząc po ziemi, trzymać głowę w niebie, dopóki — nie przeniesiemy się tam całkowicie.
Co się tycze metafizyki, z której tak wytrząsa się materjalizm, ach, panie Brzeski, jak ten materjalizm nie zna nowożytnej nauki! Przecie to rzecz wiadoma, że wielka nauka stanowczo przekroczyła granice zmysłowości i wypłynęła na ocean metafizyki.
Weź pan astronomję, która mówi, że światło ubiegające trzysta tysięcy wiorst na sekundę, musi lecieć do najbliższych gwiazd stałych przez cztery lata, dwadzieścia lat, pięćset lat i tysiące lat... Gdzie pan ma środki na uzmysłowienie tego rodzaju odległości?...
Weź pan fizykę, która, chcąc objaśnić nam wymiary atomu, daje taki przykład. W główce szpilki jest osiem sekstyljonów atomów. Gdybyśmy co sekundę odrzucali z tej główki po miljonie atomów, w takim razie skończylibyśmy nasz rachunek w ciągu dwustu pięćdziesięciu trzech tysięcy lat... Nie dziw, że po tego rodzaju rachunku, Clerk Maxwell powiedział: „To, co widzimy, zrobione jest z tego, czego się nie widzi.“
A przypomnij pan sobie te setki tryljonów drgań eteru na sekundę?... Albo weź pan sam ów eter. Ma on być tysiąc kwadryljonów razy rzadszy od wody, ale nie jest ani gazem, ani płynem, raczej ciałem stałem i ciągłem, rodzajem galarety. Eter ma być miljard razy mniej sztywnym od stali, ale każdy cal angielski ugniata z siłą siedemnastu biljonów funtów. Powiedz pan, czy to nie jest najfantastyczniejsza metafizyka?... A przecież jest ona tylko wnioskiem z obserwacyj naukowych nad ciałami i zjawiskami materjalnemi.
— Więc człowiek zawsze musi wątpić!... Nigdy nie pozna prawdy!... — zawołał z goryczą Zdzisław, uderzając laską w ziemię.
— Palcem nie dotknie prawdy, ani nie dojrzy jej okiem; ale znajdzie ją duchem i w duchu — odparł Dębicki.
Ponieważ zerwał się wiatr chłodny, więc opuścili ogród i wrócili do numeru. Dębicki zajął fotel, a Madzia usadowiła brata w pozycji pół-leżącej na kanapie.
— Należy nam się od profesora objaśnienie — zaczął Brzeski. — Powiedział pan, że czucie, owo moje czucie, nie jest własnością organizmu materjalnego. Więc... czegóż...
— Wytłomaczę się — odparł Dębicki. — Ale pierwej pan powiedz mi: w jaki sposób wyobrażasz sobie materjalnie proces myślenia? Co tam robi się w mózgu?
— Kwestja ta nie jest jeszcze jasna dla anatomji i fizjologji, nie wiemy, jak się to robi, tylko odgadujemy...
— Mój Zdzisiu, daj temu spokój — przerwała Madzia — bo znowu zostaniesz materjalistą...
Zdzisław uśmiechnął się i mówił:
— Trzeba pamiętać, że komórki nerwowe są machinami bardzo rozmaitego typu. Jedne przykładają się do kurczenia mięśni, inne są wrażliwemi: te wyłącznie na światło, tamte wyłącznie na dźwięk, owe na ciepło, jeszcze inne na zapachy. A ponieważ komórki nerwowe odznaczają się tak wielką rozmaitością uzdolnień, można więc przypuścić, że niektóre z nich posiadają w zawiązku — zdolność myślenia. Ile razy w komórce zajdzie jakaś zmiana, najpewniej chemiczna, której towarzyszy ciepło i elektryczność, tyle razy budzi się w owej komórce niby iskierka procesu umysłowego. A jak z pojedynczych iskier tworzy się wielki płomień, tak z elementarnych, niewyraźnych skutkiem swojej małości procesów duchowych powstaje rozległa i wyraźna myśl o czemś...
— Ach, Zdzisławie!... — zawołała Madzia — nie mów tak... Zobaczysz, że ci to zaszkodzi...
— Jej wciąż zdaje się, że jest na pensji — odparł brat. — Muszę jednak przyznać — ciągnął dalej — że psychiczna strona myślenia nie przedstawia mi się jasno... Jakich zmian chemicznych potrzeba, ażeby w komórce obudziło się czucie? Czy każdy proces chemiczny jest czuciem, czy przywilej ten posiadają tylko komórki mózgowe?... nie umiałbym odpowiedzieć.
Trzeba dodać, że komórki mózgowe mają zdolność przechowywania jakby śladów — dawniejszych wrażeń, a ta ich zdolność jest podstawą pamięci. Skończyłem.
Madzia pytającym wzrokiem spojrzała na Dębickiego.
— Cóż — odparł profesor — zbijać ani dowodzić tego, co pan powiedział, nie potrzebuję. Wolę dowieść czego innego, że — czucie, wraz ze swojemi rozgałęzieniami, które nazywamy: spostrzeganiem, wnioskowaniem, świadomością i wogóle — myśleniem, że owo czucie w żaden sposób nie może być produktem mózgu.
Moje czucie, które każdy z nas posiada, jest faktem elementarnym. Jeżeli niepodobna dać ślepemu pojęcia o tem, co znaczy kolor, choćby zapomocą najzawilszych kombinacyj: dźwięków, zapachów, dotykań, to jeszcze mniej podobna, zapomocą jakichkolwiek ruchów nerwowych, jakichkolwiek procesów fizycznych czy chemicznych — objaśnić zjawisko czucia. Czucie odsłania przed nami cały świat; ale miljon takich widzialnych i dotykalnych światów nie objaśni czucia. Może kiedyś chemja rozłoży pierwiastki chemiczne, może kiedyś potrafi z ołowiu robić złoto. Ale nikt i nigdy nie rozłoży tego pierwiastku: ja czuję, i nikt z procesów chemicznych i fizycznych nie zrobi czucia.
A jeżeli zapytacie o dowód, odpowiem: takie jest nasze najgłębsze uczucie tej sprawy, takie jest przekonanie naszej duszy, władzy, która odczuwa całą naturę i sama jedna decyduje o prawdzie lub nieprawdzie. To też gdyby jaki fizjolog otworzył nam żywy i zdrowy mózg ludzki, gdyby pokazał jego mikroskopijne falowania i objaśnił, że to drgnienie znaczy gniew, tamto miłość, to kolor żółty, a tamto smak kwaśny, patrzylibyśmy, może nawet zapamiętalibyśmy formy tych drgań, lecz sami — nie odczulibyśmy ani kwasu, ani miłości, ani żółtości, słowem — niczego.
Z drugiej strony, gdyby to moje czucie było złudzeniem, w takim razie wszystko jest złudzeniem: natura i człowiek, siła, materja, życie i śmierć. Nie byłoby już o co troszczyć się, o czem rozmawiać i myśleć. Wtedy najwłaściwiej byłoby wziąć do łudzącej ręki złudzenie zwane pistoletem i rozsadzić nim inne złudzenie — zwane mózgiem.
Dębicki przerwał i spojrzał na swoich słuchaczy. Zdzisław leżał na kanapie z przymkniętemi oczyma; przy nim siedziała Madzia i trzymając brata za rękę, wpatrywała się w profesora.
— Nie jesteście państwo zmęczeni? — pytał Dębicki.
— Ależ nie... — zawołała Madzia.
— Przeciwnie — dodał Zdzisław — jesteśmy zaciekawieni... Czuję, że pan zbliża się do jakichś stanowczych dowodów...
— Ma pan rację — rzekł Dębicki — zbliżam się do węzła kwestji. Czy dowody, jakie wam przytoczę, będą nowemi — nie wiem. W każdym razie są mojemi i zapewne dlatego przypisuję im ważność.
A teraz kilka pytań.
Czy zgadzasz się pan, że w całym obszarze naszej wiedzy największą prawdą jest fakt, że — my czujemy, że mamy czucie?...
— Rozumie się — odparł Brzeski.
— Czy zgadzasz się pan, że nasze czucie jest faktem fundamentalnym. To znaczy, że czucie towarzyszy nietylko naszym wyobrażeniom o istnieniu siły, materji, światła, praw, jakie nim rządzą, ale nawet naszym wyobrażeniom o — nieistnieniu tych rzeczy? Wszak możemy myśleć o tem, że świat kiedyś zginie, że jego prawa zmienią się, że pierwiastki chemiczne zostaną rozłożone; lecz, myśląc o tych katastrofach, nie możemy pozbyć się — poczucia naszych myśli. Nawet wyobrażając sobie własną śmierć i nicość, jeszcze robimy to na podstawie czucia; innemi słowy: nawet nicość wyobrażamy sobie na tle czucia...
— No... jużci chyba tak... — mruknął Zdzisław. — Choć pytanie to wydaje mi się zawikłanem...
— Ależ, mój kochany — zgromiła go siostra — nie mów tak!... Cóż w tem jest zawikłanego?
— Dobrze, niech będzie proste.
— Niech pan to pilnie rozważy — nalegał Dębicki. — Ja bowiem wykładam fakt, że mechanizm naszego czucia jest rozleglejszy od mechanizmu tej części natury, którą widzimy i dotykamy. W naszem czuciu istnieją nietylko zwierciadła do odbijania realnych zjawisk natury, ale istnieją także szufladki, w których wyrabiają się pojęcia niekiedy wręcz sprzeczne z doświadczeniem. My naprzykład nie widzieliśmy wystygłego słońca, rozbitej ziemi, a choćby naszego własnego ciała w postaci rozkładających się zwłok. A jednak o wszystkich tych rzeczach możemy myśleć...
— Innemi słowy — przerwał Brzeski — profesor mówi o tem, że człowiek posiada zdolność fantazjowania?
— Tylko o tem. Ale istnienie fantazji dowodzi, że dusza nasza nie jest płytką fotograficzną, na której odbija się świat zmysłowy, lecz jest machiną, która przerabia spostrzeżenia, pochodzące od świata.
— Rozumiem.
— Doskonale!... -— prawił Dębicki. — A czy wierzy pan, w dalszym ciągu, że dusza nasza, czyli rozwinięte czucie, jest — nieprzenikliwem? To znaczy, że ani ja nie mogę przeniknąć pańskiego czucia, ani pan mojego?
— Tak.
— Pysznie!... A czy zgadza się pan, że nasze czucie, czyli — dusza, jest czemś jednem i jednolitem, pomimo rozgałęzień, jakiemi są: zmysły zewnętrzne, zmysły wewnętrzne, pamięć, wyobraźnia, pragnienia, radości, gniewy i tak dalej?...
— No, o tem możnaby pogadać...
— Ale bardzo krótko — odparł Dębicki. — Proszę pana, to, co nazywamy naturą, składa się z mnóstwa przedmiotów oddzielnych. Są oddzielne drzewa, oddzielne krowy, oddzielne muchy, oddzielne ziarnka piasku, oddzielni ludzie, oddzielne promienie światła i oddzielne zmiany, jakim ulegają te promienie. Tymczasem w duszy naszej istnieje tak potężny popęd do jedności, że tę jedność narzucamy naturze i mówimy: las, stado, rój, ława piaszczysta, społeczeństwo, optyka. Wszystkie teorje naukowe i wszystkie dzieła sztuki, wszystkie prace ludzkie i wyroby techniczne powstały stąd, że dusza nasza narzuca swoją jedność nieskończonej rozmaitości, jaka istnieje w naturze.
Prawda, że są przedmioty napozór jednolite, naprzykład: stół, woda, ściana... Ale ta jednolitość opiera się na niedokładności zmysłów; w gruncie rzeczy bowiem: stół, woda i ściana składają się z cząstek, a te cząstki z oddzielnych i nieprzylegających do siebie atomów.
Krótko mówiąc: dusza nasza jest tak jednolitą, że z największą siłą narzuca swoją jednolitość wszystkiemu. I dopiero wówczas uznaje rozmaitość, gdy ją do tego gwałtem zmuszą zmysły, w każdej chwili przeszkadzając jej do utworzenia jedności.
— Istotnie, że to tak wygląda — mruknął Brzeski.
— A teraz dowiodę panu twierdzenia zasadniczego. Brzmi ono tak: „Materjałem, w którym odbywa się zjawisko czucia, nie może być to, co nazywamy materją w znaczeniu chemicznem.“ A więc ani tłuszcz, ani fosfór, ani ich kombinacje, ani żadne komórki i włókna nerwowe...
— To pan chyba cud zrobi — szepnął Zdzisław.
— Gdyby mózg był substancją, posiadającą władzę czucia (a wiemy z fizjologji, że mózg nie posiada czucia), w takim razie: primo każdy atom tlenu, wodoru, fosforu i t. d., wchodzący w skład mózgu, musiałby posiadać czucie; secundo musiałby istnieć jeden atom, do którego spływałyby doświadczenia innych atomów i ten, centralny atom stanowiłby naszą duszę. Rozumie się, duszę nieśmiertelną, gdyż atomy, według nauki, są niezniszczalne.
— Dlaczego pan nie przypuszcza, że z atomów nieczułych może wytworzyć się czujący agregat?... — wtrącił Brzeski.
— Zupełnie z tej samej przyczyny, dla której gromada ślepych nie utworzy agregatu, któryby mógł widzieć.
— Ależ atomy zdolne są do tworzenia agregatów, posiadających całkiem nowe własności. Kwas siarczany, naprzykład, jest zupełnie różny od siarki, tlenu i wodoru, jest rzeczą nową i nie dającą się wyrozumować z własności jego pierwiastków...
— Nie, panie — odparł Dębicki — kwas siarczany nie jest rzeczą „nową“; on tylko ma nową postać energji chemicznej, w którą wsiąknęły energje chemiczne jego pierwiastków. Co ciekawsze, że kwas siarczany posiada mniejszą energję napiętą, aniżeli suma składających go pierwiastków. Pod tym względem związki chemiczne są podobne do spółek finansowych. Pan A. składa sto rubli, B. — dwieście, a C. — trzysta; razem złożyli sześćset rubli, ale z tej sumy jakaś część wsiąknie w lokal, sprzęty, księgi, potrzebne do utrzymania spółki, a zaledwie sto, dwieście, może czterysta rubli będzie kapitałem obrotowym, czyli energją napiętą spółki.
Lecz gdyby panowie A., B. i C. pojedyńczo nie mieli ani grosza, to i spółka ich także nie miałaby ani grosza, jakkolwiek ustawilibyśmy tych panów obok siebie.
Przypuśćmy jednak (co nie jest rzeczą niemożliwą), że atomy posiadają czucie, a nawet świadomość, to jeszcze zgromadzenie ich nie utworzy całości, któraby miała jakieś gromadzkie czucie i gromadzkie ja. Przecież ludzie są istotami czującemi, świadomemi, rozumnemi i mogą nawzajem komunikować sobie uczucia i myśli. Lecz co z tego?... Gdyby zeszło się dwu ludzi, czy miljon ludzi, gdyby porozumiewali się wszelkiemi sposobami, gdyby nawet w tej samej sekundzie doznawali podobnych uczuć: miłości, radości, gniewu — to jeszcze nie utworzą razem jakiegoś nowego bytu, który posiadałby zbiorowe czucie i mógłby powiedzieć: ja, gromada, czuję to a to... Każdy bowiem z tych ludzi będzie posiadał tylko swoje własne czucie, które nie spłynie się z żadnem innem i nie utworzy wyższego czucia, wyższego — ja.
Mógłby zajść jeden wypadek, oto gromada ludzi wybiera jakiegoś człowieka, komunikuje mu swoje myśli i tym sposobem wywołuje w nim coś, nakształt umysłowości zbiorowej. Lecz i wtedy ów człowiek będzie — czuł tylko sam — wywołane w nim myśli.
Podobnie z atomami mózgu. Może rozmaite atomy posiadają czucie, każdy własne; może nawet komunikują je jakiemuś jednemu atomowi, który tym sposobem łączyłby w sobie rozmaitość wrażeń z jednością czucia, czyli — byłby naszem ja, naszą duszą nieśmiertelną — jak on. Na nieszczęście, fizjologja uczy nas, że atomy mózgu ciągle zmieniają się i choćby nawet istniał jakiś centralny atom, to i on wyleciałby z mózgu w ciągu kilku miesięcy, a wraz z nim i nasze ja, które przecież, z bardzo drobnemi zmianami, jest wciąż tem samem ja.
— No, tak!... — mruknął Brzeski po namyśle. — Ale dlaczego profesor, rozumując o atomach, zastępuje ich ludźmi, o których wiemy zgóry, że mają czucie i świadomość?
— Dlatego, że nie jestem filozofem, który dla postawienia teorji światła nie zajmuje się światłem, ale knotem i naftą. Mówię o czuciu, chcę wytłomaczyć czucie, więc muszę szukać nie czego innego, tylko czucia, tam, gdzie ono jest, a więc — we mnie samym i w innych ludziach. Daj mi pan sposób obserwować czucie w zwierzęciu, czy w roślinie, tak, jak mogę je obserwować w sobie, a wówczas będę mówił o zwierzętach i roślinach, a nawet o minerałach i pierwiastkach chemicznych.
— Widzi pan — odezwał się po chwili Brzeski — to, co pan mówił, niby jest dowodem, ale... nie robi wrażenia dowodu silnego...
— Cóż pan nazywasz dowodem silnym?
— Choćby mały rachunek...
— Dobrze. Dodaj pan, ile chcesz, bytów nieczujących, pomnóż byt nieczujący przez jaką chcesz liczbę, a ten rachunek przekona cię, że — nie otrzymasz czucia.
— Tak... No, a doświadczenie?... — wtrącił z uśmiechem Zdzisław.
— Weź pan gromadę czujących i świadomych ludzi, a przekonasz się, że łącząc ich w jakie zechcesz grupy, nie otrzymasz zbiorowego czucia, ani świadomości.
— To będzie doświadczenie analogiczne, nie bezpośrednie...
— A gdzie pan masz doświadczenie bezpośrednie choćby w kwestji odległości ziemi od słońca?... — spytał Dębicki. — Mechanika, astronomja, fizyka w dziewięćdziesięciu dziewięciu zjawiskach na sto opierają się na dedukcji i analogji i — mimo to — nazywają się naukami pewnemi. Dlaczegóż więc dedukcje w dziedzinie psychologji mają nie być pewnemi?... Wszak opierają się na czuciu, a czucie jest większym pewnikiem, aniżeli jakikolwiek inny fakt na świecie, czy w nauce.
Brzeski, leżąc, oparł głowę na ręku, wpatrywał się w profesora, rozmyślał, wreszcie rzekł:
— Ma pan słuszność, że nasze pokolenie nie jest oswojone z filozofją, czy z dialektyką, i dlatego ja naprzykład nie potrafię zbijać pańskich poglądów. Ale... co pan sądzi o Taine’ie?...
— To wielki myśliciel i stylista — odparł Dębicki.
— Widzi pan... — ciągnął Brzeski. — A przecież między tym wielkim myślicielem i panem jest olbrzymia niezgoda, bo pan mówi o jedności naszego „ja,“ które nie może składać się z atomów, podczas gdy Taine dowodzi, że nasze „ja“ właśnie składa się jakby z atomów, bo z nieskończenie małych wrażeń, które stoją tak blisko siebie, że zdają się tworzyć jedną istotę. Naprawdę więc nasze jednolite „ja“ jest złudzeniem.
— Proszę pana — rzekł Dębicki — kto powołuje się na autora, musi pamiętać, o czem on mówi i czego chce dowieść? Otóż Taine, o ile go rozumiem, w książce „O inteligencji“ chciał pokazać, w jaki sposób z drobnych wrażeń, pochodzących bądź ze świata zewnętrznego, bądź z naszego wnętrza — tworzą się umysłowe wizerunki tegoż świata i wnętrza? I objaśnił, że według niego, owe wizerunki podobne są do mozaikowych obrazów, które zdaleka wyglądają jak malowidło, zbliska zaś są zbiorem różnobarwnych kamyków.
Co jednak jest podstawą, do której przylepiają się owe kamyki? czem jest owa istota, ów byt, czy niebyt, który łudzi się jednolitością swoich mozaikowych obrazów?... o tem nie mówi. Lecz przypominam panu, że w końcu swego dzieła Taine uznaje możliwość metafizyki i legalność jej badań. Dusza zaś należy tymczasem do zakresu metafizyki, chociaż, mojem zdaniem, do takiej samej metafizyki należy cała dzisiejsza fizyka matematyczna z jej atomami, teorją gazów i optyką. W chwili, gdy mówimy, że atom ma wielkość dwumiljonowej części milimetra, że cząstka wodoru w ciągu sekundy uderza się dziewięć miljardów razy o cząstki sąsiednie, że światło czerwone polega na trzystu osiemdziesięciu siedmiu tryljonach drgań na sekundę, w tej chwili opuszczamy dziedzinę eksperymentu i przenosimy się na ocean metafizyki.
To darmo!... Albo trzeba wyrzec się szczytów, na jakich stanęła dzisiejsza wielka nauka, i zostać płytkimi sceptykami, którzy w to tylko wierzą, czego dotkną palcem, albo musimy pogodzić się z faktem, że „rzeczy widzialne są zrobione z rzeczy niewidzialnych“ i że świat realny naprawdę zaczyna się poza granicami naszych zmysłów.
— Dziwny horyzont otwiera pan przede mną — odezwał się Brzeski. — No, ale... ta dusza... dusza nieśmiertelna!... O niej niech pan mówi...
— Dowiodłem — odpowiedział profesor — (o ile te rzeczy dadzą się podciągnąć pod rubrykę dowodów), że dusza nie może być wynikiem zjawisk, zachodzących w materji podzielnej, czyli tej, która podpada pod zmysły. Spróbuję teraz wytłomaczyć, jaką powinna być ta substancja, w której mieści się nasze czucie — „moje“ czucie.
Więc naprzód, substancja duchowa musi być ciągła, nie może składać się z oddzielnych cząstek jak ciała materjalne, a w szczególności mózg... Powtóre — pewna masa tej substancji musi być wyodrębniona od swego otoczenia, od innych mas duchowych; gdyż inaczej moje czucie rozlewałoby się po jakichś niezmiernych obszarach, zamiast koncentrować się w mojem „ja“; gdyż inaczej ja odczuwałbym wrażenia pańskie, a pan moje. Po trzecie — substancja ta musi być wrażliwą nietylko na tak grube wpływy, jak naprzykład dotknięcie albo dźwięk, ale i na tak subtelne, jak ciepło, światło i im podobne zjawiska. Po czwarte — w tej ograniczonej masie substancji duchowej musi być nagromadzona pewna stała ilość energji, o czem świadczy choćby nasza twórczość umysłowa, wybuchy uczuć i — wola. Wszystkie te wnioski wypływają bądź z naszych obserwacyj nad „samym sobą,“ bądź nad zewnętrznemi zjawiskami.
A teraz wyobraź pan sobie kulę, czy sześcian, czy inną bryłę, zbudowaną z substancji czującej i ciągłej. Gdyby na bryłę tę nic nie działało, wewnątrz jej odbywałyby się jakieś jednostajne ruchy, a jej czucie miałoby formę pół-senną. W chwili jednak, gdyby bryła ta ulegała dotknięciu, gdyby uderzył o nią dźwięk, promień ciepła lub światła, w masie jej powstałby nowy ruch i czucie. Ten punkt, na który działałby wpływ zewnętrzny, doznałby wrażenia, a reszta masy poczułaby, że w niej zaszła jakaś zmiana, i powiedziałaby w sobie: „ja czuję wrażenie,“ jeżeli wolno użyć podobnego porównania.
Słowem: w masie jednolitej, posiadającej zdolność czucia, każda pobudka zewnętrzna wywołałaby dwa zjawiska. Jednem byłby ruch, pochodzący z zewnątrz, któremu odpowiadałoby czucie zewnętrzności; drugiem byłoby starcie nowego ruchu z ruchem już istniejącym, któremu odpowiadałoby poczucie własnej masy, czyli swojego „ja.“
— Ależ pan opisuje to, co zachodzi w masie mózgowej — zawołał Brzeski.
— Nie, panie — odparł profesor. — Ja mówię o tem, co może zachodzić w masie „jednolitej“ i „czującej.“ Mózg zaś nie jest ani jednem, ani drugiem. Mózg jest tylko przewodnikiem, za pośrednictwem którego świat materjalny działa na mechanizm, zbudowany z substancji duchowej.
— W takim razie wymyślił pan jakąś substancję nieistniejącą...
— Pociesz się pan. Substancja podobna może istnieć, choć nie podpada pod zmysły. Odkryła ją nie psychologja i nie metafizyka, ale — fizyka. Jest nią eter, materjał, nie mający wagi, przenikliwy dla materji ważkiej, delikatniejszy od najsubtelniejszych gazów, jednorodny, a zarazem ciągły, to jest nie składający się z oddzielnych cząstek. Eter ten wypełnia zarówno przestrzenie międzyplanetarne i międzygwiazdowe, jak i międzyatomowe. Jest on rezerwoarem takich form energji, jak ciepło, światło, elektryczność; jest zaś prawdopodobne, że to, co nazywamy „ciążeniem“ i — „ruchem“ ciał materjalnych, zawdzięcza swój byt specjalnym falowaniom eteru.
Otóż ma pan substancję, której brakuje tylko czucia, ażeby mogła nazywać się duchową.
Ale jest jeszcze jeden szczegół ciekawy. Wiliam Thomson odkrył, zapomocą rachunku, następne twierdzenie:
„Gdyby siła twórcza w jednolitej masie eteru wywołała „wiry pierścieniowe“ (podobne do kółek z dymu tytoniowego, które wypuszczają z ust wprawni palacze), wówczas te „wiry pierścieniowe“ byłyby nietylko wyodrębnione z masy eteru, ale jeszcze — byłyby niezniszczalne, czyli nieśmiertelne.“
Zdaje mi się, że teorja eteru i twierdzenie Thomsona stanowią kładkę, która mogłaby połączyć fizykę z psychologją i — z powszechną wiarą ludzi w nieśmiertelność duszy.
Ponieważ Brzeski niekiedy chwytał się za głowę, więc profesor przerwał i posiedziawszy kilka minut, pożegnał rodzeństwo.
— Ale jutro wstąpi pan do nas? — zapytała Madzia błagalnym tonem.
— Owszem — odparł, już stojąc we drzwiach.



XX.
............

Drugą noc Zdzisław przespał w łóżku, a Madzia na fotelu. Dopiero o piątej zbudził ją kaszel brata. Przybiegła do niego i spojrzała; był spotniały, miał błyszczące oczy i wypieki na twarzy.
— Gorzej ci?... — spytała przestraszona Madzia.
— Skądże znowu?... — odparł spokojnie.
— Kaszlesz...
— Cóżto za kaszel!...
— Masz gorączkę...
— I to głupstwo. Owszem, tak wzmocnił mnie sen, że zaczynam przypuszczać... At, niedołężnieję i tyle!
— Ależ, Zdzisiu — zawołała siostra, ściskając go — właśnie uwierz w to, że musisz być zdrów, a wyzdrowiejesz...
— Może!... — odparł. — Pyszna rzecz leżeć na łóżku... — mówił dalej. — Gdybyś była ze mną w czasie tego podłego zapalenia płuc, nie miałbym dziś awantury...
— Dlaczegożeś mnie nie wezwał?...
— Nie śmiałem. Tyle pisałaś o swojej samodzielnej pracy, tak byłaś szczęśliwą, że nie jesteś ciężarem i nadzwyczajnym dodatkiem w rodzinie (pamiętasz?...), iż byłoby podłością pozbawiać cię tego zadowolenia... Wreszcie, ja sam czułem się dumny z takiej siostry emancypantki...
— Nigdy nie byłam nią... — szepnęła Madzia.
— Byłaś, moje dziecko, byłaś!... — odparł z odcieniem smutku Brzeski. — Taki duch czasu, że wszyscy młodzi mężczyźni są pozytywistami, a kobiety emancypantkami...
Dziś — dodał po chwili — gdy stanąłem nad grobem, a nadewszystko, gdy słucham tego oryginała Dębickiego, żal mi... Ach, jak inaczej urządziłbym sobie życie, gdybym wierzył w nieśmiertelność!...
— I ja byłam nieszczęśliwa — wtrąciła Madzia. — Chociaż dziś nawet nie wyobrażam sobie, jak można nie wierzyć...
— Wam łatwiej przychodzi odzyskanie wiary — rzekł Zdzisław — mniej czytacie, mniej rozprawiacie... Ale nam!... Poza argumentami, które nawet wyglądają rozsądnie, widzimy znaki zapytania... Bo czyliż teorja Dębickiego jest czemś więcej, aniżeli hipotezą, fantazją?... Chociaż... tem czuciem naprawdę zabił mi klina w głowę...
— Wiesz, co mi przyszło na myśl?... — zawołała nagle Madzia.
— No?...
— Jedź jak najprędzej do Meranu i... mnie zabierz.
Brzeski wzruszył ramionami i sposępniał. Madzia znowu zrozumiała, po raz niewiadomo który, że jej brat zaciął się w tej sprawie.
Przed jedenastą z rana zapukał do drzwi Dębicki. Madzia i jej brat przyjęli go okrzykami radości.
— Cóż tam, dobrze? — zapytał profesor.
— Niech pan sobie wyobrazi — odparła Madzia — że Zdzisław spał całą noc i jest pełen otuchy...
— Nie przesadzaj — wtrącił brat. — Poprostu zrozumiałem, że zarówno nicość wieczna, jak i moje suchoty nie są pewnikami... Można o nich rozprawiać...
Dębicki wysunął dolną wargę.
— Uuu!... — mruknął. — Ależ pan naprawdę jesteś zdrowszy, aniżeli przypuszczasz, a nawet aniżeli ja myślałem...
Roześmieli się wszystko troje.
— Wie profesor — odezwał się Zdzisław — że dziś wieczór wyjadę do Meranu...
— Bardzo dobrze.
— Ale mnie ze sobą nie chce wziąć... — wtrąciła Madzia.
— Tem lepiej.
— Więc i pan profesor przeciw mnie?... — zapytała z żalem.
— Ale pan profesor winien nam dokończenie swojej teorji — przerwał brat.
— Owszem, dokończę.
— O duszy, panie profesorze... o tej duszy, w którą chcę uwierzyć i... nie mogę!... — zawołał Zdzisław.
— Proszę pana — odparł Dębicki, siadając na fotelu — zapewne słyszał pan o dwu nowych wynalazkach w dziedzinie akustyki. Jednym jest jakiś telefon, rodzaj telegrafu, który przenosi nietylko szmery, ale tony, śpiew i ludzką mowę. Drugim ma być — fonograf — cudacka machina, która jakoby utrwala artykułowane dźwięki na cynfolji, przechowuje takowe i... odtwarza w razie potrzeby!... Wyznaję panu, że każda tych wiadomości w pierwszej chwili rozśmieszyła mnie. Ale gdy przeczytałem opisy tych aparatów, zobaczyłem rysunki, zastanowiłem się... już nie zdumiewają mnie. I nie zdziwiłbym się, gdybym zobaczył na własne oczy ów telefon przenoszący i fonograf — przechowujący mowę ludzką.
To samo z każdą nową prawdą. Z początku przeraża nas, odurza, zdumiewa... A wkońcu przyzwyczajamy się do niej i nawet dziwimy się, że można było wątpić...
— Pan profesor ma zupełną rację — wtrąciła Madzia.
— Tak — odezwał się Zdzisław. — Ale jeżeli dusza różni się od materjalnych zjawisk, w takim razie powinna posiadać jakieś niezwykłe, niematerjalne funkcje.
— Za pozwoleniem... Funkcje duszy są „zwykłe“ — dla nas; ale zarazem są i niematerjalne. Naprzykład. Wie pan, że nasze oko podobne jest do kamery fotograficznej, zamkniętej wrażliwą płytką. Na tej płytce malują się obrazy przedmiotów w ten sposób, że każdy przedmiot widzimy tylko z jednej strony. Pan widzisz mnie z frontu — nie ztyłu i nie zboku; a już wcale nie widzisz mego wnętrza. Otóż proszę pana, wyobraźnia nasza posiada tę własność, że w jednej chwili możemy przedstawić sobie człowieka nietylko zprzodu, ztyłu, z boków, zgóry i zdołu, ale nawet — jednocześnie możemy przedstawić sobie jego płuca, serce, żołądek, słowem — wnętrze. Innemi wyrazami: nasze oko materjalne, w najlepszym razie, ogarnia tylko trzy ściany równoległościanu i to w skróceniu; nasza zaś wyobraźnia ogarnia — wszystkie jego ściany i — wnętrze.
— Ależ, profesorze, zjawisko to polega na kojarzeniu wyobrażeń!... — zawołał Brzeski.
— Daj pan spokój... Według teorji kojarzenia, która jest wybiegiem w psychologji, każda ściana i wnętrzne bryły ma specjalną komórkę w mózgu, które to komórki, w pewnej chwili, grają razem. Lecz tu nie chodzi o możliwą czy niemożliwą „grę komórek,“ ale o fakt, że ja — w jednej chwili — mogę czuć rzeczy, których natura nigdy nie pokazuje mi w jednej chwili... Mogę naprzykład wyobrażać sobie, czyli — czuć w pamięci — nawet siebie samego w wieku dziecinnym, młodzieńczym, dojrzałym i obecnym, czego nikt, nigdy nie widział i nie zobaczy, przynajmniej — w tem życiu.
— Ależ to jest kojarzenie wspomnień... pamięć!... — wtrącił Brzeski.
— A coto jest pamięć?... Pamięć jest to X, czy alfa, a wyobraźnia jest to Y, czy beta... Czego mnie te wyrazy uczą?... Niczego. W całej naturze znajdujemy ślady pamięci. Na drzewach znać ślady siekier, na polu ślady deszczów, w skorupie ziemskiej ślady epok geologicznych. Może być, że i w mózgu są tego rodzaju ślady, ale one nie są pamięcią, czyli współczesnem czuciem wrażeń, o całe lata oddalonych od siebie.
Wreszcie powiem panu, że owe ślady na mózgu wydają mi się bardzo wątpliwemi. Gdyby człowiek odbierał na godzinę tylko sześćdziesiąt wrażeń, miałby ich na dzień przeszło siedemset, na rok przeszło dwieście pięćdziesiąt tysięcy, a na pięćdziesiąt lat przeszło dwanaście miljonów. Gdzie u licha pomieści się to wszystko, jeżeli najprostsze wrażenie (według waszej psychologji) potrzebuje kilkudziesięciu, a nawet kilkuset komórek?
— Mózg składa się z biljonów komórek...
— Wybornie. Ależ gdzie są komórki, utrzymujące porządek w tej biljonowej orkiestrze?... I czyliż te rozmaite komórki, złożone z oddzielnych atomów, mogą wytworzyć jedność czucia?
Zresztą, kochany panie Zdzisławie, porównaj dwa poglądy. Ja mówię: dusza jest istotą prostą; wprawdzie nie rozumiem jej budowy, ale czuję jej prostotę. Zaś materjalizm uczy: mózg jest organem strasznie złożonym, którego nie rozumiesz, a czucia i jednostki — wcale nie możesz pojąć. Która z tych teoryj ma więcej sensu?
— Więc czemże jest mózg?
— Mózg jest niesłychanie ważnym organem duszy w jej życiu ziemskiem. Jak w oku zbiegają się promienie światła, a w uchu dźwięki, tak w mózgu — zbiegają się wszystkie potrącania, przychodzące do nas z zewnątrz.
Mózg jest soczewką, która ogniskuje wrażenia wzrokowe, słuchowe, dotykowe, węchowe, muskularne, żołądkowe, płucne i tak dalej i dlatego — ma skomplikowaną budowę. Rozmaitość świata zewnętrznego wywołała w najwyższym stopniu zawikłaną architektonikę mózgu; ale to właśnie bogactwo architektury stanowi namacalny dowód, że mózg nie wytwarza czucia. On wytwarza potrącenia, ruchy drobinowe, które — odczuwa niezłożona dusza.
— Mówi pan: niezłożona dusza. A czemże pan objaśni fakt, że w pewnych chorobach umysłowych ten sam człowiek uważa siebie za inną osobę? Czem pan wytłomaczy podwójną świadomość, o której mówią psychjatrzy i Taine?...
— Tej kwestji już nie będę rozwijał, bo mi zabraknie czasu — odparł Dębicki. — Więc powiem krótko, pod warunkiem, że nie ogłosisz mnie pan za warjata.
Nasza „materjalna osoba“ jest bryłą trójmiarową, zaś duch jest bytem, co najmniej, czterowymiarowym, rozumie się, według mego pojmowania rzeczy. Otóż ów byt czterowymiarowy może przedstawiać się samemu sobie w postaci nietylko dwu, ale nawet — czterech różnych osób trójwymiarowych. Zatem „zdwojona świadomość“ stanowi nowy dowód różnicy, jaka istnieje między duchem i materją.
— Więc dlaczego chorzy na dwuosobowość w tej drugiej osobie nie poznają samych siebie? — spytał Brzeski.
— A czy pan poznałbyś siebie, gdybym nagle pokazał ci twoją fotografję, zrobioną naprzykład ztyłu.
— W głowie mi się kręci!... — zawołał ze śmiechem Brzeski.
— Ja też nie myślę dalej wykładać tych stron psychologji, które są mniej jasne i wymagają długich przygotowań. Wierz mi na słowo, że dusza ludzka, mimo całej prostoty, jest pełną tajemnic, których bezpieczniej nie zaczepiać w tem życiu. Bóg, na obecną fazę wiecznego rozwoju, dał nam ciało materjalne, trójwymiarowe i pozwolił badać trójwymiarową naturę. Tego się trzymajmy i w tych granicach spełniajmy Jego wolę.
— A któż zna Jego wolę?...
— I pan ją poznasz, tylko wsłuchaj się w najgłębsze pragnienia, w najcichsze szepty własnej duszy. A jeżeli chodzi o hasło, to głoszą je wszystkie doskonalsze wyznania: przez ziemskie życie i prace do zaziemskiego, przez wieczne życie i prace — do Boga. W tem jest cała mądrość świata i światów, jakie kiedykolwiek istniały i istnieć będą.
— Musi pan jednak przyznać — odezwał się po chwili Zdzisław — że wszystko, cośmy słyszeli, są to dopiero hipotezy... Dusza eteryczna, cztery wymiary, wieczny rozwój!... Wszystko to może istnieć tylko w naszym umyśle, nie zaś w rzeczywistości...
Dębicki pokiwał głową.
— Kochany panie — odparł — nie wykopuj przepaści między duszą a duchowością powszechną, gdyż taka otchłań nie istnieje. Dusza nasza jest małym wszechświatem, małym zegarkiem wśród olbrzymiego zegaru. I tylko dlatego odczuwamy zjawiska natury, pojmujemy je i odgadujemy; tylko dlatego nasz rozwój indywidualny podobny jest do rozwoju, a nasza twórczość do twórczości całej natury.
Jak ziarno złota ma ten sam kolor, ciężar gatunkowy, ciągłość, co i centnar złota, tak nasz duch ma te same własności, co i duch powszechny. Z tego powodu sądzę, że człowiek, choćby miał najdziwniejsze pomysły, nie wymyśli nic takiego, coby nie istniało w rzeczywistości; byle nie wychodził z granic logiki, czyli praw natury. A na dowód, przypomnij sobie choćby rozmaite formuły matematyczne, które z początku wydają się fantazjami, lecz prędzej czy później stają się wyrazem konkretnych zjawisk.
Wyobraź sobie machinę rachunkową, która daje wypadki w dwudziestu cyfrach, i pomyśl: czy aby jedna z tych cyfr nie odpowiada jakimś ilościom rzeczywistym, jeżeli machina działa prawidłowo? Jedyną wadą machiny nie to jest, że wydaje mnóstwo cyfr, ale raczej — że jej cyfry są zaledwie cząstką rzeczywistości.
Toż samo nasz umysł. Jego najśmielsze teorje, byle logiczne, muszą odpowiadać jakimś zjawiskom rzeczywistym, choćby wymykającym się z pod obserwacji. I nie w tem leży złe, że twórczość umysłowa niezawsze godzi się ze zmysłowemi doświadczeniami, ale — że nasza twórczość jest zbyt ubogą do ogarnięcia rzeczywistości. Jest to kropla wody w oceanie, a my sami, z całą naszą fantazją, podobni jesteśmy do kretów, nie domyślających się, że ich ciasne kretowiska leżą wśród cudownych parków, między posągami i osobliwemi roślinami.
My, z kilkoma naszemi zmysłami, tyle wiemy o otaczającej nas rzeczywistości, ile przyrośnięta do skały ostryga wie — o bitwie morskiej, która toczy się na jej wodach.
— Jakiż cel tego wszystkiego?... Poco ta bogata rzeczywistość?... — szepnął chory.
Dębicki smutnie uśmiechnął się.
— Na to odpowiada każda wyżej rozwinięta religja, któremi, niestety! wy nie zajmujecie się, gdyż to nie jest modne...
Bóg jedyny, wszechmocny i nieskończony, pragnąc mieć dokoła siebie istoty swobodne, szczęśliwe, a pojmujące go, stworzył substancje duchowe — jakieś etery... czy ja wiem zresztą co?... Dał tym substancjom zdolność czucia i niezmierną energję; lecz, chcąc je zrobić o ile można samodzielnemi, a więc w najwyższym stopniu szczęśliwemi i doskonałemi, nie stworzył im gotowych mechanizmów wewnętrznych, lecz pozwolił im rozwijać się własną pracą. Stąd w naturze widzimy bezładną materję kosmiczną, potem określone pierwiastki chemiczne, potem związki chemiczne, dalej — kryształy, komórki i niższe organizmy. Wszystko to są indywidualności półświadome, które w stopniowym rozwoju dosięgają zupełnej świadomości, coraz wyższej, coraz zdolniejszej do poznania Boga.
Z tego powodu przypuszczam, że ów duch powszechny, nietylko z biegiem czasu dzieli się na coraz większą liczbę świadomych osobników, ale sam uświadamia się coraz lepiej i nabiera doświadczenia. W epoce chaosu, o którym mówi zarówno nauka jak i religje, duch powszechny działał naoślep. To też wówczas nie było praw natury, czyli zjawisk prawidłowych, rozwijających się w kierunku najmniejszego oporu. Dopiero z biegiem czasu ukazał się regularny ruch falisty, rozchodzenie się sił po linjach prostych, prawo masy i odległości, równoważniki chemiczne i tak dalej.
Dziś żyjemy w epoce, kiedy ów duch powszechny już wybudował sobie, tu i owdzie, terytorja, na których mogło zakwitnąć życie indywidualne i świadome. Nie wątpię jednak, że przyjdzie czas, kiedy cały wszechświat zostanie uświadomiony, kiedy skończy się epoka prób i omyłek, a wszystko, co jest, utworzy doskonałą harmonję. Będzie to królestwo boże we wszechświecie.
Z tej teorji — ciągnął Dębicki — wynika proste objaśnienie złego na świecie.
„Jeżeli jest Bóg wszechdobry i wszechmocny — mówią pesymiści — to dlaczego nie stworzył świata doskonałym i szczęśliwym, lecz dopuścił zło i cierpienia?...“
Oto dlaczego. Bóg chciał nas stworzyć, o ile można, samodzielnymi, nawet wobec Niego; więc zamiast gotową doskonałością, obdarzył nas i całą naturę przywilejem stopniowego, samodzielnego doskonalenia się. A że wszystko doskonali się zapomocą szukania nowych dróg, błądzenia, więc i w naturze dzieją się błędy i one są złem, pierwotnem źródłem cierpień.
Zczasem jednak ów duch powszechny nabiera doświadczenia, zapamiętywa je i, dzięki temu, wstępuje na wyższy szczebel doskonałości.
— A jednak cierpienie to przykra rzecz! — wtrącił Brzeski.
— Przykra — tak, ale i nieoceniona. Cierpienie jest tym cieniem, który uwydatnia chwile przyjemne i wyraźniej określa naszą świadomość, naszą osobistość. Cierpienie i pragnienie są bodźcami, które podniecają twórczość, popychają nas do doskonalenia się. Cierpienie wkońcu jest jednym z bardzo silnych węzłów, zacieśniających solidarność między ludźmi. Szczęśliwy, kto, zamiast narzekać na cierpienia, uczy się od nich.
— Coto znaczy jednak bliskość grobu!... — odezwał się po chwili Zdzisław. — Gdyby mi, rok temu, wykładał kto podobne teorje, roześmiałbym mu się w oczy. A dziś słucham ich z przyjemnością, a nawet zapełniam niemi pustkę śmierci, która mnie tak przerażała!
— Więc ty jeszcze nie wierzysz?... — zawołała Madzia.
Chory wzruszył ramionami.
— Nic w tem złego — rzekł Dębicki. — Brat pani musi przemyśleć, przedyskutować z sobą samym to, co słyszy...
— A dlaczegoż ja nie dyskutuję?... — wtrąciła Madzia.
— Bo pomiędzy panią a wiarą, której uczono cię w dzieciństwie, nie przemknęło się tyle teoryj i zwątpień, ile w życiu brata. On więcej stykał się ze sceptycznym duchem czasu, aniżeli pani.
— Przeklęty ten sceptycyzm! — szepnęła Madzia.
— Proszę pani, sceptycyzm jest jednym z bodźców do szukania prawdy. Ja sam przez dziesiątki lat wątpiłem o wszystkiem, ba! nawet o logicznych i matematycznych pewnikach. I długą drogę przeszedłem, zanim zrozumiałem, że najważniejsze dogmaty religijne: Bóg i dusza, nietylko godzą się z naukami ścisłemi, ale wprost są fundamentem filozofji. Człowiek z niepokonaną siłą szuka teorji, któraby ogarniała i tłomaczyła nietylko zjawiska tak zwane materjalne, ale — i własną duszę, jej rozmaite, a tak realne pragnienia i nadzieje. Otóż, o ile Bóg, dusza i świat duchowy otwierają przed nami rozległy horyzont, w którym mieści się wszystko, o czem myślimy i co czujemy, o tyle bez Boga i ducha nawet świat zmysłowy, pomimo swego porządku, staje się chaosem i piekłem. Niczego nie rozumiemy, dręczymy się własnem istnieniem.
Mamy więc dwie teorje: jedna wszystko wyjaśnia, wszystko uszlachetnia i w niesłychany sposób potęguje nasze siły; druga — wszystko upadla, zaciemnia, a nas psuje i paraliżuje. Któraż więc z tych hipotez może być prawdziwą... jeżeli dodamy, że w naturze prawda polega na harmonji, na wzajemnem wspieraniu się rozmaitych przedmiotów i zjawisk?
— Jakże pan sobie wyobraża życie wieczne? — nagle zapytał Brzeski.
— W sposób bardzo realny, choć niematerjalny, który wymaga wstępnego objaśnienia. Głęboki matematyk Babbage zrobił kiedyś taką uwagę: „Gdybyśmy mogli obserwować najdrobniejsze zjawiska w naturze, każda cząstka materji opowiedziałaby nam wszystko, co się kiedykolwiek zdarzyło. Prześlizgująca się na powierzchni oceanu łódka zostawia brózdę, utrwaloną na wieki zapomocą ruchu cząstek wody, które wciąż napływają... Samo powietrze jest olbrzymią bibljoteką, w której zapisano wszystko, co kiedykolwiek wypowiedział kto, czy wyszeptał. Tu upamiętniono na wieki, zmieniającemi się ale niezatartemi głoskami pierwszy krzyk niemowlęcia, ostatnie tchnienie konającego, niewykonane śluby, niedotrzymane przysięgi...“
Słowem, według Babbage’a, żadne zjawisko ziemskie nie ginie, lecz utrwala się na zawsze bodaj w dwu tak niestałych elementach jak woda i powietrze. Tem większe mamy prawo przypuszczać, że podobne zapisywanie i uwiecznianie zjawisk dokonywa się w masie eteru...
— Czego jednak nie widzimy... — wtrącił Brzeski.
— A czy widzisz pan drgania ultrafioletowe powyżej ośmiuset tryljonów?... Albo drgania cieplikowe od stu do czterystu tryljonów, albo nieskończoną ilość mniej szybkich? Drgania eteru, zwane światłem, są tak dokładne i subtelne, że dzięki im, znamy kolory, kształty i wymiary przedmiotów. Czy zaś sądzisz pan, że drgania cieplikowe są mniej subtelne i że gdybyśmy mieli odpowiedni zmysł, nie moglibyśmy za pośrednictwem promieni ciepła odróżniać form, wielkości, a zapewne i jakichś innych własności przedmiotów? Pamiętaj pan, że ruchy drgające są jak pendzle, rylce i dłóta, zapomocą których każdy przedmiot i każde zjawisko zapisuje się na wieki w przestrzeniach wszechświata, w masie eteru.
Ja w tej chwili mówię, głos mój niby znika, a właściwie — przekształca się w cieplikową formę energji i — zapisuje się gdzieś... Płomień gaśnie, ale drgania świetlne i cieplikowe, które wzbudził, już zapisały się na wieki... W podobny sposób zapisuje się gdzieś w przestrzeni każdy kryształ i komórka, każdy kamień, roślina i zwierzę, każdy ruch, dźwięk, uśmiech, łza, myśl, uczucie i pragnienie. A gdybyśmy mieli oko, zdolne do chwytania promieni cieplikowych, i gdybyśmy mogli dostrzegać je w odległych przestrzeniach międzyplanetarnych, zobaczylibyśmy historję świata, wszystkich wieków ubiegłych, wreszcie — historję naszego własnego życia w najdrobniejszych i najbardziej tajemnych szczegółach.
Madzia otrząsnęła się.
— Jakież to straszne! — szepnęła.
— Niejeden astronom — mówił Dębicki — dziwił się, dlaczego we wszechświecie jest tyle pustego miejsca? dlaczego wszystkie gwiazdy, razem wzięte, znaczą tyle, co kropla w oceanie, wobec masy eteru? Tymczasem eter nie jest wcale pusty: on jest pełny zjawisk i życia, płonącego na słońcach i planetach. Każde słońce, każda planeta, każda istota materjalna są tylko wrzecionami, które w czującej masie eteru przędą nici wiecznych i świadomych istnień.
Weź pan naszą ziemię. Ona bynajmniej nie opisuje elipsy w przestrzeni, ale olbrzymią linję grajcarkowatą, której każdy skręt ma około sto trzydzieści miljonów mil jeograficznych długości. Rok więc nie jest pojęciem abstrakcyjnem, ale linją wykreśloną w eterze; zaś pięćdziesiąt lat życia ludzkiego to nie znaczy pięćdziesięciu złudzeń, lecz — pięćdziesiąt skrętów linji spiralnej, długiej na siedem miljardów mil. Nasze więc akta osobiste zajmują dosyć miejsca we wszechświecie...
— Szczęściem, eter jest tak subtelny, że nikt naszej historji w nim nie przeczyta... — uśmiechnął się Brzeski.
— Nie łudź się pan. Eter jest tak dziwną substancją, że z jednej strony, bryły materjalne posuwają się w nim ze swobodą cieniów, lecz — z drugiej strony, jest on substancją zbitą. Young, rozważając zjawiska światła, doszedł do wniosku, że ów eter może być twardy jak diament!...
W takim materjale dadzą się wykonywać piękne i trwałe rzeźby. To też nie dziw się pan, jeżeli kiedyś zobaczysz naszą planetę w pierwszych epokach jej istnienia; jeżeli spotkasz olbrzymie potwory, których dziś mamy tylko szczątki; jeżeli poznasz się z Peryklesem, Hannibalem, Cezarem... Gdyż oni tam są!... Ale nadewszystko myśl o tem, że w nowem życiu spotkasz siebie samego w niemowlęctwie, dzieciństwie, chłopięctwie... bo wszystko to zostało odfotografowane i wyrzeźbione. Pomyśl też, że każdy czyn, spełniony tu, na ziemi, może wpływać na szczęście lub nieszczęście w tamtym świecie.
— Bajki z tysiąca i jednej nocy! — zawołał Brzeski.
— W każdym razie — odparł profesor — bajki te w dziwny sposób godzą się z najnowszemi zdobyczami nauk ścisłych i objaśniają wiele zagadek świata materjalnego. Co więcej: tłomaczą pewne wykrzykniki dusz natchnionych. „Oko nie widziało, ucho nie słyszało, rozum nie pojął — mówi jeden z ojców Kościoła — co Bóg przeznaczył dla wiernych swoich.“ A święta Teresa dodaje: „Przed życiem czuję, nie przed śmiercią, trwogę... Bo takie światy widzę tam, przed sobą, że mi ten ziemski grobową żałobą....“
— Gdybyż tak było!... — rzekł Zdzisław. — Zamiast bać się śmierci, szukalibyśmy jej...
— Szukać niema powodu, gdyż w tem życiu zbieramy kapitał do życia przyszłego. Ale bać się!... Obawa śmierci, tak skandaliczna, a tak pospolita wśród obecnego pokolenia, jest chorobą, wynikającą z zaniedbania higjeny ducha. Zdrowie ducha wymaga, ażebyśmy równie często myśleli o Bogu i życiu wiecznem, jak o jedzeniu i o rozrywkach; a że tego nie robimy, więc zamiera w nas zmysł duchowy i stajemy się gorszymi kalekami niż ślepcy. Stąd nasze życie nierówne i gorączkowe, stąd brudny egoizm, nurzanie się w drobiazgach, brak wysokich celów i osłabiona energja. Dzisiejsza cywilizacja, która, zamiast Boga i duszy, postawiła pierwiastki chemiczne i siły, wygląda marnie, a może skończyć bankructwem.
— No, tak oburza się pan przeciw ubóstwieniu siły i materji, a sam pan jest, zdaje się, panteistą — rzekł Zdzisław.
— Ja? — zawołał zdziwiony Dębicki.
— Przecież eter nazywa pan duchem powszechnym...
— Nie rozumiemy się. Widzi pan, według mojej hipotezy, eter czujący jest substancją duchową, materjałem, z którego powstają dusze i który sam dąży do świadomości. Ale ten eter, ten ocean, w którym pływa sto miljonów słońc, jest masą ograniczoną, może formy elipsoidalnej. Zaś poza obrębem tego oceanu, tego ducha, w którym żyjemy i którego jesteśmy częścią, może być miljony innych oceanów eterycznych, zaludnionych przez miljardy innych słońc. Wśród owych oceanów może grają całkiem inne siły, rządzą inne prawa, o których nie mamy pojęcia.
Każdy taki ocean może być odrębnym wszechświatem duchów, więcej lub mniej posuniętych w rozwoju. Ale wszystkie one są dziełem jednego Stwórcy, o którym wiemy tylko, że — jest — i jest Wszechpotężny.
Nie stosują się do Niego pojęcia wielkości ani czasu, gdyż same Jego dzieła nie mają początku, końca, ani granic w przestrzeni. Ten świat, w którym żyjemy i na który patrzymy, rozciąga się w trzech wymiarach i w jednym czasie... ale Bóg ogarnia nieskończoną ilość wymiarów i nieskończoną rozmaitość czasów. On z nicości tworzy przestrzeń i napełnia ją wszechświatem. On jest środkowym punktem i źródłem energji, nie dla gwiazd i mgławic, bo gwiazdy to nędzny pył, ale dla tych eterycznych oceanów, w których unoszą się gwiazdy i mgławice.
I dziwna rzecz — ta bezmierna Moc wcale nas nie przeraża: myślimy o Niej bez trwogi, z ufnością i nadzieją, jak dzieci o ojcu. Choć między Nim i nami istnieje otchłań, której nie zapełnią wszystkie potęgi wieczności.
Czemże jest śmierć wobec Niego i czy można przypuszczać, ażeby w państwach tego Władcy najdrobniejsza rzecz obróciła się w nicość? Przecież cokolwiek jest, jest w ostatecznem źródle dziełem Jego woli, a więc musi być wiekuistem. Nad pozornemi grobami ludzi, rzeczy i światów, unosi się On jak słońce nad zaoraną ziemią, w którą padły nasiona, nie poto, aby zginąć, ale ażeby wydać nowe, bogatsze plony.
— Cóż, Zdzisiu?... — po chwilowej ciszy odezwała się Madzia.
— Albo ja wiem co!... — odparł. — Choć zaczyna mi się zdawać, że ludzki umysł, w którym możliwe są takie pojęcia, składa się nietylko z fosforu i tłuszczu...
— A teraz bałbyś się śmierci?... — szepnęła siostra, biorąc go za rękę.
— Nie. Pomyślałbym o wielkości Boga i rzekłbym: nie wiem, co ze mną zrobisz, Panie; ale cokolwiek zrobisz, będzie lepszem od moich teoryj.



XXI.
ODJAZD.

Po obiedzie, na którym był profesor, Brzeski oświadczył, że wyjeżdża wieczorem, i prosił siostrę, ażeby kupiła mu kilka sztuk bielizny.
Usłyszawszy to, Madzia spojrzała na brata wzrokiem pytającym, a tak smutnym, że Dębickiemu żal jej się zrobiło. Ale Zdzisław sposępniał, odwrócił się od siostry i zaczął wyglądać oknem na Saski plac.
Nie było rady, i Madzia musiała wyrzec się projektu towarzyszenia choremu w podróży. Ale kiedy wyszła do miasta po sprawunki, profesor odezwał się:
— Dlaczego uparłeś się pan, ażeby nie wziąć ze sobą siostry?... I panu byłoby wygodniej i ona mniej dręczyłaby się obawami...
— Tak pan sądzi?... — cierpko odpowiedział Brzeski. — A jeżeli za tydzień... dziesięć dni mnie już nie będzie?... Cóż ona zrobi między obcymi, gorzej niż sama, bo z trupem?...
— Nie możesz się pan otrząsnąć ze swoich przywidzeń...
— Eh, mój profesorze, nie grajmy komedji — odparł Brzeski. — Mam jakąś jedną setną prawdopodobieństwa, że moja choroba jest niegroźnem zakatarzeniem płuc i żołądka, z czego można wyleczyć się. Ale mam dziewięćdziesiąt dziewięć na sto szans, że to suchoty, które albo skończą się bardzo prędko, albo na rok, czy na parę lat zrobią mnie niedołężnym, zatrują życie, zjedzą fundusz, jaki zebrałem... No a ja na inwalidę nie posiadam kwalifikacyj.
Zdzisław, mówiąc to, machnął ręką. Dębicki przypatrywał mu się i milczał.
Brzeski poszedł do swej walizy, wydobył sporą kopertę i podając ją profesorowi, rzekł:
— Mam do pana prośbę. Tu jest moje świadectwo ubezpieczenia na dwadzieścia tysięcy rubli i kwity. Niech pan to weźmie do siebie. Gdyby mnie spotkała w drodze jaka nieprzyjemność...
Dębicki schował kopertę do kieszeni.
— Te pieniądze będą dla rodziców i młodszej siostry. Prócz nich, mam trzy tysiące rubli gotówką, które chciałbym zostawić Madzi. W razie wypadku, przyszlę na ręce pańskie przekaz... Już niech ona to ma... przyda jej się... I niech jej pan radzi, ażeby wyszła zamąż...
— Gdyby tylko chciała! — odparł Dębicki.
— Śmieszne są dzisiejsze panny — mówił Brzeski. — Każdej zdaje się, że jest powołaną do wielkich rzeczy, a nie wiedzą o tem, że największą sztuką jest wychować — zdrowe dzieci. Nie chcę, ażeby moja siostra zestarzała się na propagowaniu emancypacji!...
Niedługo wróciła Madzia z miasta. Dębicki pożegnał ich, obiecując przyjść wieczorem.
— Kupiłam ci — prawiła Madzia — dwa trykotowe ubrania (ażebyś się nie zaziębił), sześć koszul, tuzin skarpetek i chustek...
Zdzisław uśmiechnął się.
— Zaraz wszystko to przyniosą z magazynu. A tu — dodała — masz tuzin kopert i papieru listowego.
Usiadła przy stole i zaczęła pisać na kopertach swój adres.
— Dostałaś bzika? — zapytał brat, przypatrując się tej szczególnej robocie.
— Wcale nie — odparła. — Ale ponieważ musisz do mnie codzień wysyłać list, więc ułatwiam ci robotę... Nawet nie list. Napisz tylko: jestem tu a tu zdrów... i datę. A najwyżej za tydzień, no... dziesięć dni, wyszlij telegram, ażebym do ciebie przyjechała. Ja tymczasem wystaram się o paszport. Pamiętaj, daję ci urlop tylko na dziesięć dni. Jestem pewna, że gdybyś natychmiast zobaczył się z tym Tapeinerem, wezwałbyś mnie prędzej.
Brat usiadł obok niej i wyjmując jej pióro z ręki, rzekł:
— Zostaw te koperty. Będziesz miała ode mnie codzień kartę korespondencyjną...
— Ale codzień!...
— Z pewnością. Swoją drogą, ponieważ wszyscy jesteśmy śmiertelni...
— Mój kochany, tylko mi tego nie mów — przerwała Madzia prawie z gniewem. — Przysięgam, że będziesz zdrów...
— Nie bądź dzieckiem, kochanko. Mogę być zdrów, ale może rozbić się pociąg...
— W takim razie ja z tobą jadę!... — zawołała, zrywając się.
— Siadaj!... nie bądź śmieszna... Już i ja zrozumiałem, że życie nasze jest w ręku Boga i... może nie kończy się na tej ziemi. Śmierć, to jakby wyjazd zagranicę... zmysłów, do pięknego kraju, w którym wszyscy spotkamy się... Panuje tam wieczny dzień i wiosna, ponad krajobrazami ze wszystkich części świata, ze wszystkich epok geologicznych, może nawet ze wszystkich planet...
— Dlaczego ty tak mówisz?... — spytała Madzia, patrząc na niego załzawionemi oczyma.
— Mówię jak do kobiety rozumnej, która wierzy w życie przyszłe. Kiedyś modliliśmy się z jednej książeczki, dziś razem odzyskaliśmy nadzieję, więc — możemy pogadać o śmierci... Cóż w niej strasznego?... Jest to przejście jakby z pokoju do pokoju... Czy wątpisz, że tam wszyscy zobaczymy się, ażeby już nigdy nie rozdzielać się?... A gdyby cię zapytano, co wolisz: czy ażeby twój brat męczył się na ziemi jak kaleka, czy — odjechał do szczęśliwej krainy, miałabyś serce zatrzymywać mnie tutaj?...
Madzia oparła głowę na jego ramieniu i cicho płakała.
— Płacz... płacz... przez wdzięczność dla Boga, że otworzył nam oczy, w chwili, która bywa przykrą... Wiem coś o tem!... Przemordowałem się kilka tygodni, ale to już minęło. Jeżeli między gwiazdami jest inny świat, ach, to jest on niepojętej piękności... Ja tak kochałem naturę, tak rwałem się do krajobrazów, które znam tylko z czytania...
— I ja... — szepnęła Madzia.
— Widzisz. Więc nie trzeba myśleć o śmierci, ale o tej radosnej epoce, kiedy zdrowi, na wieki młodzi, znowu spotkamy się na łąkach ze szmaragdu i złota i będziemy oglądać okolice, na poznanie których nie mieliśmy czasu, ani środków...
Pomyśl, czy wyobrażasz sobie taki kraj? Gładka równina, a na niej sieć rozpadlin. Wchodzisz w jedno zagłębienie. Droga idzie w wąwóz, którego pionowe ściany rosną w oczach. Po kilkunastu minutach wąwóz rozszerza się w rozległą okolicę, o jakiej nawet we śnie nie marzyłaś.
Widzisz niby miasto olbrzymich budowli. Ostre i ścięte piramidy, ułożone z warstw czarnych, żółtych, niebieskich; ciemno-zielone pagody z jasnemi dachami; wysmukłe wieże, których każdy ganek ma inny kolor, świątynie indyjskie, fortece cyklopów, wielopiętrowe ściany w pasy szafirowe, złote i czerwone... A na placach i fantastycznie pociętych ulicach znienacka ukazują się kolumny, niedokończone posągi, skamieniałe wizerunki nieznanych stworzeń...
— Skąd ci to do głowy przychodzi? — spytała Madzia z uśmiechem.
— Czy ja mało o tem czytałem!... Albo taki widok. Stoisz na górze, obok której wznoszą się ściany, okryte lasami. Z prawej strony masz wodospad, u stóp czarodziejską dolinę. Na całej długości przecina ją rzeczka, pełna zagięć. W głębi widać las, a między lasem i tobą kilkanaście parków.
Co jest jednak najcudowniejsze, to — naturalne wodotryski, gejzery. Z jednej wybuchają słupy wody gorącej, z innych kłęby pary: jedne mają kształt rozłożysty, inne wysmukły; niektóre są podobne do wachlarzy, a jeden do skrzyżowanych mieczów. Nad każdym unosi się welon mgły, na którym promienie słońca malują tęczę.
Gdybyś przeszła w całej długości tę fantastyczną dolinę, spotkałabyś niezliczone gejzery, dymiące jeziora, sadzawki gorącej wody. Słyszałabyś podziemne grzmoty, widziałabyś jedną górę czerwoną, drugą z szafirowego szkła... Gdyby zaś przyszła ci ochota wykąpać się, znalazłabyś szczególnego rodzaju łazienkę. Składa się ona z kamiennych wanien, niby jaskółcze gniazda przylepionych do skały, mających na każdem piętrze inną temperaturę wody!
— Co ty opowiadasz?...
— Opisuję ci pusty kraj, w Północnej Ameryce, nazywany Parkiem Narodowym. Jest to ziemia cudów, którą — tam najpierwej zwiedzę, a i ciebie oprowadzę, gdy połączymy się... Chciałabyś odbywać ze mną takie podróże? — spytał, obejmując ją.
Madzia zarzuciła mu rękę na szyję.
— Ale i Dębicki będzie z nami — rzekła.
— Naturalnie. On nam otworzył drzwi do tych krajów.
— I... i wiesz, Zdzisław, kogo jeszcze weźmiemy?... — spytała, kryjąc twarz na ramieniu brata. — Pana Solskiego... Szkoda, że go nie znasz.
— Ach, to ten magnat, który ci się oświadczył? Ciekawym, dlaczego nie przyjęłaś go.
— Byłam... obłąkana... Czy ja wiem zresztą!...
— Ale teraz wyszłabyś...
— Nigdy!... — zawołała. — Teraz myślę tylko o tem, ażeby być przy tobie.
Zdzisław wzruszył ramionami. Człowiek, który spogląda w twarz wieczności, traci instynkt do miłosnych powikłań, a przynajmniej mało go obchodzą.
— Kiedy wyjadę stąd — odezwał się po chwili — napisz do Iksinowa, ale nie do rodziców, tylko do majora... Powiedz, coś widziała... Major, człowiek doświadczony, zakomunikuje starym wiadomość w taki sposób, że nie będą trwożyli się bez potrzeby.
— Jak chcesz — odparła — ale pamiętaj, że masz codzień przysyłać mi kilka słów: jestem zdrów, mieszkam tu a tu i tyle...
— Dobrze, dobrze!... — przerwał niecierpliwy.
Potem zaczął ubierać się w drogę, a Madzia spakowała walizkę.
O ósmej wieczór przyszedł Dębicki, o dziewiątej pojechali na kolej. Kiedy Brzeski usiadł w przedziale, Madzia weszła za nim i całując mu głowę i ręce, szepnęła:
— Mój ty kochany... mój złoty braciszku...
— No, no... tylko bez tkliwości!... — przerwał Zdzisław. — Bądź zdrowa, napisz do majora i... staraj się mieć rozum.
Prawie wypchnął ją z wagonu i zatrzasnął drzwiczki. Za chwilę pociąg ruszył. Madzia jeszcze raz zawołała: dowidzenia!... ale Brzeski wtulił się w kąt i nawet nie wyjrzał oknem.
— Zawsze był dziwakiem!... — rzekła rozżalona Madzia do Dębickiego. — Nawet nie żegna się...
— A po ileż razy ma się żegnać?...
— Pan profesor jest taki sam jak on...
Dębicki odwiózł Madzię do domu. Ledwie weszła na trzecie piętro do swego pokoiku, prędko rozebrała się i zasnęła jak kamień. Była bardzo znużona.
Nazajutrz, około jedenastej z rana, sama pani Burakowska przyniosła jej herbatę. Gospodarna dama miała minę, w której zakłopotanie zdawało się toczyć walkę z ciekawością.
— Cóż — rzekła — już pani odwykła od swego łóżeczka?
— Jestem niem zachwycona... Nie spałam dwie nocy.
— Pilnowała pani braciszka w hotelu Europejskim... — mówiła dama. — Czy naprawdę tak chory, że pani musiała pielęgnować go w hotelu?...
— Albo ja wiem. On mówi, że jest ciężko chory, a ja myślę, że będzie zdrów po kilkumiesięcznym pobycie w górach.
— Szkoda, że pan Brzeski, zamiast w hotelu, nie stanął w mieszkaniu prywatnem...
— Czyliż on mógł szukać mieszkania na parę dni!... — odparła już zirytowana Madzia.
— A jeżeli taki chory — mówiła tonem łagodnym pani Burakowska — to szkoda, że pani nie towarzyszy mu zagranicę...
— Wezwie mnie, kiedy mu wyznaczą miejsce kuracji.
— W podróży byłaby pani najpotrzebniejszą bratu...
Madzia odwróciła się do okna.
„Czego ode mnie chce ta baba?... — pomyślała z gniewem. — Przecież i ja wolałabym go odwieźć...“
Ale po wyjściu pani Burakowskiej gniew Madzi równie prędko zgasł, jak zapłonął. Ogarnęła ją apatja, połączona ze zdziwieniem.
„Czy naprawdę był tu Zdzisław, a ja przy nim?... Czy naprawdę Dębicki przekonywał go, że dusza jest nieśmiertelna?...“
Usiadła na kanapie i patrzyła w sufit. Zdawało jej się, że jest pogrążona w oceanie z twardego kryształu, wewnątrz którego, lotem błyskawic, przesuwają się postacie jakichś ludzi pięknych i pięknie ubranych. Ciało ich było ze światła, a odzież z tęczy. Byli oni żywi, o czemś rozmawiali między sobą, patrzyli na Madzię, tylko — nie mogli porozumieć się z nią, ani ona z nimi.
Później, między dwiema niebotycznemi górami, zobaczyła szmaragdową dolinę, ustrojoną bukietami ciemno-zielonych parków i mnóstwem wodotrysków, wybuchających w formie wachlarzy i kolumn. Ale te góry, dolina, parki, rzeka i wodospady były także zrobione z barw tęczowych, a każde drzewo, skała i fontanna — miały własne życie i duszę. Patrzyły na siebie, kochały się, rozmawiały ze sobą szelestem wód i liści, tylko Madzia nie rozumiała ich języka.
Była przekonaną, że wszystko to już gdzieś widziała, że zna każdy zakątek doliny; ale kiedy to widziała?... gdzie?...
Po strasznych obrazach, jakie niedawno obudził w jej duszy materjalistyczny wykład pana Kazimierza, dziś czuła się spokojną i szczęśliwą. Nic jej nie trwożyło; a nowy, nieznany świat pociągał do siebie. Zdawało jej się, że w tych czasach powinna umrzeć, a raczej wsiąknąć w owe świetlane krajobrazy, które roztaczały się przed nią. A gdy pomyślała, że może ją kto żałować, zatrzymywać na szarym świecie, między ciężkiemi domami, wśród kuchennych zapachów; gdy pomyślała, że kto zapłacze po niej, jakby zazdroszcząc wiecznego szczęścia, ogarniał ją niesmak.
— Czy ludzie byliby aż takimi egoistami?... — rzekła do siebie.
Po obiedzie, wydobyła z kuferka dawno nieotwieraną książkę nabożną i do wieczora czytała modlitwy — marząc na jawie. Każdy wyraz nabierał nowego znaczenia, każda kartka była pełna obietnic i słodkich nadziei.
Pokój napełnił się rojem duchów, które przez okno wlatywały i wylatywały bez szelestu, krążąc między spieczoną ziemią i niebem, zadumanem o rzeczach wiekuistych.
Na drugi dzień o siódmej z rana wymknęła się z domu bez śniadania, z książką do nabożeństwa, a wróciła po dziesiątej, rozmarzona.
Była u spowiedzi.
W mieszkaniu zastała list od brata, wysłany z Granicy, napisany ołówkiem:

Czuję się tak silnym, że jadę wprost do Wiednia. Całą noc spałem, leżąc. Jestem stworzony na konduktora
Ale Madzi list ten nie pocieszył; przypomniał, że jej brat naprawdę był w Warszawie i że jest ciężko chory.

Zbudziło się w niej mnóstwo uczuć przykrych. Poczęła wyrzucać sobie, że Zdzisław wyjechał bez opieki; chciała gonić za nim i towarzyszyć mu, ukryta w innym wagonie. To znowu przypomniało się jej, że nic nie robi, i truchlała na myśl, że ma przed sobą kilka dni bez celu i zajęcia, długich, pustych, zatrutych niepokojem.
„Gdyby to można przespać, albo gdzie wyjechać!...“
Około drugiej stróż przyniósł jej bilet wizytowy z napisem: „Klara z Howardów Mydełko.“
— Ta pani — rzekł stróż — pyta się, czy ma tu przyjść?...
— Ależ proście... proście!...
„Mydełko?... — mówiła do siebie Madzia. — Wszakże to plenipotent Solskich... I panna Howard wyszła za niego?... Naturalnie! bo skądżeby to drugie nazwisko?... Aha, prawda, ona go tak wychwalała... Rozumny człowiek, uczciwy, ale... te nogi krzywe!...“
Szeroko otworzyły się drzwi i weszła — niegdyś panna Howard. Miała czarną, jedwabną suknię, z długim ogonem, na szyi złoty łańcuch do zegarka, na twarzy tę samą jednostajną różowość, na płowych włosach mały, koronkowy kapelusz.
— Wybacz, panno Magdaleno — mówiła zmęczona — że przysłałam ci stróża... Ale ja teraz muszę wystrzegać się chodzenia... Jestem przecie mężatką...
— Winszuję... winszuję!... — zawołała Madzia, całując ją i sadowiąc na kanapce. — Kiedyż to się stało?... Nikogo pani nie zawiadomiła.
— Już od czterech dni nie należę do siebie — odparła pani Klara. Spuściła jasne rzęsy i usiłowała jeszcze więcej zarumienić się, ale było to niepodobieństwem. — Braliśmy ślub u Wizytek, w najściślejszem incognito, o siódmej rano i... od tej chwili zaczęło się dla mnie nieprzerwane pasmo szczęścia... Mam męża, który ubóstwia mnie i którego najdumniejsza kobieta mogłaby obdarzyć uczuciem...
Wierz mi, panno Magdaleno — mówiła z zapałem — że kobieta dopiero wówczas staje się naprawdę człowiekiem, gdy wyjdzie zamąż. Pielęgnowanie rodziny, macierzyństwo — oto wzniosłe posłannictwo naszej płci... Nie mogę przeczyć — dodała skromnie — że trafią się kłopotliwe sytuacje, nawet przykrości... Ale wszystko znika wobec przeświadczenia, że uszczęśliwiamy kogoś, kto na to zasługuje.
— Bardzo cieszę się, że pani jest zadowolona — wtrąciła Madzia.
— Zadowolona?... Powiedz: wniebowzięta!... Przeżyłam nie cztery... właściwie — nie trzy doby, ale trzy wieki, trzy tysiącolecia... Ach, pani nawet... nawet nie domyślasz się...
Młoda mężatka nagle przerwała i dodała tonem serdecznej rady:
— Ale, ażeby zasłużyć na takie szczęście, kobieta przez całe życie musi być bardzo oględną. Dlatego... pozwól sobie powiedzieć, kochana panno Magdaleno, że czasami bywasz nieostrożną...
— Cóż ja robię?... — spytała zdziwiona Madzia.
— Nic... ja wiem, że nic... wszyscy wiemy. Ale — niepotrzebne były te wizyty u podrzutków... u akuszerek... Albo i ten kilkudniowy pobyt w hotelu...
— Tam mieszkał mój brat chory... — przerwała Madzia z żalem.
— Wiemy!... wszystko wyjaśnił Dębicki. Ale swoją drogą, pan Zgierski mówi o pani z pół-uśmieszkami, a wczoraj... Wczoraj ta bezwstydna Joanna zaczepiła mnie i, wyobraź sobie pani, co powiedziała:
„Cóż skromna Madzia?... Robiła cnotliwe minki i — spadła na głowę!“
Słyszałaś, panno Magdaleno?... Ta awanturnica... ta dwuznaczna kobieta, śmiała coś podobnego powiedzieć!...
— Niech ich Pan Bóg ma w swojej opiece! — odparła Madzia. — Zresztą, za kilka dni wyjeżdżam do brata, więc plotki nic mnie nie obchodzą.
— Wyjeżdża pani? — zapytała młoda mężatka innym tonem. — Powiedz mi pani... ale powiedz szczerze: czy naprawdę gniewasz się na Adę Solską?...
— Ja?... — krzyknęła zdziwiona Madzia. — Ależ ja ją zawsze kocham...
— Domyślałam się tego, znając serce pani. A... gdyby panna Ada przyszła tu?...
— Czy może pani pytać?...
— Rozumiem. Ada widocznie ma jakiś ważny interes do pani, ale ten safanduła Dębicki nie chce w nim pośredniczyć... Nie wiem, o co chodzi... Jednak domyślam się, że Ada będzie żądała od pani jakiegoś załagodzenia stosunków między nią i bratem.
— Ja mam łagodzić stosunki między nimi?
— Nie wiem, nic nie wiem, droga panno Magdaleno, tylko — tak mi się wydaje... Ada zaręczyła się z panem Norskim (co za szalone szczęście ma ten chłopak!), zawiadomiła pana Stefana, ale... zdaje mi się... że dotychczas nie otrzymała odpowiedzi i jest w strachu...
— Cóż ja na to poradzę?
— Nie wiem... nie rozumiem i proszę nic nie wspominać o moich domysłach. W każdym razie, czy mogę powtórzyć słowa pani pannie Solskiej?
— Ona zawsze wiedziała, że ją kocham — odparła Madzia.
Ponieważ w tej chwili wezwano Madzię na obiad, więc pani z Howardów Mydełko pożegnała ją bardzo czule, prosząc o sekret i — o nienarażanie się na ludzkie języki.
Rozmowy stołowników, biegania służby, kuchenne swędy i lamenta pani Burakowskiej tak zmęczyły Madzię, że wyszła do Saskiego ogrodu.
I tam snuły się tłumy i rozlegał szmer rozmów; ale przynajmniej było widać niebo, zieloność, drzewa. Zdawało jej się, że lepiej oddycha powietrzem ogrodu i że między nieruchomemi konarami i liśćmi, które już więdną, zobaczy spokój, płochliwego ptaka, który tak dawno odleciał z jej mieszkania.
W alei, gdzie przed paroma dniami przechadzali się z bratem i Dębickim, znalazła pustą ławkę i usiadłszy, wlepiła oczy w kasztan. Spokój zaczął wracać. Powoli przestała widzieć przechodniów, szmer cichnął. Zdawało się, że ogarnia ją słodkie zapomnienie, a leniwe troski, oglądając się za siebie, opuszczają jej duszę.
Znowu zobaczyła ów kryształowy bezmiar, po którym, jak barwne motyle, snuły się postacie, zrodzone ze światła i odziane tęczą.
— Czy pozwoli mi pani zapalić?...
Madzia drgnęła. Obok niej siedział młody człowiek, wyblakły, pretensjonalnie ubrany i zapalał papierosa.
— Bo jeżeli dym szkodzi... — mówił sąsiad.
Madzia podniosła się z ławki, sąsiad też. Szedł obok niej i prawił:
— Co za przykra rzecz samotność dla tak pięknej panienki... Widzę, że pani nie musi być warszawianką, może nawet nie ma pani znajomych... W takim razie ofiaruję moje usługi...
Madzia skręciła do bramy na Królewskiej, przyspieszyła kroku; ale młody człowiek szedł równo z nią i wciąż gadał.
Nagle zatrzymała się i patrząc w oczy swemu prześladowcy, rzekła błagalnym głosem:
— Panie, jestem bardzo nieszczęśliwa... Niech mnie pan uwolni...
— Nieszczęśliwa?... — zawołał. — Ależ pocieszanie pięknych i nieszczęśliwych panienek jest moją specjalnością!... Pozwoli pani podać sobie...
I gwałtem pociągnął ją za rękę.
Madzia uczuła w gardle ściskanie, w oczach łzy. Nie chcąc robić widowiska, zasłoniła twarz chustką; ale już nie mogła pohamować się i rozpłakała się na ulicy.
Młody człowiek bynajmniej nie zraził się tem; kręcił się około niej, plótł bez sensu, śmiał się głupio. Dopiero widząc, że scena ta zaczyna interesować przechodniów, cofnął się i rzucił na pożegnanie jakieś ohydne słówko.
Madzia wpadła w wolną dorożkę i zanosząc się od płaczu, wróciła do siebie. Ogarnął ją taki żal do okrucieństwa ludzkiego, taka bezdenna rozpacz, że — chciała się oknem rzucić na ulicę.
Ale przyszło opamiętanie. Usiadła na kanapce, zamknęła oczy, zasłoniła rękoma uszy i powtarzała w duchu:
„Niema dla mnie odpoczynku... niema schronienia... niema ratunku... Boże, zmiłuj się... Boże, zmiłuj się nade mną!...“
Nagle podniosła głowę, przypomniała sobie matkę Apolonję i odrazu zmienił się bieg jej myśli.
„Poco ja chodziłam do Saskiego ogrodu?... Przecie mogę poprosić zakonnic, a one pozwolą mi całemi godzinami przesiadywać w swoim ogródku... Ach, ja już nigdy nie będę miała rozumu.“
Istotnie, co mogło być lepszego nad zamiar przepędzenia wolnych chwil w ogrodzie szarytek? Obiad i nocleg ma w domu, a resztę czasu przesiedzi na swieżem powietrzu, wśród ciszy. Chyba tego nie odmówi jej matka Apolonja, a za kilka dni — wezwie ją brat.



XXII.
OCZEKIWANIE.

Madzia nazajutrz poszła do św. Kazimierza, gdzie matka Apolonja powitała ją wykrzyknikiem:
— Jak ty wyglądasz, moje dziecko?... Musisz być chora...
Wówczas Madzia opowiedziała staruszce swoją historję z kilku dni ostatnich. Kiedy opisywała nagłe ukazanie się brata i jego rozpacz wobec bliskiej śmierci, usta zakonnicy przycięły się, a w fizjognomji odmalowało się gniewne niezadowolenie. Ale gdy Madzia przeszła do wykładów Dębickiego, które uspokoiły jej brata, na twarzy matki Apolonji ukazał się pobłażliwy uśmiech. Staruszka wysłuchała do końca i rzekła:
— Dobry to musi być człowiek, ten profesor, ale poco on się tak męczył dowodzeniami?... Przecie to, że jest Bóg i życie wieczne, czuje każdy, byle miał odwagę rozmówić się z własnym rozsądkiem.
Potem, opowiedziawszy swoją przygodę w Saskim ogrodzie, Madzia prosiła zakonnicy, ażeby jej pozwolono przesiadywać w ogrodzie zakładowym.
— To tylko parę dni — mówiła Madzia — bo Zdzisław wezwie mnie zagranicę. Ale chciałabym się trochę wzmocnić.
— Moje dziecko — odparła staruszka, całując Madzię — przychodź, ile razy chcesz i na jak długo chcesz. Tylko znudzisz się, bo my jesteśmy zajęte. Niema nawet książek, które mogłyby cię rozerwać...
— Może mi pani pozwoli jaką pobożną książkę... — szepnęła zarumieniona Madzia.
— Doprawdy?... — spytała matka Apolonja, patrząc na nią. — W takim razie, wiesz co, dam ci: „O naśladowaniu Chrystusa.“
Zaprowadziła Madzię do ogródka, przyniosła książkę, pobłogosławiła i — pobiegła do zajęć.
Zostawszy sama, wśród upragnionej zieloności i ciszy, Madzia uczuła taki spokój, taki zachwyt, że gotowa była obejmować drzewa, całować kwiaty i te święte mury, które jej dały przytułek. Obawiając się jednak, ażeby kto nie zobaczył jej egzaltacji, pohamowała się i zaczęła przerzucać książkę.
Wybierała na los szczęścia — i oto, co jej wpadło w oczy:
„Czego się troszczysz, jeżeli ci się nie powodzi, jakbyś chciała i żądała? Gdzież jest ten, coby miał wszystko podług woli swojej? Ani ja, ani ty, ani ktokolwiek z ludzi na ziemi...“
— To prawda — szepnęła Madzia.
„Żyć na tej ziemi prawdziwą jest nędzą. Im bardziej człowiek chce się stać duchownym, tem bardziej mu to życie gorzkiem się staje; bo tem mocniej czuje i jaśniej widzi przywarę ludzkiego zepsucia... Biada tym, którzy nie znają swojej nędzy, a jeszcze więcej biada tym, którzy to nędzne i znikome życie zamiłowali.“
— To o mnie!... — pomyślała Madzia, lecz znowu na następnej stronicy znalazła:
„Nie trać, siostro, ufności, abyś ku dobru duchownemu postąpić nie potrafiła; jeszcze nie upłynął dla ciebie czas i godzina. Poco chcesz odkładać do jutra przedsięwzięcie twoje?... Powstań, zaczynaj natychmiast i mów: teraz jest czas do działania, teraz czas do walki, teraz czas sposobny do poprawy...“
Była tak rozdrażniona i rozegzaltowana, że każde słowo miało w jej oczach wartość upomnienia albo przepowiedni. Postanowiła ciągle czytać, gdzie się książka otworzy, i z tego, co znajdzie, wyciągnąć naukę, czy wróżbę.
„Rzadko znajdzie się kto tak duchownym, aby był obnażony ze wszystkiego, co jest cielesne... Gdyby człowiek oddał cały swój majątek, jeszcze to jest niczem. Gdyby wielką odbył pokutę, jeszcze to jest mało. Gdyby ogarnął wszelką umiejętność, jeszcze mu daleko...
„Nikt jednak nie jest bogatszym, nikt potężniejszym, nikt wolniejszym od tego, który wszystko opuścić i siebie najniżej kłaść umie...“
Madzia zastanowiła się. Czy ona potrafi najniżej kłaść siebie? Z pewnością — nie potrafi. Ale ze wszystkich cnót ludzkich, ta chyba jest jej najbliższą.
Czytała w innem miejscu:
„Nie można wielkiej pokładać ufności w ułomnym i śmiertelnym człowieku, choćby był kochanym i użytecznym...“
— Nawet w Zdzisławie?... — spytała.
„...ani się też zbyt smucić, jeżeli się czasem sprzeciwi i odwróci...“
— No, on mi się sprzeciwiał...
„Ci, co są dziś z tobą, jutro mogą być przeciw tobie i nawzajem: często się oni jak wiatr zmieniają...“
— Ada... panna Howard!... — pomyślała Madzia.
„Niemasz tu trwałego pobytu...“
— Tak, ledwie parę dni! — westchnęła.
„...gdziekolwiek obróciłabyś się, obcą będziesz i wędrownikiem...“
— Ach, jaka prawda!... Szczególniej, kiedy wyjadę zagranicę...
„...ani znajdziesz spoczynku, chyba, że się z Chrystusem połączysz...“
— Oblubienica Chrystusa?... — rzekła Madzia prawie przerażona. Ale w trwodze tej nie było niechęci, raczej zdumienie.
Odwróciła kartkę i trwoga jej wzrosła, znalazła bowiem jakby wprost do niej skierowane zapytanie:
„Poco tu się oglądasz, gdy nie tu jest miejsce twojego spoczynku...“
— A więc nie u szarytek...
„W niebieskich krainach powinno być mieszkanie twoje, a na wszystko, co jest ziemskiem, tylko jak w przechodzie spoglądać należy. Mija wszystko i ty także...“
— Mam umrzeć?... Wola Boska!...
Zaciekawiona, wyszukała rozdziału: „O rozpamiętywaniu śmierci.“
„Prędko tu bardzo koniec z tobą nastąpi, obacz, co z innych miar z tobą się dzieje: dziś jest człowiek, jutro go już nie widać. A gdy z oczu zniknie, mija rychło i w pamięci...
„W poranku mniemaj, że nie dożyjesz wieczora, wieczór zaś nie śmiej sobie obiecywać następnego poranka...“
— Jak biedny Zdzisław!...
„Zawsze więc bądź gotowa i żyj tak, aby cię znienacka śmierć zaskoczyć nie mogła...“
— On tak żyje... Czyliżby naprawdę odgadywał?...
Poczuła ból w sercu i ażeby dodać sobie otuchy, wybrała inny rozdział:
„Dobrze to jest, że doświadczamy niekiedy przykrości i ucisków; albowiem budzą one czułość w sercu człowieka...
— To samo mówił Dębicki — pomyślała Madzia.
„...ostrzegając go, że jest wygnańcem, że na tym świecie nic takiego niema, na czemby oparł nadzieję.“
— Nawet na Zdzisławie?... — rzekła ze smutkiem jeszcze głębszym.
„Kiedy człowiek dobrej woli przykrościami lub złemi myślami jest dręczony...
— O, bardzo jestem dręczona!
„...wtedy czuje, jak mu jest potrzebnym Bóg, bez którego żadne dobro otrzymać się nie może. Wtedy w nędzy swojej smuci się, jęczy i modli... Wtedy dopiero spostrzega należycie, iż prawdziwe bezpieczeństwo i zupełny spokój na tym świecie utrzymać się nie mogą.“
— Więc gdzież moje szczęście?... — pomyślała, nad wszelki wyraz zgnębiona.
Otworzyła na los książkę i znalazła rozdział: „O życiu zakonnem.“ Gorąco ją przeszło.
— Czy naprawdę to mi sądzono?... — spytała.
„Trzeba, ażebyś się nauczyła często zwyciężać samą siebie, jeżeli z innemi zachować chcesz pokój i zgodę... Trzeba, ażebyś się stała głupią dla Chrystusa, jeżeli chcesz zakonne prowadzić życie...“
— Zawsze byłam głupia!... — szepnęła Madzia.
„Szata zewnętrzna mało znaczy: lecz zmiana obyczajów i zupełne poskromienie namiętności prawdziwego stanowią zakonnika...“
— Aaa!... więc nie potrzebuję wstępować do zakonu, tylko zmienić obyczaje i poskromić namiętności...
„Kto szuka czegokolwiek innego, jak Boga i zbawienia duszy swojej, boleść tylko znajdzie i utrapienie.“
— No, dobrze... ale jeżeli chcę pielęgnować chorego brata?...
„Zapatruj się na żywe przykłady Ojców świętych, w których jaśniała prawdziwa doskonałość i religja, a postrzeżesz, jak jest drobnem i prawie niczem, co my czynimy... Nienawidzili dusz swoich na tym świecie, aby je w życiu wiekuistem posiadać mogli...“
— Ale brata chorego nie opuścili!...
„Wyrzekli się bogactw, dostojności, zaszczytów i krewnych, nic światowego nie zatrzymali...“
Madzia zamknęła książkę, pełna troski. Zdawało jej się, że rozmawia z niewidzialnym nauczycielem, który każe jej wyrzec się wszystkiego dla zbawienia i Boga. W tej chwili wyrzeczenie się świata nie było dla niej przykrem: wszystkie węzły, łączące ją z ludźmi obcymi, już rozluźniły się, jeżeli nie pękły. Ale jak tu opuścić rodziców, a nadewszystko brata, dla którego jej opieka była sprawą życia i śmierci?...
Dopiero chłodniejsza rozwaga przypomniała jej, że walczy ze złudzeniem.
Nikt jej przecie nie zachęca do wyrzeczenia się rodziny; nawet sam autor tej dziwnej książki zaleca tylko zmianę obyczajów i zerwanie z ziemskiemi namiętnościami.
Jeszcze raz odwróciła kartki i znalazła:
„Wspieraj mnie, Panie Boże mój, w dobrem przedsięwzięciu i świętej służbie Twojej: daj mi dziś dobrze zacząć; niczem bowiem jest, co dotychczas czyniłam.“
— Tak!... — myślała Madzia — pensja, lekcje, sesje w stowarzyszeniu kobiet, to wszystko nic... Trzeba zmienić obyczaje, wyrzec się namiętności i życie poświęcić Zdzisławowi... Gdybym rok temu pojechała do niego, byłby zdrów... Niechby sobie drwili, że jestem na łasce brata i że nie pracuję samodzielnie...
Kilkugodzinna z nadzwyczajną książką rozmowa, której towarzyszył szmer drzew, szelest przelatujących ptaków, albo pobożne pieśni wychowanek sierocego zakładu, doskonały wpływ wywarła na Madzię. Ukoiło się nerwowe rozdrażnienie, a jego miejsce zajęła pełna tęsknoty nadzieja. Zdawało się Madzi, że na nią i na cały świat spada subtelna mgła, w której rozpływają się wszystkie troski ziemskie i z poza której wynurza się nowy horyzont, pełen jasności i spokoju.
Przypomniała sobie widziany kiedyś obrazek. Było tam pole, zarosłe wiosennemi kwiatami, i gaj; po polu przechadzały się święte kobiety, a pod gajem Matka Boska, siedząc na zydlu, przędła nić ludzkich pokoleń. Madzia miała jakby przeczucie, że lada chwilę znajdzie się na owem polu, gdzie każde mgnienie oka wydaje się szczęśliwą wiecznością, a wieczność — mgnieniem oka.
„Zapewne niedługo umrę“ — pomyślała bez żalu.
Około drugiej wróciła do domu. Pani Burakowska powiedziała jej, że była tu jakaś pani, wyglądająca na ubogą guwernantkę, i napisała list w jej pokoju.
— Służąca chciała ją podpatrywać — mówiła pani Burakowska — ażeby co nie zginęło. Alem ją wykrzyczała; bo przecie niekażdy potrzebujący musi kraść...
Madzia drgnęła, spojrzawszy na kopertę. Było to pismo Ady Solskiej, która, wśród mnóstwa przeprosin za swoją śmiałość, oświadczyła, że będzie tu o czwartej. A ponieważ pani Burakowska zdawała się czekać na objaśnienia, dotyczące autorki listu, więc Madzia powiedziała jej, że owa uboga guwernantka jest osobą niezależną i uczciwą, której można otworzyć całe mieszkanie.
Na kilka minut przed czwartą Ada Solska zapukała do drzwi i zatrzymawszy się u progu, rzekła nieśmiałym głosem:
— Przyjmiesz mnie, Madziuś?...
Madzia pobiegła ku niej z otwartemi ramionami. Lecz Ada była tak podobną do swego brata Stefana, że Madzi zabrakło tchu i — w pierwszej chwili nie miała odwagi uściskać swojej przyjaciółki.
— Widzisz... już mnie nie kochasz!... — smutnie szepnęła Ada.
Wtem schwyciły się w objęcia i płacząc, wśród pocałunków, zaprowadziły się na kanapkę.
— Ach, co ja wycierpiałam, nie widząc cię tak dawno... — mówiła Ada. — Szłam tu z biciem serca...
— Trzecie piętro... — wtrąciła Madzia.
— Ależ nie dlatego, tylko... bałam się... myślałam, że jesteś na mnie śmiertelnie obrażona... A ty zawsze jesteś anioł... święta... moja ty złota Madziu...
Znowu zaczęły się całować.
— Wiesz, co się stało — ciągnęła Ada. — Ten szkaradny Kotowski o mało nie zabił pana Kazimierza!... Myślałam, że umrę, ale już jesteśmy zaręczeni... Nie wiem nawet, które z nas oświadczyło się: on czy ja? Zresztą wszystko jedno.
— I jesteś szczęśliwa? — zapytała Madzia.
— Ach, nawet mnie nie pytaj... Jestem tak szczęśliwa... tak strasznie szczęśliwa, że ciągle boję się... Zdaje mi się, że umrę... że nigdy się nie pobierzemy... że panu Kazimierzowi odnowi się rana... Ale najwięcej boję się Stefka!... Już tydzień, jak napisałam mu o wszystkiem i — nie mam odpowiedzi... Ty pamiętasz, jak on nie lubił Kaz... pana Kazimierza?... Boże, z jaką ja trwogą czekam na jego przyjazd!... Powiadam ci, że gdyby między nimi doszło do nieporozumień, zabiłabym się.
— Dajże spokój — przerwała Madzia. — Ostatecznie masz prawo wyjść za kogo ci się podoba.
— Aaa... prawo! Niby ty nie znasz Stefka. Co jego obchodzą czyjeś prawa, jeżeli on ich nie uznał? Ach, gdybyś ty sprowadziła się do mnie...
— Ja?...
— Mój Madziuś — mówiła podniecona Ada — poco mamy udawać... Wiesz, jak cię kochał Stefek... a ja dodam, że kocha cię do dziś dnia, może nawet bardziej... Gdybyście się pogodzili... gdybyś wyszła za niego, on, pod wpływem radości, przebaczyłby mi moje przywiązanie do Kazimierza...
Madzia rumieniła się i bladła; wzruszenie jej nie uszło uwagi Ady.
— Nie zapieraj się!... — zawołała panna Solska — mój brat nie jest ci obojętnym. A jeżeli tak, więc... musisz wyjść za niego, musisz... musisz...
I zaczęła ją całować po rękach.
Madzia cofnęła ręce i odparła:
— To nie może być...
Ada przeszyła ją skośnemi oczyma.
— Więc chyba kochasz pana Kazimierza?... — spytała.
— Spojrzyj na mnie — odparła Madzia, spokojnie wytrzymując jej pałający wzrok.
— Więc dlaczego nie chcesz wyjść za Stefka?...
— Wiesz chyba — rzekła Madzia po chwili — że i ja mam brata... ciężko chorego... Lada dzień wezwie mnie i pojadę zagranicę... a do końca życia muszę go pielęgnować...
— A któż ci broni czuwać nad bratem, nawet po wyjściu za Stefka?... Może myślisz, że on przeszkadzałby ci?... Nie!... Słuchaj, Madziuś: jedź teraz do brata zagranicę, a my wszyscy — Stefek, pan Kazimierz i ja, podążymy za wami. Gdziekolwiek każą osiąść twemu bratu, my tam osiądziemy: w górach, czy we Włoszech, nawet w Egipcie... A gdyby go lekarze skazali na dłuższą podróż morską, to... jeszcze i tam będziemy razem. Przecie pan Kazimierz także potrzebuje odzyskać siły, a Stefek i ja przepadamy za podróżami... No, więc powiedz tylko słówko... jedno maleńkie słówko: tak — a uszczęśliwisz Stefana i... nas oboje... No, powiedz... no...
Mówiąc to, panna Solska tuliła się do Madzi.
— Powiedz: tak... powiedz...
Madzi żal się jej zrobiło.
— Zastanów się, Adziuś, czy mogę myśleć o czemś podobnem? — odparła. — Mnie serce pęka na myśl o biedaku, który... gdzieś tam... leży samotny w gorączce, może... bez nadziei, a ty mi każesz... Powiedz, gdybyś na serjo stawiała mi podobne żądanie, czy nie byłoby to okrucieństwem?... Ja już i tak jestem nieszczęśliwa...
— Masz słuszność — odparła Ada poważnie. — Dziś mówić o tem, byłoby egoizmem z mojej strony... Ale kiedyś... mam w Bogu nadzieję...
Madzia, milcząc, siedziała ze spuszczonemi oczyma.
— Cóż robisz, powiedz mi?... — rzekła nagle panna Solska, ażeby zmienić temat rozmowy.
— Czekam na listy od brata... na telegram, którym mnie wezwie... A tymczasem chodzę do szarytek.
— Poco? — zapytała zdziwiona Ada.
— Siedzę u nich w ogródku, ażeby trochę odpocząć na świeżem powietrzu, i czytam Tomasza à Kempis.
— A nie mogłabyś to przychodzić do naszego ogrodu?... — spytała Ada, lecz pomiarkowawszy się, dodała: — Wreszcie może tamten spokojny kącik i bliskość zakonnic korzystniej wpływają na ciebie, biedaczko... O, ja wiem, co znaczy niepewność!...
Pożegnały się serdecznie. Madzia tego dnia nie poszła do szarytek, lecz napisała długi list do Iksinowa do majora. Opowiedziała mu o chorobie Zdzisława i prosiła, ażeby w sekrecie przed rodzicami wyrobił jej paszport.
Od tej pory znowu zaczęło się dla Madzi szczególne życie. Dobrze sypiała, niewiele jadła i całe dnie przepędzała w ogrodzie szarytek, czytając albo żywoty świętych, albo Tomasza à Kempis.
Gdyby spytano, ile czasu upłynęło jej w ten sposób, nie umiałaby odpowiedzieć. Zdawało jej się, że powolnym ruchem spada w jakąś błękitną otchłań obojętności dla spraw ziemskich. Z każdą chwilą otaczający ją świat tracił rzeczywistość, która natomiast wynurzała się z nieznanej głębiny. Było z nią jak z człowiekiem, który w chwili wyraźnego snu mówi: a jednak to tylko sen; ci ludzie są przywidzeniem i ja sam jestem kimś innym...
Niekiedy trafiały się jej przebudzenia. To przyszedł list, w którym Zdzisław donosił, że jest zdrów i zabawi kilka tygodni w Wiedniu dla obejrzenia miasta. To znalazła w swoim pokoju bilet wizytowy pana Stefana Zgierskiego, a innym razem pani Heleny z Norskich Korkowiczowej. To znowu jakaś znajoma w demonstracyjny sposób nie przywitała się z nią na ulicy; ale czy to była panna Żaneta, narzeczona pana Fajkowskiego, czy Mania Lewińska?... Madzia nie zauważyła.
Jednego dnia pani Burakowska, z miną zakłopotaną, przypomniała Madzi, że kasjerka składu materjałów aptecznych wraca do swego pokoju i że Madzia musi pomyśleć o mieszkaniu dla siebie.
— Niech mnie pani przeprowadzi do pokoju obok kuchni, który jest wolny... Przecież to tylko na parę dni. Za parę dni brat mnie wezwie i wyjadę.
— Tak... ale i ten pokój... Zgłaszają się kandydatki... — mówiła pani Burakowska. A potem dodała:
— Na parę dni może pani przeprowadzić się do hotelu.
Madzia wstrząsnęła się: w słowach tych uczuła prawie obelgę. Spojrzała na gospodynię i chciała zapytać: co to znaczy?...
Lecz w tej chwili znowu ogarnął ją apatyczny spokój i znowu zaczęła pogrążać się w ową otchłań, w której rzeczy ziemskie rozpuszczały się, jak lodowate góry w słońcu.
Nie odpowiedziała nic pani Burakowskiej i poszła do szarytek. Zdawało się jej, że na tym świecie niema ważniejszych zajęć, jak czytać świątobliwe książki, pomagać sierotom przy szyciu bielizny, albo śpiewać z niemi nabożne pieśni.
Nazajutrz w czasie obiadu pani Burakowska oddała jej list z Iksinowa. Madzia na adresie poznała rękę matki.

Winszuję ci — pisała doktorowa — skutków samodzielności. Całe miasto mówi, że straciłaś miejsce u panny Malinowskiej przez złe prowadzenie, że spacerujesz z kawalerami a nawet — że bywasz w hotelach. Nie rozumiem źródła tych haniebnych pogłosek, ale z miny ojca widzę, że i on coś słyszał, bo od kilku dni wygląda jak z krzyża zdjęty.
Ile w tem wszystkiem prawdy, nie pytam się ciebie; zbierasz plon waszej nikczemnej emancypacji i lekceważenia rodzicielskich przestróg. Nie gniewam się, nie upominam cię, ani rad nie udzielam. Ale przypominam, że nosisz nazwisko, które należy do Zofji i do Zdzisława Brzeskich, i jeżeli myślisz dalej w taki sposób pracować samodzielnie, to przynajmniej weź sobie pseudonim, jak zrobiła twoja zmarła przyjaciółka, Stella.
Madzia zbladła i nie skończywszy obiadu, wyszła do swego pokoiku. Zapłakała cicho, poleżała na łóżku — i w godzinę później była w ogrodzie szarytek, z Tomaszem à Kempis w ręku.

„Nie jest prawdziwie cierpliwym — czytała — kto nie chce cierpieć, tylko ile mu się zdaje i od kogo mu się podoba. Prawdziwie cierpliwy nie uważa, jaki człowiek go trapi... Lecz zarówno od wszelkiego stworzenia, ilekolwiek i kiedykolwiek mu się co przeciwnego zdarzy, wszystko z ręki boskiej wdzięcznie przyjmuje i za niezmierny zysk poczyta. Bo nic, jakkolwiek byłoby drobnem, byle dla Boga zniesionem, bez zasługi przed Bogiem przejść nie może...“
„Nie trap się, córko — mówiła w innem miejscu książka — jeśli niektórzy źle o tobie myślą i mówią, czegobyś nierada słyszeć. Ty gorzej jeszcze o sobie myśleć powinnaś i wierzyć, że nikt nie jest słabszym od ciebie... Nie w uściech ludzi pokój twój zakładaj: czyli bowiem o tobie dobrze, czy źle sądzić będą, ty przez to nie staniesz się innym człowiekiem. Gdzież jest prawdziwy spokój i prawdziwa chwała? Czyliż nie we mnie?“
— A jednak ten surowy list — myślała Madzia — pochodzi od matki, która odtrąca mnie w imieniu rodziny. I za co?...
Uczuła ból w sercu i zaczęła przeglądać inny rozdział.
„Trzeba pominąć wszelkie stworzenia — radził duch — siebie samego zupełnie opuścić i wznieść się myślą aż do owego stanowiska, z którego widzieć się daje, że niema nic między stworzeniami, coby Tobie, Stworzycielu wszechrzeczy, było podobne... Co tylko Bogiem nie jest, niczem jest i za nic poczytane być powinno.“
Odpoczęła i wyszukała rozdział: „O pragnieniu życia wiekuistego.“
„Córko! Kiedy poczuwasz w sobie wlaną z góry żądzę wiekuistej szczęśliwości i z więzów ciała wyjść pragniesz, abyś mogła oglądać niczem nieprzyćmioną światłość moją; rozszerz serce twoje i w radosnej wdzięczności przyjm to święte natchnienie...
„Musisz jeszcze być doświadczoną na ziemi i przez wiele utrapień przechodzić. Wieść się będzie, co się podoba innym: nie uda się, co się podoba tobie. Słuchanem będzie, co inni mówią, a co ty mówisz, poczytywanem za nic. Inni prosić będą i otrzymają; ty prosić będziesz i nic nie wskórasz. Słynąć inni będą w uściech ludzi, o tobie nikt ani wspomni...
„Lecz zważaj, córko! owoc tych dolegliwości, prędki ich koniec i nader wielką nagrodę: a zamiast twardego ciężaru, uczujesz cierpliwość twoją najsilniej pokrzepioną. Bo za tę marną wolę, której teraz dobrowolnie odstępujesz, w niebie na zawsze wolę twoją mieć będziesz... Tam oddam chwałę za poniesione obelgi, radość za smutek, a na miejsce poniżenia królewskie na wieki siedlisko...“
Kiedy mrok zapadł i Madzia zamknęła książkę, dziwiła się, że taką przykrość sprawił jej list matki. Czyliż nie zapowiedziano, że przez wiele utrapień musi przechodzić?... A czy cierpienia nie stracą wartości, jeżeli nie potrafi przenosić ich z rezygnacją?
Przeszło znowu kilka dni, w ciągu których nie odbierała listów od brata.
„Zapewne nie chce mu się pisać — myślała. — A może jest w drodze?... A może chce zrobić mi niespodziankę i lada godzinę przyszle telegram, ażebym przyjeżdżała?...
Ale poza temi przypuszczeniami w jej duszy nurtowały dwie obawy: że Zdzisław ciężej zachorował, albo... wyparł się jej jak matka...
Obaw tych Madzia nietylko nie sformułowała, lecz nawet nie pozwoliła im uświadomić się. Ilekroć na tle jej niepokojów począł zarysowywać się frazes: „ciężej zachorował,“ Madzia szeptała „Zdrowaś Marja,“ albo chwytała Tomasza à Kempis i pogrążała się w czytaniu.
W ciągu tygodnia spowiadała się drugi raz, tym razem w kaplicy szarytek; otoczyła się pobożnemi książkami i całe dnie myślała o Bogu, ostatniej nadziei cierpiących. Dusza jej coraz głębiej zatapiała się w niebie; w pamięci coraz dokładniej zacierały się stosunki ziemskie.
„Co tylko Bogiem nie jest, niczem nie jest i za nic poczytane być powinno“ — powtarzała coraz częściej, wśród coraz gwałtowniejszych uniesień.
Nareszcie, jednego południa, bryftrygier przyniósł jej odrazu dwie karty korespondencyjne z Wiednia. W obu Zdzisław donosił, że zajęty jest zwiedzaniem pięknych okolic tamtejszych i że jeszcze nie zwoływał konsyljum lekarzy.
„Jak on nie dba o siebie...“ — pomyślała Madzia z goryczą.
Nagle wzrok jej padł na datę jednej z kart: był piąty września, a na drugiej trzeci.
— Trzeci jest dzisiaj — rzekła — a piąty pojutrze. Dlaczego on pisał daty wcześniejsze?... Czy jest tak chory, że traci pamięć, czy... już go tak znudziły listy do mnie?...
Nie jadła obiadu, tylko, mówiąc pacierz, pobiegła do szarytek. Trochę popracowała w szwalni z sierotami, a potem wyszła do ogrodu ze swoją ukochaną książką.
„Kiedy człowiek dojdzie do tego — czytała — iż u żadnego stworzenia nie szuka pociechy, wtedy dopiero w Bogu doskonale smakować zaczyna. Wtedy spokojnym będzie, jakkolwiek się rzeczy obrócą.
„Wtedy ani się pomyślnością zbyt uraduje, ani lada przeciwnością stroska. Lecz odda się całkowicie i z ufnością Bogu, który dla niego wszędzie jest wszystkiem: dla którego w istocie nic nie ginie, ani umiera, ale wszystko dla Niego żyje i służy na każde Jego skinienie...“
— To samo mówił Dębicki — rzekła. To przypomnienie napełniło ją radością, tem żywszą, gdy przerzucając kartki, znalazła jakby proroctwo dla siebie:
„Przyjdzie pokój w dniu jednym, który jest Bogu wiadomy. A dzień ten będzie nie jak w doczesnem życiu, przeplatany nocą, lecz będzie to światłość wiekuista, jasność nieskończona, pokój trwały i spoczynek bezpieczny...“
— Słowo w słowo to mówił Dębicki...
Niepokój jej odleciał, kiedy czytała półgłosem, rozmarzona, pełna zachwytu:
„Wielką rzeczą jest miłość i wielkiem zewszechmiar dobrem, która jedynie lekkiem czyni wszystko, co jest trudne... Miłość ciężaru nie czuje, o trudy nie dba, porywa się nad siły, nie pyta o niepodobieństwo, bo wszystko mniema dla siebie podobnem i dozwolonem...
„Miłość czuwa i wśród snu nie zasypia. Wśród pracy nie utrudza się, wśród pętów nie jest spętana; wśród trwogi nie miesza się, lecz jak żywy płomień wgórę wybucha i bezpiecznie przechodzi.“
Madzi zdawało się, że widzi otwarte niebo i słyszy nieśmiertelne chóry, zawodzące pieśń triumfu:
„Nad wszystko i we wszystkiem spoczniesz duszo moja w Panu, bo on jest wiekuistym spoczynkiem świętych.
„Nad wszelkie dary i łaski, które wlać i udzielić możesz; nad wszelką radość i uniesienie, jaką myśl uczuć i pojąć zdoła;
„Nad aniołów i archaniołów i nad wszystkie niebios zastępy; nad wszystko widome i nad wszystko, czem nie jesteś Ty, o Boże mój!“
W tej chwili ktoś dotknął jej ramienia. Madzia odwróciła głowę i zobaczyła młodą szarytkę.
— Co siostra każe? — zapytała z uśmiechem.
— Matka Apolonja prosi panią do parlatorjum.
Madzia poszła za siostrą odurzona, pełna niebiańskich widzeń. Nagle oprzytomniała: w parlatorjum, obok matki Apolonji, stał Dębicki. Jego policzki były jakby obwisłe i miały ziemistą barwę.
Madzia spojrzała na niego, na staruszkę zakonnicę i parę razy potarła czoło. A gdy Dębicki drżącą ręką powoli zaczął wydobywać jakiś papier z kieszeni, Madzia powstrzymała go i rzekła:
— Wiem. Zdzisław nie żyje.



XXIII.
NA JAKIE BRZEGI NIEKIEDY WYRZUCAJĄ FALE ŚWIATA?

W połowie września, około siódmej wieczór, od tłumu przechodniów, którzy mijali pałac Solskich, oderwał się niewysoki jegomość w szarym paltocie i skręcił na dziedziniec.
Przy żelaznej bramie nie było nikogo; z budki stróża, gdzie płonęło czerwone światło, dolatywały fałszywe dźwięki skrzypców. Na pustym dziedzińcu więdły suchotnicze drzewka i biegało kilkoro dzieci, bawiących się ciskaniem bengalskich zapałek. Zresztą była cisza.
Jegomość w szarym paltocie spojrzał na korpus pałacu, ostro rysujący się na złotych blaskach zorzy wieczornej, potem — na lewe skrzydło, nad którem już lśniła Wega. Zajrzał w okna bibljoteki, gdzie panowała ciemność, powoli zbliżył się do drzwi frontowych i znikł pod kolumnami.
Drzwi były otwarte, a po marmurowej posadzce sieni przechadzała się cisza i pustka. Jegomość równym krokiem wszedł na pierwsze piętro, wyjął z kieszeni klucz i otworzył pokoje, należące do pana tego domu.
Wszędzie mrok, cisza i pustka.
Gość, nie zdejmując kapelusza, minął kilka salonów, gdzie jakby w oczekiwaniu na powrót gospodarza, zdjęto pokrowce z mebli. Potem wszedł do pokojów Ady Solskiej, równie cichych, mrocznych i pustych; nareszcie skręcił do mieszkania, które niegdyś zajmowała Madzia.
Uczuł świeży powiew i spostrzegł, że balkon jest otwarty. Zatrzymał się we drzwiach i patrzył na ogród, którego drzewa brunatniały i żółkły; na złoty zachód i na Wegę, brylant płonący wśród nieba.
Wieczór był pogodny i ciepły, niby pocałunek odchodzącego lata; ale nad roślinnością unosił się melancholijny czar jesieni, której nieujęta mgła przenika ludzką istotę i skrapla się w duszy jak łza bezprzyczynowego żalu.
Gość oparł się na poręczy balkonu; widać wpatrywał się w niedostrzegalne kształty nocy i wsłuchiwał się w niemą melodię jesieni, bo ciężko westchnął.
W tej chwili, w altance, stojącej prawie pod balkonem, odezwał się gruby głos:
— Tak mnie bolą nagniotki... Założyłbym się, że jutro będzie słota.
— Więc włóż, aniołku, pantofle — odezwał się głos niewieści.
„Aha — pomyślał gość — pan Mydełko obchodzi w tej altance miodowy miesiąc...“
— Kiedy nie chce mi się szukać pantofli — odparł bas.
— Ja ci znajdę, duszko...
— Trzeba jeszcze ściągać buty!... — mruknął bas.
— Ależ ja ci zdejmę... Przecieżeś ty mój... cały mój... moja pieszczotka... mój koteczek...
„Oho! — rzekł gość do siebie. — Ekspanna Howard mocno awanturuje się...
„I dziwić się teraz, że Ada robi głupstwa!...“
Cicho opuścił balkon i usiadł na fotelu. Położył kapelusz na komodzie, oparł głowę o poręcz i dumał, dumał...
Nagle zdało mu się, że słyszy szelest kobiecej sukni. Chciał się zerwać... To zeschły liść z balkonu wsunął się do pokoju.
— Ach — szepnął — co ja zrobiłem... co ja zrobiłem!...
Teraz naprawdę z dalszych apartamentów doleciał odgłos stąpań i rozmowa.
Gość przeszedł do mieszkania Ady i przez otwarte drzwi zobaczył w salonie dwóch ludzi: jeden był niski i pękaty, drugi, odziany w liberję, trzymał w ręku kandelabr z zapalonemi świecami.
— No, niech pan patrzy, gdzie jest? Przecie pan hrabia nie szpilka!... — gniewał się ten z kandelabrem.
— A ja ci mówię, że hrabia przyjechał i najwyżej kwadrans temu wszedł do siebie. Ładnie pilnujecie pałacu!... — odpowiedział pękaty.
Jegomość w szarym paltocie wszedł do sali, a pękaty pan zawołał:
— O, widzisz, gapiu!... Najniższa sługa pana hrabiego — dodał, kłaniając się.
Lokaj osłupiał, zobaczywszy w salonie obcego człowieka, a o mało nie rzucił na ziemię kandelabru, gdy przekonał się, że tym obcym jest jego pan.
— Zanieś światło do gabinetu — rzekł Solski do lokaja. — Proszę, panie Zgierski... cóż nowego?
Lokaj zdjął palto z Solskiego, zapalił w gabinecie cztery gazowe lampy i — wyszedł, blady z trwogi. Wówczas pan Zgierski zaczął zniżonym głosem:
— Ważne wiadomości. Nasi współzawodnicy już blokują pana Kazimierza Norskiego, licząc, że za jego pośrednictwem uda im się zdobyć część akcyj naszej cukrowni.
— Wątpię — odparł niedbale Solski, rzucając się na fotel przed biurkiem. — Mój przyszły szwagier za wiele ma rozumu, ażeby pozbywał się takich papierów.
Gdyby piorun ześliznął się po okrągłych kształtach pana Zgierskiego, nie zdziwiłby go więcej, aniżeli taka odpowiedź. Solski nazywa pana Kazimierza swoim szwagrem?... Koniec świata!...
Była chwila ciszy. Lecz, że pan Zgierski dławił się milczeniem, więc zaczął, tym razem z innego tonu.
— Ale co za fatalny wypadek... Biedny doktór Kotowski do dziś dnia nie może strawić swojego strzału... Schudł, zmizerniał...
— Tak — odpowiedział Solski — powinien był mierzyć w lewy bok i trochę niżej. No, ale trudno.
Pan Zgierski aż oparł się o biurko i naprawdę oniemiał.
— Cóż — odezwał się Solski — panna Brzeska wciąż jest u szarytek?
— Gorzej!... — pochwycił pan Zgierski. — Wczoraj przyjechał jej ojciec ze starym majorem (pamięta pan hrabia?...) — i pozwolił pannie Magdalenie zostać szarytką. Panna Ada, pan Norski, pani Helena Korkowiczowa, słowem — wszyscy jesteśmy zrozpaczeni. Ale co robić?...
— Cóż ostatecznie skłoniło pannę Brzeską?... — spytał Solski, opierając się na ręku w taki sposób, ażeby przysłonić twarz.
— Ostatnią kroplą goryczy była śmierć brata, o czem miałem zaszczyt pisać hrabiemu... Ale właściwy grunt przygotowały plotki... oszczerstwo, które nie cofa się nawet wobec świętych istot... Przez parę miesięcy Warszawa poprostu wyła... A za co?... Że ten prawdziwy anioł w ludzkiem ciele odwiedził konającą, chciał pomóc sierocie i pielęgnował chorego brata!...
Wszystkie niegdyś przyjaciółki (z wyjątkiem drugiego anioła: panny Ady) opuściły nieszczęśliwą... ba! nawet dały jej odczuć swoje niezadowolenie. No, a był i taki dzień, że panna Magdalena mogła znaleźć się na bruku; gdyż gospodyni, od której wynajęła lokal, kazała rzeczy jej wynieść na korytarz...
— Tak!... — odparł Solski. — Zdaje mi się jednak, że i pan do tego ogródka cisnąłeś parę kamyków...
— Ja?... — krzyknął Zgierski, uderzając się w piersi. — Ja?... Czy dlatego, że uważałem za obowiązek komunikować hrabiemu wszystko, co doszło do mojej wiadomości?... Musi przecie hrabia przyznać, że zawsze byłem ścisły i nigdy nie splamiłem się kłamstwem...
— No tak... Ja też nie stawiam zarzutów... Zresztą, wypadek ten nie wpłynie na nasze stosunki... Owszem, pan będzie miał teraz osiemset rubli pensji...
— A więc hrabia nie gniewa się na mnie!... — zawołał dramatycznym głosem pan Zgierski. — Hrabia nie stracił dla mnie szacunku?...
— Nigdy go nie miałem — mruknął Solski, ale tak cicho, że pan Zgierski mógł nie usłyszeć.
I z pewnością nie słyszał. Z całą bowiem swobodą i elegancją zaczął rozmowę o kwestji cukrowniczej, a w kilka minut jak najczulej pożegnał Solskiego.
Tymczasem służba, ustroiwszy się w liberję, oświetliła salony; w kuchni zapłonął ogień, z kredensu wydobyto porcelanę i srebra. Po ósmej przed główne drzwi zajechała kareta, a w chwilę później do pokoju Solskiego weszła jego siostra, Ada.
Ciemny strój potęgował bladość jej twarzy; ale w drobnej postaci malowała się energja, a w skośnych oczach migotały iskry.
Solski powstał od biurka i serdecznie ucałował siostrę.
— Jakże się miewasz? — spytał tonem niezwykłe łagodnym.
Zdumiona Ada cofnęła się i znowu przybierając postawę obronną, zapytała:
— Czy odebrałeś mój list w końcu sierpnia?
Solski patrzył na nią z uśmiechem.
— Chcesz powiedzieć — czy wiem, że zaręczyłaś się z Norskim?... Ależ wiem i nietylko od ciebie.
— I cóż ty na to?...
— Proszę Boga, ażeby was błogosławił; a swoją drogą radzę ci zrobić przed ślubem intercyzę. Nawet będę ci służył w tej sprawie, jeżeli zażądasz.
W tej chwili Ada upadła na kolana, objęła brata za nogi i całując je, szeptała z płaczem:
— Ty mój bracie jedyny... mój ojcze... moja matko... Ach, jak ja ciebie kocham!...
Solski podniósł ją, zaprowadził na kanapę, otarł łzy i tuląc ją, odparł:
— Czy naprawdę myślałaś, że byłbym zdolny przeszkadzać ci do szczęścia?
— I ty to mówisz, Stefku, ty?... Więc on może prosić cię o moją rękę?...
— Naturalnie. Jestem przecież twoim opiekunem.
Ada jeszcze raz chciała upaść bratu do nóg, lecz nie pozwolił. Zdjął z niej kapelusz, okrywkę i stopniowo uspokoił, tak, iż odzyskała dobry humor.
— Boże!... — mówiła — jak ja już dawno nie śmiałam się...
Na herbatę do gabinetu Ady przywlókł się Dębicki. Gdy służba odeszła i zostali tylko we troje, Solski, widocznie wzruszony, zapytał:
— Cóż z panną Magdaleną, profesorze?...
— A no... nic. Wstępuje do szarytek. Ojciec pozwolił; dziś pisali jakieś podania...
Solskiemu twarz pociemniała.
— On zawsze spokojny... — wtrąciła Ada.
Dębicki podniósł na nich łagodne oczy.
— Dlaczego miałbym mówić inaczej?... — odpowiedział. — Przecież i jej należy się, jeżeli nie szczęście, to przynajmniej spokój...
A po chwili milczenia dodał:
— Chorzy, kalecy, zwierzęta, nawet przestępcy znajdują przytułek i odpowiednie warunki bytu. Z jakiejże racji dusza wyjątkowo szlachetna ma być pozbawiona tych praw?...
— Jakto? — wybuchnął Solski — więc sądzisz pan, że habit...
— Pozwoli jej opiekować się sierotami, doglądać chorych, pomagać nieszczęśliwym, bez narażania się na obelgi i krzywdy... — odpowiedział Dębicki. — Ona zawsze czuła do tego pociąg, no i dziś znalazła pole.
Solski wzruszył ramionami i zaczął bębnić w stół; wreszcie rzekł:
— Ale, ale... Wiesz, Ada, kogo spotkałem w Wiedniu?... Ludwika Krukowskiego i jego siostrę. Wystawowa para dziwaków!... Otóż oni mieszkali w Iksinowie, znali Brzeskich, a nawet Ludwik starał się o pannę Magdalenę i dostał kosza...
Pomimo to, nie masz pojęcia, z jaką czcią mówili o całej familji, a w szczególności o pannie Magdalenie. W tej kobiecie jest naprawdę coś nadludzkiego... A jednak rzucano na nią najpodlejsze oszczerstwa, właśnie z czasów pobytu w Iksinowie. Mówiono, że romansowała z jakimś starym majorem, który zapisał jej majątek...
— Ten major jest w Warszawie — wtrącił Dębicki.
— A co najgorsze, powiedziano, że przez pannę Magdalenę zabił się jakiś urzędnik pocztowy...
Wszystko nikczemny fałsz!... — mówił Solski, uderzając pięścią w stół. — Zabił się urzędnik, ale przez tę pannę, która swoją winę bezczelnie zwaliła na Madzię... Krukowski opowiedział mi to ze szczegółami...
— Tobie tę plotkę podszepnięto w Warszawie? — spytała Ada.
— Rozumie się... Dlatego wyjechałem zagranicę.
— Dlaczegożeś mnie nie zapytał?
— Ach, czy ja wiem... Byłem napół obłąkany... Prawda, że reflektował mnie profesor, tłomaczył zachowanie się panny Magdaleny względem nas... Już zacząłem uspakajać się, gdy... spadła plotka o tym urzędniku i o zapisie majora...
I pomyśleć, że to ja, razem z bezimienną ciżbą łotrów, popchnąłem ją do klasztoru!...
Solski zerwał się rozgorączkowany i chodząc, mówił:
— Dziecinny projekt, zamykać się u szarytek! Żyjąc wśród ludzi, ona więcej dobrego może zrobić, aniżeli tam... Profesor ma obowiązek wytłomaczyć jej... Przecież te same ochrony, szpitale i, czy ja już wiem co, panna Magdalena może mieć u siebie, a wpływ — bezporównania większy. To... to jest zbiegostwo — wołał zmienionym głosem — to zdrada społeczeństwa!... Świat ma zanadto kobiet, które myślą o zabawach, strojach, kokieterji... ale takich jak ona brak mu, i dlatego jest źle...
— Stefan ma rację... — wtrąciła Ada, surowo patrząc na Dębickiego.
— Robiłem, com mógł — odpowiedział profesor — przytaczałem rozmaite argumenta, ale... Argument przekonywa myśl spokojną, ale nie uleczy zranionego uczucia.
— Więc powiedz jej, że, zakopując się w tym grobie żywych, zdradza... Nie, to jeszcze za słabe... ona — okrada ludzkość!... Niech sobie przypomni, jeżeli jest tak pobożna — ciągnął rozdrażniony Solski — przypowieść o zakopanych talentach... Bóg nie na to daje ludziom wielkie zalety, ażeby uciekali na pustynię... To jest gorsze, aniżeli nienawiść; to jest pycha i pogarda dla człowieczeństwa...
Profesor kiwał głową.
— Mój kochany, masz rację — rzekł. — Mniej więcej to samo mówiłem nietylko ja, ale przedewszystkiem ów stary major, który wścieka się na pannę Magdalenę niegorzej od ciebie. I wiesz, co odpowiedziała?...
„Zlitujcie się, nie ciągnijcie mnie tam, skąd uciekłam; gdzie straciłam spokój i wiarę, a mogłam stracić rozum. Mnie tu jest dobrze, a tam było strasznie.“
Oto są słowa panny Brzeskiej.
— Jest biedactwo ogromnie rozdrażniona; sama to uważałam — wtrąciła Ada.
— Zapewne — rzekł Dębicki.
— Ale rozdrażnienia przechodzą — dodał Solski.
— Może i to przejdzie — odparł Dębicki.
— Ach, jesteś profesor nieznośny ze swoim spokojem!... — zawołał Solski.
— I ty byłbyś spokojniejszy, gdybyś w tym wypadku, zamiast zdrady, zbiegostwa, czy rozdrażnionych nerwów, widział tylko — prawo natury.
— Co znowu, co?... — zawołał Solski, zatrzymując się przed swoim nauczycielem.
Dębicki patrzył na niego i zapytał:
— Czy wiesz o tem, że panna Magdalena jest naprawdę istotą wyjątkową?
— Sam tak zawsze mówiłem... To genjusz uczucia w kobiecej postaci... Ani śladu egoizmu, tylko jakieś utożsamienie się, czy rozpłynienie w cudzych sercach... Ona zawsze czuła za wszystko i wszystkich, prawie zapominając o sobie.
— Doskonałego wyrazu użyłeś: genjusz uczucia — prawił Dębicki. — Tak... Są genjusze woli, którzy mają wielkie cele i umieją robić odpowiednie plany, choć niezawsze dopisują im środki. Są genjusze myśli, których wzrok ogarnia bardzo szeroki horyzont i trafia w rdzeń każdej kwestji, lecz znowu ci niezawsze znajdują słuchaczów. I są genjusze uczucia, którzy, jak dobrze powiedziałeś, czują za wszystko i wszystkich, lecz sami — u nikogo nie znajdują oddźwięku.
Otóż widzisz: wspólną cechą nadzwyczajnych jednostek jest — brak proporcji między nimi a ogółem, który składa się z ludzi miernych. My doskonale umiemy oceniać — naprzykład — piękność, majątek, powodzenie; ale stanowczo brak nam zmysłu do taksowania wielkich celów, szerokich rzutów oka, albo serc anielskich...
— Paradoksy!... — wtrącił Solski.
— Bynajmniej, to są codzienne fakta. Spojrzyj dokoła: kto odgrywa głośne role, zdobywa majątki i cieszy się powodzeniem? W dziewięćdziesięciu na sto wypadków nie nadzwyczajna zdolność, ale trochę wydatniejsza miernota. I to jest naturalne: nawet ślepy oceni przedmiot wyższy od niego o pół łokcia; ale w żaden sposób nie oceni góry, choćbyś go na jej szczyt zaprowadził.
— Zdaje mi się, że pan jest niesprawiedliwy — odezwała się Ada.
— Więc niech pani weźmie historję. My, którzy czytamy już skomentowane dzieła genjuszów, albo korzystamy z ich prac, jesteśmy przekonani, że nic łatwiejszego, jak poznać się na genjuszu. Tymczasem, który był z nich odrazu poznany?... Filantropów męczono lub wyśmiewano; wynalazców nazywano warjatami, a reformatorów heretykami. Można głowę postawić o zakład, że z dwu ludzi, stających do jakiegoś wyścigu w dziedzinie ducha, mierność odrazu zdobędzie podziw i oklaski, a genjusz — przedewszystkiem zaniepokoi widzów. I dopiero następujące pokolenia dostrzegają, że jeden prześlicznie chodził po wyszlifowanych gościńcach, a drugi — stwarzał nowe światy. Znałem matematyka, którego formuły sięgają nieledwie do początków stworzenia, i — nie mógł dostać wyższej posady nad tysiąc rubli, podczas gdy jego koledzy buchalterowie mieli po kilka tysięcy. Ukazywano mi przyrodnika, który robił odkrycia w nowej dziedzinie zjawisk, a któremu zarzucali antagoniści, że nie wie — ile pies ma zębów i jakie?
Nareszcie z tej garstki dam, na które patrzyliśmy wszyscy: piękna panna Norska zdobyła majątek, postrzelona panna Howard dostała męża, Bogu ducha winna Lewińska będzie miała męża i dobrobyt, a wszystkie trzy — wielki szacunek u świata. Tylko panna Brzeska, wychłostana plotkami, musi aż do szarytek uciekać przed potwarzą. Biada orłom w menażerji, szczęśliwe gęsi w kojcu!
— Wiem, co zrobię... — rzekł nagle Solski i strzelił z palców.
— Ach, jak to dobrze! — zawołała Ada, pełna wiary w praktyczność brata.
— Gdzie mieszka doktór Brzeski?... — zapytał Stefan. — Pójdziemy tam jutro i profesor zapozna mnie z nim.
— Oni mieszkają na Dziekance, bo to według majora najporządniejszy hotel w Warszawie — odparł Dębicki. — Jeżeli jednak masz jakieś plany, to nie rachuj na pomoc Brzeskiego, tylko na majora. To dzielny starzec, a przytem znał twego dziadka.
— Doprawdy?
Na tem skończono rozmowę i wszyscy rozeszli się. Ale w mieszkaniu Stefana świeciło się do trzeciej rano.
Nazajutrz, około południa, Solski, w towarzystwie profesora, zapukał do drzwi numeru na Dziekance. Otworzył im siwy starzec z najeżonemi wąsami i faworytami, trzymający ogromną fajkę w zębach.
W głębi pokoju, pod oknem, siedział ktoś drugi, który na widok gości nie podniósł głowy.
Starzec z fajką, spostrzegłszy Stefana, przysłonił oczy ręką jak daszkiem, przypatrzył się i zawołał:
— Hę?... a kto to? Czy nie Solski?...
— Solski — odparł pan Stefan.
— Słowo stało się ciałem!... — krzyczał popędliwy starzec. — Przecie ten chłopak wygląda, jakby odziedziczył skórę po swoim dziadku... Chodź — ino tu...
Obejrzał go, pocałował w czoło i prawił:
— Wiesz ty, że twój dziad, Stefan, komenderował naszą brygadą?... Aaa... coto był za żołnierz!... W ogień i wodę poleciałby za sztandarem i — za spódnicą... Jeżeli i ty wdałeś się w niego, no to niech was nie znam!...
Profesor przedstawił pana Stefana doktorowi Brzeskiemu, który siedział na krześle zgięty i nieruchomy.
— Toś pan chyba wczoraj wrócił z zagranicy? — zapytał doktór. — Straciłem tam syna...
— O, tylko już daj pokój z synem! — zawołał major. — Gdybyś się o niego nie starał, nie byłbyś stracił.
— Łatwo ci żartować, bo nie masz dzieci... — westchnął doktór.
— Jakto?... Coto?... — wybuchnął major. — Owszem, tem więcej cierpię, że nietylko nie wiem, który mi umarł, ale nawet nie wiem, jak mu było na imię. Syn... syn... syn!... I my umrzemy, choć także jesteśmy synami. Nie spadliśmy jak żaby z deszczem...
— Miał dwadzieścia siedem lat — mówił jednostajnym głosem doktór — pracował na siebie, ba!... na nas i umarł... Nic nie wiemy, co się z nim dzieje, czekamy listu z Moskwy, a tu przychodzi telegram z Wiednia... Taka dziwna śmierć...
— Szczególniej dla ciebie dziwna! — wtrącił major. — Małoś to ludzi wyprawił na tamten świat?
Solski spojrzał na majora z wymówką; starzec spostrzegł to i odparł:
— Gorszysz się?... Mój kochany, gdybym ja mu nie lał pomyj na łeb, to jutro leliby mu zimną wodę. Poco on ma siedzieć jak sowa w dziupli i dumać?... Niech klnie, niech płacze, niech się modli, to i ja będę mu pomagał... Ale za te dumania będę drwił i sobaczył, aż mu krew popłynie oczyma.
Rzeczywiście doktór podniósł głowę i spojrzał na swoich gości mniej apatycznym wzrokiem.
— A jeszcze w dodatku — rzekł — córka wstępuje do szarytek. Straszna rzecz, jak nieszczęście nigdy samo nie chodzi.
— W tej właśnie sprawie przyszliśmy... — wtrącił Dębicki.
Solski podniósł się z krzesła.
— Panie doktorze — zaczął — sądzę, że nazwisko moje nie jest panu obcem...
— A tak... Byliście oboje z siostrą przyjaciółmi Madzi. Wiem, wiem...
Uścisnął Solskiego, który, pocałowawszy go w ramię, rzekł wzruszony:
— Panie, mam zaszczyt prosić o rękę pańskiej córki Magdaleny...
— Albo ona już moja?... — odparł doktór.
— Tere fere!... — zawołał major. I całując drugi raz w głowę Solskiego, mówił:
— Owszem, oddajemy ci Madzię, tylko odbierz ją zakonnicom... Powiadam ci, Solski — prawił starzec, wytrząsając mu ręką pod nosem — jeżeli ona zrobi na tobie dobry interes, boś słyszę magnat, to ty na niej zrobisz tysiąc razy lepszy. Niech mnie djabli porwą, jak tu stoję, że milszej i szlachetniejszej dziewczyny nie znajdziesz na całym świecie...
Aż ochrypł stary, tak wrzeszczał:
— Właśnie — zaczął Dębicki — chcieliśmy się naradzić nad sposobami wydobycia panny Magdaleny...
— Dajcież spokój — odezwał się doktór — przecież jej tam nie więżą...
— Co tu radzić?... — przerwał major. — Ty, mój Solski, nie radź się ojca, ani tego drugiego niedołęgi — profesora. Tylko, jeżeli płynie w tobie krew dziada, wyjdź na podwórze, gdzie dają jeść kaczkom, i przypatrz się kaczorowi.
Co robi zakochany kaczor?... Myślisz, że wzdycha, albo naradza się z kim?... Gdzie tam... On naprzód zjada swoją porcję i porcję panny, a potem — bez żadnych madrygałów — bierze ukochaną za czub i prowadzi do urzędnika stanu cywilnego. Taki był nasz dawny system, dobry system. Ale spróbuj z babą ceregieli — a nie wybrniesz z tarapatów!
Uchwalono, że jeszcze dziś pójdą do Madzi: ojciec, major i Dębicki i oświadczą Solskiego.
— Głupie te oświadczyny! — mruczał major. — Ja, dopóki nie mówiłem nic, miałem szczęście w miłości; ale niech tylko odezwałem się z komplimentem, czy oświadczeniem, zaraz pokazywali mi drzwi... Czy to baby umieją gadać?... czy rozumieją ludzki język!...
Około godziny drugiej Solski pożegnał hotelowe towarzystwo, a doktór, Dębicki i major także opuścili numer i wolnym krokiem, przystając i oglądając się, ciągnęli w stronę Tamki. Major opowiadał, jak za jego czasów wyglądała Warszawa: który dom zwalono, a który przebudowano; gdzie były odwachy, a gdzie kawiarnie. Niejednokrotnie też zatrzymywali się przed sklepowemi wystawami, które gniewały majora.
— Ci kupcy — mówił — którym przez okna można cały sklep obejrzeć, wyglądają jak chorzy z wiecznie otwartem gardłem. Co jabym miał przed lada błaznem wywracać kieszeń i prezentować mój majątek, jakgdyby mnie posądzali, żem go ukradł?
Tak idąc i rozmawiając, niespełna w godzinę znaleźli się w instytucie św. Kazimierza i poprosili matkę Apolonję do parlatorjum.
Tu wystąpił major i oświadczył sędziwej zakonnicy, że Madzia już nie będzie szarytką, ponieważ prosił o jej rękę pan Stefan Solski, wnuk jenerała pieszej brygady.
— Zapewne, gdyby Madzia wyszła zamąż, byłoby to najlepiej, ale... niech panowie pogadają z nią samą — odpowiedziała matka Apolonja.
Posłano po Madzię. Ukazała się po upływie kilku minut, mizerna, w czarnej sukni i białym czepeczku na głowie.
Dębicki, spojrzawszy na nią, postanowił nie odzywać się; ale major nie stracił energji.
— Wyglądasz, moja kochana — rzekł — jak strach na wróble... Ale nie o to chodzi. Pan Solski (słuchaj z uwagą!), wnuk mego jenerała, prosi o twoją rękę. A my wszyscy zgadzamy się.
Madzia zarumieniła się, potem zbladła. Chwilę milczała, przyciskając ręką serce, następnie odparła cicho:
— Ja nie wyjdę zamąż...
— Ależ zastanów się — przerwał major — przecież to Solski prosi o twoją rękę. Wnuk mego jene...
— Ja nie mogę wyjść zamąż.
— Trzysta tysięcy!... — krzyknął major, ostro patrząc na matkę Apolonję. — Dlaczego nie możesz wyjść zamąż?
Madzia milczała.
— Widzę — rzekł starzec, siniejąc — że tej dziewczynie spętano nietylko wolność, ale nawet język... Niechże pani będzie łaskawa zrobić cud, ażeby nam wyjaśniła przyczynę swego postanowienia — zwrócił się do szarytki.
— Moje dziecko — rzekła matka Apolonja — powiedz panom, dlaczego nie chcesz wyjść zamąż.
Madzia spojrzała na matkę Apolonję błagalnym wzrokiem; ale staruszka miała spuszczone oczy.
— Trzeba koniecznie?... — spytała Madzia.
— Tak.
— Nie mogę wyjść zamąż... — zaczęła Madzia głosem drżącym i bezdźwięcznym — nie mogę wyjść zamąż, bo...
— Bo co?... — spytał major.
— Bo należałam do innego — dokończyła Madzia.
Dębicki obejrzał się za kapeluszem, doktór podniósł smutne oczy na córkę, matka Apolonja patrzyła w ziemię... Tylko major nie stracił otuchy.
— Cóż to znaczy: należałam do innego? Powiedz, już niema co taić...
— Jeden pan... — zaszlochała Madzia — jeden pan całował mnie...
Zakryła twarz rękoma i odwróciła się od swoich sędziów.
— Ile razy tak było?... — spytała matka Apolonja.
— Raz, ale... bardzo długo...
— Jak długo?
— Może z pięć... może z dziesięć minut...
— Nie może być... — mruknął Dębicki. — Zbyt długo zatamowany oddech...
— Et!... głupiutka jesteś, kochanko — westchnął major. — Ażeby zaś pan Solski miał jeszcze jeden powód do zazdrości, to...
Objął Madzię i pocałował w oba policzki zalane łzami.
— Biegnij teraz na rynek — mówił — i każ otrąbić, żem cię całował... Moje dziecko, gdyby na niebie zapisywano: ile razy całujemy ładne dziewczęta, nigdy nie zobaczylibyśmy słońca... Takie zebrałyby się chmury z napisów.
— Możesz odejść, Madziu — odezwała się matka Apolonja.
Madzia zniknęła za drzwiami.
— No, dobrze — znowu zabrał głos major. — Wyprawiłaś pani dziewczynę, a tymczasem my nic nie wiemy...
— Szanuję wiek pański — odparła zakonnica — ale...
— Naprzód nie szanuj pani mego wieku, bo niewiadomo, kto z nas starszy... Powtóre...
— A powtóre — przerwała stanowczo matka Apolonja — tylko jedno z nas może pozostać w tym pokoju: pan, albo ja...
Major osłupiał. Wnet jednak, zebrawszy myśli, rzekł do Dębickiego:
— Nie mówiłem, że bylem odezwał się przy babach — zaraz wypychają mnie za drzwi?...
Prędko wybiegł na dziedziniec i zaczął nabijać tytoniem ogromną fajkę, którą dotychczas ukrywał pod paltotem.
— Bardzo panią przepraszam — odezwał się zakłopotany doktór — za mego przyjaciela. Ale starzec... jak dziecko...
— Proszę pana — rzekła z uśmiechem zakonnica — widujemy gorzej chorych...
— Z czemże wracamy? — wtrącił Dębicki, kolejno spoglądając na doktora i na szarytkę.
Matka Apolonja wzruszyła ramionami.
— Słyszeli panowie — odparła. — Myślę jednak, że przedewszystkiem biedne to dziecko musi się uspokoić.
— I ja tak sądzę.
— Nadto zaś — dodała zakonnica — mojem zdaniem... należałoby powtórzyć panu Solskiemu dzisiejszą rozmowę...
— Zapewne... tak... — odpowiedział profesor.
Pożegnali obaj staruszkę i wyszli do majora, który zaglądał do nich przez okno.

O piątej nad wieczorem Solski był w parlatorjum i niecierpliwie oczekiwał na matkę Apolonję.
Gdy ukazała się, powiedział, kim jest, i prosił, ażeby mu pozwolono zobaczyć pannę Brzeską.
— Przepraszam pana — odparła staruszka — ale Madzia jest tak rozstrojona, że nawet nie chciałabym zawiadamiać jej o pańskich odwiedzinach.
— Więc kiedyż?... — spytał, usiłując zapanować nad sobą.
— Powiem jej o tem za kilka dni.
— Więc dopiero za kilka dni mogę się zobaczyć?
Zakonnica lekko zmarszczyła brwi; nie podobał jej się ten nacisk.
— Zobaczyć się z nią?... — powtórzyła. — To chyba nieprędko nastąpi...
— Zdaje mi się, że pani zna moje zamiary względem panny Brzeskiej?...
— Znam, panie, i szczerze pragnęłabym, ażeby się spełniły. Dlatego... niech pan przyjmie ode mnie radę...
— Słucham...
— Przedewszystkiem pozwólcie jej wrócić do równowagi moralnej, której biedne dziecko zostało pozbawione. Niech uspokoi się i odzyska zdrowie...
— Kiedyż pani przypuszcza?... — zapytał z prośbą w głosie.
— Uspokoić się może za kilka miesięcy, jeżeli... nie zajdzie nic nowego...
— Pani — rzekł, wyciągając rękę. — Czy sądzi pani, że mogę mieć nadzieję?... Że serce panny Magdaleny zwróci się kiedy do mnie?
Staruszka spojrzała na niego surowo.
— Tylko Bóg wie o tem — odparła.


KONIEC



  1. Przypis własny Wikiźródeł Edward Manteuffel-Szoege (1908-1940).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.