Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

delikatną barwą róży, oczy nabrały połysku, a spieczone usta — koralowego koloru. Była prawie piękna wśród zaduchu i brudów.
W dalszej kletce rozlegały się rozdzierające jęki.
— Zaraz... zaraz... — zawołała pani Turkawiec i pobiegła w tamtą stronę ode drzwi Stelli.
— To nic!... — rzekła z uśmiechem Stella, patrząc na przerażoną Madzię. Potem, schwyciwszy ją za rękę, zaczęła szeptać do ucha:
— Ja nie jestem taka chora... Ja tylko udaję, ażeby stara nie odesłała mnie do szpitala...
— W szpitalu byłoby pani lepiej — rzekła Madzia.
— Gdybym mogła płacić!...
— Zapłaci pani... Dadzą pani osobny pokój... Ja wreszcie mam znajome zakonnice...
— A, jeżeli tak... — odparła Stella, wciąż uśmiechając się. — Ale w takim razie niech mnie odeszlą do Dzieciątka Jezus... Tam jest moja córeczka...
Madzia wstrząsnęła się, oburzona naiwnym bezwstydem chorej, która mówiła prawie wesoło:
— Właśnie o nią chciałam prosić, o moją córeczkę... Czyby państwo Solscy, tacy bogaci, nie przeznaczyli coś na jej wychowanie?... W takim razie możnaby ją odebrać od Dzieciątka Jezus... Ach, pani, nie dla siebie proszę... dla niej... Przecież ona niewinna temu, że nieszczęśliwa matka nie może jej dać opieki.... Niech pani to zrobi... Pani podobno ma taki wpływ na Solskich...
— Ale jakże ja ją poznam? — odparła Madzia, której nagle przyszła do głowy nowa myśl.
— Poznać łatwo... — szepnęła Stella. — Oddano ją tam przed miesiącem... Ach, przez dwa dni myślałam, że oszaleję, nie mając o niej wiadomości!... Niech pani zapyta o dziewczynkę, którą miesiąc temu znalazł stójkowy obok poczty... Miała na szyi krzyżyk ze złotego druciku... przy sobie fla-