Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/098

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nasi krewni albo będą mieli mnie z nią, albo wcale nie będą mnie mieli...“
Podobne myśli nasunęły się i pannie Solskiej, gdyż po wyjściu brata rzekła:
— Albo mnie psuje się coś w głowie, albo nasz dom składa się z samych bzików...
Potem, schwyciwszy Madzię za szyję, zaczęła ją całować i szeptać z niezwykłą czułością:
— Madziuś, ja widzę, że ciebie coś trapi... Otóż, jako doświadczeńsza, mówię ci, że... nie trzeba nigdy upadać na duchu... Nieraz człowiek sądzi, że jest w położeniu bez wyjścia, a tymczasem po kilku dniach rzecz wyjaśnia się i przybiera jak najlepszy obrót...
Madzia patrzyła na nią zdziwiona. Ale panna Solska, zamiast wytłomaczyć zagadkowe słowa, prędko wyszła, unikając jej spojrzeń.
„Czego oni chcą?... Co oni ze mną robią?...“ — pomyślała Madzia. Znowu ogarnął ją niepokój i nieprzeparta chęć opuszczenia domu Solskich.
Przy obiedzie nie było ani pana Stefana, ani ciotki Gabrjeli, tylko Madzia z Adą. Obie panny rozmawiały monosylabami, a służba odnosiła ze stołu nietknięte półmiski.
Po kawie, Ada znowu uściskała Madzię z jakąś gorączkową tkliwością i poszła na górę, do ciotki Gabrjeli. Spędziła z nią sam na sam godzinę, w ciągu której do uszu zawsze czujnej Edyty dochodził podniesiony głos jednej lub drugiej damy. Potem ciotka i siostrzenica rozpłakały się. Potem pani Gabrjela, kazawszy zapuścić rolety, położyła się na szezlongu i opryskliwym tonem powiedziała Edycie, że chce być samą; Ada zaś z zaczerwienionemi oczyma, ale uśmiechnięta, wyjechała do miasta.
Był to sądny dzień w pałacu. Służba szeptała, kryjąc się po kątach. Rozdrażniona Madzia, dla uspokojenia się, zaczęła